Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie machaj do mnie czerwoną chorągiewką - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2016
Ebook
24,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie machaj do mnie czerwoną chorągiewką - ebook

Z codziennej rutyny Ewę wyrywa e-mail z propozycją klasowego spotkania z okazji trzydziestolecia matury. Rozmowa telefoniczna z dawną koleżanką z klasy - Jolą uruchamia wspomnienia z dawnych lat, gdy Ewka jako piętnastolatka rozpoczęła naukę w liceum. Ostatnie lata szkoły i pierwszy rok studiów przypadły na czas powolnego kruszenia się komunizmu w Polsce, zrywu Solidarności, a potem stanu wojennego. Ten czas obserwujemy oczyma dziewiętnastoletniej dziewczyny, dla której działania w walce o wolność przeplatają się ze staraniami o miłość oraz o własną osobistą wolność. Książka realistycznie ukazuje lata 1979-81 z perspektywy ówczesnej młodzieży.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-221-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie ma dzisiaj żadnej wolności

(na melodię „Piosenki dla córki”)

Nie ma dzisiaj żadnej wolności

choć niektórzy mówią że nie potrzeba

masz co jeść gdzie spać nie narzekaj

przecież starczy ci kromka chleba

a że gdzieś tam tańczą na moście

jeżdżą między obcymi krajami

no to co że takie zwyczaje

ty masz tutaj swój mały kraik

nie ma dzisiaj żadnej wolności

i nie starczy mi kromka chleba

chcę przejść sama po pustym moście

chwycić chmurę prosto do nieba

niech nie patrzą na mnie złowrogo

nie chcę dużo tyle co wszyscy

w każdym miejscu na ziemi w obłokach

chcę być wolna od czyichś myśli

Hymn strajku studenckiego z 1981 rokuRozdział 1 DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

Codzienny rytuał przeglądania maili zaczynałam od zakupów grupowych groupon travel. Wiedziałam, że takie reklamy to zwykłe mydlenie oczu. Nie przyznawałam się do tego, że czasami korzystam z tych wyjazdów i że wiem, iż nie zawsze te internetowe okazje warte były swojej pozornie niskiej ceny. Nie chciałam wyjść na osobę poddającą się manipulacji – ja: po kursach samooceny, przyspieszonych terapiach w kręgu („Zmień to, co zmienić możesz i zaakceptuj, czego zmienić się nie da…”) i indywidualnych, warsztatach tanecznych i kursach dekoracji stołów świątecznych. Dziś też, siedząc z laptopem na kolanach, pobieżnie przejrzałam wąż ofert z jednego tylko dnia, odrzucając te zachęcające do iluśdaniowych obiadów w restauracjach, mikrodermabrazji, zakupu dziesięciu par bokserek i odkurzacza pięciofunkcyjnego. Odpadały też wyjazdy zagraniczne, bilety autokarowe na osiem dowolnych europejskich linii. Już miałam kliknąć na pobyt w Kołobrzegu ze strefą wellness, trzydaniową kolacją i powitalną butelką wina, gdy dostrzegłam zachęcający tytuł: „Do wszystkich siódemkowiczów z maturą 1981… pilne…!!!”. Należałam do tej grupy. Skończyłam najlepsze, podobno elitarne liceum numer siedem i po latach poddawania się niszczącemu stresowi czułam dumę, że należę już na zawsze do grona ocalałych, zwanych dumnie siódemkowiczami.

Przeczytałam wiadomość. Do wszystkich z naszej dawnej IVc pisał przewodniczący Bogdan. Nie mogłam wyjść z podziwu. Zebrał wszystkie maile, telefony, a list zawierał konkretną propozycję spotkania się po trzydziestu latach od zdania matury. W ofercie podał datę, miejsce dwudniowego wyjazdu do ośrodka nad jeziorem, koszt i numer konta. Czytałam zdumiona odwagą tej propozycji. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy ludzi nie do rozpoznania po tylu latach, toczących rozmowy o swojej pracy, chorobach, dzieciach, może wnukach. Na stole wódka, zajęcia w podgrupach i nic nie dające dyskusje, a na koniec dowcipy, z których śmieje się tylko opowiadający. Pulchne panie, ze starannie zrobionymi fryzurami i łysiejący panowie z brzuszkami, starający się za wszelką cenę wyjść poza swój wiek – oto typowy obraz spotkania klasowego po latach. Ten schematyczny obraz burzyła wizja wyjazdu z noclegiem. Dwa dni z przypadkowymi już teraz ludźmi uznałam za niezręczny pomysł i zupełnie niepotrzebną stratę czasu i pieniędzy. Czasami słyszałam mniej lub bardziej prawdziwe opowieści, gdy jakaś para nie wróciła z takiego wyjazdu, zaszywając się w hotelu, a mężowie nie pozwalali żonom na takie imprezy.

„Mnie to nie grozi” – pomyślałam z dumą. Nigdy nie dałam się tak traktować. Miałam swoje zdanie i własną wolę. W ogóle dobrze czułam się ze sobą, wiek też nie stawał się jak na razie przeszkodą. Takie spotkania zawsze traktowałam z przymrużeniem oka, wyśmiewając uczestników. Ale mimo wszystko zjazd klasowy po latach intrygował. Do tego stopnia, że każdego dnia sprawdzałam, kto się już zapisał. Ku mojemu zaskoczeniu już drugiego dnia było dziesięć zadeklarowanych osób, a po tygodniu osiemnaście. Codziennie o liczbie chętnych informował zaangażowany w to przedsięwzięcie Bogdan. Nie wierzyłam, że tylu starych licealistów ma ochotę wzajemnie się pooglądać. W drugim tygodniu dałam się ponieść fali i też się zapisałam, za co od naszego szefa otrzymałam w mailu buźkę. I choć do majowego spotkania zostały dwa miesiące, już po trzech tygodniach od wiadomości akces zgłosiły dwadzieścia trzy osoby, a trzy się zastanawiały.

Ponieważ odbiorca maili był grupowy, mogliśmy śledzić, co u kogo słychać. Moje zdziwienie i lekki niepokój wzbudziły listy, w których ludzie bez żadnych barier postawionych choćby przez czas, przez jaki się nie widzieliśmy, wysyłali opowieści o swoich rodzinach, buźki, luzackie pozdrowienia. Nie odezwałam się, a przecież w tej grupie miałam najlepszą już od trzeciej klasy koleżankę, która przez kilkadziesiąt lat dostarczała mi informacji o każdym z klasy, gdyż o każdym coś wiedziała. Nie byłam więc żądna wiadomości z gatunku kto jest kto. Wszyscy żyli, co po tylu latach mimo wszystko zaskakiwało. Znałam miejsca zamieszkania, powrotów z emigracji lub wyjazdów, terminy odwyków co niektórych, porzuceń rodzin, a nawet imiona kochanek i kochanków. Przyjmowałam te wiadomości bez zdziwienia jako nieodłączne znaki toczącego się życia.

Po miesiącu wpłaciłam pieniądze za dwudniowy pobyt i w tym momencie dopadły mnie wątpliwości. Przez całe życie uważałam takie imprezy za wątpliwej jakości rozrywkę, rodzącą po powrocie do domu niesmak, gdyż rzeczywistość nijak miała się do oczekiwań. Miałam jeszcze jeden powód. Całe moje licealne życie stawało mi kością w gardle przez wiele lat. Nie wiedziałam, czy chcę ruszać tę przykrywkę, pod którą, pomimo rozlicznych prób wyswobodzenia, uśpione drzemały upokorzenie, strach, zmęczenie, samotność z tamtych lat. W roku 1977, pierwszego września, skończyło się moje dzieciństwo. Rozpoczęłam walkę o przetrwanie, a gdy już okrzepłam w trwaniu na powierzchni – bez pasji, myślenia i jakiegokolwiek życiowego sensu – w trzeciej klasie po wycieczce szkolnej podjęłam próbę odnalezienia drogi do siebie. Pomogły mi w tym muzyka, szesnastokartkowy zeszyt z jabłuszkiem i dwóch zakochanych we mnie facetów.

Powrót do wspomnień przerwał telefon od Joli – mojej wszystkowiedzącej koleżanki, kiedyś przyjaciółki, z którą co jakiś czas się spotykałam.

– Dzień dobry, witam koleżankę – odezwał się w słuchawce głos, który ze względu na zasadniczy i oschły ton czasami mnie drażnił. Od kilku lat starałam się jednak nie poddawać fali wyższości, którą czułam od zawsze w każdym słowie.

– No, cześć, tak myślałam, że się odezwiesz – odpowiedziałam. W końcu zapisałaś się jako pierwsza… – dodałam, czując, że za chwilę nastąpi stała kontra.

– Oczywiście, ktoś musiał dać dobry przykład. Ja zawsze dbałam o to, abyśmy trzymali się razem. Wyobraź sobie, że gdyby nie byłoby takiego Bogdana, a także, nie ujmując nikomu, mnie, to do niczego by nie doszło. Nie rozumiem, w końcu więzi są najważniejsze. A tak z innej beczki… – Jak zwykle nie pozwalała mi dojść do słowa. – Czy wiesz, że Marzena została babcią, a Ala znowu zeszła się z mężem? Podobno będzie drugi ślub, ale ja osobiście tego nie rozumiem. To straszne tak dawać sobą pomiatać. Po tych wszystkich zdradach, kochankach różnej maści, dziecku na boku to naprawdę żenujące.

– Może go kocha, a miłość albo jest ślepa, albo potrafi góry przenosić… – wtrąciłam zadowolona, że tymi dwoma prostymi sentencjami mogłam zakończyć wątek, który nie był dla mnie interesujący.

– Kocha?! – po drugiej stronie słuchawki usłyszałam oburzony głos. – Jaka ty jesteś naiwna! Dla mnie to jest sytuacja uwłaczająca godności kobiety, zabijająca jej całe ja. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak można dopuścić do deptania swoich uczuć.

– A co u ciebie? – spytałam, aby w końcu ta rozmowa przybrała jakiś normalniejszy kształt.

– Oczywiście jak zawsze w porządku – odpowiedziała z satysfakcją.

„Oczywiście” było ulubionym słowem mojej koleżanki. Ten sam mąż od zawsze, oczywiście jedno super dziecko, które nie dość, że zdolne, to jeszcze grzeczne. W całej rodzinie aż do drugiego pokolenia żadnych chorób, kłopotów, braku pieniędzy czy skandali. Bardzo długo po takich spotkaniach wychodziłam rozdygotana. Pierwszym ze sposobów, by nie psuć sobie nastroju i mieć normalne dni, była metoda uników – długi czas nie dzwoniłam, nie odbierałam telefonów, kilka lat się nie widziałyśmy. Ale w którymś momencie, gdy nie chciałam swojego życia poklepywać po ramieniu, zdecydowałam się na rozmowę. Powiedziałam jej, że zależy mi na niej, ale powierzchowność tych kontaktów tylko mnie zasmuca. Chciałam, jeśli nie przyjaźni, to choć normalnych rozmów typu „ja mówię, ty słuchasz (lub udajesz zainteresowanie)” i w drugą stronę też. Niestety, potok słów i przyznanie, że oczywiście wszystko u niej jest w porządku, upewniły mnie, że znów kreuje wizerunek osoby typu „wdeptam cię w ziemię”.

– Jola, dziękuję, że się odezwałaś, u mnie też o-czy-wi-ście dobrze – wtrąciłam szybko, celowo cedząc ulubione słowo. – Mam nadzieję, że się spotkamy, pogadamy, wypijemy winko i…

– No wiesz, kto chce, niech pije – wtrąciła Jola. – Ale, wybacz, ja pić nie będę, bo oczywiście jestem niepijąca i jak pamiętasz, nie palę.

– Słuchaj! – nie wytrzymałam – wiem, że jesteś idealna, nie masz nałogów, prawdopodobnie nie jesz mięsa, może w ogóle nic nie jesz, aby nie przysparzać cierpień roślinom zielonym. Mogę przypuszczać, że z tych samych powodów adoptowałaś kolejnego psa ze schroniska, a twój mąż i syn dla świętego spokoju schodzą ci z drogi. A ja mam zamiar robić to, co chcę… w końcu – zawahałam się – takie spotkanie po latach… Bardzo cię przepraszam, ale jestem już dorosła – dodałam w nadziei, że nie pokłócimy się po raz kolejny.

– Nie ma ideałów, ale jeszcze nikt źle na tym nie wyszedł, że trzymał się mnie, ty też…

Teraz powinien nastąpić monolog, ile zawdzięczam Joli, jak w trudnych chwilach mogłam na nią liczyć, jak ostrzegała mnie przed złym związkiem, jak nie chciałam słuchać. Znów miałam poczuć się jak niegrzeczna córka niesłuchająca matki. Miałam dość ludzi, którzy z dumą oznajmiają, że są niereformowalni i się nie zmienią. Mówią o tym, traktując to w kategorii wielkiego życiowego osiągnięcia. Podczas trzydziestu lat naszej znajomości kilka razy próbowałam oczyścić naszą znajomość z przemilczeń i zgrzytów z młodości. Mogłam zostawić naszą przyjaźń na poziomie znajomych spotykających się przypadkiem na ulicy, ale cały czas parzyła mnie przykrywka, pod którą pykały wspomnienia. Takich niedomkniętych puszek Pandory zebrało się w moim życiu kilka i im byłam starsza, tym bardziej pragnęłam odstawić niektóre garnki na półkę.

– Czyli co, koleżanko – jakby nie zważając na mój atak, Jola przybrała swój moralizatorski ton – widzimy się w maju. Muszę ci powiedzieć, że na pewno nie będzie Parówy.

Nie mogłam już wtrącić, że wiem i całą historię naszego klasowego odmieńca, ze względu na tuszę, brak szyi i wcięcia w pasie zwanego Parówą, znam dość dokładnie. Uświadomiłam sobie, że podczas trwania kilkuminutowej rozmowy Jola nie zadała mi żadnego pytania, na które miałabym szansę odpowiedzieć. Nie wykazała krzty empatii, a widziałyśmy się rok temu. Jedyne, czego w tej chwili pragnęłam, to końca tej męczącej dla mnie rozmowy.

– Parówa w tej chwili mieszka w Urugwaju z jakąś podobno chorą na aids Indianką. Co jakiś czas wysyła zdjęcia do National Geographic i to wszystko, co robi. Ale on zawsze był dziwny. Pamiętasz, jak nocował sam w lesie? Trudno sobie wyobrazić, aby z drugiego końca świata ot tak sobie wsiadł w samolot i przyjechał. Czy wiesz, jakie to są koszty? A z tego, co wiem, całym jego domem jest dziurawe kanu, aparat i laptop. Doszły mnie słuchy, że tutaj jest persona non grata, więc nawet nie może, nie to, że nie chce, ale – rozumiesz – nie może przyjechać. Poza tym…

– Słuchaj, zaraz muszę wyjść, bardzo cię przepraszam, ale muszę kończyć. – Czułam, że natychmiast muszę uwolnić się od toksycznego tembru głosu, który syczał mi do ucha i parzył je jak mięsożerna roślina.

– To w takim razie do maja. Mam nadzieję, że będziesz miała czym przyjechać. Pamiętaj, że możesz się zabrać ze mną, tylko daj mi znać kilka dni wcześniej. Na pewno pojedzie ze mną Renata. Nie ma prawa jazdy, a tam można dojechać tylko samochodem. Ty oczywiście masz pierwszeństwo, w końcu nie jesteś z miasta.

– Naprawdę muszę kończyć, zastanowię się i dam znać. Mam nadzieję, że coś w nas zostało… – wbiłam się swoim głosem w chwilę milczenia.

– Z czego zostało? Co ty mówisz? – Jola wydawała się zaniepokojona.

– Z nas, z naszych marzeń, z walki o siebie. Czas liceum to było mocne uderzenie w człowieczeństwo. Nie uważasz?

– …No… tak, uważam, ale nie wracam do tego.

– Nie chcesz? A może warto? Teraz albo nigdy. Ten czas lęku na pewno nie uleciał wraz z wiekiem.

– Jakoś sobie radzę. – Jola trochę spuściła z tonu.

– Każdy sobie radzi, ale pogadać nie zaszkodzi. Ja czuję taką potrzebę, teraz, po tylu latach.

– Będzie okazja, przyjedź. Z nikim nie przeżyłam tyle, co z tobą. – Głos Joli zabrzmiał dziewczęco i płaczliwie.

– Przyjadę, pa.

Wyszłam z tej rozmowy obronną ręką – miałam więc powód do zadowolenia i nadzieję, że być może w końcu odnajdziemy drogę do własnych uczuć. Na pewno te piętnaście minut to nie był czas stracony. Powiedziałam, co chciałam, a właściwie, co czułam. To coś ciągle pykało pod przykrywką nieodstawionego na półkę przez ponad trzydzieści lat garnka. Nasza znajomość trwa od czasu, gdy zaczęłam chodzić do liceum. I choć w porywach można by ją nazwać przyjaźnią, to nigdy nie poczułam, że rozumiemy się bez słów. Rozmowa uruchomiła wspomnienie z września ‘77 roku, gdy od prymuski i grzecznej dziewczynki z miasta z ratuszem, szkołą podstawową i stacją kolejową z jednym kierunkiem do dużego miasta rozpoczynałam wędrówkę ku dorosłości.Rozdział 2 LICEUM W DUŻYM MIEŚCIE W ROKU 1977

– Dziś pytam po raz pierwszy. – Kobieta, która uczyła mnie polskiego, oznajmiła to po kilkuminutowej ciszy w klasie.

Przemierzała salę tam i z powrotem, a stukot jej butów przypominał, że wydała na kogoś wyrok. Szczupła, z krótkimi kruczoczarnymi lakierowanymi włosami przypominała przefarbowanego indyka puszącego się na znanym i bezpiecznym terenie. Siedziałam jak sparaliżowana, mając nadzieję, że to nie będę ja. Nie chciałam stanąć przed wszystkimi – ja, prowincjuszka dojeżdżająca codziennie pociągiem, drzemiąca w drodze do i ze szkoły na brudnych, oblepionych potem, wytartych skajowych siedzeniach wagonu drugiej klasy. Smak waleriany w kroplach, którą łykałam razem ze łzami, tylko na chwilę łagodził mój lęk. Panicznie wertowałam w myślach szansę pozostania na miejscu, ale znajdowałam się w środku listy w dzienniku – wszyscy pytają tych ze środka, czyli to będę ja.

– Do odpowiedzi numer piętnaście. – Kobieta spoglądała w okno, a ja poczułam, jak spinam się w środku.

„Tylko nie to!” – myślałam. W drodze do szkoły, mijając pociągiem wsie, w których wsiadali zaspani ludzie, poczułam wstyd za to, skąd jestem, jak wyglądam, co czuję. Ubrana w turkusowy elastyczny golf, na który założyłam żółty sweterek z krótkim rękawem, z torbą uszytą przez tapicera ze skrawków skaju zaczynałam widzieć swoją inność. „Oby nie wyjść na środek. Jeszcze nie teraz, nie pierwszy raz, gdy wszyscy z tego elitarnego liceum patrzą na mnie”. Ale stało się. Numer piętnasty to ja, Ewa nazwisko na M. Wychodzę.

– Proszę omówić genezę oraz przesłanie, wymowę ideową Legendy o Świętym Aleksym. – Głos kobiety wydobywał się z otwartych wydętych w podkowę ust prześwitujących zza gestykulujących rąk. Ekspresja kończyn i twarzy była tak duża, że stojąc wbita w podłogę, miałam wrażenie, że ręce nauczycielki sprężynują, a głowa to nienaturalna, samonakręcająca się maska.

Czując, że brak mi tchu, czekałam na środku w idiotycznym niebiesko-żółtym przebraniu dziecka z małego miasta. Nie miałam pojęcia o Aleksym i jego ideach, choć po drodze do szkoły w ciemnym i smutnym pociągu przeczytałam całą analizę z poprzedniej lekcji.

– No słucham… czekam – wzrok kobiety zatrzymał się na moim golfie, ale nie spotkał się z moją zaczerwienioną twarzą.

– Święty Aleksy – zaczęłam – spał pod schodami i każdy na niego lał pomyje, a on to cierpliwie znosił.

– Słucham?! – świdrujący głos polonistki zaatakował mnie gwałtownie. – To klejnot literatury średniowiecznej wpisany w listę lektur, które każdy wykształcony, powtarzam wy-kształ-co-ny, człowiek powinien umieć analizować bez takiego infantylizmu. Skąd ty się wzięłaś?! Co to za wstęp?! Przecież tu trzeba zacząć od tła kulturowego, omówić na tle epoki, ówczesnych odniesień społeczno-politycznych… Phi, też mi coś: „spał sobie pod schodami”… Siadaj, niedostateczny.

Siedząc w ławce, z trudem powstrzymałam łzy. Czułam, że upokorzenie, jakiego doznałam, zapewni mi miejsce w najniższej klasowej hierarchii – osoby, której po latach na spotkaniach klasowych nikt nie będzie pamiętał lub – co gorsza – popychadła z prowincji ośmieszanego i gnębionego przez cztery lata. Na szczęście rozpoczęła się analiza następnego utworu, z całą pewnością kolejnej perły literatury średniowiecznej. Notowałam kolejne wnioski, starając się zająć myśli szukaniem dla siebie jakiegoś ratunku, ale mój upadek był zbyt bolesny, abym mogła zająć czymś głowę. Zachciało mi się szkoły w wielkim mieście. Dzwonek oznajmił, że oto za chwilę stanę się przedmiotem drwin ze strony ludzi, z którymi nie zamieniłam jeszcze słowa. Wybiegłam na korytarz, a potem zbiegłam schodami w dół, byle jak najdalej. Siadłam na ławce w łączniku, który dzielił salę gimnastyczną od głównego budynku. Byłam tu sama i nikt mi nie pomoże. „Za nic nie wejdę na drugą lekcję, jadę pierwszym pociągiem do domu” – postanowiłam. Wokół mnie unosił się zapach potu i po chwili zaważyłam, że miejsce, w którym siedziałam, jest też prowizoryczną szatnią, w której spocone ciała szykują się na kolejną lekcję. Jak oparzona zeskoczyłam z kamiennego parapetu i poczułam, że pot jest wszędzie. Miałam ochotę zedrzeć z siebie brud pociągu, ostatniej lekcji i tego miejsca.

– Świat jest mały – z otępienia wyrwał mnie głos wysokiego chudego bruneta. – Nie poznajesz? Kolonie w wagonach, wrzuciłem cię do fontanny – dodał z rozbrajającym uśmiechem.

– A… tak, pamiętam, moje ostatnie wakacje… – bąknęłam, gdyż po nieszczęsnej lekcji polskiego świat się dla mnie kończył i nic innego poza tym tchnieniem ostatniego lata nie mogłam z siebie wydusić.

– No, świetnie było, dostałem pięć marek od tego zakochanego Niemiaszka, aby dał swój dowód miłości, topiąc cię w wodzie, ha – zaśmiał się. – A co tam słychać u narzeczonego, piszesz z nim, może po rusku, co? Ale fajnie wyglądałaś tak lekko podtopiona, w tych hipisowskich spodniach z frędzlami… Miło się rozmawiało, ale lecę! – krzyknął mi do ucha.

Wściekła ruszyłam na kolejną lekcję. Wiadomości nie były dobre. Kolonie, mój czas pierwszego zakochania i to z wzajemnością w cudzoziemcu i do tego z NRD, został sponiewierany w tym ohydnym miejscu. Ale to tylko wakacyjna miłość, co taki Harald może wiedzieć o tym ponurym gmaszysku, gdzie zaczyna się marzyć, by stać się niewidzialnym.Rozdział 3 ELITA W NOCNIKU, CZYLI KONIEC DZIECIŃSTWA

Każdego dnia wchodziłam do szkoły przed siódmą. Tak wcześnie przyjeżdżał pociąg, innego nie było. W drugiej klasie nie nosiłam już w kieszeni waleriany, mama kupiła mi pierwsze dżinsy i kurtkę ze sztruksu, a ja na szydełku zrobiłam torbę ze sznurka do snopowiązałki. Przed lekcjami czekał na mnie w świetlicy Piotr. Codziennie wymienialiśmy się zeszytem z zielonym jabłuszkiem, w którym zapisywaliśmy nasze myśli, wklejaliśmy teksty piosenek, zdjęcia, wiersze. Ten dziwny rytuał przekazywania zeszytu odbywał się w milczeniu. Ów dialog zastępujący rozmowę stawał się przez rok moją terapią, namiastką uczucia. Dzięki Piotrowi odkrywałam lecznicze działanie muzyki. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co jest w zeszycie – po prostu pisaliśmy do siebie. Aż nadszedł dzień, gdy razem z Jolą i Piotrem wyjechaliśmy do pustego, niewykończonego domu rodziny Przema, klasowego cynika. Ze względu na dobrą akustykę budynku można tam było słuchać muzyki.

– Proszę, proszę, cóż to się stało, że kolejowe dziecko chce posłuchać czegoś porządnego? – odezwał się do mnie Przemo.

Pożałowałam, że zamiast jak zwykle się uczyć, dałam się namówić na wyjazd. Pytanie było z gatunku szyderczych. Miałam do wyboru wbić się w ten klimat lub milczeć.

Wybrałam to drugie. Nie z rozsądku, ale moja riposta na pewno nie byłaby cięta. Wysiedliśmy ze spóźnionej kolejki i szliśmy polną drogą. Pachniało świeżo skoszoną trawą i zbożem – miła odmiana po miejskim kurzu.

– Przemo, gdzie ty nas prowadzisz? Tu mieszkasz, w takiej dziurze?! – wściekła Jola nie kryła oburzenia. Jej czerwona z upału i zmęczenia twarz zdradzała poirytowanie.

– Nie wiesz, jaka uczta cię czeka. Ale ty swoim móżdżkiem nie jesteś w stanie tego objąć – w charakterystyczny dla siebie sposób odparował Przemo. Szedł w przydługich spodniach, co chwilę przydeptując nogawkę jednym butem i przeklinając pod nosem „psiamać”.

Droga ciągnęła się wzdłuż torów kolejowych. Szliśmy obok siebie, każdy z oczekiwaniami i obawami. W wielkiej torbie z uchami nieśliśmy kolumny, magnetofon i szpule. Każdy z nas miał swoją torbę, ja wzięłam nawet piżamę. Ukradkiem zerkałam na Piotra. „Ciekawe – myślałam – czy wziął nasz tajny zeszyt z jabłuszkiem”. Nigdy nie zamieniliśmy słowa, a teraz nieśliśmy ciężki bagaż i mieliśmy spędzić razem noc w niewykończonym domu na uboczu. Ciszę przerywał dźwięk kopanego przez Przema na szutrowej drodze kamienia. Piotr, w koszuli w kratę, z przewieszonym na biodrach swetrem, wydawał się zawstydzony, idąc obok mnie. Moje zatopienie w strachu i rozczarowaniu sytuacją przerwał nagle jego głos skierowany donikąd:

– Póki czas i pora

można niebu przykład dać

z aniołami piwo pić

mówić ty

gwiazdom blask kraść

Gdy uśpione długą nocą

zaczną mrugać w śnie nerwowo

Póki czas i pora

można spać nie chodzić

dłużej żyć

piwo pić

niekoniecznie ze świętymi

Stanęłam jak wryta. To był mój wiersz z zeszytu z zielonym jabłuszkiem. Teraz nastąpi ośmieszenie mnie, krytyka i co najgorsze wszystko się wyda. Nie myliłam się. Przemo wybuchnął śmiechem.

– Stary, co to jest? William Butler Yeats czy młody Genesis w wolnym tłumaczeniu? A może scenariusz dzisiejszej nocy – krzyczał szyderczo. – Co to jest? Dobre, dobre – zamruczał.

– To piękny wiersz kogoś dla mnie ważnego – nieoczekiwanie odpowiedział Piotr.

– Kogo? Mów, to chyba nie jest tajemnica, szczególnie że nie jest taki zły.

Czekałam zastygła, co nastąpi dalej. Bałam się, że to nie koniec upokarzającego dochodzenia. Przemo zaczął jak zwykle skupiać na sobie uwagę, czekając na oklaski.

– Ja – oznajmił – czytam wiersze i uważam, aby nikt mnie nie zaskoczył. Mam w małym palcu żółtą serię z poetami francuskimi, ale co wy możecie wiedzieć…

– O, kolego, i tu się mylisz – Jola weszła do gry swoim pouczającym tonem. – Czytamy wiersze w szkole, ja przetłumaczyłam z angielskiego „Ścianę” Pink Floydów, a jak wiesz, nie umiem nic: ani czytać, ani rozumieć. No ale od czego są słowniki i oczywiście chęci? Dla chcącego nic trudnego – dodała filozoficznie. – A tak naprawdę, to czyj jest ten wiersz? – spytała.

– No, czyj jest ten wiersz? – powtórzył Przemo.

Wbiłam wzrok w zakurzoną drogę i mocniej ścisnęłam rączkę torby z kolumnami. To miał być miły wyjazd; moja milcząca, bezwarunkowa znajomość polegająca na przekazywaniu zeszytu z jabłuszkiem miała w sobie coś ekscytującego. Chciałam to zachować, czując, że ten rodzaj szaleństwa trzyma mnie przy życiu. Moment demaskacji był jednak teraz na wyciągnięcie ręki. Miałam dość tego towarzystwa. Chciałam wracać.

Ale powrotu do domu nie było. Następny pociąg odjeżdżał jutro. Na szczęście rozmowa zeszła na normalne tematy – czego będziemy słuchać, jak rozstawiać sprzęt i gdzie spać, jeśli spać. W oddali wyłaniał się dom widmo, w którym mieliśmy spędzić wieczór, noc i ranek. Zwykła sześcienna bryła – pudełko przykryte papą z czterema oknami zabitymi deskami nie zachęcało do odwiedzin. Widać było, że cała konstrukcja stworzona została własnymi siłami przez zapobiegliwego ojca Przema – chałupniczo robione pustaki we wzory z różą, gdzieniegdzie resztki papy, opakowań po cemencie, sito do przesiewania żwiru i mała betoniarka. Formy do pustaków jak ogromne klocki przypominały, że praca jeszcze się nie zakończyła – ten krajobraz był mi znany, gdyż jakiś czas temu tak budowali dom moi rodzice.

– O, już prawie jesteśmy – Przemo nie ukrywał dumy. Mówił to tonem wprowadzającego co najmniej do zamku.

*

Przymknęłam oczy… Krajobraz wsi, pustego domu i cisza przywołały obraz beztroski wakacji, który uwierał jak cierń, przypominając o mojej samotności. Wiejski dom babci, która brała życie takim, jakie jest, niczym twierdza prostoty myśli i uczuć wbijał się w moją pamięć. Zaledwie rok temu, tuż przed liceum, ostatni raz jechałam tam, gdzie naprawdę wolno było wszystko. Wolność niezamierzona, podarowana przez ludzi nieświadomych tego, jaki prezent mi uszykowali, została zdeptana przez życiowe nakazy.

*

W sierpniu 1977 roku, w ostatnie lato mojego dzieciństwa, siedziałam z siostrą w pociągu wiozącym mnie do dziadków na wieś. Odbywałyśmy tę drogę wiele razy, zawsze z duszą na ramieniu, bo podróż pociągiem dla kilkunastoletnich dziewczynek to przeżycie podszyte pełnym zaintrygowania lękiem. Na przedostatniej stacji Kąkolewo przylepiłam nos do szyby w nadziei, że nie wiadomo dlaczego, zobaczę peron ukwiecony kąkolami. Twarde drewniane krzesła nie zachęcały do poddania się wolnemu, rytmicznemu stukotowi wąskiej kolejki. Strach, czy zdążymy wysiąść na czas i czy konduktor dziurawiący nam kartonowe bilety metalowymi cążkami wyrazem twarzy da znak, że wszystko w porządku, nie pozwalał na wyjście poza drewniany kokon. Na wszelki wypadek sporo przed czasem brałyśmy naszą kartonową walizkę zapiętą na metalowe sprzączki i owiązaną konopnym sznurkiem i stałyśmy przed głównymi drzwiami, znów bojąc się, czy na pewno dobrze wysiądziemy i czy damy radę otworzyć ciężkie drzwi. Pociąg zatrzymał się na znajomej stacji, którą zdążyłam tylko omieść spojrzeniem w nadziei, że już teraz zobaczę czekającego na nas dziadka. Pozwoliłoby to nie bać się po raz kolejny. Nigdy nie zdarzyło się, byśmy znalazły się na pustym peronie, ale strach stale nam towarzyszył. I tym razem dziadek stał koło opartego o płot roweru, w jednej ręce trzymając papierosa w szklanej lufce, a drugą dając znak, że jest. Spotkanie, jak zwykle serdeczne, było momentem, gdy lęk mnie opuszczał. Byłam bezpieczna, a powitanie „Witam was serdecznie!” sprawiało, że znów miało być jak zwykle każdego lata. Małomówność dziadka nie męczyła, wręcz przeciwnie, stanowiła nieodzowny element przejścia kilkukilometrowej drogi kasztanową aleją do domu. Spełnienie rytuału przywiązywania walizki do brązowego roweru z dużą lampą, przejścia przez przejazd i wejścia na właściwą drogę oznaczało, że jesteśmy prawie na miejscu. Początkowo droga wśród drzew stanowiła przyjemną część podróży. Duże liście łopianu ze swoimi przylepiającymi się owocami, wysokie trawy, gdzieniegdzie ukryte chabry i maki nie pozwalały zapomnieć, że lato w pełni. Bardzo szybko słoneczny dukt przeszedł w mroczny, nieprześwitujący tunel. „Byle do krzyża” – pomyślałam, wchodząc w ciemny korytarz, który miał zawładnąć moim kolejnym lękiem. Stare drzewa kasztanowca ciągnęły się leśną drogą, nie dając prześwitu słońcu i myślom. Pachniało lasem i wodą. Weszliśmy w teren, gdzie za ciemną ścianą zieleni, wtulone w kwadraty zbóż i łąk, leżały błota, małe polodowcowe stawy. Niewidoczne, dawały jednak o sobie znać rześkim powiewem wiatru. Skupiona na wypatrywaniu światełka w tunelu – jasnej kuli na końcu korytarza drzew – nie zauważyłam, że idę sama, a z tyłu Mała wesoło trajkocze z dziadkiem. Jak najszybciej chciałam przebić się do słońca na końcu drogi, gdzie czekał na mnie znak przydrożnego krzyża – rozwidlenie dróg prowadzących do gospodarstw. Walizka przytwierdzona do ramy co jakiś czas przekrzywiała się, co stanowiło pretekst do przystanięcia.

– Jesteśmy – odezwał się dziadek, zatrzymując rower przy figurze.

Jego lekko zawstydzona twarz z nieodłączną połówką papierosa bez filtra zdawała się mówić „Już możesz przestać się bać”. Spojrzał na okolony niskim płotem przydrożny krzyż, stojący wśród wysokich malw, margaretek, goździków kawalerskich i powoju z małymi białymi kielichami.

– Wiecie, że takie figury zawsze stoją na rozstajach dróg? – odezwał się, wolną ręką trąc policzek.

Nie czekając na nasze pytanie „A dlaczego?”, mówił dalej:

– Tu ludzie muszą zatrzymać się i zastanowić, dokąd iść – w prawo, do miasta, czy w lewo, do domu. Trzeba się pomodlić o szczęśliwy powrót.

– A co niby tu miałoby się stać? – spytała Mała, wdzięcząc swoją okrągłą buzię. Podróż sprawiła, że zarumienione policzki nadawały jej twarzy wygląd lica małego, beztroskiego dziecka.

– Wszystko – odpowiedziałam, aby podtrzymać tę jedyną rozmowę podczas przejścia kasztanowym tunelem. Równocześnie uświadomiłam sobie, że tak naprawdę jadę tu ostatni raz. Będziemy przyjeżdżać w odwiedziny, wysyłać imieninowe i świąteczne pocztówki, ale teraz, w wieku piętnastu lat, żegnam się z tym miejscem.

Był to nasz jedyny dialog podczas drogi. Przystanek na rozdrożu pozwolił odpocząć i jednoznacznie wskazał kierunek dalszej drogi – do domu. Zmęczenie sprawiło, że przejście na szosę wybrukowaną kamieniami mieniącymi się w słońcu nie wiązało się z przyspieszeniem kroku. Po lewej stronie rozciągały się żółto-zielone pagórki, przez które wiodły wydeptane dróżki. Pola kukurydzy szeleściły między dzikimi sosnowymi zagajnikami. W oddali pojawiły się pierwsze zabudowania. Mała zaczęła podskakiwać i wypatrywać znajomej drewnianej bramy. Stali już wszyscy – w oczekiwaniu, aż wyłonimy się z zakrętu – babcia, Ela, Andrzej, Zygmunt, Irka, Sławek zwany Czarnym Koniem i Marzena. Tyle dzieci i my dwie. Zdążyłam jeszcze sprawdzić, czy ścieżki prowadzące wzdłuż pagórka ku błotom są widoczne, i weszłam w bramę domu, gdzie życie miało swoje normalne przeznaczenie – toczyło się, trwało, po prostu było. Dom dziadków stał przy jedynej, a zatem głównej drodze, która kończyła się na wzgórzu, na którym kościół, dzwonnica i cmentarz o każdej porze roku kołysały się w rytm wiatru. Nigdzie we wsi nie wiało jak tam. Ale też żaden widok nie był tak piękny jak stamtąd. Doliny pól, lasów i łąk wydawały się specjalnie stworzone dla podziwiania.

Domostwo, w którym spędzałam każde wakacje, dla nas, dzieci, stało się miejscem, gdzie prostota rzeczy zwykłych nie przeszkadzała. Z wybrukowanego podwórka (tego za drewnianą zamykaną na skobel bramą) wchodziło się do sieni domu. Kotara wisząca na drzwiach sprawiała, że pomimo otwartych zawsze drzwi na korytarzu panował półmrok. Również każde pomieszczenie, ze względu na oplatającą okno winorośl, zatapiało się w półcieniu. Jedynym pokojem, do którego dochodziło słońce, był pokój babci. To tu, w miejscu dla dzieci niedostępnym, porządek rzeczy stawał się porządkiem życia. Po wejściu oczy przyciągał obraz Matki Boskiej. W złoconej ramie, ustawiony pod kątem do ściany za pomocą metalowej podpórki, wisiał niczym ołtarz w prywatnej kaplicy. Pod nim znajdował się pojemnik na kwiaty i mogłam się tylko domyślać, że modlitwa babci w tym miejscu miała swoją specjalną oprawę. Matka Boska przyciągała wzrok, gdziekolwiek się na nią patrzyło. Ela zdradziła tajemnicę tego spojrzenia. Podobno święte obrazy są malowane w pewien specjalny sposób. W oku znajduje się magiczna plamka, która sprawia, że obraz patrzy. Ta wiadomość spowodowała, że zawsze zaglądając do pokoju babci, bałam się spojrzenia, które za mną szło, i nie wchodziłam tam bez potrzeby. Z ciekawością obserwowałam wnękę z maszyną do szycia. Czasami siedziałam wśród skrawków materiału, kolorowych nici, pasków koronek i udawałam, że szyję. Zagadką stała się dla mnie fryzura babci – misternie plecione warkoczyki z długich siwych włosów, z wplatanymi kolorowymi sznureczkami, zebrane w kok. Nigdy nie widziałam tworzenia. Myślałam, że jest na głowie na stałe, bez konieczności pracochłonnego czesania. Perlisty śmiech babci nijak miał się do jej trudnego życia, a jednak jej stwierdzenia „Takie jest życie” lub „Wszystko mija”, „Każdy ma swój czas” nie oznaczały rezygnacji, a jedynie poddawanie się naturalnemu rytmowi aż do śmierci…

*

Z rozmyślań wyrwał mnie piskliwy głos Joli:

– Tu jest straszny prymityw! Niby jak mamy tu czegoś słuchać… po prostu brak słów!

– Tak to jest, jak się bierze baby – odezwał się Przemo. – Nic im nie pasuje. Ale przynajmniej jedna siedzi cicho.

– Ta jedna, czyli ja – odezwałam się z bijącym sercem, przygotowana na atak Przema – też nie jest zadowolona z tego, że nas tu zaciągnąłeś. Może chociaż postarasz się być miły? Nie jesteś bogiem, ani królem, nie jesteś nawet moim ojcem! Podlizujesz się na każdej lekcji w tych swoich drucianych okularkach! – wrzeszczałam. – Mam w plecaku piżamę, bułki z serem i ciągle myślę, że w tym czasie, gdy tu jestem, mogłabym czytać „Dżumę”. Nie mamy małych móżdżków – dodałam wyczerpana.

– No proszę… – głos Przema wyraźnie zdradzał zdziwienie. – A już myślałem, że się nie odezwiesz.

– To co, rozstawiamy sprzęt? – Piotr zerknął na mnie, ale nie odezwał się.

Nigdy nic do mnie nie powiedział. Nie wykonał żadnego gestu dającego bezpieczeństwo i nadzieję, nawet oczy ukazywały obojętność wobec świata i mnie. „Niechby choć oczy miał błyszczące” – marzyłam. W pewnym sensie było mi to na rękę. Związana zeszytem z zielonym jabłuszkiem nie czułam potrzeby żadnego innego kontaktu. Bałam się. Ale teraz bardzo chciałam, by dał jakiś znak, że jest po mojej stronie. Zeszyt leżał między bułkami, piżamą, lemoniadą i jednym piwem w torbie. Ale to nie szkoła, siódma rano, a ja, choć poczułam ulgę, pragnęłam, by Piotr wziął mnie w obronę.

„Koniec zeszytu – pomyślałam. – Nie będę już pisać, to nic nie znaczy, gdy nie mam z jego strony pomocy”.

W pokoju pachnącym świeżym tynkiem zrobiono już podłogę z nieoheblowanych desek. Żarówka zwisająca niedbale z sufitu dawała poczucie, że można się tu na chwilę zadomowić. W milczeniu wyjmowaliśmy magnetofon, szpule, wzmacniacz i głośniki. Zerknęłam na mój plecak, w którym trzymałam moją tajemnicę oraz koc, pod którym chciałam zniknąć, wtulić się i słuchać muzyki w tym pustym pokoju bez ludzi. Zawsze lubiłam samotność. Dojeżdżając do szkoły, wybierałam miejsce na samej górze piętrusa obok obcych osób. W swoim pokoju najlepiej się czułam, gdy mrugająca zielona lampka włączonego radia dawała znak, że muzyka otula mnie, uruchamia uczucia, których w kontaktach z ludźmi nie jestem w stanie rozbudzić.

– Gotowe – oznajmił Piotr. – Siadajcie, gdzie możecie. Tu jest świetna akustyka, będzie lepiej niż na koncercie.

Znalazłam sobie miejsce w rogu pokoju, na starym materacu. Rozłożyłam kurtkę i z plecaka wyjęłam koc w misie.

– Ha, ha – Przemo spojrzał na mnie rozbawiony. – Niezły podkład pod Genesis.

– Wiecie co – Jola koniecznie chciała mieć coś do powiedzenia. – Proponuję wspólne legowisko na materacach, kartonach, kurtkach, kocach i śpiworach… Tak będzie przyjemniej – dodała usprawiedliwiająco, lekko się rumieniąc. – Ale to nic nie znaczy, nie ma przecież wśród nas par, chodzi tylko o muzykę.

No właśnie, chodzi tylko o muzykę. Dla niej tu przyjechałam i połykam łzy. Ale tak naprawdę byłam tu dla Piotra, z którym rozmawiałam przez zielony zeszyt, gdzie oprócz cytatów zapisywałam też swoje myśli. Znaliśmy je tylko my, ale tu tajemnica przestała obowiązywać. Przemo próbował nawinąć szpulę i puścić muzykę, a ja myślałam tylko o tym, że muszę zniszczyć zeszyt z zielonym jabłuszkiem. Na pierwszej stronie mój wiersz rozpoczynający tę niezwykłą korespondencję i moje alter ego.

Ty kobieto

która czekasz

na noc

z jedną tylko

gwiazdą

Która resztę

nieba dałaś

ptakom mocom

ustom zastygłym

w szyderstwie

nie idź w ciemność

słuchaj pieśni

o horoskopach

z miliona gwiazd

usiądź na dyszlu

dużego wozu

i rozkołysz go

swoim cierpieniem…

Nie było czasu na zastanawianie się, jak szybko zmyć dowód mojej hańby, gdyż zabrzmiała muzyka. Dźwięki wyzierały z każdego kąta, odbijały się od mrocznych ścian, pukały w pochlapane tynkiem okna i znów wracały. Dudniły w uszach, każdy z osobna i wszystkie naraz. Wieczory tłumaczeń ze słownikiem, słówko po słówku, sprawiły, że wyłapywałam zachłannie sens utworu: „Spójrz, jak rodzi się dzień…, poczuj, jak parzy słońce… złap rogalik księżyca. Na kolana swojej samotności połóż marzenia o wietrze… Jesteś w rękach przeznaczenia!”.

Miałyśmy z Jolą swój zeszyt, w którym zapisywałyśmy własne tłumaczenia, ale z całą pewnością jego wyjęcie skończyłoby się dla mnie wykpieniem i szyderczym śmiechem chłopaków. Po chwili jednak dałam się ponieść muzyce, która dobijała się do mnie, wprowadzając w stan ekscytacji i zobojętnienia. Ręka Piotra na moim ramieniu sprawiła, że przytuliłam się mocno. Siedzieliśmy w kucki, objęci. Kolejne płyty kręciły naszymi emocjami, aż świt przyniósł krótkotrwały sen.

*

Ranny powrót do domu odbywał się w milczeniu. Nie mieliśmy siły na rozmowę. Wracałam z innego świata, półprzytomna, napełniona miłością. To ona sprawiła, że rok 1979 spędziłam na wyszukiwaniu i przegrywaniu kaset. Magnetofon kasetowy grundig stał się nieodzowną częścią wieczorów w domu, a każdy, kto miał wolną chatę, stawał się potencjalnym kandydatem do użyczenia lokalu. Wokół szkoły mieszkała większość osób z naszej klasy. Przy prostopadłych ulicach stały wieżowce, w których, wykorzystując każdą chwilę wolności, przesiadywaliśmy, słuchając Genesis, Black Sabbath, King Crimson. Mieszkania w blokach na którymś tam piętrze, dla mnie wychowanej w domu z ogrodem, ale jednak w półwsi, jak mawiał Przemo, stały się miejscem, gdzie stawałam się wolnym człowiekiem. Należałam do elity, słuchającej nie byle czego, nie wtapiałam się w wagonowe pospólstwo kiwające się w brudnych pociągach o 14.45. Tak myślałam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: