Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

I nie opuszczę Cię aż do śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

I nie opuszczę Cię aż do śmierci - ebook

...I nie opuszczę cię aż do śmierci – to książka, która jest świadectwem życia małżonków Anieli i Adama Czekajów z Zielenic (województwo małopolskie). Jest to wstrząsająca historia ich życia, bowiem Aniela doznała wylewu krwi do mózgu i została sparaliżowana 4 sierpnia 1942 r. jako młoda 29-letnia małżonka i matka. Choroba towarzyszyła jej w długim życiu, gdyż zmarła 1 stycznia 1989 r. Książka ukazuje z okresu niemal 47 lat dzieje rodziny, w której wychowało się pięcioro dzieci przy chorej matce i pełnym poświęcenia – wręcz heroizmu małżonku i ojcu Adamie.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7660-552-4
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie do III wydania

Wchodzimy w trzeci rok Trzeciego Tysiąclecia – Anno Domini 2003. Staraniem polityków, społeczników, organizacji pozarządowych i charytatywnych, Kościoła Katolickiego i innych wyznań oraz ludzi dobrej woli jest ogólnie zarysowany program bieżącego roku „Europejskiego Roku Osób Niepełnosprawnych”. Zakłada on „europejskość” w stosunku do organizowanych w ubiegłych latach programów, które miały charakter międzynarodowy, ale o zasięgu globalnym. Niewątpliwie „Europejski Rok” zawiera w sobie zadania prawne, zdrowotne, ekonomiczne i socjalne dla krajów, które wyrażają wolę zjednoczenia się z Unią Europejską. Ponieważ owa integracja ma nastąpić w 2004 r., zapewne chodzi w tym programie o podmiotowe i jednolite działania wobec osób niepełnosprawnych.

Osób niepełnosprawnych we współczesnych społeczeństwach jest dużo, będzie ich coraz więcej... A przyczyny narastania zjawiska są złożone, poczynając od genetycznych, związane z toksykacją rodziców (zwłaszcza matek), skażeniem naturalnego środowiska, z chorobami i licznymi wypadkami, z których jeśli ludzie uchodzą „na żywo”, po głębokich urazach stają się osobami niepełnosprawnymi. Przyznać należy, iż to humanitarne i piękne, że ogłasza się „Europejski Rok Osób Niepełnosprawnych”, bowiem nie gdzie indziej, lecz w Europie w systemie faszyzmu hitlerowskiego osoby niepełnosprawne umysłowo i fizycznie były skazane na zagładę. Należy ufać, ze czasy te już nie wrócą. Niepełnosprawność nie stanie się usprawiedliwieniem eutanazji, gdyż byłaby to krzycząca nie tylko na całą Europę, ale na cały świat – niesprawiedliwość!

Skoro podejmujemy „Europejski Rok Osób Niepełnosprawnych”, chodzi nie tylko o prawo do życia dla tych Osób, ale o pełnię praw do godnego ich życia i działania. Bez ograniczania dlatego, że są w pewnym sensie niepełnosprawni. Nie ukrywam w tym miejscu mojego bólu, jaki zadawali mi pewni dziennikarze, publicyści i media, wytwarzając klimat społeczny i psychologiczny, aby ustąpił ze Stolicy św. Piotra Jan Paweł II dlatego, że z powodu chorób i cierpienia jest fizycznie ograniczony. Czym są tego rodzaju zachowania i działania? Czy tylko nietaktem, brakiem kultury?... Należy sądzić, że są to przejawy odczłowieczenia pewnych ludzi. Natomiast Ojciec Święty Jan Paweł II jest obecnie liderem niepełnosprawnych! On dzisiaj jest nie tylko wielki, ale także heroiczny! Do heroizmu swoją postawą wzywa niepełnosprawnych, zaś może zawstydzać tych, którzy mimo witalności organicznej i sprawności fizycznej ulegają destrukcji moralnej, degradacji osobowej i społecznej.

W związku z podjętym tematem, który wymaga ciągłego porządkowania problemów życiowych ludzi niepełnosprawnych, na stronach Internetu ukazały się apele o równe szanse dla osób niepełnosprawnych w Europie. Jest zachęta do wymiany doświadczeń w zakresie dobrej praktyki, efektywnych rozwiązań na szczeblu lokalnym, krajowym, czy europejskim.

Wychodząc naprzeciw owym oczekiwaniom w „Europejskim Roku Osób Niepełnosprawnych”, a także odpowiadając na potrzeby Czytelników i słuchaczy radia, którzy zapoznali się z moją książką ...I nie opuszczę cię aż do śmierci, wznawiamy jej trzecie wydanie. Ta niezwykła, pełna dramatycznych napięć historia życia niepełnosprawnej Anieli jest ciągle bogatym przykładem jej funkcjonowania w rodzinie jako żony i matki.

Książka ukazuje, iż miejscem osobowego rozwoju osób niepełnosprawnych na pierwszym miejscu jest rodzina. Dla każdego – dla dziecka, dla dorosłego, dla człowieka senioralnego wieku. Książka uczy, że małżeństwo i rodzina może przetrwać życiowe burze i ostać się przed rozpadem, jeśli będzie oparte na autentycznych wartościach, które zawarte są w słowach przysięgi małżeńskiej: ...ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.

Z myślą o osobach niepełnosprawnych – ku pokrzepieniu ich serc, a także wychodząc naprzeciw nowożeńcom, którzy weszli na wspólną, ale jeszcze nieznaną przez siebie drogę życia, książkę tę za pośrednictwem Wydawnictwa „Jedność” przekazuję –

Autor

Kielce, dnia 6 stycznia 2003 r.Wprowadzenie

Geneza powstania niniejszej książki – ...I nie opuszczę cię aż do śmierci jest następująca: 3 czerwca 1974 roku odbywała się w parafii Zielenice wizytacja kanoniczna, zgodnie z przepisami prawa kościelnego przeprowadzana raz na pięć lat. Wizytacji dokonał ksiądz biskup Jan Gurda – biskup pomocniczy ordynariusza diecezji kieleckiej. Towarzyszył mu autor jako asystent i protokolant owego wydarzenia. W programie wizytacji ówczesny proboszcz parafii ks. Władysław Jakubek zamieścił (między innymi) odwiedzenie chorej Anieli Czekaj, osoby od wielu lat sparaliżowanej. Ksiądz Biskup Wizytator z radością przystał na tę propozycję i w przerwie między pierwszą Mszą świętą a sumą w trójkę udaliśmy się do rodziny Czekajów.

W czasie wizyty dowiedzieliśmy się, że Aniela została sparaliżowana w szóstym roku pożycia małżeńskiego, jako młoda 29-letnia małżonka i matka dwóch synów. Od sierpnia 1942 roku stale pozostaje w łóżku, między swoimi – w rodzinie; a jej pełna obecność jako małżonki i matki zaznaczyła się zrodzeniem jeszcze jednego syna i dwóch córek. Ta przedziwna historia trudnego życia rodziny Anieli i Adama Czekajów „chodziła” za mną – albo raczej ze mną – ciągle, nie pozwalając mi zapomnieć o tej czerwcowej wizycie z 1974 roku. Przy każdym następnym spotkaniu z proboszczem Zielenic pytałem o dalsze dzieje tej rodziny; także wtedy, gdy nastąpiła zmiana proboszcza i 19 sierpnia 1979 roku parafię przejęli z woli księdza biskupa ordynariusza Jana Jaroszewicza księża orioniści.

30 lipca 1982 roku otrzymałem nominację na Duszpasterza Rodzin diecezji kieleckiej. Powierzone mi nowe zadanie przez księdza biskupa kieleckiego Stanisława Szymeckiego, stało się bardziej zobowiązujące wobec zapoznanej rodziny z Zielenic. 20 września 1983 roku wysłałem do rodziców i pięciorga rodzeństwa rodziny Czekajów list, w którym najpierw nawiązałem do owej wizyty z roku 1974, w którym niejako przedstawiłem się i przypomniałem, a następnie ujawniając chęć napisania książki o ich rodzinie, zwróciłem się o pomoc w następujących słowach: „Proszę więc, abyście zechcieli opisać różne wydarzenia z rodzinnego życia: te trudne, smutne... i te piękne, w których ukazują się cechy Waszych Rodziców. Trzeba byłoby też pisać, kiedy to było: w którym roku, o jakiej porze (zima, lato itp.). Jeżeli roku nie pamięta się, można napisać np. gdy miałem lat pięć itp. Zbliżała się zima, nawet zapracowani ludzie na wsi mają więcej wolnego czasu w długie wieczory. Proszę więc, abyście sobie przypomnieli i zapisali. Wiosną Państwa odwiedzę, wcześniej zawiadamiając Waszego Księdza Proboszcza o dniu, w którym to nastąpi. Zapewniam, że nikt nie będzie miał dostępu do Waszych zwierzeń”.

W ślad za listem zjawiłem się w domu rodziny Czekajów 11 czerwca 1984 roku – w uroczystość NMP Matki Kościoła. Przybyłem raz jeszcze do Zielenic i przez dwa dni: sobotę i niedzielę 21 i 22 lipca 1984 roku przeprowadziłem indywidualne wywiady z członkami rodziny, a miejscem rozmów w „cztery oczy” była plebania zielenicka. W owe dni zebrałem materiał historyczny, nie tylko na podstawie przekazów ustnych, ale także relacji przekazanych mi w formie pisemnej, jako odpowiedź członków rodziny na mój list z września 1983 roku. Niezwykle ważne okazały się wiadomości Adama Czekaja – męża Anieli i ojca rodziny. Wtedy jeszcze dysponował on fenomenalną i szczegółową pamięcią, którą ogarniał całe dzieje rodziny, podczas gdy u małżonki zakłócenia pamięci były powodowane postępującą miażdżycą. Przeto jego przekaz ustny, notowany na bieżąco przeze mnie i magnetofon, jest podstawową treścią tej książki. Uzupełnieniem zaś jego są relacje o wydarzeniach rodzinnych, pochodzące od dzieci, czyli trzech synów i dwóch córek oraz od Marii Czekaj – synowej naszych bohaterów, która jako żona syna Józefa, zamieszkuje razem z teściami od czerwca 1969 r. Jest więc także świadkiem cierpienia i towarzyszką w niesieniu pomocy i opieki dla matki, która urodziła dla niej męża, będąc już sparaliżowaną od czterech lat.

W czasie owego lipcowego spotkania 1984 roku, głównym narratorem był Adam – mąż Anieli i ojciec rodziny, który wiódł mnie po horyzoncie dziejów osobistego i rodzinnego życia w pełnej szczerości, a prawdę tę wypowiadał w słowach prostych, jak może to wyrazić rolnik – człowiek całe życie związany ze środowiskiem wiejskim. Tymczasem czytelnik w opowieści życia Pana Adama tu i ówdzie znajdzie sformułowania natury naukowej, szczególnie teologicznej, jakby sprzeczne z mentalnością narratora.

Otóż w niniejszym wprowadzeniu pragnę podkreślić, iż treść książki całkowicie należy do jej bohaterów. Nie tylko w opisywanych faktach, ale także w postawach, w których zawarte były głęboko ukryte religijno-moralne motywacje. Aby je podkreślić, uznałem za stosowne wprowadzić do tekstu terminologię, która oddaje istotę życia i myślenia bohaterów, choć w pewnych momentach może wyrastać ponad poziom ich wykształcenia. Chciałem po prostu z owej prostoty życia wydobyć i ukazać jej głębię. Ponieważ Pan Adam wykazał się ogromną konsekwencją wobec zobowiązań wypływających z przysięgi małżeńskiej, ślubowanej miłości, które spotkały się w życiu z przeciwnościami losu, z trwającą ponad czterdzieści lat chorobą żony, która przykuła ją do łoża boleści, wystawiając na próbę miłość, wierność i nierozerwalność tego związku. Moc jednak i tym razem przez cierpienie i słabość wydoskonaliła się tak dalece, że słowa przysięgi: „...i nie opuszczę cię aż do śmierci” stały się dewizą życia i działania Adama u boku cierpiącej małżonki. Słowa te są testamentem męża i odpowiedzialnego ojca wobec rodziny, stąd znalazły się w tytule tej książki.

Właśnie Pan Adam, który nam opowie na dalszych stronach własną historię życia, w powiązaniu z małżeństwem i rodziną, zakończy ją na wspólnym spotkaniu z autorem w dniu 22 lipca 1984 roku. Spotkanie to zostało upamiętnione wykonaniem zdjęć rodzinnych, w towarzystwie księdza Proboszcza, jako dokumentacja ilustrująca dramatyczne dzieje rodziny naznaczonej krzyżem wielkiego cierpienia, a poniekąd szczęśliwej... tak, szczęśliwej przez wiarę, nadzieję i miłość, a z nich wypływającą męską odpowiedzialność za los chorej żony i przyszłość rodziny.

W niniejszej książce dominują dwa istotne problemy życia: cierpienie i miłość małżeńsko-rodzinna. Dziś „żyjemy w świecie, który cierpi: tyle ludzi, naszych braci, jest obarczonych żałosnym dziedzictwem niedostatku, trwogi i bólu, wobec którego nikt nie może być obojętnym”¹. Niestety, współcześnie mówi się często o znieczulicy ogarniającej ludzkie serce, jako o groźnym zjawisku socjologicznym, które w ocenie różnych dyscyplin wiedzy określane jest wielorako: chłód uczuciowy, alienacja, obojętność, anomia, depersonalizacja². W postawach wielu rozwija się emocjonalna obojętność i zwyczaj nieangażowania się, nawet w stosunku do osób sobie najbliższych. Nie ulega wątpliwości, iż tego rodzaju tendencja jest antychrześcijańska i antyhumanistyczna. Dlatego ma swoją wymowę wezwanie Jana Pawła II, że wobec bólu nikt nie może być obojętny. Sam Ojciec święty po zamachu na swoje życie publicznie powiedział: „Bóg pozwolił mi doświadczyć w ciągu minionych miesięcy cierpienia, pozwolił mi doświadczyć zagrożenie życia. Pozwolił mi równocześnie jasno i dogłębnie zrozumieć, że jest to szczególna Jego Łaska dla mnie jako człowieka, a równocześnie z uwagi na posługę, którą sprawuję jako Biskup Rzymu i Następca św. Piotra – łaska dla Kościoła”³. „Poprzez moje własne doświadczenia odczułem jeszcze szczególniejszą bliskość z tymi wszystkimi, którzy w jakimkolwiek miejscu ziemi i w jakikolwiek sposób cierpią prześladowanie dla Imienia Chrystusowego. A także z tymi wszystkimi, którzy ponoszą ucisk dla świętej sprawy człowieka i jego godności”⁴. Owa bliskość z cierpiącymi wyrażona cierpieniem własnym, modlitwą i ciągłą obecnością wśród nich, w przelicznych spotkaniach Piotra naszej epoki, ma jeszcze wedle słów Głowy Kościoła i ten sens: „W dniach mojego długiego cierpienia dużo myślałem o tajemniczym sensie znaku i próby, która jak gdyby została dana mi z nieba. Próba, która naraziła na ryzyko moje życie, była jak gdyby pokutną daniną za ukryte lub jawne odrzucenie ludzkiego życia, tak często w krajach bardziej rozwiniętych, zdążających nieświadomie – co więcej, jakby dumnych z własnej autonomii i znieczulenia na prawo moralne – ku erze degradacji i starzenia się. Będę miał może okazję, aby wrócić jeszcze do tej bolesnej sprawy. Musiałem jednak o tym przynajmniej wspomnieć teraz, kiedy przygotowywujemy się na przeżycie Narodzenia Syna Bożego, który przychodzi na świat, by dać życie, by zbawić człowieka i raz jeszcze dowartościować pozycję kobiety i dziecka”⁵. Otóż w przypadku Anieli, która może jest jedną z osób najdłużej chorujących w Polsce, jej życiowa rola jako matki rodzącej i wychowującej urasta do rangi symbolu i znaku na dzisiaj, przez brzemię owego cierpienia, które znosi już przez czterdzieści pięć lat swojego życia. Jest to pełne dowartościowanie jako kobiety i matki, co dokonało się przez współuczestnictwo w jej cierpieniu męża Adama, teściów i dzieci.

Problem drugi – życiowy, wyrastający na tle lektury: „...i nie opuszczę cię aż do śmierci” – to dylemat względem miłości małżeńskiej i życia rodzinnego. Właśnie, tak się przedziwnie złożyło, że po zebraniu materiału do pisania pracy o rodzinie Anieli i Adama z Zielenic, zostałem zobowiązany do opracowania sytuacji rodzin w diecezji kieleckiej. Stanąłem więc wobec trudnego zadania analizy niemal 168 tysięcy rodzin (na podstawie materiału zebranego z części I ankiety) i ponad 140 tysięcy rodzin (z części II ankiety). Statystycznie, w szerokim zasięgu społecznej egzystencji, stanęła przede mną ogromna złożoność życia współczesnych rodzin, którą bliżej można poznać jedynie po lekturze pracy „Rodzina w diecezji kieleckiej – Studium socjologiczno-pastoralne”⁶. Los tysięcy rodzin jest zagrożony, przede wszystkim przez dezintegrację, narastające zjawiska patologiczne... wiele rodzin jest naznaczonych jakby piętnem tragizmu, a w tej sytuacji co można im powiedzieć? – obok wskazań konkretnych (w zasygnalizowanej pracy zawartych), bo póki człowiek żyje musi znaleźć się wyjście z owego fatalizmu, jest i to życiowe wskazanie, jakie stanowi życie rodziny Anieli i Adama z Zielenic.

Właśnie po owym globalnym spojrzeniu na rodziny współczesne, od których odłożyłem pióro w listopadzie 1986 roku, mogłem znów wrócić do szczególnego przypadku trudnego życia i miłości rodziny Czekajów. Ale w tym czasie i w tej rodzinie zaistniała istotna zmiana, o czym będzie mowa w epilogu, gdyż nie należy naruszać norm stosownego wprowadzenia.

Pragnę w tym miejscu serdecznie podziękować rodzinie Państwa Anieli i Adama Czekajów, za gotowość współpracy ze mną i za wyrażoną zgodę na publikację ich życiowych wspomnień. Dziękuję także księdzu proboszczowi Józefowi Józefiakowi za te formy pośrednictwa i gościny jakie mi świadczył. Wyrażam także wdzięczność dla Sióstr Służebniczek Starowiejskich, które udzieliły mi gościny w jednym ze swoich Domów, gdzie oderwany od codziennych obowiązków i problemów, mogłem tę pracę napisać w dniach od 22 grudnia 1986 roku do 15 stycznia 1987 roku. Czas owej izolacji, upływał w miłości i w hołdzie dla Rodziny Betlejemskiej i dla każdej rodziny, gdzie wbrew przeciwnościom i cierpieniom realizuje się miłość, przychodzi i dopełnia się życie.

Jan Paweł II w „Familiaris consortio” wzywa wszystkich do miłowania rodziny – każdej rodziny: „Kochać rodzinę, to znaczy umieć cenić jej wartości i możliwości i zawsze je popierać. Kochać rodzinę, to znaczy poznać niebezpieczeństwa i zło, które jej zagraża, aby móc je pokonać. Kochać rodzinę, to znaczy przyczyniać się do tworzenia środowiska sprzyjającego jej rozwojowi. Zaś szczególną formą miłości wobec dzisiejszej rodziny chrześcijańskiej, kuszonej często zniechęceniem, dręczonej rosnącymi trudnościami, jest przywrócenie jej zaufania do samej siebie, do własnego bogactwa natury i łaski, do posłannictwa powierzonego jej przez Boga. Trzeba, aby rodziny naszych czasów powstały! Trzeba, aby szły za Chrystusem”⁷. Właśnie we współczesnej przepychance i cywilizacyjnym biegu, gdzie człowiek w zadyszce oddycha zatrutym powietrzem, potrzeba klimatycznego leczenia... ludzkich dążeń, uczuć i serc. Ufam, iż ów klimat znajdą rodziny przez lekturę tej pracy.

AutorNie saga rodu, ale jedynie metryka

Człowiek jest mieszkańcem Ziemi – to najbardziej ogólne, a zarazem najprawdziwsze stwierdzenie. Nie żyje jednak na niej jako wędrowny tułacz, przenoszący się ciągle z miejsca na miejsce, lecz podobny jest do statku, który jeśli nawet wypływa w rejs, szuka dla siebie bezpiecznego zakotwiczenia i pragnie szczęśliwego powrotu do macierzystego portu. Podobnie dzieje się z nasionami drzew, które pędzone wiatrem, gdzieś wreszcie upadną, spoczną, zakiełkują i zapuszczą korzenie, aby na stałe zjednoczyć się z życiodajną matką ziemią. Takiego zakotwiczenia, albo ukorzenienia potrzebuje każdy człowiek, doświadczając zadomowienia się na ziemi, przez miejsce swojego urodzenia, wychowania i życia. Dla mnie wszystkie te treści, które niosą z sobą słowa: urodzenie, wychowanie i życie – są związane z wioską Zielenice, położoną na uboczu od Słomnik, za Prandocinem, w linii prostej około 30 km na północ od Krakowa.

Zielenice to bardzo stara wioska, o której istnieje historyczna wzmianka już z roku 1346, mówiąca, iż w owym czasie był tutaj drewniany kościół, a przy nim istniała parafia. W XVI wieku w czasie nasilenia protestantyzmu w Polsce, kościół przez 30 lat znajdował się w rękach luteranów i dopiero w roku 1587 został ponownie zwrócony katolikom. Z końcem XVI wieku Zielenice stanowiły własność Marcina Dobryszowskiego i jego żony Jadwigi z Taranowskich. Około roku 1613 w kościele w Zielenicach zjawił się obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, który przywiózł z Krakowa i podarował siostrze Jadwidze Dobryszowskiej ks. Mikołaj Taranowski. Obraz został umieszczony w głównym ołtarzu kościoła i w krótkim czasie zyskał sobie rozgłos w okolicy, jako łaskami słynący, ściągając do Zielenic licznych pielgrzymów.

Małżonkowie Dobryszowscy przed śmiercią zapisali majątek w Zielenicach nowicjatowi oo. jezuitów w Krakowie, który mieścił się przy kościele Świętych Apostołów – Macieja i Mateusza. W ten sposób Zielenice wraz z kościołem i obrazem Matki Bożej znalazły się pod wpływem Towarzystwa Jezusowego, aż do kasaty zakonu w roku 1773. Jezuici przez z górą 160 lat zarządzania Zielenicami, przekształcają to miejsce w sanktuarium maryjne, przez szerzenie kultu obrazu Matki Bożej, organizowanie nabożeństw maryjnych, podejmowanie pielgrzymów nawet z odległych części Rzeczypospolitej. Napływają też wota i darowizny na rzecz świątyni, jako wyrazy wdzięczności za otrzymane łaski. 13 maja 1654 roku biskup krakowski Piotr Gembicki – po wcześniejszym dokładnym zbadaniu sprawy – wydał dekret, w którym obraz Matki Bożej z Zielenic uznaje za cudowny. Po tej dacie kult jeszcze bardziej wzrasta. Świadczą o tym wota w różnej postaci, wykonane w złocie i srebrze, zdobne w szlachetne kamienie, drogocenne sukienki zdobiące postać Najświętszej Maryi Panny i Dzieciątka Jezus.

W całej historii kultu Matki Bożej Zielenickiej bodaj najważniejszą datą jest 27 lipca 1681 roku. W dniu tym bowiem przybył do Zielenic, aby prosić dla siebie o uzdrowienie – ciężko chory Franciszek Szembek, wraz z rodziną. Był on wówczas starostą bieckim, a wkrótce potem – już po uzdrowieniu – został kasztelanem sanockim i kamienieckim. Właśnie on doznając łaski uzdrowienia, czyni najwspanialsze wotum dla Matki Bożej – z własnych funduszów buduje kościół murowany, w latach 1681–1691, który dominuje nad Zielenicami i okolicą do dnia dzisiejszego. 1 września 1691 r. biskup krakowski Jan Małachowski dokonał konsekracji nowego kościoła. Wdzięczny Matce Bożej za uzdrowienie ojca – Krzysztof Szembek, biskup warmiński, w połowie XVIII wieku przeznacza hojne dary w postaci szat i naczyń liturgicznych dla kościoła w Zielenicach.

W XVIII wieku nastały ciężkie czasy dla Rzeczypospolitej i Zielenic. W roku 1731 przez okolicę przeszła zaraza morowego powietrza, dziesiątkując ludność. W roku 1773 następuje kasata zakonu jezuitów, co przyniosło duże straty dla samych Zielenic. 4 kwietnia 1794 roku Zielenice oddalone zaledwie kilka kilometrów od Racławic, przeżywają bitwę, którą stoczył Tadeusz Kościuszko z wojskami carskimi. Po odniesionym zwycięstwie naczelnik powstania wraz z wojskiem, tutejszą drogą udał się do Słomnik na nocleg. Po upadku powstania, w następnym roku 1795 następuje trzeci rozbiór Polski i czas niewoli. Następuje rozgraniczenie terenów Rzeczypospolitej i Zielenice do roku 1802 (przez 14 lat) są pod rządami austriackimi. Po upadku Napoleona i Księstwa Warszawskiego, w roku 1815 na Kongresie Wiedeńskim, zostały włączone do Królestwa Polskiego, czyli zaboru rosyjskiego. Wolne Miasto Kraków zostało oddzielone od tzw. Kongresówki wytyczoną granicą, która utrudniała kontakty z miastem, stając się poważną przeszkodą dla dopływu pielgrzymów z południa ojczyzny. W roku 1883 z ziem dawnej wielkiej diecezji krakowskiej, położonych w zaborze rosyjskim, zostaje utworzona diecezja w Kielcach. Właściwie następuje jej wskrzeszenie, bo Kielce były już wcześniej biskupstwem, w latach 1805––1818, w czasach napoleońskich. Zielenice od XIX wieku odtąd przynależą do diecezji kieleckiej. Są świadkami powstań narodowych w okresie niewoli, a razem z nimi i rodzina Czekajów zasiedziała w tej wsi z dziada i pradziada. Ojciec Adama – Jan Czekaj urodził się tutaj w roku 1881. Podobnie i matka – Wiktoria z Baradziejów urodziła się w Zielenicach w 1887 roku. Rodzice Adama mieli trzech synów: Władysława, Józefa i najmłodszego – Adama, który nam opowie swoje dzieje: Urodziłem się w tym domu 1 grudnia 1910 roku, a więc jeszcze w okresie niewoli, przed pierwszą wojną światową. Pamiętam rok 1918 – jako mały ośmioletni chłopiec, cieszyłem się radością moich rodziców Wiktorii i Jana, bo oni mówili, że powstała niepodległa Polska. „Polska” – to słowo rozumiałem już wtedy bardzo dobrze. Łączyło się mi ono z rodzinnością, z jakąś wielką bliskością między ludźmi. Wydawało mi się, że odzyskanie Polski – to odzyskanie rodziny. Często słyszałem, że zamiast „Polski” używano słowa – Ojczyzna, a więc ojcowizna. Myślałem sobie, że przecież byliśmy zawsze na ojcowiźnie, na swoim... i nigdy żeśmy jej nie utracili. Od czasów Kościuszki, aż do niepodległości Polski, którą wszyscy tak bardzo się cieszyli. Rozumiałem też słowo „powstała” Polska, tzn. nabrała sił i powstała; można byłoby powiedzieć: powstała o własnych siłach... na sposób mojego myślenia miał wpływ obraz „walk” chłopięcych, wyniesiony ze wsi: chłopcy – i ja z nimi – lubiliśmy się mocować, próbować... Ten, kto był silniejszy, powalił na ziemię słabszego, nierzadko widziałem, jak okroczył go nogami, brał pokonanego ręce i bił go po twarzy, jego własnymi dłońmi, a przy tym pytał ironicznie: no dobrze ci? bardzo dobrze? koci, koci, łapki... i pras! pras, pras – walił go po twarzy jego własną ręką! Nie pozwolił też powstać pokonanemu i trzymał go leżącego na ziemi tak długo, jak chciał. Był to czas niewoli i poniżenia... przychodził jednak dla słabszego i taki dzień, że wzrósł jakoś niespodziewanie w wewnętrzną siłę, zepchnął z siebie sadystycznego zwycięzcę i z pogardą odrzucił od siebie... bywało, że zadawał mu razy, kopał i wołał: a masz! a masz! i popamiętaj... – jakby chciał pomścić swoje upokorzenia... Zdawało mi się, że i z Polską stało się coś podobnego, że właśnie powstała o własnych siłach – ta nie... nie-pod-legła. Rozbierałem to słowo, to znaczy dzieliłem na części, bo najmniej je rozumiałem. Co oznacza to określenie: – niepodległa. Nie pytałem rodziców, co ono oznacza, ale pamiętam, że razem z nimi i z braćmi na głos dzwonów, wszyscy poszliśmy do naszego kościoła. W kościele było bardzo ciasno, był taki tłok, że tłum ludzki kołysał się w świątyni, napierany przez tych, co stali na dworze, a chcieli się skryć pod dachem przed chłodem listopadowego nie-pod-ległego dnia Polski. Pamiętam, że ludzie śpiewali: „Boże coś Polskę”, a gdy śpiewali, słyszałem ich łkanie... nawet kilka łez, pochylonej nade mną i braćmi matki – która jakby osłaniała nas przed naporem cisnących się ludzi – spadło na moją głowę. Dziwiłem się: dlaczego płacze?... dlaczego płaczą mężczyźni i kobiety? Dlaczego płaczą równocześnie się ciesząc?... Potem poszedłem do szkoły, już polskiej szkoły i coraz bardziej rozumiałem, co znaczy niepodległa Polska. W niej rosłem, przeżywając czas dzieciństwa i młodości, służby wojskowej – a po niej ponownego powrotu do Zielenic. Rodzice postanowili właśnie mnie zatrzymać przy sobie na gospodarstwie – jak to się mówi – na ojcowiźnie. Za żonę wybrałem dziewczynę ze wsi – Anielę Ordys. Wprawdzie ona urodziła się 13 lipca 1913 roku we wsi Dziewięcioły, w parafii Nasiechowice (to jest sąsiedztwo Zielenic), ale jej rodzice wkrótce potem w roku 1913 lub 1914 kupili ziemię w Zielenicach z majątku dworskiego; tu się wybudowali i tu zamieszkali. Znaliśmy się więc od dziecka. Ale wychowywanie nasze i sposób życia młodzieży w okresie międzywojennym był inny niż obecnie. Dziewczęta przyjaźniły się i chodziły więcej ze sobą, chłopcy też utrzymywali koleżeństwo ze swoimi rówieśnikami. Najwyżej na zabawie, albo weselu poprosiło się dziewczynę do tańca. Do panny mógł chłopak chodzić dopiero wtedy, gdy się jej oświadczył i poprosił rodziców o rękę córki. Od oświadczyn traktowano parę młodych ludzi jako narzeczonych. W roku 1936 dokonałem takiego wyboru narzeczonej i wybór padł na Anielkę. Wprawdzie ludzie ganili mi ją, że miewa bóle głowy, co miało oznaczać jakąś jej ukrytą chorobę. Nie przywiązywałem do tych uwag żadnego znaczenia. Kochałem Anielkę i bardzo mi się podobała przede wszystkim dlatego, że była zawsze uśmiechnięta: taka rozśpiewana, wesoła dziewczyna. Jednak w jej postawie nie było jakiejś swawolności, roztrzepania... była to wielka pogoda jej serca, dodająca dziewczynie swoistego uroku, jak wiośnie przysparza wdzięku śpiew skowronka, lub słowika. Naturalne jej zdolności dobrze podpatrzył ksiądz proboszcz, włączając Anielkę do chóru parafialnego. Zresztą ja też śpiewałem w chórze.

Ślub nasz został ustalony na 14 września 1936 roku. Był poniedziałek święto Podwyższenia Krzyża – dzień ciepłej, słonecznej i polskiej jesieni. Pamiętam, jak w orszaku ślubnym podążaliśmy do kościoła, przed obraz Matki Bożej Zielenickiej, z domu panny młodej – wyjątkowo uroczyście i gromadnie, bo razem z nami ślubowali: siostra rodzona Anielki – Stanisława z Kazimierzem Jendruchem. A potem – jak to ludzie mówili – dwa wesela odbyły się na jednym obiedzie. Błogosławił nasze małżeństwa ksiądz Jan Książek, nowoprzybyły do naszej parafii młody proboszcz.

Potem przyszły dzieci. W następnym roku urodził się najstarszy nasz syn Stefan. Po nim w półtora roku przyszedł na świat Tadeusz, lecz żył tylko dziesięć miesięcy i zmarł 15 sierpnia 1939 roku. Na wybuch wojny zostaliśmy więc tylko z jednym synem, ale Pan Bóg nas pocieszył: w roku 1940 urodził się trzeci nasz syn – Kazimierz. Po zmarłym Tadeuszu prawdziwie on nas pocieszył, ale niedługo potem spadło na nas nowe nieszczęście, z którym oswoiliśmy się, bo żyjemy z nim przez lata. Mogę powiedzieć, że żyję z nim przez całe życie.

Pełna pogody serc rodzina Anieli i Adama, z pokoleniem dzieci i wnuków, przed domem (w którym na łożu boleści została matka), wraz z księdzem proboszczem Józefem Józefiakiem, w dniu 22 lipca 1984 r.Cierpienie spadło na nas 4 sierpnia 1942 roku...

Bardzo zapisał mi się w mojej pamięci ten sierpień 1942 roku. Był ciepły, słoneczny i żniwny. 3 sierpnia cały dzień pracowaliśmy na polu przy koszeniu pszenicy. Siekłem kosą pokos za pokosem, a żona odbierała za mną sierpem, zaś w wiązaniu pomagał jej mój ojciec. Sama nie dałaby rady, bo zboże obrodziło dobrze i co krok to już był nowy snop. Ojciec uskarżał się, że ciężko mu się schylać, bo w krzyżu go boli, nawet zażartował, że jak jest po kopie, to i po chłopie. Miał wtedy 61 lat. Po obiedzie – który przygotowała nam babcia, to jest moja matka – pracowaliśmy wszyscy przy żniwach. Żona z babcią zbierały, a ojciec znosił snopy z zagonu i ustawiał w mendle – w jeden długi rząd. Nawet chwalił sobie tę robotę, że nie musi się ciągle pochylać, jak to było przy wiązaniu. Anielka, to znaczy żona, nie narzekała tym razem. Pamiętam, że na wieczór, gdy wróciliśmy z pola jeszcze wydoiła krowy, zaopatrzyła prosięta; razem ze Stefankiem zapędziła drób do obory... wszystko co trzeba zrobiła: pomyła chłopców, no i po kolacji poszliśmy spać. Wydawało mi się, że wszyscy – dziękować Bogu – jesteśmy zdrowi i silni, bo się dobrze napracowaliśmy przez ten dzień. Człowiek upracowany, a i zmęczony to i szybko, i twardo zasypia. W nocy – nie wiem, która mogła być godzina – bo zegara ani radia przecież wtedy nie było – obudziło mnie jęczenie żony przez sen. Spaliśmy razem, więc wydawało mi się, że ona śpi i tak strasznie jęczy we śnie. Poczekałem, czy by się nie uciszyła, ale nie. Jej jęk zdawał mi się coraz głośniejszy. Lekko dotykając jej ramienia zapytałem:

– Co ci jest Anielko? Czy co się stało? Co cię boli?

– Tak mnie okropnie głowa boli – odpowiedziała.

– Dlaczego? – spytałem – może te żniwa?...

– Nie wiem z czego, ale chyba mi pęknie do rana – powiedziała smutno.

– Staraj się zasnąć – radziłem, całując ją w gorący policzek – jak uśniesz, to na pewno ból ustąpi. – Już mi nic nie odpowiedziała, nie uczyniła żadnego gestu, ale uciszyła się. W koło zrobiło się cicho i było bardzo ciemno. W izbie panowała ponura ciemność. Wychyliłem rękę do okna, lekko odsunąłem zasłonę, aby się przekonać, czy nie dnieje na dworze, ale i tam była ciemność.

Rano obudziło mnie chodzenie po izbie babci, rozpalającej ogień w kuchni i zastawiającej garnki. Rozejrzałem się w koło i podnosząc się na łóżku, już z pozycji siedzącej, rzuciłem wzrokiem na żonę, która spała z szeroko otwartymi ustami i ze zmrużonymi powiekami, jakby były zastygłe, zaciśnięte z powodu owego bólu głowy. Wysunąłem się cichaczem z łóżka, wciągnąłem na siebie portki i szepnąłem do babci:

– Mamo, nie budźcie Anielki. Niech się jeszcze prześpi, bo strasznie ją bolała głowa w nocy.

– A no słyszałam jak bardzo jęczała – powiedziała równie cicho babcia – ale nie odzywałam się, boć byłeś przy niej, a mnie nie wypada was nadsłuchiwać.

– Taaak, to ja pójdę krowy wydoić, a ona niech pośpi – powiedziałem babci do ucha, wziąłem wiadro i wyszedłem z izby. Wkrótce mama kucała obok drugiej krowy, pomagając mi w udoju.

Gdy wróciliśmy z matką do izby, Anielka stała obok łóżka boso i tylko w koszuli, a po policzkach płynęły jej obfite łzy. Płakała jednak cicho, tak że dzieci jeszcze nie przebudziły się i nadal spały.

– Co ci jest moja córko? – zapytała matka – czemu płaczesz?... i tak bez sukienki, w koszuli?

Ona zamiast odpowiedzieć chciała uczynić krok ku ławie stojącej obok łóżka, na której leżała jej sukienka, ale zachwiała się, a że w porę podbiegłem i podtrzymałem ją – nie upadła na podłogę.

– Co ci jest Anielko?! – zawołałem przerażony.

– Mam rękę i no... nogę nie... niewładną – wydusiła z siebie, zanosząc się głośnym łkaniem.

– Jezus! Maryja! – jęknęła babcia – która ręka?! która noga?... pokaż moja córko – na słowa matki żona prawą ręką objęła w nadgarstku swoją lewą rękę i jak martwy przedmiot usiłowała ją podnieść i przybliżyć do płaczącej już wtedy matki. Matka wzięła bezwolną, zwisającą jej rękę w swoje dłonie, przycisnęła do piersi i smutno rzekła:

– Pan Jezus dopuścił na ciebie taki ciężki krzyż moja córko: tak mi się widzi, że to paraliż...

Wszyscy płakaliśmy... bo dzieci pobudziły się już w tym czasie, a widząc, że starsi płaczą, jakoś wyczuły, że stało się coś groźnego i też płakały.

Zaraz po śniadaniu, które naszykowała babcia, zaprzągłem konie i pojechałem po doktora do Słomnik. Nazywał się Jan Kobiński. Przyjechał zaraz, nie powiem, zbadał Anielkę i potwierdził, co orzekła babcia, że w nocy nastąpił wylew do mózgu i lewostronny paraliż. Gdy odwiozłem doktora na miejsce, raz jeszcze powtórzył to, co powiedział w domu:

– Żona powinna leżeć, trzeba jej zapewnić spokój, jest młoda – jak przy wylewie to bardzo młoda – cóż to jest 29 lat; możliwe, że choroba się cofnie, ale musi mieć spokój i opiekę. No, jakby zaszła potrzeba, to przyjedźcie po mnie.

Zakręciłem końmi przed domem doktora, dałem im po bacie i wio: po raz czwarty przemierzyłem tę 10-kilometrową drogę między Zielenicami a Słomnikami, w ów tak dla mnie pamiętny dzień 4 sierpnia 1942 roku. Konie mimo bata były ociężałe, leniwe; na krótko się podrywały do lekkiego galopu i wnet stąpały noga za nogą. Gdy zjechałem z szosy na boczną drogę, zdałem się zupełnie na nie: – a niech mnie poniosą:.. i rzeczywiście niosły mnie, ale jedynie ciałem, dusza zaś moja, myśl i serce, wybiegały wspomnieniami w przeszłość, do dnia moich zaręczyn z Anielką i ślubu, który stanął przede mną tak wyraziście – jakbym nie wracał ze Słomnik, ale był w naszym kościele parafialnym, przed obrazem Matki Bożej Zielenickiej. Staliśmy przed Bogiem, naszymi rodzicami, bliskimi i gośćmi, a ksiądz Jan Książek, ubrany w czerwony ornat odprawiał Mszę świętą na Uroczystość Podwyższenia Krzyża, w czasie której odbierał od nas przysięgę małżeńską. Czułem jej prawą dłoń w mojej prawej dłoni, jej ramię przylegające do mojego ramienia, gdy jej ślubowałem miłość, wierność, uczciwość małżeńską i pozostanie z nią na zawsze, w dobrej i złej doli, aż do śmierci. Jak wypowiadałem słowa: Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący, w Trójcy jedyny i Wszyscy święci – wzrok skierowałem ku Maryi z Dzieciątkiem, bo chciałem Ją prosić o pośrednictwo, a Jezusa o błogosławieństwo.

Teraz – wracając ze Słomnik – przebiegły przede mną lata naszego wspólnego życia. Prawie sześć lat, bo brakowało 40 dni. Nie powiem inaczej, jak tylko to, że były to dobre lata, udane, nawet może szczęśliwe, bo czego nam było więcej potrzeba, jeżeli kochaliśmy się i byliśmy zdrowi?... Wleczony przez konie do domu, rozumiałem jedno, że tamtego życia już nie będzie, że będzie to inne życie, inna rodzina, choć jeszcze nie umiałem pojąć, ani sobie uzmysłowić, jaka będzie ta nasza rodzina.

5 sierpnia trzeba było wrócić do prac i obowiązków, które niosło ze sobą życie. Wspólnie z rodzicami ustaliliśmy, co kto będzie wykonywał. Ojciec powiedział, że zostanie w domu z Anielką i z dziećmi. Co będzie potrzeba poda jej do łóżka i ugotuje obiad. Co prawda obiadów dawno nie gotował, bo robiła to najpierw matka, potem Anielka, albo na przemian... albo i razem obydwie kobiety krzątały się koło kuchni, więc nie wypadało mężczyźnie... Obecnie sytuacja się zmieniła: ojciec do kosy był przysłaby, a i ten ból w krzyżu... więc sam rozsądził:

– Ja moje dzieci będę wam teraz za kucharza. W wojsku carskim jeszcze przed wojną japońską jak mnie do armii rosyjskiej wcielili, zaraz po rekrucie przeznaczyli mnie do kuchni. Cała moja służba wojskowa upłynęła mi przy kuchni, z małą różnicą, bo raz była to kuchnia polowa, kiedy indziej i najczęściej była kuchnia pułkowa. Gotowało się w ogromnych kotłach zupy dla setek i tysięcy żołnierzy, to i teraz nie będziecie głodowali.

Przystaliśmy z chęcią na to, co powiedział ojciec i z matką wybraliśmy się na pole do koszenia pszenicy.

Na polu przywitał nas sąsiad, uwijający się na swoim zagonie:

– A cóż to Adamie?! Wczoraj cały dzień was nie było, a pszenica aż dzwoni tak wyschła, a i pogoda tylko na żniwowanie... I co tylko z matką jesteście? a wasza kobieta się przepracowała, coś mi się to nie widzi...

– A no: szczęść ci Boże! – odrzekłem – ale...

– Bóg zapłać! Bóg zapłać! – odpowiedział pospiesznie zza miedzy sąsiad – ale co powiadacie?

– Ano, że głupio gadacie! – odpowiedziałem w gniewie.

– Czemu głupio? Nie myślałem nic złego...

– Ano, żeby gadać, trzeba i sprawę znać! – skwitowałem go krótko, ale wtedy włączyła się matka:

– Już nic nie mówcie – zawołała pojednawczo – Przecie mój Jezus, takie nas nieszczęście spotkało...

– Jakie?! Co się u was stało? – dopytywała się sąsiadka, a sąsiad stanął jak oniemiały.

– A wielkie nieszczęście, wielki krzyż na nas spadł – lamentującym głosem mówiła matka – Anielka miała wylew do mózgu i jest sparaliżowana na całą lewą połowę ciała.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – wyrzekła zatrwożona sąsiadka, czyniąc znak krzyża świętego, jakby to nieszczęście chciała oddalić od siebie, ale szybko lęk i trwoga ustąpiły miejsca ciekawości jak i kiedy się to stało? poczęła się dopytywać.

– Chodźcie mamo – powiedziałem – bo do południa nic nie skosimy. Nawet na obiad nie zasłużymy.

– A prawda, prawda, że roboty co hej – powiedziała babcia – liczyło się, że wczoraj już miała być pszenica usieczona, a tu i dziś nie damy rady we dwoje, bez Anielki...

– Nie martwcie się, co do pszenicy – powiedział sąsiad – nam niewiele na popołudnie zostanie, to wam pomożemy.

I rzeczywiście przyszli i pomogli. Co dwie kosy to nie jedna. Pracowaliśmy wytrwale – jak to mówią: solidarnie. Ze zmrokiem, gdy pamiętam, występowała już rosa, jeszcze żeśmy kosili, żeby zakończyć żniwa. I co mogę powiedzieć: ludzie, gdy się dowiedzieli o chorobie Anielki, okazali nam wiele życzliwości, nawet pomocy. Kobiety idące na Mszę świętą do kościoła w niedzielę wstępowały w nasze progi, odwiedzały Anielkę i jak potrafiły, tak ją pocieszały. Pamiętam, że odwiedził nas Manterys, człowiek rozumny i szanowany; popatrzył na bezwładną leżącą rękę Anielki na pościeli, pooglądał ją i zawyrokował:

– Wy sobie z Kobińskim ze Słomnik głowy nie zawracajcie. Będzie przyjeżdżał, pieniądze od was wyciągał i nic nie pomoże, bo i co on może pomóc? Choroba jest poważna i trzeba do szpitala... a z namysłem orzekł – I myślę, że nie do Miechowa, tylko do Krakowa, najlepiej do Bonifratrów w Krakowie.W szpitalu

14 sierpnia 1942 roku skoro świt, wyruszyłem z żoną do szpitala w Krakowie. Pamiętam, że jeszcze wtedy mogła stać przy łóżku, z moją pomocą podeszła (suwając lewą nogę) do rodziców; na pożegnanie ucałowała ich ręce i płacząc powiedziała:

– Bóg wam zapłać za wszystko, za to, że byliście dla mnie zawsze dobrzy, a jak nie wrócę, wychowajcie dzieci...

– E... co tam mówisz – żywo zaprzeczył ojciec – wrócisz do nas, będziesz zdrowa i razem wychowacie dzieci.

– Nie wiem, czy wrócę... to i ze Stefankiem i z Kaziem chciałam się pożegnać.

– Wolno ci i masz prawo, boś matka – powiedziała babcia – ale dzieci, jak dzieci, rozpłaczą się... nie będą chciały was puścić... Sama wiesz, moja córko, jak ten mały potrafi za tobą wołać: mamy i mamy... aż się w głowie przewraca. Lepiej niech śpią i was nie widzą. Tak będzie lepiej...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: