Nie pozwól mi odejść - ebook
Nie pozwól mi odejść - ebook
Były tancerz z Broadwayu, cierpiący na agorafobię Billy Shine przez ponad dekadę nie opuścił swojego domu. Życie i ludzi obserwuje przez okno. I choć zna swoich sąsiadów - piękną manikiurzystę Rayleen, samotną starszą panią Hinman, byłą narkomankę Eileen i jej dziewięcioletnią córkę Grace czy złego na cały świat pana Lafferty'ego, większość z nich nigdy go nie widziała.
Gdy kilka metrów od jego patio, na schodkach prowadzących do rodzinnego domu zaczyna przesiadywać mała Grace, zdenerwowany zmianą w naturalnym porządku rzeczy mężczyzna zbiera się na odwagę i pyta ją, dlaczego przesiaduje na ulicy.
Jeśli będę siedzieć w środku, nikt nie zauważy, że mam kłopoty. I nikt mi nie pomoże - wyjaśnia dziewczynka.
Ta odpowiedź na zawsze zmieni życie Billy'ego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-255-2 |
Rozmiar pliku: | 520 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za każdym razem, gdy Billy wyglądał przez rozsuwane drzwi balkonowe, widział brzydkie, szare, zimowe popołudnie w Los Angeles, chylące się ku wieczorowi. Za każdym razem było trochę inaczej. Roześmiał się i zbeształ sam siebie:
– Billy, chłopcze, myślisz, że zachodzące słońce zerwie z tradycją na ten jeden wieczór?
Ponownie wyjrzał na dwór zza zasłony, którą owinął wokół siebie.
Dziewczynka wciąż tam była.
– Wiemy, co to oznacza, prawda? – mruknął.
Nie odpowiedział sobie, bo doskonale wiedział. Nie było więc sensu ciągnąć tej rozmowy.
Włożył szlafrok na starą, flanelową piżamę, ciasno opatulił nim chude jak patyk ciało i obwiązał się w pasie sznurkiem, którym jakieś sześć lat temu zastąpił pasek.
Tak. Billy Shine zamierzał wyjść na dwór.
Nie z mieszkania na ulicę. Nic tak szaleńczo radykalnego. Jedynie na patio lub balkon, czy jak tam się zwało to miejsce wielkości znaczka pocztowego na parterze, gdzie stały dwa pordzewiałe krzesła ogrodowe.
Najpierwjednak ponownie wyjrzał przez drzwi, jakby oczekiwał burzy, wojny lub inwazji obcych – jakiegoś boskiego aktu, który usprawiedliwiłby rezygnację z wyjścia na balkon. Ale zrobiło się tylko trochę ciemniej, co nie było niczym nadzwyczajnym.
Zdjął szczotkę – prowizoryczne zabezpieczenie drzwi balkonowych przed włamywaczami – pokrytą warstwą kurzu i gazy. Od wieków nikt jej nie ruszał. Poczuł wstyd, bo był dumny ze swojego zamiłowania do czystości.
– Zapamiętać – powiedział głośno. – Należy wszystko odkurzać. Nawet jeżeli sądzimy, że nie będziemy tego używać w najbliższym czasie. Choćby tylko dla zasady.
Rozsunął drzwi zaledwie na kilka milimetrów i głośno wciągnął w płuca chłodne powietrze.
Dziewczynka uniosła wzrok, po czym spuściła go na stopy. Miała komicznie rozczochrane włosy, jakby od tygodnia nikt ich nie czesał. Niebieski rozpinany sweterek był krzywo zapięty. Mogła mieć nie więcej niż dziewięć lub dziesięć lat. Siedziała na schodkach, z rękami wokół kolan i kiwała się ze wzrokiem utkwionym we własnych butach.
Oczekiwał mocniejszej reakcji z jej strony, bardziej wyrazistego gestu, jednak nie umiał określić, co to miałoby być.
Przysiadł ostrożnie na brzegu krzesła, przechylił się przez balustradę i spojrzał na czubek głowy dziewczynki, oddalony o niecały metr od niego.
– Bardzo dobry wieczór – powiedział.
– Cześć – odpowiedziała głosem brzmiącym niczym syrena alarmowa.
Drgnął i omal nie spadł z krzesła.
Nie znał się na dzieciach, sądził jednak, że dziewczynka sprawiająca wrażenie przygnębionej powinna mówić cicho. Co prawda wiele razy słyszał jej głos dobiegający zza ścian, bo mieszkała z matką w suterenie. Zbyt wiele. I nigdy się nie zdarzyło, by mówiła cicho. Mimo to spodziewał się, że tym razem zrobi wyjątek.
– Jesteś moim sąsiadem? – spytała tym swoim zaskakującym głosem.
Tym razem był na to przygotowany.
– Można tak powiedzieć – odparł.
– Więc dlaczego nigdy cię nie widziałam?
– No to teraz mnie widzisz. Ciesz się tym, co masz.
– Śmiesznie mówisz.
– A ty głośno.
– Wszyscy tak twierdzą. Czy ktoś ci już mówił, że śmiesznie mówisz?
– Nie przypominam sobie – odparł Billy. – Jednak z drugiej strony nie rozmawiam z wieloma ludźmi.
– No to wierz mi na słowo. To dziwny sposób mówienia, zwłaszcza do dziecka. Jak się nazywasz?
– Billy Shine. A ty?
– Shine? To znaczy błyszczysz jak gwiazdy albo jak podłoga, gdy się ją wypastuje?
– Coś w tym rodzaju.
– Skąd wziąłeś takie nazwisko?
– A ty skąd wzięłaś swoje? A tak w ogóle to jeszcze mi nie powiedziałaś, jak ci na imię.
– Grace. I mama mnie tak nazwała.
– Billy Shine to nie jest nazwisko matki. Naprawdę nazywam się Donald Feldman. Więc je zmieniłem.
– Dlaczego?
– Bo byłem w show biznesie. Musiałem mieć nazwisko tancerza.
– A Donald Feldman nie jest nazwiskiem tancerza?
– Ani trochę.
– Skąd wiesz, które jest, a które nie?
– Serce ci to podpowiada. Ale, ale, możemy tak siedzieć cały wieczór i prowadzić tę uroczą konwersację, wyszedłem jednak, by spytać, dlaczego siedzisz tu samotnie?
– Wcale nie siedzę samotnie Przecież ty tu jesteś.
– Jest już prawie ciemno.
Poruszyła się po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedł, i spojrzała w górę, jakby chciała sprawdzić, czy mówi prawdę.
– Tak – przyznała. – Rzeczywiście. Więc już nie jesteś w show biznesie?
– Nie. Już nie. Nie jestem teraz w żadnym biznesie.
– Nie lubiłeś tańczyć?
– Bardzo lubiłem. Uwielbiałem. Taniec był całym moim światem. Śpiewałem też i grałem.
– Więc dlaczego przestałeś?
– Nie nadawałem się do tego.
– Nie byłeś dobry?
– Byłem bardzo dobry.
– Więc do czego się nie nadawałeś?
Billy westchnął. Wyszedł, żeby zadawać pytania, nie udzielać na nie odpowiedzi. A jednak to odwrócenie ról wydawało się takie naturalne, takie oczywiste. Właściwie dlaczego sądził, że może grać rolę dorosłego w tej – lub innej – rozmowie. To kwestia umiejętności aktorskich. Ale kto wie, co się stało z tymi umiejętnościami? Tracisz je, gdy nie ćwiczysz.
– Do niczego. Do niczego się nie nadawałem. A głównie do życia. Nie nadaję się do życia.
– Przecież żyjesz.
– Raczej wegetuję.
– Ale żyjesz.
– Dość kiepsko. Nie gram tej roli zbyt dobrze. Na szczęście krytycy znaleźli sobie bardziej obiecujące obiekty i to w samą porę. Czy mogłabyś wejść do domu? Znaczy, gdybyś musiała?
– Pewnie. Mam klucz.
Uniosła rękę, by mu go pokazać. Był to lśniący nowością klucz umocowany na sznurku zawieszonym na szyi. Odbiło się w nim światło ulicznej latarni, która właśnie rozbłysła.
Jasność, pomyślał Billy. Nie zapomniałem tego słowa.
– Mam drobny kłopot ze zrozumieniem, dlaczego ktoś tkwi na dworze, gdy może siedzieć w domu – powiedział.
– Ty nigdy nie wychodzisz na dwór?
Znowu to samo, pomyślał Billy Nie ma sposobu, bym to ja prowadził rozmowę.
– Nie, jeśli to ode mnie zależy. Nie boisz się?
– Nie, jeżeli trzymam się blisko domu.
– A ja się boję. Widzę, że siedzisz tu sama i boję się. Nawet jeżeli ty się nie boisz. Więc może zrobiłabyś coś dla mnie. Może weszłabyś do środka, żebym nie musiał się już bać.
Dziewczynka ciężko westchnęła. Dramatycznie. I spełniła jego prośbę.
– No dobrze. Zresztą i tak zamierzałam wrócić, gdy latarnie się zapalą.
Wbiegła po schodach i zniknęła w domu.
– Świetnie – mruknął Billy do siebie i do zapadającego zmroku. – Gdybym wiedział, darowałbym sobie tę szczerość.
Źle spał tej nocy. A właściwie w ogóle nie spał. Nie był w stanie udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że ten przeogromny, niewypowiedziany akt, jakim było wyjście na balkon, stał się powodem zdenerwowania i bezsennej nocy, ale tak można było sądzić. Przynajmniej miał na co zwalić winę. Lepsze to niż nic.
Gdy zasypiał, jedynie na kilka minut, śniły mu się trzepoczące skrzydła. Był to powracający sen lub półsen, a może iluzja. Albo halucynacja. Im bardziej czuł się zmęczony życiem, tym mocniej biły skrzydła we śnie.
Teraz znowu nie mógł przez nie spać.
W końcu zasnął, ale dopiero godzinę lub dwie po wschodzie słońca. A gdy obudził się, przeciągnął i wstał – bo nie należało się spieszyć w tak delikatnych sprawach – minęła szesnasta trzydzieści.
Jak zwykle związał włosy w długi, cienki koński ogon, sięgający do połowy pleców. Potem pochylił się nad umywalką i ogolił na wyczucie, czasami zamykając oczy, a czasami wpatrując się w drewnianą apteczkę, jakby miała lustro. Pewnie kiedyś miała, jak wszystkie apteczki.
Potem zaparzył kawę, wciąż słysząc w głowie trzepotanie skrzydeł. Nie była to jakaś makabryczna udręka, niemniej jednak udręka.
Otworzył lodówkę i w tym momencie przypomniał sobie, że nie ma śmietanki. Zakupy dostarczą dopiero w czwartek.
Wsypał trzy łyżeczki cukru do smutnej czarnej kawy, zamieszał bez entuzjazmu, po czym podszedł z kubkiem do dużych oszklonych drzwi balkonowych. Rozsunął zasłony i spojrzał na schody, gdzie wczoraj siedziała dziewczynka. Może była tylko snem lub wizją, jak bicie skrzydeł, tylko głośniejszą.
Wciąż tam tkwiła. Więc to jednak nie była wizja.
No, może nie wciąż, pomyślał. Przecież spała w domu. Potem znowu wyszła. Tak, znowu. To przynajmniej wydawało się mniej kłopotliwe.
Nagle zobaczył panią Hinman, która mieszkała na poddaszu jego kamienicy. Szła chodnikiem w stronę domu.
– Dobrze – powiedział Billy szeptem. – Każ jej wejść do domu.
Starsza kobieta dreptała wolno, kołysząc się na boki. W ręku ściskała papierową torbę, z której wystawała szyjka butelki czerwonego wina. Zawsze była w niej butelka, pomyślał Billy, i zawsze wystawała. Tylko jedna butelka, więc nie piła dużo. Czy ona ją reklamowała? A może, co wydawało się bardziej prawdopodobne, trzymała ją przy sobie jako narzędzie obrony.
Kiedyś w tej okolicy mieszkali przyzwoici przedstawiciele klasy robotniczej. Ale to było dwanaście lat temu. Nie mógł o tym zapomnieć. Nie mógł wyrzucić z myśli tego stwierdzenia. Czuł, że powinien przywyknąć do zmiany, ale to było przyzwyczajenie, a Billy Shine nie potrafił rezygnować z przyzwyczajeń.
Pragnąc usłyszeć, co pani Hinman zrobi w sprawie dziewczynki, najciszej, jak mógł, rozsunął drzwi balkonowe. Potem ukrył się za zasłoną z kubkiem żałosnej czarnej kawy. Nie miał pewności, dlaczego serce mu tak łomocze. Z drugiej jednak strony niczego nie był pewny.
Starsza kobieta przystanęła u stóp szarych, betonowych schodków i popatrzyła na dziewczynkę, grającą w tanią grę elektroniczną. Grace nie od razu ją zauważyła. Ale po chwili skrzywiła się, jakby przegrała, i spojrzała na panią Hinman.
– Dzień dobry – odezwała się pani Hinman.
– Cześć – odpowiedziała dziewczynka.
Znowu ten piskliwy głos. Zupełnie, jakby ktoś ciął szkło. Dotąd nie słyszał, żeby dziewczynka powiedziała coś cicho.
– Gdzie jest twoja mama?
– W domu.
– Dlaczego siedzisz tu sama?
– Bo mama jest w domu.
– Czy to aby bezpieczne? To nie jest przyjemna okolica. A jeżeli pojawi się tu jakiś zły człowiek?
– To ucieknę do domu i zamknę drzwi.
– Ale on może być szybszy od ciebie.
– Ale ja jestem bliżej drzwi.
– Może i tak. Jednak to wciąż mnie niepokoi. Co twoja mama robi takiego ważnego?
– Śpi.
– O czwartej po południu?
– Nie wiem – odparła dziewczynka. – A która godzina?
– Szesnasta.
– To tak.
Pani Hinman westchnęła i pokręciła kilka razy głową. Potem weszła po schodkach, po jednym stopniu, jakby wspinała się na stromą górę, i zniknęła Billy’emu z oczu. Usłyszał, jak wchodzi na klatkę schodową.
Dziewczynka nie ruszyła się z miejsca.
Kilka chwil później mył kubek w zlewie, do którego chwilę wcześniej wylał prawie całą ohydną kawę.
– Tylko barbarzyńca pije kawę bez śmietanki – stwierdził głośno. – Można wiele nam zarzucić i nie wypieramy się tego, ale nie jesteśmy barbarzyńcą.
Może później zaparzy sobie filiżankę herbaty, by zastąpić kofeinę, do której przywykł jego organizm. Lecz gdy ponownie zajrzał do lodówki, okazało się, że nie ma cytryny. A tylko barbarzyńca pije herbatę bez cytryny.
Usłyszał walenie do drzwi mieszkania w suterenie, tuż pod nim. Właśnie tam mieszkała dziewczynka z matką. Czekał w bezruchu, pragnąc usłyszeć, czy matka zareaguje. Ale nikt się nie poruszył – przynajmniej on niczego nie słyszał.
Po chwili drgnął nerwowo, zaskoczony głośniejszym waleniem. Serce znowu zaczęło mu szybciej bić. Tak właśnie stuka policjant, zanim wyważy drzwi i wejdzie bez pozwolenia lokatora.
Cisza.
Może matki nie było w domu. Może dziewczynka otrzymała takie instrukcje, gdy matka pracowała lub wychodziła z mężczyznami. Wydawało się to niezrozumiałe, ale Billy wiedział, że to się zdarza. Macierzyństwo nie było już takie jak kiedyś.
Ale co było?
Tego dnia zaszło jeszcze jedno niezwykłe zdarzenie.
Miało ono miejsce kilka minut później. Billy usłyszał głosy na klatce schodowej przy skrzynkach pocztowych. Nie było to nic niezwykłego, więc nie zawracał sobie tym głowy.
Rozmawiały ze sobą pani Hinman i Rayleen, ta wysoka, piękna Afroamerykanka, mieszkająca na tym samym piętrze co on, po drugiej stronie korytarza. Zazdrościł jej czasami, obserwując przez okno, bo miała klasę i ładnie wyglądała. Zawsze sprawiała wrażenie smutnej. Doszedł jednak do wniosku, że aby dodać szczęście do listy życzeń, należałoby sporządzić całą listę próśb niemożliwych do spełnienia. W rzeczywistym świecie musiały wystarczyć styl i wygląd.
Ciesz się tym, co masz, powiedział dziewczynce. Powiedziałby to innym, gdyby ich znał.
Nagle głosy przybrały na sile.
Usłyszał, jak Rayleen mówi, a raczej krzyczy, wyraźnie wzburzona, co było do niej niepodobne.
– Proszę nie wzywać pracowników opieki społecznej do tej biednej dziewczynki. Proszę mi obiecać, że pani tego nie zrobi. Bardzo proszę.
Pani Hinman, wyraźnie zaskoczona tym, że ktoś na nią krzyczy, podniosła głos.
– A cóż byłoby w tym złego? Po to oni są.
Billy podkradł się cichutko do drzwi i przytknął do nich ucho.
– Jeżeli tak bardzo nie lubi pani tej biednej dziewczynki – powiedziała Rayleen z rozpaczą w głosie – to lepiej ją zastrzelić. Byłoby to sto razy bardziej humanitarne od przekazania jej rodzinie zastępczej.
– Czemu mówi pani takie rzeczy? – spytała pani Hinman.
– Bo znam się na tym – odpowiedziała Rayleen. – Wiem o sprawach, o których pani nie ma pojęcia i o których nie musi pani wiedzieć.
– Pracuje pani w opiece społecznej? – spytała Hilda.
Rayleen prychnęła.
– Nie. Jestem manikiurzystką. Przecież pani wie. Pracuję w salonie fryzjerskim przy końcu ulicy.
– No tak, rzeczywiście. Zapomniałam.
Potem, niestety, panie poszły w stronę schodów, prowadzących do mieszkania pani Hinman. Nadal rozmawiały, ale ich głosy zmieniły się w stłumiony pomruk.
Jakieś dwie godziny później Billy wyjrzał przez okno balkonowe na szary, zimowy świat. Chciał sprawdzić, czy dziewczynka nadal siedzi na schodkach przed wejściem do kamienicy.
Siedziała.
Mógł popatrzeć wcześniej. Nawet o tym myślał, ale wiedział, że tam będzie, i wiedział, że go to przerazi.
Zapisał sobie w pamięci, żeby zapytać po raz drugi – jeżeli znów odważy się z nią porozmawiać – czemu nie siedzi na klatce schodowej.Dwa: Grace
Po prostu nie dało się nic zrobić. Curtis Schoenfeld był totalnym śmierdzielem. Grace od dawna o tym wiedziała, toteż zastanawiała się, dlaczego go słucha i dlaczego pozwala, by ranił jej uczucia. I dlaczego mu wierzyła? Bo wierzyła i w tym tkwił problem.
Wiadomo, że czasami najmilsza osoba na świecie krzyknie na ciebie i sprawi ci ból, bo za dużo gadasz, gdy ona próbuje myśleć albo się martwić (albo jedno i drugie). Zdaniem Grace śmierdziele robią coś wprost przeciwnego, bo otwierają śmierdzące gęby i mówią straszne rzeczy, które mogą być prawdziwe.
Zdarzyło się to w sobotę, podczas wieczornego spotkania w kościele. Nie w samym kościele, nie w tej części religijnej, ale w sali, gdzie odbywają się lekcje szycia patchworków, posiłki składkowe i szkółka niedzielna.
Niektórzy nazywali to spotkanie dziecięcym, bo dużo osób było nowych w tym programie, a opiekunki kosztują. Więc ludzie po prostu zabierali dzieci ze sobą. Sala była bardzo duża i długa, żeby dorośli mogli usiąść po jednej stronie i porozmawiać, a dzieci po drugiej i być dziećmi.
Dzieci musiały zachowywać się cicho. Dorośli nie musieli.
Swoją historią dzielił się ten gość od słów na „k”, którego Grace nie lubiła. Sprawiał wrażenie, jakby wszystko go denerwowało; kiedy cię spotykał, już był na ciebie zły, chociaż w ogóle cię nie znał. I co drugie słowo, które wychodziło z jego ust, należało do tych, których Grace nie chciałaby wypowiadać (zaczynało się na literę „k”).
– Co drugie słowo – powiedziała pewnego dnia, skarżąc się mamie. – Sprawdź w słowniku.
Nie żeby się tym przejmowała. Znała to słowo. Już je słyszała. Tylko było brzydkie.
Tak więc Grace siedziała po drugiej stronie sali z Curtisem Schoenfeldem, Anną i River Lee. Anna i River Lee grały w bierki, ale Curtis nie mógł grać, bo siedział na wózku i nie mógłby tak daleko sięgnąć. Miał coś z kręgosłupem. Mówił kręgosup, ale Grace uważała, że jest leniwy albo głupi, i dlatego opuszcza literę „ł”, bo przecież wszyscy wiedzą, że mówi się kłęgosłup. Był starszy od Grace, mógł mieć nawet dwanaście lat, dlatego sądziła, że powinien wiedzieć takie rzeczy.
Ona też nie grała w bierki, bo Curtis nie mógł w nie grać. To miłe, prawda? Dlatego pomyślała, już po fakcie, że nie powinien być takim gówniarzem.
I wcale nie wstydziła się, też po fakcie, że to powiedziała.
No więc w pewnej chwili Curtis nachylił ku niej swoją wielką głowę (miał wielką głowę i czerwoną twarz) i powiedział:
– Słyszałem, że twoja mama odchodzi.
– Curtis, ty głupku, niby jak odchodzi? – odpowiedziała Grace. – Przecież tam siedzi. – I wskazała na dorosłych zebranych w drugim końcu sali.
Zaśmiał się, ale to nie był prawdziwy śmiech, a raczej udawany, jak śmiech idioty. Najpierw z jego śmierdzących ust wydobył się piskjak z balonu (dopiero co nadmuchanego), z którego wypuszcza się powietrze. Ale później zmienił go celowo na ryk osła.
Zwykle starała się nie nazywać Curtisa gówniarzem, bo trzeba być ekstra miłym dla kogoś na wózku, ale on posunął się za daleko. Czasami trzeba nazwać gówniarza gówniarzem, nieważne, na czym siedzi.
– Miałem na myśli to, że wypada z programu – powiedział. – Bo bierze. Nie wiedziałaś?
Sala zawirowała na sekundę, a do uszu Grace dotarły słowa na „k” wystrzeliwane niczym z karabinu-zabawki albo jak petardy. I przypomniała sobie, że mama ostatnio bardzo dużo śpi. Zaraz jednak postanowiła, że to może być prawda. Zebrała się w sobie i oznajmiła:
– Curtisie Schoenfeld, jesteś wrednym dziadem!
Słowa na „k” ucichły. Wszystko jakby zamarło i w wielkiej sali zapadła cisza. Ojej, pomyślała Grace. Chyba wypadło trochę za głośno.
Zawsze miała z tym kłopoty. Głośne mówienie było dla niej czymś naturalnym, a ciche wymagało wiele wysiłku. Wystarczyło, że na sekundę straciła czujność, a donośny głos natychmiast wracał.
Mama Grace wstała od stołu i przeszła na stronę dzieci. Wszyscy troje spojrzeli znacząco na Grace, jakby chcieli powiedzieć: „Teraz oberwiesz”.
Mama wzięła Grace za rękę i wyprowadziła ją z sali.
Na dworze było ciemno i zimno. Ludzie myślą, że w Los Angeles nie robi się zimno, ale czasami jest bardzo zimno. Poza tym znajdowały się w okolicy, gdzie lepiej nie przebywać na dworze, ale Grace doszła do wniosku, że mama pewnie pomyślała, że są dość blisko tych w środku. Tak naprawdę, to nie wiedziała, co myśli mama, wiedziała jedynie to, co ona sama myśli. A ona zaczęłaby krzyczeć, ile sił w płucach, gdyby ktoś się do nich zbliżył, i uciekłaby do środka. Mama musiała czuć się bezpieczna, bo zapaliła papierosa i usiadła na zimnym chodniku, tyłem do kościoła. Przesunęła ręką po włosach i głośno westchnęła, a Grace zobaczyła, że dżinsy jej się w jednym miejscu rozpruły.
– Grace, Grace, Grace – powiedziała dziwnie spokojnym głosem. Ciekawe, dlaczego nie jest zła, pomyślała Grace. – Nie możesz po prostu być cicho?
– Staram się – odpowiedziała Grace. – Naprawdę bardzo się staram być cicho.
Mama znowu westchnęła, zaciągnęła się papierosem i miała takie powolne ruchy, więc Grace zebrała się na odwagę.
– Czy znowu bierzesz narkotyki? – spytała.
Czekała, aż mama się wścieknie, ale nic się nie stało.
Mama wydmuchała długą smugę dymu i długo jej się przyglądała, jakby oczekiwała, że dym zacznie śpiewać i tańczyć, czy coś w tym rodzaju. Grace pomyślała, że kiedyś mama robiła wszystko szybciej. W końcu się odezwała:
– Chodzę na spotkania – powiedziała. – Teraz też jestem na spotkaniu. Dzwonię codziennie do Yolandy Staram się, jak mogę. Nie wiem, czego jeszcze ode mnie chcesz.
– Niczego – odparła Grace. – Niczego od ciebie nie chcę. Przepraszam, że zachowałam się zbyt głośno. Starałam się być cicho, naprawdę, ale Curtis Schoenfeld to wredny dziad. A tak się starałam być dla niego miła. To wstrętny kłamca. Żałuję, że muszę chodzić z nim na spotkania. Nie mogłybyśmy chodzić na inne spotkania, bez Curtisa?
Bardzo długo czekała na odpowiedź mamy.
– Na przykład na jakie? Tam, gdzie nie pozwalają zabierać ze sobą dzieci?
– Na te miłe spotkanie AA w centrum rekreacji.
– Teraz muszę chodzić na spotkania NA.
– Och.
– Baw się z Anną. I… no wiesz… z tą dziewczynką o dziwnym imieniu.
– River Lee.
– Właśnie.
– Ja nie bawiłam się z Curtisem. Nie trzeba bawić się z Curtisem, żeby był wstrętny. On po prostu taki jest. Nic nie można na to poradzić.
Mama zadeptała papierosa i spojrzała na zegarek, podsuwając go sobie blisko oczu, jakby musiała dotknąć go nosem, żeby coś zobaczyć.
– Wytrzymasz jeszcze dwadzieścia pięć minut? – spytała.
Grace westchnęła na tyle głośno, żeby mama usłyszała.
– Dobrze – odpowiedziała, ale zabrzmiało to tak, jakby ten gość od słów na literę „k” chciał powiedzieć: „Miło mi cię poznać”, chociaż wcale nie było mu miło.
Gdy wróciła, cała trójka dzieci wbiła w nią wzrok.
– Nakrzyczała na ciebie? – spytała River Lee niemal szeptem.
– Nie – odpowiedziała Grace. – Ani troszeczkę.
Specjalnie dla Curtisa zrobiła przemądrzałą minę.
Żadne z nich nie wróciło do zabawy, co było dziwne, bo teraz nie mieli innego wyboru, jak słuchać, co mówią uczestnicy spotkania. Rozczochrana kobieta, podobna do tych, jakie spotyka się śpiące na ulicy, opowiadała, że zabrano jej dzieci, gdy poszła do więzienia za to, że pomogła przyjacielowi okraść bank. Wszystko przez narkotyki. Oddali dzieci, bo potrzebowali narkotyków, a to wydawało się dobrym interesem.
Bardzo przygnębiające.
Potem inni opowiedzieli swoje historie, które były średnio przygnębiające.
Inne spotkania nie były przygnębiające. Na przykład to miłe spotkanie AA w centrum rekreacyjnym było o wiele lepsze, bo uczestnicy mieli więcej czasu i nie miało się ochoty popełnić samobójstwa.
Po spotkaniu do Grace podeszła Yolanda i uśmiechnęła się do niej z wysoka. Grace odwzajemniła się tym samym.
– Cześć, Grace – powiedziała. – Czy masz mój numer telefonu?
Grace pokręciła przecząco głową.
– Nie. Po co mi pani numer? Przecież to mama ma do pani dzwonić, nie ja.
– Po prostu pomyślałam, że może zechcesz go mieć.
Podała Grace kartkę papieru z wypisanymi na niej cyframi, a ona odczytała je, nie bardzo wiedząc dlaczego. Może dlatego, że poczuła się jak w szkole, jakby zadano jej pracę domową. Może Yolanda chciała powiedzieć: „Przyjrzyj się tym cyfrom i sprawdź, czy je znasz”. Grace dobrze je znała, ale i tak się przyjrzała.
– No już. Dlaczego miałabym go chcieć?
– Na wszelki wypadek.
– Na jaki wypadek?
– Gdybyś czegoś potrzebowała.
– Wtedy poproszę mamę.
– To na wypadek, gdyby jej nie było albo gdybyś z jakiegoś powodu nie mogła jej poprosić.
– Z jakiego powodu?
– Nie wiem, Grace. Z każdego. Gdybyś była sama lub coś w tym rodzaju. Lub gdybyś nie mogła jej dobudzić. Gdybyś się czegoś bała, możesz dzwonić.
Wtedy właśnie Grace uznała, że nie będzie zadawać więcej pytań. Nawet jednego.
– Dobrze, dziękuję – odrzekła i wetknęła kartkę do kieszeni.
– Tylko nie mów mamie.
– Dobrze.
Przestań gadać, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.
Potem Yolanda odwiozła je do domu. Dobrze, bo strach jeździć autobusem po ciemku, a Grace i tak już była porządnie przestraszona.Trzy: Billy
Billy’ego obudziło czyjeś wołanie, dochodzące od strony chodnika przed domem.
Było to jedno słowo.
– Hej!
Zacisnął powieki, żałując, że nie spełniły się nadzieje na nowy dzień, cichy i bezkonfliktowy.
Będąc jednak realistą, wyskoczył z łóżka i podkradł się do swojego punktu obserwacyjnego, dużych drzwi balkonowych wychodzących na patio, i wyjrzał zza zasłony.
Dziewczynka wciąż tam tkwiła. Nie, nie wciąż. Znowu. Miał na myśli znowu.
Felipe Alvarez, jeden z jego sąsiadów, mieszkających wyżej, przykucnął przy niej, zapewne dla nawiązania rozmowy A chodnikiem szedł Jake Lafferty, drugi sąsiad z góry, z zamiarem podjęcia interwencji, jakby uznał tę scenę za niezadowalającą.
Zresztą z tego, co zdołał usłyszeć i zaobserwować przez te wszystkie lata, Billy wywnioskował, że jego szorstkiemu sąsiadowi rzadko się coś podobało. Nawet posunął się o jeden krok dalej, nosząc to niezadowolenie na rękawie w formie brzydkiej plakietki z… czymś. Zastanawiał się, co to może być, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Lafferty zatrzymał się przy schodach.
– Hej, Jose! – zawołał. – Co ty robisz z tą dziewczynką?
Felipe wyprostował się. Nie była to wroga postawa – no, może trochę, pomyślał Billy – ale wyglądał na urażonego i czujnego. Biedne, zmęczone serce Billy’ego zabiło mocniej, bo to zapowiadało konflikt – jego najmniej ulubiony element życia.
Gdyby tylko ta dziewczynka zechciała wejść do domu. Jej nieustanna obecność na schodach była jak dżoker wrzucony do ustalonego porządku dnia przez przerażająco nieprzewidywalną rękę.
Strach strachem, ale chciał usłyszeć, co będzie dalej. Najciszej jak mógł, rozsunął na kilka centymetrów drzwi balkonowe, żeby lepiej widzieć i słyszeć.
– Po pierwsze, nie mam na imię Jose – powiedział Felipe płynnym angielskim z mocnym akcentem.
– Wiem – odparł Lafferty. – To tylko wyrażenie. Przezwisko. No, wiesz.
– Nie wiem – odpowiedział Felipe. – Za to wiem, że chyba już dziesięć razy mówiłem ci, jak mam na imię. Wiem też, że ty raz podałeś mi swoje, a ja go nie zapomniałem. Masz na imię Jake, prawda? A gdybym nazwał cię Joe? Przecież większość białych amerykańskich facetów ma na imię Joe, prawda? Więc byłoby w sam raz, nie sądzisz?
Billy spojrzał na dziewczynkę, by sprawdzić, czy się przestraszyła. Lecz w jej oczach były tylko szczerość i entuzjazm.
Pulchna ta mała, pomyślał. Co się dzieje z tymi dziećmi i nadwagą? Za jego czasów dzieci biegały. Rzadko zdarzało się grube dziecko.
Z drugiej strony on prawie całe swoje dzieciństwo spędził w sali baletowej, a tam pulchne dziecko było fenomenem. Oczywiście, chodził do szkoły. Nie miał wyboru. Ale jak tylko mógł, blokował te wspomnienia.
– Ja wiem, jak on ma na imię – powiedziała, a właściwie krzyknęła Grace.
Ale Felipe uniósł rękę.
– Zaczekaj – powstrzymał ją. – Najpierw przekonajmy się, czy on wie.
– Słuchaj, ty… – zaczął Lafferty, sygnalizując, że ma dość.
Serce Billy’ego zabiło szybciej. Ciekaw był, czy zaczną się bić. Ale Lafferty’emu nie udało się dokończyć zdania, ponieważ bez względu na to, jak mocno zatkałoby się usta tej dziewczynce i tak szybko by je otworzyła.
– Felipe! – wrzasnęła, najwyraźniej dumna z siebie.
– W porządku – mruknął Lafferty – Felipe. To może odpowiesz mi teraz na pytanie, Felipe.
– No tak, ta druga sprawa – odparł Felipe. – Otóż pytałem właśnie Grace, dlaczego nie jest w szkole, i to wszystko. Dlatego nie podobają mi się twoje insynuacje.
– Ty naprawdę szukasz guza, co?
– Ja? To nie ja szukam guza, companero. Raczej ty masz obsesję na tym punkcie. Ja się z nikim nie biję. Spytaj tych, którzy mnie znają. To ty szukasz guza, gdziekolwiek się znajdziesz, a potem wykręcasz kota ogonem, żeby wyglądało, jakby to ten drugi szukał guza. Od tak dawna masz tę obsesję, że już jej nie dostrzegasz. Pewnie nawet nie wiesz, jak świat by wyglądał bez tej obsesji blokującej ci widok.
Lafferty wypiął pierś i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale uprzedziła go hałaśliwa dziewczynka.
– Będziecie się bić? – spytała gromkim głosem.
Billy uśmiechnął się z podziwem. Skąd się u niej taka odwaga? Ale przecież to jeszcze dziecko, a dzieciom zawsze wszystko uchodzi na sucho.
Lafferty spojrzał na nią z dezaprobatą.
– Dlaczego nie jesteś w szkole?
– Ma na imię Grace – wtrącił Felipe.
– Wiem – odpowiedział Lafferty, ale wypadło to bardzo nieprzekonująco. Billy nie miał jednak pewności, czy wynikało to z tonu jego głosu, czy też Lafferty rzeczywiście wiedział. – Dlaczego nie jesteś w szkole, Grace?
– Bo nie wolno mi chodzić tam samej. Mama musi mnie odprowadzać. A ona śpi.
– O dziewiątej rano?
– Jest dziewiąta?
– Tak. Pięć po.
– Więc tak, o dziewiątej.
– To niedobrze.
– Przecież to ty masz zegarek.
Lafferty westchnął z rozpaczą.
– Masz klucz?
Tak, pomyślał Billy. Ma. Jest nowy. Błyszczy i lśni wspaniałym, trudnym do opisania blaskiem.
– Tak. – Wyciągnęła rękę z kluczem, żeby Lafferty mógł zobaczyć. Wisiał na długim sznurku na jej szyi.
– Idź do domu i sprawdź, czy możesz ją obudzić.
– Już próbowałam.
– To spróbuj jeszcze raz, dobrze?
Dziewczynka westchnęła głośno i teatralnie. Potem wstała i pobiegła do domu.
Jak tylko zniknęła z oczu, Felipe zszedł po schodach. Laf-ferty przysunął się do niego, niemal dotykając piersią młodszego mężczyzny. Chwilę mierzyli się wzrokiem.
Billy oparł się o drzwi balkonowe, bo zrobiło mu się słabo.
– Nie jestem twoim compañero – powiedział Lafferty.
– Nie wiesz nawet, co to znaczy.
– Nie, nie wiem i w tym problem.
– To nie jest obelga.
– Skąd mam wiedzieć? Gdy byłem w twoim wieku, uczono mnie szacunku dla starszych. Ojciec mnie tego nauczył.
– Wiesz, czego mój ojciec mnie nauczył? Ze jeżeli chcę, aby mnie szanowano, muszę sobie na to zasłużyć. Ja tylko spytałem tę dziewczynkę, dlaczego nie jest w szkole. Nagle ty zjawiasz się nie wiadomo skąd i traktujesz mnie jak kogoś, kto molestuje dzieci.
– Nie powinieneś jej o to pytać. To zwariowany świat. Wszyscy wszystkich podejrzewają. Facet w twoim wieku nie powinien nawet zbliżać się do małej dziewczynki i pytać ją o cokolwiek. To mogłoby być źle zrozumiane.
– Facet w moim wieku? Czy na pewno mój wiek jest tu problemem? A ty? Ty też zadałeś jej pytanie.
– To co innego. Ja jestem starszy.
– A tak. Zapomniałem. Faceci po pięćdziesiątce nie molestują dzieci.
– Jesteś pyskaty, synu.
– Nie jestem twoim synem.
– Jasne że nie. Gdybyś był moim synem, traktowałbyś mnie z szacunkiem.
W tym momencie pojawiła się Grace i mężczyźni odskoczyli od siebie, jakby dziewczynka była ich matką albo nauczycielką i przyłapała ich na bójce. Wyglądało to absurdalnie, gdy się patrzyło z boku, tak jak Billy, ale tak czasami.
– Ona się nie obudzi – oznajmiła Grace.
Lafferty i Felipe wymienili spojrzenia.
– To nie wygląda dobrze – stwierdził Lafferty. – Widziałaś może jakieś leżące obok butelki? – spytał Grace.
– Nie. Jakie butelki?
– Takie, z których się pije.
– Ona nie pije.
– Czy wszystko z nią w porządku? Może wezwać lekarza.
– Ona nie jest chora. Po prostu nie można jej obudzić, gdy śpi.
Lafferty ponownie spojrzał na Felipe, po czym wziął młodego człowieka za rękaw i pociągnął na zachwaszczony trawnik, z dala od uszu dziewczynki i niestety poza zasięg słuchu Billy’ego.
Tym razem nie wyglądało to na kłótnię. Tyle Billy mógł odczytać z języka ich ciał. Pochylali ku sobie głowy i dyskutowali o czymś zawzięcie. Od czasu do czasu Lafferty zerkał przez ramię na Grace.
– Wymyślcie coś mądrego – powiedział Billy głośno, ale tak, żeby nie usłyszała go Grace, która wciąż stała blisko schodów. – Problem jest poważny.
Ale chwilę później Felipe zszedł z trawnika na chodnik i oddalił się. Lafferty natomiast zaczął wchodzić po schodach. Billy czekał z nadzieją, że sąsiad coś wymyślił, lecz on minął Grace, jakby nagle stała się niewidzialna.
Gdy postawił nogę na górnym stopniu, uniósł wzrok i dostrzegł Billy’ego, wyglądającego zza zasłony. W jednej chwili znieruchomiał.
– Na co się gapisz?! – ryknął.
Billy odskoczył w głąb mieszkania i przykucnął na dywanie, czując, jak serce kołacze mu się w piersi. Pozostał w tej obronnej pozycji, dopóki nie usłyszał, że sąsiad wchodzi przez drzwi frontowe, zamyka je za sobą i idzie na górę po schodach.
Wtedy poderwał się szybko i delikatnie zamknął balkon, jakby to drzwi były powodem zdenerwowania.
Tego ranka nie wyjrzał więcej na dwór.
Wiedział, że dziewczynka tam jest, ale nie miał odwagi tego sprawdzić.
Dopiero gdy zaczęło zmierzchać, postanowił to ze sobą przedyskutować.
– Aż tak strasznie nie chcemy tego sprawdzić – stwierdził.
– Jednak chcemy wiedzieć – dodał po zastanowieniu. – Oczywiście, że chcemy Tylko nie strasznie.
– Poza tym nie jest jeszcze ciemno – dorzucił po chwili.
Ponownie wyjrzał przez drzwi balkonowe.
– Ale gdy zapalą się uliczne latarnie, będzie za późno, prawda? I wtedy nie da to nam spokoju przez całą noc. I nie będziemy mogli zasnąć.
Westchnął głęboko i otulił się starym szlafrokiem. Ale nie dlatego, że tak strasznie chciał zadać pytanie, ale żeby stawić czoło odpowiedziom. Głównie jednak dlatego, że nie było innego sposobu na to, by położyć kres wyczerpującym dyskusjom z samym sobą.
Dziewczynka uniosła wzrok, gdy rozsunął oszklone drzwi.
Początkowo nie wyszedł na balkon.
Było trochę wcześniej i trochę jaśniej niż ostatnim razem, gdy wyszedł na dwór. Co za szokująca myśl, uświadomił sobie nagle. Czy on naprawdę wyszedł na dwór? Może to był tylko sen.
Odepchnął od siebie takie myśli i skupił się na czekającym go zadaniu. Tym razem nie było tak ciemno. A w ciemności, gdyby zaszła taka potrzeba, można się ukryć.
Chciał wrócić do pokoju i zasunąć drzwi. Ale dziewczynka obserwowała go i czekała, aż wyjdzie. Pewnie wzięłaby go za kompletnego wariata, gdyby teraz się wycofał. Jak bardzo chciał się przed nią odsłonić?
Zrobił krok w chłodne późne popołudnie i natychmiast ukląkł. Zrobił dwa kroki na czworakach, po czym przeczołgał się na brzuchu do balustrady. Nie planował tego. Wiedział, że to było dziwniejsze niż wycofanie się do pokoju. Ale stało się i teraz nie można już tego naprawić ani żałować.
Spojrzał zza krawędzi balkonu na Grace.
– Dlaczego czołgasz się na brzuchu? – spytała tym swoim słynnym głosem.
– Ciii – odpowiedział instynktownie.
– Przepraszam – rzekła, tylko nieznacznie obniżając siłę głosu. – Ciągle mam z tym problem.
– To długa historia.
– Opowiedz.
– Może innym razem. Wyszedłem, żeby zadać ci pytanie.
^(–) Okej.
– Dlaczego siedzisz na schodach?
– Już mnie o to pytałeś.
– Wiem. Ale nie odpowiedziałaś.
Tym razem też nie odpowiedziała.
– Wiem, że twoja mama robi coś innego, zamiast opiekować się tobą. To jasne. Ale przecież masz klucz. Mogłabyś siedzieć w domu.
– Prawda.
– Więc dlaczego?
– Może najpierw powinieneś opowiedzieć mi historię o czołganiu się na brzuchu.
– Nie sądzę. Dziś wieczorem załatwimy moje pytanie.
– Dlaczego twoje?
– Bo ja spytałem pierwszy.
– Nie. Ja spytałam pierwsza.
– Spytałem jeszcze tamtego wieczoru. Sama to powiedziałaś.
– Rzeczywiście, pytałeś – odparła Grace z powagą, jakby przyjęła proponowane przez niego zasady. – Chodzi o to, że jeżeli będę siedziała w domu, nikt się nie dowie, że mam kłopoty i nikt mi nie pomoże.
Billy’emu serce się ścisnęło. Dosłownie. Poczuł, jak oplata je żelazna obręcz. Nic takiego się oczywiście nie zdarzyło, niemniej jednak było to mocne doświadczenie.
– A ty masz kłopoty, tak?
– Nie wiedziałeś?
– Chyba wiedziałem.
– To musi być ktoś, kto tu mieszka. Bo w ten sposób nadal będę mogła być z mamą.
Cisza. Billy domyślał się, dokąd ten pociąg zmierza, dlatego nie odpowiadał.
– Pomożesz mi?
Zapadła kolejna długa cisza, w czasie której Billy zdał sobie sprawę, że jego pierś i nogi leżą na kamienistej podłodze balkonu.
– Dziecko, ja sobie nie umiem pomóc.
– Tak myślałam.
Była to ponura i mroczna chwila nawet jak na standardy Billy’ego. Nie tylko potwierdził, że jest kompletnie bezużyteczny, ale w dodatku ta mała dziewczynka sama mogła się o tym przekonać.
– Przepraszam – rzeki. – Przepraszam, że jestem bezużyteczny. Nie zawsze taki byłem. Ale teraz jestem.
– Okej – odparła.
– No to dobranoc – powiedział.
– Nie jest jeszcze bardzo późno – stwierdziła.
– Ale nie zobaczę cię później. Dlatego mówię dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała obojętnym tonem.
Billy wczołgał się z powrotem do pokoju.