Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie tylko o łajdakach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie tylko o łajdakach - ebook

„Nie tylko o łajdakach” to powieść o dojrzewaniu, o poszukiwaniach i próbach oswojenia szczęścia.

Z pozoru lekka, zmusza do przemyślenia życiowych decyzji i wartości, którymi się kierujemy. Nastka – główna bohaterka – ucieka od problemów, od niemiłości i opuszcza miasto, by napisać na wsi pracę magisterską oraz rozpocząć dorosłe życie. Na swojej drodze spotyka ludzi, którzy uczą ją, że świat, chociaż pełen łajdaków, daje sporo powodów do radości. Szybko zaczyna rozumieć, że należy z nich korzystać, gdy tylko jest ku temu okazja.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62-405-85-5
Rozmiar pliku: 943 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Daydreamer With eyes that make you melt He lends his coat for shelter Plus he’s there for you When he shouldn’t be But he stays all the same Waits for you Then see’s you through

There’s no way I could describe him What I’ve said is just what I’m hoping for

But I will find him Sitting on my doorstep Waiting for a surprise And he will feel like He’s been there for hours And I can tell that he’ll be there for life

Daydreamer, Adele

– Po świę­tach zo­sta­ję na wsi – oświad­czy­łam przy obie­dzie.

– Chy­ba so­bie nie wy­ob­ra­żasz, że spro­wa­dzisz tam te­go swo­je­go ar­ty­stę? – Ma­ma od ra­zu pod­ję­ła te­mat i spoj­rza­ła na mnie go­to­wa do ata­ku.

– Olek wy­jeż­dża w ple­ner, do Za­ko­pa­ne­go. – Sta­ra­łam się być spo­koj­na, ale już się we­wnętrz­nie za­go­to­wa­łam i ma­ka­ron z nie­dziel­ne­go ro­soł­ku sta­wał mi w gar­dle.

– Bez cie­bie?

– Tłu­ma­czy­łam ci, że nie je­stem je­go dziew­czy­ną...

– To ni­by z ja­kiej ra­cji le­żysz przed nim go­ła ca­ły­mi dnia­mi?Olek

Student katowickiej ASP. Niezwykle wyluzowany i leniwy osobnik o żółwim profilu. Niezbyt przystojny, ale charakterystyczny blondyn. Miałam mu pozować raz czy dwa, skończyło się na aktach. Zabierał mnie ze sobą w plenery, wpadał do mnie coś przegryźć. Zostałam jego modelką i od czasu do czasu lądowałam z nim w łóżku. Bez zobowiązań, niestety.

– A stu­dia rzu­casz? – za­py­tał ta­ta. O dzi­wo, bo w su­mie to mia­łam wra­że­nie, że od daw­na nie in­te­re­su­je go mo­je ży­cie.

– We­zmę lap­to­pa i bę­dę pi­sać ma­gi­ster­kę. Mam książ­ki, no­tat­ki i kse­rów­ki, po co mia­ła­bym tu sie­dzieć, jak mo­gę po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem? Za­bio­rę psy. – Wszyst­ko do­kład­nie prze­my­śla­łam.

– Nie wiem, czy to jest do­bry po­mysł. – Ta­ta jak zwy­kle był scep­tycz­ny.

– Na pew­no chcesz go tam po­ta­jem­nie spro­wa­dzić – rze­kła z prze­ko­na­niem ma­ma.

Prze­cież ja od nie­go ucie­ka­łam...!

Olek po­ja­wił się w mo­im ży­ciu na­gle – za­dzwo­nił pew­ne­go wie­czo­ru z proś­bą o spo­tka­nie, cho­ciaż zna­li­śmy się tyl­ko z wi­dze­nia. Mie­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych, spo­ty­ka­li­śmy się pod­czas róż­ne­go ro­dza­ju im­prez, ale ni­g­dy nie roz­ma­wia­li­śmy. Je­go te­le­fon zdzi­wił mnie więc, ale wy­gra­ła cie­ka­wość – po­szłam, mi­mo że ko­bie­ca in­tu­icja pod­po­wia­da­ła mi, iż nie cho­dzi o ro­man­tycz­ną ko­la­cję, a ra­czej o in­te­res. Nie my­li­łam się. Olek nie owi­jał w ba­weł­nę – od ra­zu wy­ło­żył ka­wę na ła­wę, jak to on. Wpa­dła mu w oko mo­ja przy­ja­ciół­ka – Lu­iza, zwa­na przez wszyst­kich Lu, czar­no­wło­sa i zja­wi­sko­wo pięk­na, do­oko­ła któ­rej nie­ustan­nie krą­ży­ły tłu­my męż­czyzn. Ol­ko­wi trud­no się by­ło prze­bić, po­sta­no­wił więc zro­bić to przy po­mo­cy mo­jej skrom­nej oso­by.

Ujął mnie tym, że był szcze­ry, nie krę­cił i miał fe­no­me­nal­ne po­czu­cie hu­mo­ru – je­go mi­ster­nie wy­my­ślo­ny plan bar­dzo mnie roz­ba­wił. Wie­dzia­łam, że u Lu nie ma szans. Ona wo­la­ła pa­nów w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach, a nie ar­ty­stów, cze­go oczy­wi­ście przed nim nie ukry­wa­łam.

– Chcę spró­bo­wać – upie­rał się.

Od tej po­ry spę­dza­li­śmy ze so­bą spo­ro cza­su – za­bie­ra­łam go na im­pre­zy i wy­pa­dy, w któ­rych uczest­ni­czy­ła Lu. Od­pu­ścił do­pie­ro, gdy zo­ba­czył ją w to­wa­rzy­stwie wła­ści­cie­la jed­ne­go z naj­bar­dziej po­pu­lar­nych klu­bów w mie­ście, wsia­da­ją­cą do wy­pa­sio­ne­go bmw. Miał zła­ma­ne ser­ce, nie­usta­ją­ce pro­ble­my fi­nan­so­we, wiel­kie ar­ty­stycz­ne am­bi­cje i kło­po­ty ro­dzin­ne. Wpa­dał po­ga­dać, wy­ża­lić się, po­oglą­dać fil­my. Sta­li­śmy się nie­roz­łącz­ni, ja się za­ko­cha­łam, a je­mu po pro­stu tak by­ło wy­god­nie.

Wes­tchnę­łam.

– I bę­dziesz go tam utrzy­my­wać na nasz koszt. – Ma­ma kon­ty­nu­owa­ła roz­po­czę­ty wą­tek.

– On wy­jeż­dża w gó­ry. – Czu­łam, że za­czy­na mi bra­ko­wać cier­pli­wo­ści.

– W każ­dym ra­zie pa­mię­taj, że nie ży­czę so­bie te­go nie­ro­ba w mo­im do­mu!Maszkarka

Nasz domek na wsi za Częstochową, nieopodal Wielunia. Ze względu na pierwotną wątpliwą urodę – zwany Maszkarką. Nabytek moich rodziców. Mnie do listy właścicieli nie dopisano właśnie z obawy, że sprowadzę jakiegoś nieroba i się tam zagnieżdżę na stałe. Bordowy daszek. Dwa pokoje, kuchnia i łazienka oraz niewyremontowany strych. Za domem nieprzeciętnie długi ogród i pola, na których często widać było sarny z pobliskiego lasu.

Ro­dzi­ce po­sta­no­wi­li wy­je­chać z Masz­kar­ki w no­cy. By­ło sto­sun­ko­wo cie­pło, w koń­cu na­de­szła wio­sna. Bie­ga­łam w nie­bie­skim swe­trze i ge­trach z do­mu do au­ta, a psy za mną. Oby­dwaj – Bru­no i Fuks – uwa­ża­li, że to świet­na za­ba­wa.

– Za­my­kaj na noc bra­mę na łań­cuch.

– Słu­chaj, czy hy­dro­for się nie psu­je.

– Nie pal ogni­ska.

– Spraw­dzaj pom­pę od ka­na­li­za­cji.

– Uwa­żaj na gaz.

– Nie jedz na noc.

Czu­łam, jak puch­nę od środ­ka, i ma­rzy­łam o chwi­li, gdy sa­mo­chód znik­nie za za­krę­tem. Masz­kar­ka sta­ła się mo­im wy­ba­wie­niem, azy­lem i uciecz­ką. To tu po­sta­no­wi­łam za­cząć mo­je do­ro­słe, w koń­cu sa­mo­dziel­ne ży­cie i zro­bić so­bie ma­łe, re­ge­ne­ru­ją­ce wa­ka­cje. Wszyst­ko za­po­wia­da­ło się zna­ko­mi­cie.

Po­je­cha­li.

Wy­łą­czy­łam ko­mór­kę, zja­dłam pół sło­ika nu­tel­li, po­czy­ta­łam książ­kę i po­szłam spać, ma­jąc kom­plet­nie w no­sie hy­dro­for. W da­li sły­chać by­ło po­ciąg – mi­nę­ła czwar­ta ra­no.Gośka

Moja maszkarkowa sąsiadka, niewiele ode mnie starsza matka Polka. Dwoje dzieci – bliźnięta. Gospodarstwo maleńkie, należące do teścia, z którym właściwie nie utrzymywała kontaktów, chociaż z nim mieszkała (!). Zazwyczaj szorstka, dla mnie jednak całkiem miła.

– Na­st­ka! – Obu­dził mnie jej wrzask, a dar­ła się jak praw­dzi­wa wiej­ska ba­ba. – Na­st­ka!

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Pierw­sza po po­łu­dniu. Oczy­wi­ście psy spa­ły, jak­by był śro­dek no­cy. W koń­cu ja­ki pan, ta­ki kram. Od­sło­ni­łam ro­le­ty i słoń­ce wla­ło się do po­ko­ju.

Wrzask do­bie­gał zza drzwi wej­ścio­wych. Otwo­rzy­łam.

– Cho­le­ra, my­śla­łam, że umar­łaś – oświad­czy­ła Goś­ka. Oczy­wi­ście prze­la­zła przez płot, bo bra­mę za­mknę­łam na łań­cuch, jak przy­ka­za­no. – Nie strasz mnie tak.

– Wchodź – za­pro­si­łam ją z pew­ny­mi wy­rzu­ta­mi su­mie­nia, bo wy­ob­ra­zi­łam so­bie, co po­wie­dzia­ła­by mo­ja ma­ma, gdy­by wie­dzia­ła, że wpu­ści­łam ko­goś do ta­kie­go ba­ła­ga­nu. Na sto­li­ku sta­ły brud­ne na­czy­nia, łóż­ko by­ło nie­po­ście­lo­ne, a na krze­słach wi­sia­ła ma­low­ni­czo mo­ja gar­de­ro­ba.

– Dzwo­nią do mnie od ra­na, że wy­łą­czy­łaś te­le­fon – po­wie­dzia­ła, po­dą­ża­jąc za mną do kuch­ni.

– Ka­wu­si?

– Chęt­nie.

Gdy za­sia­dły­śmy na we­ran­dzie z kub­ka­mi w rę­kach, Goś­ka za­py­ta­ła:

– Co z tą two­ją ko­mór­ką?

– Nic. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Po­trze­bu­ję tro­chę spo­ko­ju.

– Tak mam im po­wie­dzieć?

Wła­ści­wie za­mie­rza­łam włą­czyć ten głu­pi te­le­fon ra­no, ale wpa­dłam na ge­nial­ny po­mysł.

– Po­wiedz, że nie wzię­łam ła­do­war­ki.

Ha!

– W po­rząd­ku. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, nie za­da­jąc zbęd­nych py­tań. – Jak tam chcesz.

***

Po­byt w mo­im SPA po­sta­no­wi­łam roz­po­cząć od wy­ciecz­ki ro­we­ro­wej. Wy­cią­gnę­łam sta­ry skła­dak i ru­szy­łam na orzeź­wia­ją­cą wy­pra­wę – tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło.

Przez pierw­sze pół go­dzi­ny my­śla­łam tyl­ko o tym, czy na pew­no wszyst­ko do­brze po­za­my­ka­łam. Po­tem za­czę­łam do­go­ry­wać, bo zro­bi­ło się do­syć cie­pło, a mo­ja kon­dy­cja po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia. To­wa­rzy­szą­cy mi Bru­no, pięk­ny gol­den, za­trzy­mał się w cie­niu i sa­pał, a Fuk­siu, ma­ły, czar­ny kun­de­lek, bie­gał ner­wo­wo do­oko­ła z wy­wa­lo­nym ję­zy­kiem.

– Chło­pa­ki, prze­rwa. – Rzu­ci­łam się na tra­wę i po­la­łam im do py­sków wo­dę mi­ne­ral­ną, prze­zor­nie za­bra­ną z do­mu.

Nie­dłu­go po­tem wra­ca­łam z po­czu­ciem klę­ski – spo­co­na, zdy­sza­na i wy­koń­czo­na. Jak na pierw­szy raz ta eska­pa­da by­ła zde­cy­do­wa­nie za dłu­ga. Cze­ka­łam, kie­dy za­cznę char­czeć i wy­plu­wać płu­ca.

Pro­wa­dząc ro­wer, z da­le­ka zo­ba­czy­łam, że przy Masz­kar­ce stoi sa­mo­chód i ja­kiś męż­czy­zna.

– Wu­jek! – Szcze­rze się ucie­szy­łam. Bo o furt­kę opie­rał się wu­jek Sta­siek.Telewizor Venus

Wszystkie przedmioty i meble na Maszkarce były z poprzedniej epoki ustrojowej albo i starsze. Kredens wydobyty z jakiejś szopy, kanapa od mamy Olka, zabytkowy stół ze strychu babci. Najbardziej lubiłam telewizor Venus – przypominał mi moje (nie tak odległe, ale jednak) dzieciństwo. Ogólnie wystrój tego domu był odważny i nonszalancki, a ilość kiczowatych przedmiotów budziła spore zainteresowanie gości.

Włą­czy­łam so­bie ja­kiś film, za­bra­łam do łóż­ka Bru­no­na i mar­mo­la­dę przy­wie­zio­ną przez wuj­ka. Za­wsze to zdrow­sze niż nu­tel­la. Mę­czy­ło mnie jed­nak, że nie spraw­dzi­łam pom­py od ka­na­li­za­cji, więc po fil­mie ru­szy­łam na dwór. By­ło kosz­mar­nie ciem­no, a na nie­bie ro­iło się od gwiazd. Zwie­rza­ki roz­bie­gły się po ogro­dzie.

– Na­st­ka! – usły­sza­łam od pło­tu. – My­śla­łam, że śpisz. Ma­ma do cie­bie dzwo­ni.

Prze­ję­łam ko­mór­kę od Go­chy.

– Hel­lo, ma­mo!

– Cześć. Co z tą two­ją ła­do­war­ką?

– Nie wiem, nie ma jej.

– A w sza­fie spraw­dza­łaś?

– Tak.

– A pod sza­fą?

– Nie.

– To po­szu­kaj. Pro­si­łam cio­cię Alę i wuj­ka Sta­sia, że­by ci tam po­mo­gli, jak­by co.

– Za­pro­si­li mnie na obiad.

– Jak nie znaj­dziesz tej ła­do­war­ki, to ta­ta ci przy­wie­zie w we­ek­end.

– Nie!!! Znaj­dę na pew­no!!!

I tym spo­so­bem zo­sta­łam zmu­szo­na do włą­cze­nia ko­mór­ki. Jej wy­świe­tlacz pi­kał jak osza­la­ły od ra­zu po przy­wró­ce­niu go do ży­cia. Sześć nie­ode­bra­nych po­łą­czeń od ma­my, jed­no od Lu, ese­mes od Je­rzy­ka, kum­pla ze stu­diów, jak zwy­kle mrocz­ny i pe­sy­mi­stycz­ny, z proś­bą o po­ży­cze­nie książ­ki (Je­rzyk kon­tak­to­wał się ze świa­tem tyl­ko w sta­nie wyż­szej ko­niecz­no­ści, czy­li wte­dy, gdy cze­goś po­trze­bo­wał) i jed­no nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nie od Ol­ka.

Ostat­ni raz wi­dzie­li­śmy się przed Wiel­ka­no­cą, tuż przed mo­im wy­jaz­dem. Był na­dą­sa­ny, nie lu­bił świąt i sku­tecz­nie obrzy­dzał je tak­że mnie. Za­wsze ku­po­wa­łam mu z tej oka­zji ja­kiś drob­ny upo­mi­nek i li­czy­łam na naj­mniej­szy gest z je­go stro­ny. Ale mój wy­bra­nek – za­rów­no pod­czas Wiel­ka­no­cy, jak i Bo­że­go Na­ro­dze­nia – wpa­dał w de­pre­sję. Nic nie po­ma­gał mój opty­mizm, nie­spo­dzian­ki i po­go­da du­cha. Świę­ta we­dług Ol­ka trze­ba by­ło prze­cze­kać. Oczy­wi­ście z de­pre­sją łą­czył się też chro­nicz­ny brak pie­nię­dzy na pre­zent nie tyl­ko dla mnie, ale też dla je­go ro­dzi­ców czy ro­dzeń­stwa. Dla­te­go tro­chę mi ulży­ło, gdy oka­za­ło się, że w tym ro­ku wy­jeż­dża­my na wieś, a on, od ra­zu po świę­tach, ma ja­kiś stu­denc­ki wy­pad do Za­ko­pa­ne­go.

Olek każ­de­go ran­ka wy­sy­łał mi sy­gnał ko­mór­ką – ta­ki mie­li­śmy zwy­czaj. Ja wsta­wa­łam za­zwy­czaj wcze­śniej, więc to on da­wał znać, że oto roz­po­czął dzień. Oby­dwo­je pro­wa­dzi­li­śmy ak­tyw­ny tryb ży­cia – ja po­ma­ga­łam w fun­da­cji na rzecz zwie­rząt i sta­le za­ła­twia­łam so­bie ja­kieś prak­ty­ki, Olek ma­lo­wał, ba­lo­wał, cho­dził re­kre­acyj­nie po gó­rach. Nie ogra­ni­cza­li­śmy się na­wza­jem, ale ten sy­gnał ra­no mu­siał być.

Nie zda­rzy­ło się, bym mu nie od­po­wie­dzia­ła – wte­dy, gdy wy­łą­czy­łam ko­mór­kę na ca­łą do­bę, to był pierw­szy raz. Pierw­sza ozna­ka mo­je­go bun­tu.

Spraw­dza­jąc nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nia, uświa­do­mi­łam so­bie, że o wy­jeź­dzie nie za­wia­do­mi­łam Lu. W przy­pły­wie ży­wej tę­sk­no­ty po­sta­no­wi­łam, że za­dzwo­nię do niej na­stęp­ne­go dnia, bo już by­ło za póź­no na po­ga­węd­ki – mo­ja przy­ja­ciół­ka cho­dzi­ła spać z ku­ra­mi, po­nie­waż dba­ła o ce­rę. Tak­że z my­ślą o ce­rze spo­ży­wa­ła ogrom­ne ilo­ści so­ku mar­chwio­we­go, a na im­pre­zach tyl­ko uda­wa­ła, że pi­je wód­kę. Ja nie­spe­cjal­nie dba­łam o ce­rę, a tak­że o tłuszcz, któ­ry we­dług Lu nie­ustan­nie wę­dro­wał w kie­run­ku na­szych brzu­chów.

W środ­ku no­cy zgłod­nia­łam i zo­rien­to­wa­łam się, że nie ku­pi­łam chle­ba. Zja­dłam więc pasz­tet, ka­wa­łek cia­sta i schab ze śliw­ką. Cu­dow­ne nie­zdro­we je­dze­nie o nie­do­zwo­lo­nej po­rze – to lu­bi­łam naj­bar­dziej, w prze­ci­wień­stwie do Lu, któ­ra sta­le by­ła na die­cie.

***

Po­ra­nek za­sko­czył mnie desz­czem i sy­gna­łem od Ol­ka – jak wi­dać, mo­je mil­cze­nie nie­spe­cjal­nie zro­bi­ło na nim wra­że­nie. Od­po­wie­dzia­łam tym sa­mym. Smęt­nie cho­dzi­łam od okna do okna, przy­dep­tu­jąc pi­ża­mę i po­pi­ja­jąc owo­co­wą her­ba­tę. W koń­cu wró­ci­łam do łóż­ka i opa­tu­lo­na koł­drą wy­bra­łam nu­mer przy­ja­ciół­ki.

– Hel­lo, Lu!

– Hel­lo, ko­cha­na! Co z to­bą? Nie mo­głam się do­dzwo­nić.

– Je­stem na wsi i tro­chę po­za za­się­giem.

– Kie­dy wra­casz?

– Nie wiem...

– Ucie­kłaś?

– No­oo... Przy­je­dziesz do mnie?

– Przy­ja­dę. Ale nie w tym ty­go­dniu, bo po­zna­łam su­per­fa­ce­ta. Za ty­dzień. Zro­bi­my so­bie bab­ską im­prez­kę.

– Tyl­ko pa­mię­taj, że ja mu­szę pil­no­wać do­mu.

– A kto po­wie­dział, że nie bę­dzie­my pil­no­wać? Koń­czę, bo szef się ga­pi.

– Pa.

Po­le­ża­łam jesz­cze chwi­lę, jed­nak roz­są­dek zwy­cię­żył. Za­mknę­łam w do­mu mo­ich pu­pi­li i ru­szy­łam po pro­wiant – tym ra­zem pie­szo, bo nie mia­łam kurt­ki prze­ciw­desz­czo­wej i mu­sia­łam za­brać pa­ra­sol. La­ło jak z ce­bra. Skie­ro­wa­łam się do skle­pu w cen­trum wsi. Do­tych­czas jeź­dzi­łam tam au­tem, z ro­dzi­ca­mi. Nie są­dzi­łam, że jest tak da­le­ko. Szłam, szłam i jed­ną rę­ką ści­ska­łam w kie­sze­ni te­le­fon. Mo­że do nie­go za­dzwo­nić? W grun­cie rze­czy wy­je­cha­łam bez sło­wa. Wy­stu­ka­łam nu­mer Ol­ka i wraz z pierw­szym sy­gna­łem usły­sza­łam za so­bą grom­kie:

– Przy­je­cha­li­ście!

Szyb­ko się roz­łą­czy­łam i scho­wa­łam ko­mór­kę. Z wy­cią­gnię­ty­mi ra­mio­na­mi zmie­rza­ła do mnie pa­ni Ko­zi­ko­wa.Pani Kozikowa

Mama gospodarza, od którego kupiliśmy Maszkarkę. Bardzo żwawa staruszka z bielutkimi włosami, pachnąca męskimi perfumami. Wielka osobowość. Prezentując nam dom przed zakupem, tańczyła w dużym pokoju, nie zważając na to, że z sufitu sypie się tynk i lada chwila wszyscy możemy zginąć pod gruzami.

Pa­ni Ko­zi­ko­wa rzu­ci­ła się na mnie i ma­low­ni­czo za­wi­sła na mo­jej szyi.

– A kie­dy przy­je­cha­li?

– Na świę­ta.

– A co tak sa­ma?

– Ro­dzi­ce wró­ci­li do Ty­chów, a ja tu zo­sta­łam, pi­szę pra­cę ma­gi­ster­ską.

– Ooo... To nie­dłu­go od­wie­dzę. Po­śpie­wa z na­mi pod ka­plicz­ka­mi dla Mat­ki Bo­skiej?

– Ekhe, ekhe... eee... mmm... ta­aa... ekhe... tak, ja­sne.Ważne!

Wypuszczać psy na podwórko! Wszyscy się ich bali i dzięki temu nikt nie miał odwagi składać nam wizyt.

W skle­pie ku­pi­łam so­bie pa­rę sma­ko­ły­ków, ale ku mo­jej roz­pa­czy nie zna­la­złam żad­nych mro­żo­nek ani go­to­wych dań, by­łam więc ska­za­na na gril­la.

***

Przez ko­lej­ne dni ca­ły czas pa­da­ło. Czy­ta­łam książ­ki, prze­glą­da­łam no­tat­ki i... gło­do­wa­łam. To zna­czy – tę­sk­ni­łam za obia­dem, po­rząd­nym, so­lid­nym obia­dem. Nie­ste­ty, kom­plet­nie nie po­tra­fi­łam go­to­wać. Za nic w świe­cie nie za­dzwo­ni­ła­bym do ma­my z proś­bą o wska­zów­ki, bo wie­lo­krot­nie wy­słu­chi­wa­łam, ja­ka to je­stem nie­po­rad­na ku­li­nar­nie (ży­cio­wo zresz­tą też). W so­bo­tę po­je­cha­łam do skle­pu i ku­pi­łam sztu­kę mię­sa. Na­stęp­nie usia­dłam przy lap­to­pie i po­szu­ka­łam w In­ter­ne­cie prze­pi­sów.

Że też wcze­śniej nie wzię­łam się za go­to­wa­nie z wuj­kiem Go­ogle!

Wpraw­dzie nie mia­łam goź­dzi­ków, któ­re by­ły prze­wi­dzia­ne przez au­to­ra prze­pi­su, jed­nak wy­szło nie­źle. Tro­chę za ma­ło pi­kant­ne, tro­chę za twar­de, ale mię­so to mię­so. Usma­ży­łam so­bie do te­go ziem­nia­ki i zro­bi­łam sa­łat­kę z po­mi­do­rów. Mio­dzio! By­ła szan­sa, że u wuj­ków nie rzu­cę się na obiad ni­czym wy­głod­nia­ły zwierz.

***

I do południa budzikom śmierć, a po pół­no­cy niech dzwo­ni kto chce, ra­no trze­ba wstać, ra­no to jest tak gdzieś po pierw­szej, bo póź­niej już nie.1)

W nie­dzie­lę obu­dzi­łam się w po­łu­dnie, czy­li do­kład­nie w tym mo­men­cie, gdy w naj­bliż­szym ko­ście­le koń­czy­ła się ostat­nia te­go dnia msza. Wy­peł­złam z do­mu na po­dwór­ko – słoń­ce świe­ci­ło i wy­glą­da­ło na to, że bę­dzie po­go­da. Psia­ki za­chę­ca­ły mnie do za­ba­wy, więc za­czę­łam rzu­cać im pa­ty­ki, kie­dy na­gle uświa­do­mi­łam so­bie, że prze­cież od ra­zu po mszy mia­łam je­chać do wuj­ków! Pod mo­ją bra­mą, jak za ski­nie­niem różdż­ki, po­ja­wił się bia­ły mer­ce­des i wy­siadł z nie­go Mi­chał.

------------------------------------------------------------------------

1) Tekst An­drze­ja Pia­secz­ne­go do pio­sen­ki Ro­ber­ta Choj­nac­kie­go pt. Bu­dzi­kom śmierć.Michał

Syn cioci Ali i wujka Staśka. Wysoki szatyn z piękną czupryną. Rok starszy ode mnie. Nazywałam go „magistrem od pola”, bo skończył Akademię Rolniczą. Moja pierwsza wielka miłość (ciocia i wujek nie byli moją rodziną, tylko przyjaciółmi rodziców). Nieodwzajemniona, oczywiście.

– Cze­ka­łem na cie­bie pod ko­ścio­łem. Cho­ra je­steś? – Zmie­rzył wzro­kiem mo­ją ró­żo­wą pi­ża­mę.

– Za­spa­łam... – wy­zna­łam ze skru­chą w gło­sie. – A ty kie­dy wró­ci­łeś? My­śla­łam, że je­steś w Ir­lan­dii.

– W sierp­niu ma­my ślub, po­sta­no­wi­li­śmy wró­cić z Baś­ką i wszyst­ko przy­go­to­wać. Ubie­raj się, bo mo­ja ma­ma cze­ka.

Szyb­ko za­ło­ży­łam strój wi­zy­to­wy (be­żo­wy ko­stium), zro­bi­łam de­li­kat­ny ma­ki­jaż, wło­sy zwią­za­łam w koń­ski ogon i ru­szy­li­śmy w dro­gę. Mi­chał był ele­ganc­ki, pach­ną­cy i ra­czył mnie swo­imi pla­na­mi na naj­bliż­sze trzy­dzie­ści lat.

– Od ju­tra ma­lu­ję po­ko­je, już za­mó­wi­łem łóż­ka. To bę­dzie fan­ta­stycz­ne go­spo­dar­stwo agro­tu­ry­stycz­ne. Ma­ma jest wnie­bo­wzię­ta, bo bę­dzie mia­ła ko­mu piec i go­to­wać. Chcę ku­pić mło­de­go ko­nia, bo mój Abra­ham jest za sta­ry, że­by wszy­scy mo­gli na nim jeź­dzić. Oczy­wi­ście zo­sta­wi­my świ­nie, ku­ry, kacz­ki, z cza­sem tyl­ko do­bie­rze­my ja­kieś nie­ty­po­we ga­tun­ki.

Uświa­do­mi­łam so­bie wte­dy, że na tej wsi ży­ją nie tyl­ko se­nio­rzy i sta­rzy ka­wa­le­ro­wie (z te­go by­ła zna­na w ca­łej Pol­sce!), ale też lu­dzie mło­dzi. Mo­że więc war­to zo­stać na sta­łe? Mia­łam świa­do­mość, że w ży­ciu nie do­ro­bię się miesz­ka­nia w mie­ście, a funk­cjo­no­wa­nie z ro­dzi­ca­mi na ma­łej prze­strze­ni sta­ło się na­praw­dę uciąż­li­we.Gospodarstwo cioci i wujka

Piękny, biały, piętrowy dom, przed nim zadbany trawnik, klomby i iglaki, z tyłu ogród i zabudowania. Wokół drewniany płot. Prawdziwa, budząca podziw we wsi, willa.

Na po­wi­ta­nie wy­biegł nam Kle­mens – jam­nik o pięk­nych oczach. Szcze­kał jak osza­la­ły i ska­kał na Mi­cha­ła, gdy ten otwie­rał bra­mę. Do­szłam do wnio­sku, że zro­bił się z nie­go przy­stoj­ny fa­cet (z Mi­cha­ła, nie z Kle­men­sa) – wy­so­ki, o sze­ro­kich ba­rach i sil­nych dło­niach. Spo­glą­dał na mnie orze­cho­wy­mi ocza­mi, a ja się za­sta­na­wia­łam, cze­mu on nie że­ni się ze mną…

– Co tak dłu­go? Wszyst­ko go­to­we! – po­krzy­ki­wa­ła cio­cia Ala.Ciocia Ala

Drobna blondynka o jasnych oczach, stanowcza i bezpośrednia. Moja ulubiona!

Za­sie­dli­śmy do sto­łu w ma­łym sa­lo­ni­ku. Cio­cia nie roz­cza­ro­wa­ła mnie ku­li­nar­nie – był i ro­so­łek z mar­che­wecz­ką, i fan­ta­stycz­ne pier­si z kur­cza­ka, o su­rów­kach nie wspo­mi­na­jąc. Do te­go kom­po­cik z wi­śni, a na ko­niec ser­nik z pian­ką.

– Te­raz to ja mam pro­fe­sjo­nal­ną kuch­nię, zgod­nie z prze­pi­sa­mi! – chwa­li­ła się. – Spo­ro by­ło z tym ro­bo­ty, ale pra­wie wszyst­ko jest za­pię­te na ostat­ni gu­zik. A jak to­bie się tam sa­mej miesz­ka? – za­tro­ska­ła się. – Nie bo­isz się?

– Nie, mam psy. No i są­sia­dów. A gdzie two­ja na­rze­czo­na? – za­py­ta­łam Mi­cha­ła, bo od po­cząt­ku dziw­ne mi się wy­da­wa­ło, że Baś­ki nie ma.

– Pra­cu­je – wy­ja­śnił krót­ko.

– Wiecz­nie ma­ru­dzi – po­skar­ży­ła się cio­cia.

– Ma­mo, daj spo­kój – wes­tchnął.

Gdy po­szli­śmy oglą­dać po­ko­je prze­wi­dzia­ne w przy­szło­ści dla tu­ry­stów, za­py­ta­łam wprost:

– Cze­mu Baś­ka ma­ru­dzi?

Mi­chał wy­glą­dał przez okno.

– Bo chcia­ła zo­stać w Ir­lan­dii. Tam miesz­ka­li­śmy sa­mi, nikt się do ni­cze­go nie wtrą­cał, mie­li­śmy pie­nią­dze.

– A ty nie chcia­łeś?

– Na­st­ka, po­patrz. – Po­cią­gnął mnie za rę­kę do okna. Wi­dać by­ło przez nie bu­dyn­ki go­spo­dar­skie, spa­ce­ru­ją­ce ku­ry i wy­le­gu­ją­ce się le­ni­wie ko­ty. Po pra­wej stro­nie wzrok przy­cią­gał sad, a w nim kwit­ną­ce ja­bło­nie. Da­lej by­ły po­la, aż po ho­ry­zont, aż po błę­kit­ne nie­bo. – Ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem. – Kiw­nę­łam gło­wą, bo ko­cha­łam tę wieś pra­wie tak sa­mo jak on.

Kie­dy Mi­chał od­wiózł mnie na Masz­kar­kę, po raz pierw­szy po­czu­łam się tro­chę sa­mot­nie. Za­pro­si­łam go na her­ba­tę, ale spie­szył się do Baś­ki. Po­ba­wi­łam się z psa­mi, wy­pi­łam ka­kao, spraw­dzi­łam pocz­tę i pół wie­czo­ru be­cza­łam. Spra­wi­ło mi to du­żą ulgę i sa­tys­fak­cję, bo w koń­cu mo­głam so­bie po­chli­py­wać jaw­nie, a nie w po­dusz­kę. By­łam jak bo­ha­ter­ka ro­man­tycz­nych ko­me­dii – sa­mot­na, opusz­czo­na, ocze­ku­ją­ca na wiel­kie zmia­ny, świe­tla­ną przy­szłość i księ­cia na bia­łym ru­ma­ku.

***

Na­stęp­ne­go dnia wsta­łam rześ­ka i wy­spa­na, z po­sta­no­wie­niem, że nie dam się chan­drze. Wio­sen­ne sło­necz­ko grza­ło, więc stwier­dzi­łam, że war­to się nie­co po­opa­lać. Za­ło­ży­łam czer­wo­ne bi­ki­ni, wy­cią­gnę­łam le­żak i uda­łam się do ogro­du. Za­pla­no­wa­łam mak­sy­mal­ny re­laks – włą­czy­łam MP3, za­ło­ży­łam słu­chaw­ki na uszy i od­cię­łam się od świa­ta. Wie­trzyk za­wie­wał, a ja się wy­le­gi­wa­łam. Zro­bi­ło się na ty­le przy­jem­nie, że wpa­dłam na po­mysł, by cho­ciaż chwi­lę po­opa­lać się to­pless. Prze­ciw­wska­zań nie by­ło, bo Go­cha po­je­cha­ła do ma­my, jej mąż – Fra­nek – był w pra­cy, bliź­nia­ki w szko­le, a mój dru­gi są­siad przy­jeż­dżał na swo­ją dział­kę tyl­ko w so­bo­ty, że­by za­dbać o plan­ta­cję i w spo­ko­ju wy­pić z ko­le­gą pi­wo. Z jed­nej stro­ny za­sła­niał mnie dom, z dru­giej by­ły po­la, nie mia­łam więc obaw, że ktoś mnie zo­ba­czy. Śpie­wa­łam so­bie na głos Chło­pa­ki nie pła­czą i by­łam w peł­ni szczę­śli­wa, mia­łam wszyst­kich i wszyst­ko do­kład­nie gdzieś.

W pew­nym mo­men­cie, w prze­rwie mię­dzy pio­sen­ka­mi, usły­sza­łam szcze­ka­nie Fuk­sa (Bru­no – ary­sto­kra­ta nie zni­żał się do po­zio­mu po­spól­stwa i dźwię­ków z sie­bie ra­czej nie wy­da­wał). W po­pło­chu się­gnę­łam po sta­nik i w tym mo­men­cie zo­ba­czy­łam czer­wo­ną szmat­kę za pło­tem, w po­lu. Szyb­ko zro­zu­mia­łam, że wy­wia­ło mi biu­sto­nosz. Od­wró­ci­łam się więc, za­sła­nia­jąc le­ża­kiem, i jęk­nę­łam – nie tyl­ko w du­chu. Od stro­ny do­mu zmie­rzał w mo­im kie­run­ku... ksiądz!

– Szczęść Bo­że! – Po­ma­chał do mnie, nic so­bie nie ro­biąc z ob­ska­ku­ją­cych go psów.

– Szczęść Bo­że... – wy­du­ka­łam. – Nie­ste­ty, nie mam jak księ­dza god­nie po­wi­tać, bo mi wy­wia­ło bie­li­znę – wy­zna­łam, a ksiądz onie­miał.

– Wy­wia­ło? – za­py­tał i wi­dzia­łam, że pró­bu­je ogar­nąć sy­tu­ację.

– Gó­rę od ko­stiu­mu mam na po­lu, więc jak ksiądz ma do mnie spra­wę, to pro­szę sko­czyć do do­mu, tam na ka­na­pie le­żą wy­pra­ne ko­szul­ki. Ubio­rę się i po­ga­da­my. – Sta­ra­łam się nie być ner­wo­wa, ale trud­no roz­ma­wia się z oso­bą du­chow­ną, za­sła­nia­jąc so­bie biust le­ża­kiem.

Ksiądz w koń­cu po­jął, że je­stem pół­na­ga, po­kra­śniał i po­biegł czym prę­dzej do Masz­kar­ki. My­śla­łam, że już go­rzej być nie mo­że, ale w tym mo­men­cie zo­ba­czy­łam na mo­im po­dwór­ku pa­nią Ko­zi­ko­wą. Psy za­ję­ły się go­ściem w su­tan­nie, mia­ła więc dro­gę wol­ną, mo­gła za­spo­ko­ić cie­ka­wość i mnie od­wie­dzić.

– Przy­nio­słam se­rek... – zdą­ży­ła po­wie­dzieć i w tej chwi­li na ścież­ce po­ja­wił się ksiądz, wy­ma­chu­jąc mo­ją nie­bie­ską ko­szul­ką.

Mia­łam wra­że­nie, że śni mi się kosz­mar. Te­raz wszy­scy mie­li­śmy ob­li­cza w róż­nych od­cie­niach czer­wie­ni.

– No, wie ksiądz... – obu­rzy­ła się Ko­zi­ko­wa, oglą­da­jąc mo­je go­łe no­gi wy­sta­ją­ce zza le­ża­ka. – So­do­mia i Go­mo­ria... Idę do pro­bosz­cza i księ­dza wy­ślą do bu­szu, zo­ba­czy ksiądz! Bę­dzie ksiądz czar­nu­chów na­wra­cał! – Zro­bi­ła w tył zwrot i ru­szy­ła w kie­run­ku furt­ki.

Dusz­pa­sterz rzu­cił mi ko­szul­kę i po­biegł za nią. Kie­dy wró­cił, by­łam już kom­plet­nie ubra­na, a od­zy­ska­ny sta­nik le­żał w ko­szu na pra­nie.

– Ka­wy? – za­py­ta­łam jak­by ni­g­dy nic.

– Chęt­nie.

Usie­dli­śmy na we­ran­dzie.Ksiądz Grzegorz

Bardzo młody, niewiele starszy ode mnie. Z lekką nadwagą i przyjaznym, okrągłym obliczem. Bardziej pasował na DJ-a niż na księdza.

– Co ksiądz jej po­wie­dział?

Skrzy­wił się nie­znacz­nie.

– Nie by­ło sen­su tłu­ma­czyć, nie uwie­rzy­ła­by i tak, więc...

– Więc?

– Przy­po­mnia­łem jej, że to ja de­cy­du­ję, kto da­je kwia­ty na oł­tarz. One bar­dzo ry­wa­li­zu­ją o to z Zi­mo­wiec­ką. Każ­da chce być wy­czy­ta­na na am­bo­nie. Pro­boszcz wo­lał kwia­ty od Zi­mo­wiec­kiej, a te­raz ja wy­bie­ram, bo nie­ste­ty zaj­mu­ję się w tej pa­ra­fii ta­ki­mi wła­śnie du­pe­re­la­mi.

– Czy­li szan­ta­żyk? Mil­cze­nie za kwiat­ki?

– My­ślę, że to za­dzia­ła. – Uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Już po­zna­łem nie­co men­tal­ność tu­tej­szych pa­ra­fian. Ale przy­sze­dłem w in­nej spra­wie. – Prze­su­nął się z krze­słem do cie­nia. – A mia­no­wi­cie two­ja cio­cia... prze­pra­szam, mo­że­my so­bie mó­wić po imie­niu?

– Ja­sne. Na­st­ka.

– Grze­gorz. Two­ja cio­cia mó­wi­ła mi, że masz upraw­nie­nia do pra­cy z dzieć­mi...

– Mam – przy­tak­nę­łam. Co­raz bar­dziej po­do­bał mi się ten nie­spo­dzie­wa­ny gość.

– Ufff. – Ksiądz bły­snął uśmie­chem. – Bo wi­dzisz, ka­te­chet­ka mi się po­ła­ma­ła, mia­ła wy­pa­dek i le­ży w szpi­ta­lu. Na dru­gim koń­cu Pol­ski.

– Ale ja je­stem po­lo­nist­ką. Wła­ści­wie bę­dę nią do­pie­ro w czerw­cu, je­śli do­brze pój­dzie.

– Nie szko­dzi. – Mach­nął rę­ką. – Nie po­trze­bu­ję na­uczy­ciel­ki, tyl­ko po­mo­cy do or­ga­ni­za­cji pierw­szej ko­mu­nii. Sce­na­riusz jest, ale trze­ba na­pi­sać po­dzię­ko­wa­nia i ćwi­czyć z ty­mi dzie­cia­ka­mi. Sam nie dam ra­dy. Nie na­da­ję się. Po­trze­bu­ję ko­bie­cej i po­lo­ni­stycz­nej rę­ki – za­koń­czył.

Onie­mia­łam.

– Oczy­wi­ście za­pła­cę ci.

Ooo!!! To zmie­nia­ło po­stać rze­czy. Ka­sa – ja­ka­kol­wiek – by­ła mi­le wi­dzia­na.

– Ekhe... – Splo­tłam dło­nie. – Za­sko­czy­łeś mnie.

– Za mie­siąc ko­mu­nia, nie­ba­wem ko­niec ro­ku szkol­ne­go, wszyst­kie ka­te­chet­ki wo­ko­ło ob­sta­wio­ne. – Rzu­cił mi spoj­rze­nie mop­sa.

– Ile tych dzie­ci?

– Ośmio­ro.

I tym spo­so­bem zo­sta­łam pa­nią od ko­mu­nii. Mo­że od­ro­bi­nę po­chop­nie, bo kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, co mnie cze­ka. Po­za tym od ja­kie­goś cza­su – do­kład­nie od mo­men­tu, gdy w mo­im ży­ciu po­ja­wił się Olek – nie by­łam naj­lep­szą ka­to­licz­ką. Za­wsze wy­cho­dzi­łam z za­ło­że­nia, że je­śli już się jest wie­rzą­cym i prak­ty­ku­ją­cym, to na­le­ży trzy­mać się za­sad. Ina­czej cho­dze­nie do ko­ścio­ła nie ma sen­su. Stra­ci­łam więc ten sens, gdy za­czę­łam sy­piać z Ol­kiem, bo prze­cież zda­wa­łam so­bie spra­wę, że pój­ście do spo­wie­dzi nie roz­wią­że pro­ble­mu. Nie ża­ło­wa­łam mo­ich grze­chów ani tro­chę. Lu­bi­łam te dni, gdy ury­wa­li­śmy się z za­jęć, że­by po­być ze so­bą. Za­zwy­czaj spo­ty­ka­li­śmy się u mnie, bo praw­do­po­do­bień­stwo, że któ­reś z ro­dzi­ców wpad­nie do do­mu w go­dzi­nach mię­dzy je­de­na­stą a trze­cią, by­ło ni­kłe. Uwiel­bia­łam at­mos­fe­rę na­szych spo­tkań, za­chłan­ność Ol­ka i je­go sta­now­czość, lu­bi­łam, jak mnie póź­niej ry­so­wał, drze­mią­cą, i jak cho­dził bo­so. Cza­sa­mi, pod­czas te­go ry­so­wa­nia, za­sy­pia­łam na­praw­dę moc­no i gdy się bu­dzi­łam, Olek sie­dział w fo­te­lu i mi się przy­glą­dał.

– Ga­pi­łeś się, gdy spa­łam – mó­wi­łam, uśmie­cha­jąc się.

– Pil­no­wa­łem, czy wszyst­ko okej – od­po­wia­dał po­waż­nie.

– A co ni­by mia­ło być nie okej? – mru­cza­łam pod no­sem, wy­grze­bu­jąc się spod ko­ca i za­kła­da­jąc ko­szul­kę.

– Mo­głaś spaść al­bo coś. Do­brze wiesz, że przez sen wierz­gasz.

Nie ża­ło­wa­łam ni­cze­go, prze­sta­łam więc cho­dzić do ko­ścio­ła. Czu­łam, że to nie jest miej­sce dla mnie, bo nie dość, że sy­pia­łam z fa­ce­tem bez ślu­bu, to na do­da­tek ten fa­cet nie był mo­im ofi­cjal­nym fa­ce­tem. Był kimś bli­skim, kto chwi­lo­wo po­miesz­ki­wał w mo­im ży­ciu.

W su­mie więc by­łam bar­dzo kiep­ską kan­dy­dat­ką na pa­nią od ko­mu­nii. Zda­wa­łam so­bie z te­go spra­wę. Ale Grze­siek o tym nie wie­dział, a ja pil­nie po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy. Po­za tym wy­je­cha­łam na wieś, by uciec od Ol­ka, ist­nia­ła więc szan­sa, że się na­wró­cę.

***

Ko­lej­ny dzień, zgod­nie z pla­nem, po­świę­ci­łam ma­gi­ster­ce. Do­pie­ro póź­nym po­po­łu­dniem wy­bra­łam się na wy­ciecz­kę ro­we­ro­wą – po­sta­no­wi­łam z więk­szym za­an­ga­żo­wa­niem po­pra­co­wać nad kon­dy­cją. Po dro­dze mi­nę­łam pu­sty jesz­cze dom mo­jej bab­ci – zi­mę spę­dza­ła w mie­ście, u cio­ci Tru­dzi, na wieś mia­ła przy­być la­da dzień. Do­je­cha­łam aż pod wil­lę wuj­ków i wi­dząc świa­tło w kuch­ni, po­sta­no­wi­łam wejść. Cio­cia pie­kła cia­sto i bar­dzo się ucie­szy­ła z mo­jej wi­zy­ty.

– Wy­ciecz­ka ro­we­ro­wa bez psów? – za­py­ta­ła.

– Zo­sta­wi­łam je, bo ma­ją ja­kieś re­wo­lu­cje żo­łąd­ko­we. A gdzie Mi­chał?

– Sma­ru­je świ­nie.

Wy­ba­łu­szy­łam oczy.

– Świ­nie ma­my cho­re. Reu­ma­tyzm. I trzy ra­zy dzien­nie je sma­ru­je­my – wy­ja­śni­ła cio­cia, a ja do­sta­łam ata­ku śmie­chu, bo wy­ob­ra­zi­łam so­bie, jak Mi­chał prze­ko­nu­je pro­sia­ki, by od­da­ły się za­bie­gom ko­sme­tycz­nym i w tym ce­lu wy­cią­gnę­ły nóż­kę.

Cio­cia też się ro­ze­śmia­ła i po­gro­zi­ła mi pal­cem.

– Nie ma się z cze­go śmiać, tyl­ko ro­bo­ta z ni­mi i pro­ble­my. Co się do­pro­wa­dzi­my do po­rząd­ku, to zno­wu mu­si­my do nich iść, bo po­ra sma­ro­wa­nia.

W tym mo­men­cie trza­snę­ły drzwi wej­ścio­we i do środ­ka wtar­gnął ma­ło przy­jem­ny za­pach.

– Pod prysz­nic! – huk­nę­ła cio­cia. – Do­brze, że ma­my te­raz ty­le ła­zie­nek – uśmiech­nę­ła się.

Wu­jek i Mi­chał za­sta­li nas przy her­bat­ce i cie­ście. Oczy­wi­ście chwi­lę póź­niej zo­sta­łam wy­cią­gnię­ta na gó­rę, bo wszyst­ko już po­ma­lo­wa­no. Mi­chał był dum­ny ze swe­go dzie­ła.

– Ju­tro przy­wo­żą łóż­ka, a za ty­dzień resz­tę me­bli. Te­raz tyl­ko mu­si­my zro­bić zdję­cia na stro­nę in­ter­ne­to­wą. Zna­la­złem też pięk­ną klacz, ale nie wiem, jak o tym po­wie­dzieć Ba­ś­ce...

– Cze­mu? – za­py­ta­łam, sia­da­jąc na ma­te­ra­cu. Był to je­dy­ny me­bel w zie­lo­nym, ogrom­nym po­ko­ju, prze­zna­czo­nym w przy­szło­ści dla ro­dzi­ców z dziec­kiem.

– Bo że­by ją ku­pić, mu­szę sprze­dać au­to. – Mi­chał po­czo­chrał swo­ją czu­pry­nę w ge­ście za­kło­po­ta­nia. – Baś­ki ro­dzi­ce ma­ją sa­mo­chód, moi też, a za rok, mo­że za dwa la­ta ku­pi­my wła­sny. Na dzień dzi­siej­szy bar­dziej po­trze­bu­ję kla­czy, bo jaz­da kon­na ma być jed­ną z atrak­cji.

Uśmiech­nę­łam się.

– Za­wsze ma­rzy­łeś o stad­ni­nie.

Usiadł obok mnie.

– Ży­cie po­le­ga na speł­nia­niu ma­rzeń. Na ni­czym wię­cej.

Cio­cia przy­nio­sła nam ga­la­ret­ki. Mnie – czer­wo­ną, je­mu – zie­lo­ną. Po­czu­łam się jak na­sto­lat­ka, bez­piecz­nie i ra­do­śnie. Wszel­kie stra­chy zo­sta­ły za drzwia­mi. Pach­nia­ło far­bą i wio­sną. Je­dli­śmy na le­żą­co, wspo­mi­na­jąc na­sze wa­ka­cyj­ne przy­go­dy sprzed lat. Mi­chał kar­mił mnie swo­ją ga­la­ret­ką, bo twier­dził, że zie­lo­na jest lep­sza.

Tak nas za­sta­ła Baś­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: