Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niebieskie migdały. Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebieskie migdały. Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 329 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ

przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom I.

War­sza­wa.

Ge­be­th­ner i Wolff.

1876.

Do­pusz­czo­no przez cen­zu­rę War­sza­wa 17 wrze­śnia 1875 r.

Kra­ków. – W dru­kar­ni Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki.

W jed­nej z naj­pięk­niej­szych oko­lic Wo­ły­nia, tym kra­ju pły­ną­cym mle­kiem i mio­dem, kwit­ną­cym la­sa­mi cze­re­śnio­we­mi, po­zła­ca­nym psze­ni­cą, uma­jo­nym drze­wy, prze­rznię­tym stru­mie­nia­mi srebr­ne­mi. W zie­mi pa­nów i pod­pan­ków. Sa­mo­bo­ry li­czy­ły się za­wsze do naj­żyź­niej­szych i naj­bo­gat­szych ma­jęt­no­ści na kil­ka­dzie­siąt mil w oko­ło. Pań­ski to był praw­dzi­wie ma­ją­tek, na któ­rym nie bar­dzo trze­ba było pra­co­wać, aby z nie­go mieć wie­le, ani wy­si­lać gło­wy, ani sy­pać pie­niędz­mi w zie­mię, ani się trosz­czyć o go­spo­dar­stwa po­pra­wę. Bło­go­sła­wio­ny czar­no­ziem za­le­d­wie po­ru­szo­ny płu­giem i cza­sem po­trzę­sio­ny mierz­wą, ro­dził san­do­mier­skiej rów­ną psze­ni­cę; uda­wa­ło się na nim co rol­nik za­ma­rzył… a do­cho­dy pły­nę­ły z ła­ski bo­żej i bez tro­ski. Ży­cie też pę­dzi­li tu lu­dzie jak w raju, nie wyj­mu­jąc wło­ścian na­wet, sły­ną­cych z za­moż­no­ści i do­bre­go bytu…

Sta­rym oby­cza­jem szła so­bie go­spo­dar­ka jak gdań­ski ze­gar od­wiecz­ny, któ­ry lada kto mógł na­krę­cić.

Pa­łac w Sa­mo­bo­rach wzno­sił się jesz­cze w prze­szłym wie­ku zbu­do­wa­ny, cza­su roz­bu­dza­ją­ce­go się lep­sze­go sma­ku, wśród ogrom­ne­go par­ku i za­bu­do­wań dwor­skich, skła­da­ją­cych nie­mal małe mia­stecz­ko. Od­no­wio­ny póź­niej i przy­ozdo­bio­ny, ze swą ka­pli­cą i sze­re­giem dom­ków dla of­fi­cy­ali­stów, oran­że­ry­ami, ana­na­sar­nia­mi, fol­warcz­ne­mi prze­pysz­ne­mi za­bu­do­wa­nia­mi – wy­glą­dał na ksią­żę­cą re­zy­den­cyę. Dłu­gie wy­sa­dza­ne dro­gi ze trzech stron pro­wa­dzi­ły do po­dwór­ca stroj­ne­go w kwia­ty, ubra­ne­go w wa­zo­ny ka­mien­ne osa­dza­ne blusz­cza­mi, i oto­czo­ne­go do koła ofi­cy­na­mi, któ­re z niem jed­ną wspa­nia­łą ca­łość skła­da­ły… Każ­dy po­dróż­ny prze­jeż­dża­ją­cy przez Sa­mo­bo­ry, za­zdro­ścił pew­nie dzie­dzi­com tych roz­kosz­nych ogro­dów, cie­ni­stych gąsz­czy zie­le­ni, z po­środ­ka któ­rych strze­la­ły da­chy i wie­życz­ki wdzięcz­nie roz­rzu­co­nych bu­dow­li dla ozdo­by par­ku prze­zna­czo­nych. Lek­ka po­chy­łość, na któ­rej pa­łac się wzno­sił, spusz­cza­ła się po­osa­dza­na klom­ba­mi i grup­pa­mi drzew umie­jęt­nie po­że­nio­nych, ku pięk­ne­mu sta­wo­wi, –w jego przej­rzy­stych wo­dach, kra­jo­braz się cały od­bi­jał. Wieś le­ża­ła nie­co opo­dal prze­dzie­lo­na gro­blą od pa­ła­cu, z cer­kwią swą i gru­sza­mi, rów­nie ma­low­ni­czo roz­sa­dzo­ne­mi jak pań­skie ogro­dy. Gdzie­nieg­dzie na po­lach za nią po­zo­sta­wio­ne drzew kup­ki, w któ­rych się kry­ły pa­sie­ki i szop­ki, nie­mal całą oko­li­cę do par­ku po­dob­ną czy­ni­ły. Wi­dok był prze­ślicz­ny, przy­oble­czo­ny wy­ra­zem ja­kie­goś spo­ko­ju siel­skie­go, ci­szy szczę­śli­wej, ja­kie się rzad­ko u nas spo­ty­ka­ją. Na­wet od­da­lo­ny nie­co od wio­ski cmen­tarz na wzgór­ku z ka­plicz­ką, cały w świer­kach i brzo­zach, ob­wi­nię­ty zie­le­nią, osło­nio­ny krze­wa­mi – zda­wał się po­ko­jem wie­ku­istym uśmie­chać. Nig­dzie oko nie spo­ty­ka­ło ru­iny i opusz­cze­nia, wszę­dzie znad było za­moż­ność i sta­ra­nie, go­spo­dar­stwo nie go­rącz­ko­we, ale tro­skli­we i prze­zor­ną pa­mięć o ju­trze. Ogrom­ne ster­ty pszen­ne po po­lach i sto­gi po wło­ściań­skich sznu­rach mia­ły też swo­je zna­cze­nie…

Im wię­cej się zbli­ża­ło ku pa­ła­co­wi, tem pil­ność o utrzy­ma­nie po­rząd­ku wi­docz­niej­sza była; – dro­gi wy­bor­ne, ogro­dze­nia wy­twor­ne, krze­wy ozdob­ne, most­ki wdzięcz­nych wzo­rów, ba­wi­ły oko i utwier­dza­ły w prze­ko­na­niu, iż dzie­dzi­com nie zby­wa­ło ani na sma­ku, ani na do­stat­ku, któ­ry mu do­ga­dzać po­zwa­lał…

Wie­czo­ru set­nie­go roku 18…., dzie­dzi­niec pa­ła­co­wy, zwy­kle bar­dzo ci­chy i wy­glą­da­ją­cy nie­mal na klasz­tor­ne po­dwó­rze – oży­wio­ny był nad­zwy­czaj­nie. Nie­ustan­nie prze­bie­ga­li go lu­dzie w róż­nych kie­run­kach, wi­docz­nie za­ję­ci, śpie­szą­cy i we­so­ło roz­ma­wia­ją­cy przy spo­tka­niu. Z ofi­cyn do pa­ła­cu prze­no­szo­no sprzę­ty, przy­bo­ry sto­ło­we, trze­pa­no ko­bier­ce, dzwi­ga­no wa­zo­ny, umia­ta­no ścież­ki… a słoń­ce za­cho­dzą­ce przy­glą­da­ło się we­so­łym tym przy­go­to­wa­niom, ozła­ca­jąc je po­ma­rań­czo­we­mi bla­ski… Wierz­choł­ki drzew poza pa­ła­cem oświe­co­ne ja­skra­wo ma­lo­wa­ły się na ciem­nie­ją­cem już nie­bie pół­no­cy. W par­ku dłu­gie ich cie­nie sła­ły się już po traw­ni­kach i uli­cach; a pa­łac na tle ciem­nem zie­le­ni cza­ro­dziej­ską zda­wał się de­ko­ra­cyą ze swą ko­lum­na­dą i ka­mien­ne­mi ga­le­ry­ami i gan­ka­mi. Co raz to ktoś się uka­zał, prze­bie­ga­jąc je żywo i zni­ka­jąc w głę­bi gma­chu.

Gdy tu pa­no­wał taki ruch, da­lej w ocie­nio­nym par­ku, ci­szy głu­chej na­wet szum drzew nie prze­ry­wał, bo naj­lżej­szy po­wiew wia­tru nie po­ru­szał ich ga­łę­zi…

Wśród klom­bów na pięk­nie utrzy­ma­nych traw­ni­kach, roz­rzu­co­nych ręką ogrod­ni­ka-ma­la­rza, wiły się ścież­ki żół­tym wy­sy­pa­ne żwi­rem, wio­dąc na prze­mia­ny to w gąsz­cze, to na nie­spo­dzia­ne łąki, z któ­rych wi­do­ki na da­le­ką od­sła­nia­ły się oko­li­cę. Na jed­nej z nich prze­cha­dza­ły się wła­śnie wol­nym kro­kiem dwie oso­by do dwo­ru na­le­żą­ce: ko­bie­ta mo­gą­ca mieć lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, i męż­czy­zna, któ­re­go wiek trud­no było na pierw­szy rzut oka roz­po­znać.

Pani szła przo­dem; to­wa­rzysz jej z wi­docz­nem usza­no­wa­niem dwo­ra­ka, nie śmie­jąc się z nią zrów­nać, albo po­zo­sta­wał nie­co w tyle, lub obok idąc usu­wał się do pew­nej od­le­gło­ści, po­chy­la­jąc tyl­ko aby mógł utrzy­mać nie­prze­rwa­ną roz­mo­wę. Pięk­na była po­stać ko­bie­ty, cho­ciaż wiek na twa­rzy nad – zwy­czaj kształt­nych ry­sów i pięk­ne­go czy­ste­go wzo­ru wy­pięt­no­wał już przej­ścia swo­je­go śla­dy. Wie­le tam jed­nak nie­na­ru­szo­ne­go zo­sta­ło. Bia­łe wy­gła­dzo­ne czo­ło, jak spo­koj­na woda bu­rzą żad­ną nie zmą­co­na, od­bi­ja­ło du­szy po­go­dę.

Nie­bie­skie oczy, tę­sk­ne, ła­god­ne, peł­ne do­bro­ci, uśmie­cha­ły się ży­ciu jesz­cze, usta wy­ra­ża­ły nie­win­ność pra­wie dzie­cię­cą i mi­łość nie­wy­czer­pa­ną. Wiek nie od­jął im sło­dy­czy, jaką je mło­dość na­po­iła. Ca­łość ob­li­cza po­waż­na była, szla­chet­na, a aniel­sko ła­god­na, prze­wa­żał tu cha­rak­ter nie­wy­czer­pa­nej do­bro­ci… Tro­ski i chmu­ry, któ­re prze­su­nę­ły się po­tem czo­le i licu, od­ję­ły im świe­żość tyl­ko, star­ły pu­szek wio­sen­ny, ale nie wpi­ły się głę­biej, my­śli nie ryły na nich marsz­czek i nie wja­dły się po za po­wierzch­nię, – ży­cie samo nie po­zo­sta­wi­ło tu ani śla­dów na­mięt­no­ści, ani skaz, ani brózd, któ­re bo­le­ści żło­bią. Cała po­stać do­sko­na­le od­po­wia­da­ła twa­rzy, co się nie za­wsze tra­fia. Typ ko­bie­ty wy­so­kie­go rodu, wy­piesz­czo­nej i szczę­śli­wej, w ca­łej świet­no­ści się w niej przed­sta­wiał. Ruch, po­sta­wa, istynk­to­we po­czu­cie pięk­na w so­bie, mimo wie­ku ude­rza­ły w uro­czej tej nie­wie­ście jak­by z bal­za­kow­skiej po­wie­ści wy­ję­tej. Wra­ża­ła usza­no­wa­nie i obu­dza­ła sym­pa­tyę za pierw­szem na nią wej­rze­niem. Strój do­wo­dził, że się nie wy­rze­kła wdzię­ku, że go za­cho­wać pra­gnę­ła. Peł­ny pro­sto­ty był za­ra­zem wy­twor­ny i sma­kow­ny. Bia­ły kasz­mi­ro­wy szla­frok, ob­la­mo­wa­ny li­lio­we­mi ozdo­by i oszy­ty sznu­ra­mi, ko­ron­ko­we koł­nie­rzy­ki i man­kie­ty, bla­do­li­la rę­ka­wicz­ki i te­goż ko­lo­ru nie­po­trzeb­ny już pa­ra­so­lik, na któ­rym się z lek­ka opie­ra­ła, do­wo­dzi­ły, że wra­ca­ła z prze­chadz­ki, z któ­rej ze­rwa­nych kil­ka dzi­kich po­lnych kwiat­ków nio­sła z sobą.

Męż­czy­zna to­wa­rzy­szą­cy nie mógł się po­szczy­cić rów­nie sym­pa­tycz­ną po­wierz­chow­no­ścią. Był to czło­wiek krę­py, nie­zbyt zgrab­ny, z twa­rzą sze­ro­ką sta­ran­nie wy­go­lo­ną, z oczy­ma piw­ne­mi, wy­sta­ją­ce­mi ostro na twa­rzy ciem­nej bar­wy. Oczy te nie­po­spo­li­tą zdra­dza­ły by­strość, i w ogó­le wy­raz fi­zy­ono­mii ozna­czał czło­wie­ka pew­ne­go sie­bie, a obe­zna­ne­go ze świa­tem; cha­rak­te­ru jed­nak do­ba­dać się z ry­sów, było trud­no. Zmie­niał się on co chwi­la, na za­wo­ła­nie, i nie wzbu­dzał wiel­kie­go za­ufa­nia, jak nie­bo, po któ­rem cią­gną ob­ło­ki, nie da­jąc na­dziei po­go­dy.

Pil­nie się wpa­tru­jąc, moż­na było do­strzedz, gdy chciał być naj­po­waż­niej­szym, sar­kazm, co mu się w zmarszcz­ki za­kra­dał, a w uśmie­chu we­so­łym mi­ga­ło coś po­nu­re­go. Twarz tę na­zwać­by było moż­na fał­szy­wą, choć sta­ra­ła się być otwar­tą. Nig­dy nie był pięk­ny ten czło­wiek, a wiek uczy­nił go tak po­spo­li­tym i ra­żą­co try­wial­nym, iż miej­sce jego naj­wła­ściw­sze się zda­wa­ło w przed­po­ko­ju. Po­kor­ne też ru­chy mo­gły ozna­czać, że się sam do tego po­czu­wał. Ubiór nie po­wia­dał nic: był przy­zwo­ity, czy­sty, po­spo­li­ty, ale, jak na wiel­ki dwór przy­sta­ło nie ra­żą­cy. Z pod ka­pe­lu­sza, któ­ry nie był ani zbyt świe­ży, ani nad­to sta­ry, do­my­ślać się było ła­two pe­ru­ki, pra­gną­cej ucho­dzić za praw­dzi­we wło­sy.

Z każ­dej twa­rzy mniej wię­cej czy­ta się prze­szłość czło­wie­ka, tak jak na ru­inach wi­dać śla­dy po­ża­ru, co je znisz­czył, lub po­wol­ne­go opusz­cze­nia co je dało zjeść mchom i po­ro­stom. Na licu jesz­cze świe­żem, do­brze wy­kar­mio­nem idą­ce­go je­go­mo­ści, znać tyl­ko było wiel­ką dba­łość o sza­cow­ne zdro­wie, pa­mięć na sie­bie i prak­tycz­ne po­ję­cie ży­wo­ta, umie­ją­ce usu­ną jego zbyt cięż­kie brze­mio­na.

– Nie uwie­rzysz mój dro­gi pro­fe­so­rze – me­lo­dyj­nym, peł­nym sło­dy­czy gło­sem mó­wi­ła ko­bie­ta – jak ja je­stem 'dziś szczę­śli­wa! jak dzię­ku­ję Bogu, że mi dał do­żyć dnia tego – jak wam, co­ście mnie wspo­ma­ga­li w tem za­da­niu nad ko­bie­ce siły, je­stem ser­decz­nie wdzięcz­na!…

Nie­ustan­na ogar­nia­ła mnie trwo­ga… aby Zdziś sie­ro­tą nie zo­stał, nim doj­rze­je i wyj­dzie na czło­wie­ka, nim wy­cho­wa­nie jego bę­dzie skoń­czo­ne. Dziś je uwa­żam za do­peł­nio­ne, dzię­ki sta­ra­niom wa­szym… Zo­sta­je uni­wer­sy­tet… ale to już pierw­szy po­czą­tek sa­mo­ist­ne­go ży­cia – nie­praw­daż? Zdziś jest uzbro­jo­ny i przy­go­to­wa­ny do nie­go.

Męż­czy­zna słu­chał prze­gię­ty i po­chy­lo­ny z usza­no­wa­niem. Twarz jego wy­ra­ża­ła zgo­dę zu­peł­ną, uśmie­cha­ła się, wdzię­czy­ła dwo­rac­ko.

– Pani hra­bi­no do­bro­dziej­ko – rzekł gło­sem, któ­ry usi­ło­wał być mi­łym, a był ra­żą­co su­chym i ostrym, jak sze­lest li­ści je­sien­nych – dary, któ­re hra­bia Zdzi­sław. wziął od na­tu­ry, jego szczę­śli­we uspo­so­bie­nie, nie­sły­cha­ne ta­len­ta, do­broć i ła­god­ność, któ­re w spad­ku po pani otrzy­mał, wresz­cie ma­cie­rzyń­ski do­zór. oko… ten pie­czo­ło­wi­ty od­dech, któ­re­go nic za­stą­pić nie może… uczy­ni­ły wszyst­ko… Ja, to jest my wszy­scy, tyl­ko­śmy mu dro­gi wska­zy­wa­li, któ­re on z ła­two­ścią prze­bie­gał. Świet­ną ma przy­szłość przed sobą te­raz.

– A! bo też to do­bre, miłe, ko­cha­ne dzie­cię… za­wo­ła­ła hra­bi­na z uczu­ciem… Bóg mi dał tę per­łę w na­gro­dę za wie­le prze­nie­sio­nych cier­pień!

To mó­wiąc, wes­tchnę­ła hra­bi­na.

– Chlu­bię się nim – do­da­ła – pysz­na je­stem moim Zdzi­siem! ra­da­bym go ca­łe­mu świa­tu po­ka­zać… Bę­dzie on moją i wa­szą, chlu­bą, wy­ście mu też byli du­chow­nym oj­cem, anio­łem stró­żem…

– A pani – prze­rwał ko­rząc się męż­czy­zna – ja so­bie nic a nic nie przy­zna­ję, pani aż nad­to je­steś ła­ska­wa…

– Ten dzień ju­trzej­szy, dzień ra­zem jego uro­dzin i jego wy­zwo­le­nia, na­peł­nia mnie ra­do­ścią ale i oba­wą nie­zmier­ną, – mó­wi­ła hra­bi­na. Wyj­ście na świat… a! ko­cha­ny pro­fe­so­rze… po tym spo­ko­ju i ci­szy, ja­kie go ota­cza­ły, na ten świat, któ­re­go ja się tyle lę­kam, wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa, na ja­kie ma być na­ra­zo­ny… lu­dzie, o któ­rych się ocie­rać bę­dzie mu­siał… ty­sią­ce wy­pad­ków, któ­re mi wy­obraź­nia przed­sta­wia… Gdy­bym mo­gła iść za nim, strzedz go, prze­strze­gać…

– A! pani, prze­rwał pro­fe­sor, je­śli o kogo, to o pana Zdzi­sła­wa naj­mniej się lę­kać na­le­ży. Wy­cho­wa­ny w za­sa­dach grun­tow­nych, na­po­jo­ny zdro­we­mi wy­obra­że­nia­mi, z na­tu­rą tak szla­chet­ną i szu­ka­ją­cą ma­gne­tycz­nie tego, co do­bre, pięk­ne, wiel­kie… uto­ru­je so­bie dro­gę ła­two… o ja­kiej na­wet ma­cie­rzyń­skie ser­ce nie ma­rzy… O! je­stem pe­wien!

Ude­rzył się w pier­si pro­fe­sor, hra­bi­na uśmiech­nę­ła.

– Ja nie wiem, rze­kła: mam cza­sem prze­czu­cia naj­lep­sze, cza­sem drżę, nie umie­jąc so­bie tego wy­tłó­ma­czyć… Zro­bi­łam co tyl­ko było w mej mocy, po­świę­ci­łam się cała wy­cho­wa­niu jego… jemu; wy­rze­kłam się świa­ta, usu­nę­łam na wieś, aby wśród tego zdro­we­go po­wie­trza i at­mos­fe­ry czy­stej mógł do­ro­snąć… Te­raz opie­ka moja skoń­czo­na… Bóg ła­skaw! Jemu go od­da­ję…

Ale pro­szę cię, ko­cha­ny pro­fe­so­rze, do­da­ła po ma­łym prze­stan­ku, wiesz naj­le­piej, ja­ki­śmy za­kre­śli­li plan jego wy­cho­wa­nia… Mu­sie­li­śmy go uspa­sa­biać na czło­wie­ka do świa­ta na­sze­go…

Kształ­ci­li­śmy go tro­chę en­cy­klo­pe­dycz­nie, pan to sam znaj­do­wa­łeś naj­wła­ściw­szem… te­raz od nie­go za­le­ży, co so­bie szcze­gól­niej wy­bie­rze w uni­wer­sy­te­cie… Jak się panu zda­je? Jam się go za­py­ty­wa­ła kil­ka razy – do­tąd jest nie­pe­wien…..

Cóż pan są­dzisz?

Pro­fe­sor z lek­ka ra­mio­na­mi po­ru­szył.

– Nie chcia­łem nig­dy na­rzu­cać mu żad­nej my­śli, a na­wet ba­da­niem mu ją wska­zy­wać. Trud­no od­gad­nąć. Chci­wy wie­dzy nad­zwy­czaj­nie, po­ję­cie ła­twe, gło­wa otwar­ta. Mo­jem zda­niem, gdy­by to było moż­li­we, dla nie­go ka­ry­era dy­plo­ma­tycz­na…

– Przy na­szych sto­sun­kach nie­co za­nie­dba­nych, wpro­wa­dzić go na nią by­ło­by trud­no… rze­kła hra­bi­na.

– A! niech pani bę­dzie spo­koj­na: taki czło­wiek jak Zdziś, znaj­dzie i uto­ru­je so­bie dro­gę, a na każ­dej z chlu­bą wy­stą­pi…

– Tyś taki do­bry…

– Ja go tak ko­cham, wię­cej po­wiem, uwiel­biam! za­wo­łał pro­fe­sor. A! pani…

Hra­bi­na żywo po­da­ła mu małą rącz­kę, któ­rej pro­fe­sor kła­nia­jąc się le­d­wie śmiał do­tknąć pal­ca­mi.

– To było szczę­ście praw­dzi­we ta­kie­go mieć ucznia i módz się po­chlu­bić, że się kra­jo­wi ta­kie­go wy­cho­wa­ło czło­wie­ka, mó­wił z za­pa­łem nie­co prze­sa­dzo­nym pro­fe­sor.

I był­by za­pew­ne w tym to­nie da­lej cią­gnął mile w uszach mat­ki dźwię­czą­cą mowę, gdy­by na prze­ciw na tej sa­mej ścież­ce nie po­ka­za­ły się dwie nowe po­sta­cie, spie­szą­ce na­prze­ciw hra­bi­nie.

Byli to dwaj mło­dzi lu­dzie.

W pierw­szym z nich ła­two było od­gad­nąć syna hra­bi­ny, Zdzi­sła­wa – któ­ry twa­rzy ry­sa­mi i wy­ra­zem jej przy­po­mi­nał mat­kę. Wy­smu­kły, zręcz­ny, jak anioł ślicz­ny, peł­ny ży­cia, z roz­pro­mie­nio­nem od szczę­ścia ob­li­czem, szedł ku hra­bi­nie, śmie­jąc się jej i kła­nia­jąc już z da­le­ka… Nie­zmier­nie wy­twor­ny strój wiej­ski, bar­dzo mu był do twa­rzy. Naj­mniej­sza w nim drob­nost­ka była do­bra­na i wy­szu­ka­na ze sma­kiem… kosz­tow­na i pięk­na. Mat­ka snadź chcia­ła go mieć jak la­lecz­kę stroj­nym, i na wi­dok jego, cała jej twarz się oży­wi­ła ra­do­ścią nie­zmier­ną i za­chwy­tem. Oczy zda­wa­ły się mo­wić: Mo­żesz co być na świe­cie pięk­niej­sze­go nad mo­je­go Zdzi­sia?

Chło­piec na wpół szedł, wpół biegł, a każ­dy jego ruch zna­mio­no­wał siłę i zręcz­ność. Obok nie­go idą­cy, to­wa­rzy­szą­cy mu mło­dzie­niec, wca­le wy­glą­dał in­a­czej. Sil­ny był, zdrów tak­że, o nie­wie­le może star­szy od Zdzi­sła­wa, ale dużo doj­rzal­szy. Przy nim tam­ten wy­da­wał się nie­mal dzie­cin­nie. Mniej zręcz­ny, zbu­do­wa­ny od to­po­ra, po­ru­szał się z ja­kąś niedź­wie­dzio­wa­tą siłą bez wdzię­ku, ale twarz jego ry­sów szla­chet­nych, wy­ra­zi­stych, peł­na była po­wa­gi i ro­zu­mu. Nie pięk­nym bę­dąc, sym­pa­tycz­ny był prze­cie, na czo­le miał myśl, w oczach wie­le uczu­cia, w ustach coś smut­nie zre­zy­gno­wa­ne­go. Tro­chę ja­kiejś dumy przy­ci­śnię­tej snu­ło mu się u wej­rze­nia, ale le­d­wie bły­snąw­szy, wnet ga­sła stłu­mio­na wolą ener­gicz­ną, któ­rej cała po­stać była wy­ra­zem… Ubra­ny skrom­nie bar­dzo, bez żad­nych wy­my­słów i bły­sko­tek, zda­wał się ra­czej to­wa­rzy­szem z obo­wiąz­ku hra­bie­go, niż jego przy­ja­cie­lem i bra­tem.

Gdy obaj uka­za­li się na ścież­ce, koń­czy­li ja­kąś roz­mo­wę, Zdziś po­dał mu rękę uprzej­mie, a on Ści­snął ją z po­wa­gą i uczu­ciem. Wi­dok hra­bi­ny ze­rwał snadź roz­po­czę­te mło­dzień­cze ja­kieś spo­ry. Szli da­lej mil­czą­cy, a to­wa­rzysz hra­bie­go zwal­niał kro­ku i po­zo­sta­wał nie­co, jak­by lę­ka­jąc się być na­tręt­nym. Hra­bi­na przy­spie­sza­ła chód, wy­cią­ga­jąc ku sy­no­wi ra­mio­na. Pro­fe­sor się uśmiech­nął, a tyle rze­czy w tym uśmie­chu było, iż wła­ści­we­go mu cha­rak­te­ru nie­po­dob­na było od­gad­nąć.

– Zdziś dro­gi! jak­że ci się jeź­dzi­ło?… za­wo­ła­ła hra­bi­na ści­ska­jąc syna, któ­ry w rękę ją czu­le ca­ło­wał…

– A! do­sko­na­le…. Ti­mur cho­dzi, po­wia­dam ma­mie, jak­by miał skrzy­dła…. a co za ogień, a jaka ła­god­ność….

– Ale­ście nie bar­dzo do­ka­zy­wa­li! spy­ta­ła mat­ka ba­da­ją­co spo­glą­da­jąc na to­wa­rzy­sza mło­de­go hra­bie­go, któ­ry się w mil­cze­niu uśmie­chał.

– Ża­bic­ki prze­cie był ze mną! śmie­jąc się od­parł Zdziś – nie po­zwo­lił­by…

Ża­bic­ki po­pa­trzał w zie­mię.

– A taki je­steś zmę­czo­ny! chust­ką wła­sną ocie­ra­jąc pot z czo­ła syna, do­da­ła hra­bi­na.

– Tyl­ko­śmy tro­chę ga­lo­po­wa­li w uli­cy… rzekł Zdziś – Ti­mur su­chu­teń­ki…

– Chodź­że ze mną, bo mamy z sobą jesz­cze dziś wie­le do mó­wie­nia, ode­zwa­ła się mat­ka po­da­jąc mu rąkę… Zdziś po­zdro­wił pro­fe­so­ra, hra­bi­na uśmie­chem po­że­gna­ła obu i po­wo­li z sy­nem po­szła ku pa­ła­co­wi. Pro­fe­sor z pa­nem Ża­bic­kim zo­sta­li na ścież­ce oko w oko, sami z sobą. Pro­fe­sor po­pra­wił nie­co pod ka­pe­lu­szem pe­ru­kę, pa­trząc na Ża­bic­kie­go, któ­ry zda­wał się mieć ocho­tę mi­nąć go i iść inną ścież­ką da­lej; chrząk­nął nie­co i wstrzy­mał go, da­jąc mu znak w mil­cze­niu.

Nim jed­nak roz­po­czął roz­mo­wę, obej­rzał się jak da­le­ko ode­szła hra­bi­na.

– Mo­że­by­śmy się tro­chę prze­szli…

– Chęt­nie – rzekł Ża­bic­ki. Znać było jed­nak w tym wy­ra­zie wię­cej grzecz­no­ści, niż ocho­ty….

– Rze­czy­wi­ście mu­si­my po­mó­wić z sobą, ko­cha­ny pa­nie Ża­bic­ki, po­czął ła­god­nie – szcze­gól­nie we wła­snym pań­skim in­te­re­sie.

– W moim? za­py­tał Ża­bic­ki zdzi­wio­ny nie­co.

– A no tak, tak – choć to już może tro­chę póź­no, chcia­łem pana prze­strzedz – wierz mi, z do­bre­go ser­ca.

Ża­bic­ki spoj­rzał cie­ka­wie, ale bez zbyt­nie­go za­ję­cia się prze­stro­gą, któ­ra gro­zić się czem zda­wa­ła…

Pro­fe­sor wziął go za rękę.

– Ko­cha­ny pa­nie Ża­bic­ki, rzekł gło­sem niby roz­czu­lo­nym i roz­czu­lić pra­gną­cym – co było a nie jest, tego nie pi­sać w re­gestr. Nie­ra­ze­śmy się tu po­róż­ni­li w zda­niach, a czę­sto w po­stę­po­wa­niu z na­szym wspól­nym uczniem… Wać­pan gra­łeś rolę Ka­to­na, a ja… ła­god­ne­go bar­dzo Men­to­ra…

– Gdy­być Men­to­ra! ci­cho mruk­nął Ża­bic­ki.

– Ale mój dro­gi pa­nie Ża­bic­ki – Wać­pan nic nie do­ka­za­łeś ka­toń­stwem swo­jem, ja zaś ako­mo­do­wa­niem się zy­ska­łem i ser­ce ucznia i ła­skę hra­bi­ny. Có­żeś chciał zro­bić z ta­kie­go ga­gat­ka i piesz­czosz­ka? Do­bre to, po­czci­we chło­pię, ale jemu nad to czem jest, wię­cej być nie po­trze­ba. Bę­dzie za­cny, miły, le­ciuch­ny pa­nek, na­tu­ry nie prze­ro­bić. Po cóż się na­ra­żać nada­rem­nie… i…

– A su­mie­nie – prze­rwał Ża­bic­ki.

– Prze­cież zda­je mi się, że i ja je mam, ale gdzie niem nic zro­bić nie mogę, po co mam z niem dla próż­ne­go po­pi­su wy­jeż­dżać? Dał­byś po­kój! Hra­bi­na ma do was żal, że Zdzi­sia ani oce­nić, ani ko­chać nie umie­cie…

– Ale ja go ko­cham jak bra­ta, i to co w nim po­czci­we­go jest, ce­nię, prze­cież dla tego sa­me­go praw­dę mu mó­wię.

– No – i po cóż się praw­da im zda­ła? – prze­rwał pro­fe­sor – im co się cho­wa­ją, żyją, od­dy­cha­ją sztucz­ną at­mos­fe­rą i wie­ku­istym fał­szem?!

Ja cho­wam praw­dę dla sie­bie, a ka­nar­ki cu­krem kar­mię…

Zmi­łuj się, choć ju­tro na tę wiel­ką uro­czy­stość

– do­dał – roz­czul się, wię­cej okaż uwiel­bie­nia Ha na­sze­go ide­ału!!

– A! mój pro­fe­so­rze, wes­tchnął Ża­bic­ki – jesz­czem za­mło­dy, ży­cie mnie kła­mać nic na­uczy­ło… Wszyst­ko to dla mnie nad­zwy­czaj smut­ne, wła­śnie dla tego, że Zdzi­sia ko­cham, a po­czci­we, zło­te chło­pię tak roz­piesz­czo­no, wy­chu­cha­no, tak przed nim praw­dzi­wy świat za­kry­to, że ja się przy­szło­ścią prze­ra­żam!!

Wyjm go pa­nie pro­fe­so­rze z tego oto­cze­nia, z tej at­mos­fe­ry, zmień nie­co po­ło­że­nie, rzuć go w wal­kę ży­cia, zgi­nie, rady so­bie nie da! nie uzbro­jo­no go do boju!

– Ale bo wać­pan śnisz wie­ku­iście o wal­kach

– od­parł pro­fe­sor. Są lu­dzie, któ­rzy ich nie to­czą i któ­rym los oszczę­dził prób wy­gła­dził dro­gę, przy­go­to­wał za­wcza­su wszyst­ko, tak, że do­syć im uro­dzić się, uśmiech­nąć i za­siąść do bie­sia­dy…

– Daj Boże, aże­by tak ze Zdzi­sła­wem było – ode­zwał się Ża­bic­ki – lecz któż może za przy­szłość za­rę­czyć!

– A po cóż tam ją od­ga­dy­wać ko­niecz­nie tak smut­ną?…. Co nam tam do tego!!

Ru­szył ra­mio­na­mi pro­fe­sor. Ścież­ka, któ­rą szli, do­pro­wa­dzi­ła ich do dom­ku ogrod­ni­ka. Tu wy­su­wa­no wa­zo­ny, a chło­pa­ki wiły wień­ce zie­lo­ne na ju­trzej­szą uro­czy­stość. Sta­ry w sza­rej ka­po­cie i czap­ce ro­ga­tyw­ce męż­czy­zna stał z rę­ka­mi w kie­sze­niach za­my­ślo­ny. Był to słu­ga eme­ryt, za­sę­pio­ny jak się to czę­sto w póź­niej­szych la­tach zda­rza. Po­nu­ry wy­raz jego twa­rzy, dziw­nie od­bi­jał od we­so­ło­ści chy­cho­czą­cych ogrod­nicz­ków. Pro­fe­sor przy­wi­tał go z wiel­kiem nad­ska­ki­wa­niem, jak­by się lę­kał jego złe­go hu­mo­ru i pra­gnął go roz­ch­mu­rzyć. Ża­bic­ki się skło­nił z da­le­ka. Na od­wrót sta­ry słu­ga pro­fe­so­ro­wi od­daw­szy zim­ny ukłon, do Ża­bic­kie­go się uśmiech­nął i ręką go kil­ka­kroć po­zdro­wił.

– Cóż tu ko­cha­ny pan Huba robi? za­py­tał pro­fe­sor zmie­nio­nym to­nem we­so­ło…

– A cóż, ga­pię się, ro­bić nie mam co – czło­wiek do ni­cze­go już się nie zdał. Stę­kam a stę­kam, a to tu u nas we dwo­rze gdzie wszy­scy we­se­li, ni przy­piął ni przy­ła­tał… Więc po ką­tach się trze­ba kryć, aby lu­dziom hu­mo­ru nie psuć.

– Ale po cóż go psuć sa­me­mu so­bie! za­py­tał pro­fe­sor.

– Taka to już na­tu­ra – wes­tchnął Huba – wszyst­ko na sta­rość wy­da­je się opacz­nie i nic do rze­czy…

Od­wró­cił się do Ża­bic­kie­go.

– Do­kąd to pa­no­wie ze Zdzi­siem jeź­dzi­li?…. za­py­tał.

– Chciał się prze­je­chać na Ti­mu­rze… tro­chę w pole… rzekł Ża­bic­ki…

– E! mruk­nął Huba – przy­siągł­bym, że pod Za­ho­ro­dzie… a co? nie zga­dłem?

– Nig­dzie­śmy nie byli!

– Żeby choć ko­mi­ny zo­ba­czyć! mó­wił Huba wzdy­cha­jąc. Chło­piec taki mło­dy i już… ale to te­raz wszyst­ko wcze­śniej doj­rze­wa i przej­rze­wa…

Ude­rzył się dło­nią po ustach.

– A no – ci­cho! po co to już mó­wić!….

– Bo nie ma o czem w isto­cie – do­dał pro­fe­sor. Zdroż­ne­go nic!! Że chło­pak w jego wie­ku po­ma­rzy tro­chę i po wżdy cha, to w na­tu­rze rze­czy…

– U nas w na­tu­rze było, że jesz­cze­śmy o te cza­sy na ko­bier­cu bra­li! do­dał Huba – i wara było po księ­ży­cu wzdy­chać… Po co ma ser­ce mięk­nąć za­wcza­su, kie­dy tu sta­lo­we­go po­trze­ba, że­la­zne­go… ka­mien­ne­go…

I zno­wu we­dle zwy­cza­ju po ustach się ude­rzył.

– Ci­cho! ci­cho! tfu…

W porę skoń­czył, bo sze­lest się dał sły­szeć za cha­tą, i śmiech, i głos ko­bie­cy, we­so­ły mło­dy. Wszy­scy się ob­ró­ci­li w tę stro­nę… O kil­ka kro­ków sta­ło dziew­czę z nie­mło­dym już męż­czy­zną.

Obo­je oni dziw­nie się mo­gli wy­dać w pań­skim tym ogro­dzie, bo wca­le nie pań­ską po­wierz­chow­ność mie­li. Szlach­cic był w ka­pe­lu­szu sło­mia­nym i ubra­niu let­niem bar­dzo pro­stem, moż­na go było wziąć za eko­no­ma; dzie­wecz­ka co z nim szła, z ró­żo­wą twa­rzycz­ką, z fi­glar­ne­mi oczka­mi, we­so­ła, ma­lut­ka, zwin­na; ubra­na była po wiej­sku, ale z wiel­kim wdzię­kiem. Wia­nu­szek z bła­wat­ków trzy­ma­ła w ręku… Dwie kosy ja­snych, ślicz­nych wło­sów opa­sy­wa­ły jej głów­kę jak­by au­re­olą. Bia­ła su­kien­ka z ró­żo­we­mi wstąż­ka­mi, ka­pe­lu­sik słom­ko­wy, cały strój skła­da­ły. Trosz­kę opa­lo­na, wca­le po pań­sku i do pa­ła­cu nie wy­glą­da­ła. Znać było szla­chec­kie­go dwor­ku cór­kę.

– Otóż to do­sko­na­le! za­wo­ła­ła pod­bie­ga­jąc… i pro­fe­sor, i pan Ża­bic­ki, i Huba… tu się praw­dy do­wie­my! kla­snę­ła w ręce przy­ska­ku­jąc…

Szlach­cic się wi­tał ze wszyst­ki­mi.

– Kogo z pa­nów mam wziąć na spyt­ki? i po­czę­ła żywo. E! – pan Ża­bic­ki od­po­wia­da!

Sta­nę­ła na­prze­ciw nie­go dy­ga­jąc.

– Za­pro­szo­no nas ju­tro, tat­ka i mnie, do Sa­mo­bo­rów. Ani ja, ani on, nie mamy wy­obra­że­nia dla cze­go i na co? Sły­sze­li­śmy o ja­kichś wiel­kich przy­go­to­wa­niach… Ja w strasz­li­wej nie­pew­no­ści jak się ubie­rać, aby się za­ma­ło nie ustro­ić, lub za­nad­to nie wy­fio­ko­wać; oj­ciec nie wie czy frak do­być, czy sur­du­tem się ogra­ni­czyć – sło­wem strasz­li­wa wąt­pli­wość, okrop­na nie­pew­ność. Rada w radę, przy­szli­śmy z Wul­ki po kry­jo­mu sami, aby do­stać ję­zy­ka…

Pa­pla­ła pięk­na dzie­wecz­ka, a Ża­bic­ki się uśmie­chał.

– Za po­zwo­le­niem, – wtrą­cił pro­fe­sor, ja choć nie py­ta­ny, bio­rę na sie­bie od­po­wiedź… Ju­tro uro­dzi­ny pana Zdzi­sła­wa., ju­tro koń­czy rok dwu­dzie­sty… i jak to było zwy­cza­jem u daw­nych Rzy­mian, wkła­da męz­ką togę, to­gam vi­ri­lem. Od ju­tra jest hra­bią Zdzi­sła­wem Sa­mo­bor­skim; usta­je wła­dza na­uczy­cie­la, ma­cie­rzyń­ska opie­ka… jest usa­mo­wol­nio­ny…

Huba słu­cha­jąc gło­wą ki­wał.

– I bę­dzie miał pra­wo głup­stwo zro­bić – do­dał ci­cho… bo do tego jest przy­go­to­wa­ny.

Dzie­wecz­ka pa­trza­ła bie­ga­jąc oczy­ma po wszyst­kich twa­rzach – uśmie­cha­jąc się cią­gle.

– Ale któż bę­dzie ju­tro? kto bę­dzie?

– Wiel­ka pa­ra­da? mó­wił pro­fe­sor zno­wu wy­rę­cza­jąc mil­czą­ce­go Ża­bic­kie­go – spro­szo­nych osób mnó­stwo. Czy wszy­scy przy­ja­dą, nie wiem. Dziś ocze­ku­je­my opie­ku­na pre­ze­sa Mo­hy­ły… Będą na­tu­ral­nie Man­gol­do­wie, bę­dzie z są­siedz­twa kto ła­skaw. Do­by­wa­my ze skarb­ca sre­bra pa­rad­ne, ku­cha­rze bu­du­ją pi­ra­mi­dy, piw­ni­czy sze­re­gi bu­te­lek wy­sta­wia…

– A mu­zy­ka? pod­chwy­ci­ła dzie­wecz­ka, we­so­ło strze­la­jąc oczy­ma cią­gle.

– Za­mó­wio­na! i do­sko­na­ła… żar­to­bli­wie do­dał pro­fe­sor.

– W na­gro­dę za in­for­ma­cyę uprzej­mą, za­ma­wiam pro­fe­so­ra do pierw­sze­go wal­ca…

– Ja? do wal­ca? co­fa­jąc się krzyk­nął pro­fe­sor.

– A pana Ża­bic­kie­gó do ma­zu­ra! śmia­ła się dzie­wecz­ka…

Ża­bic­ki się skło­nił.

– Sie­bie i mnie pani skom­pro­mi­tu­jesz, tań­cu­ję po ła­ci­nie…

– To nic nie szko­dzi…

– Sta­siu! do­ka­zu­jesz bar­dzo – ode­zwał się oj­ciec, któ­ry w cza­sie roz­mo­wy pa­trzał z za­ję­ciem na szcze­bio­czą­cą dzie­wecz­kę…

– Tat­ku ko­cha­ny – je­stem tak przy­zwo­ita… a że trzpiot… taką mnie pan Bóg stwo­rzył! Opła­ku­ję to, ale się po­pra­wić nie po­tra­fię…

Oj­ciec ją po­ca­ło­wał.

Huba z dala pa­trzał i lice mu się też roz­ch­mu­rza­ło po­wo­li… Ślicz­ne dziew­czę przy­nio­sło z sobą we­se­le, jak kwia­ty woń nio­są.

– Nie po­zo­sta­je więc nam nic zgo­ła wię­cej, tyl­ko zło­żyw­szy pa­nom dzię­ki i ży­cze­nia do­brej nocy, na­zad przez pola do domu, aby się przy­go­to­wać na uro­czy­stość ju­trzej­szą… do­da­ła Sta­sia… Tat­ku, pro­szę o rękę, będę pod­po­rą two­jej sta­ro­ści…

Do­bra­noc! do­bra­noc! do­bra­noc! – Szlach­cic się kła­niał – i za chwi­lę zni­kli w głę­bi ogro­du. Huba dłu­go pa­trzał za nimi.

– To mi mo­spa­nie dzie­wecz­ka… ode­zwał się – to nie Mar­gol­dów­na! to czy­sta na­sza, pa­nie, szlach­cian­ka, do tań­ca i do ró­żań­ca! Aż miło!

Mach­nął ręką coś mru­cząc jesz­cze, i po­wo­li po­szedł ście­ży­ną…

Zmierz­cha­ło już do­brze, gdy czter­ma koń­mi za­przę­żo­na sta­ra ka­ret­ka, pa­mię­ta­ją­ca może jesz­cze Dan­glow­skie cza­sy, przy­wio­zła przed ga­nek pa­ła­co­wy pana pre­ze­sa My­hy­łę…

Był to opie­kun hra­bi­ny, opie­kun hra­bie­go, opie­kun ma­jęt­no­ści i in­te­re­sów Sa­mo­bor­skich – naj­pocz­ciw­szy w świe­cie czło­wiek, któ­ry się do ni­cze­go nie mie­szał, zna­ny w oby­wa­tel­stwie z za­cno­ści cha­rak­te­ru, z pra­wo­ści i bez­in­te­re­sow­no­ści, po­śred­nik we wszyst­kich spra­wach za­wi­kła­nych, kom­pro­mi­sarz po­wszech­ny. Pre­zes Mo­hy­ła cie­szył się sza­cun­kiem a czcią ca­łe­go oby­wa­tel­stwa. Zło­ty był czło­wiek jed­nem sło­wem… nie miał nie­przy­ja­cie­la i wiel­ką mi­ło­ścią a ser­cem czę­sto zwy­cię­żał tam, gdzie wszel­ka inna siła skru­szo­na zo­sta­ła. Orę­żem jego było to ser­ce… ale je­dy­nym. Tam gdzie prze­bie­gło­ści, by­stro­ści, stra­te­gii po­trze­ba było, pre­zes na nic się nie przy­dał. Oszu­ki­wał go kto chciał; oszu­ka­ny, pręd­ko za­po­mniaw­szy ura­zy, jed­nał się z nie­przy­ja­cie­lem, go­tów bę­dąc na­wet na­zwać go bar­dzo – sta­tecz­nym czło­wie­kiem. Samo wej­rze­nie na czci­god­ne­go star­ca ser­ca mu jed­na­ło: po­god­ne, po­czci­we, sze­ro­kie ob­li­cze, choć wca­le nie­pięk­ne, ja­śnia­ło ser­decz­no­ścią: oczy na­der do łez skłon­ne wy­pu­kłe miał, nie­bie­skie i zmę­czo­ne; sze­ro­kie war­gi tak były na­wy­kłe do uśmie­chu, jak źre­ni­ce do pła­czu, i nig­dy się z nie­mi nie po­sprze­cza­ły, chód łzom uśmiech, a we­se­lu łzy to­wa­rzy­szy­ły. No­sił się pre­zes po fran­cuz­ku, choć pono te cza­sy pa­mię­tał, gdy ten strój był w kra­ju wy­jąt­ko­wym. Oty­łość do­da­wa­ła mu po­wa­gi, a wiek po­de­szły mo­że­by mniej po nim po­znać było moż­na, gdy­by nie obrzę­kłe tro­chę nogi i ak­sa­mit­ne buty, któ­re no­sić mu­siał od lat kil­ku. Jesz­cze wy­sia­dał z ka­ret­ki z po­mo­cą słu­żą­ce­go, gdy już w gan­ku Zdziś się po­ka­zał, a za nim hra­bi­na, na przy­wi­ta­nie ko­cha­ne­go go­ścia… Nie brać opie­kuń­skie­go gro­sza, nie prze­szka­dzać w ni­czem pod­pi­sy­wać co chcia­no, po­chwa­lać wszyst­ko co hra­bi­na zro­bi­ła, ko­chać Zdzi­sia, wiel­bić pięk­ną pa­nią umiał pre­zes do­sko­na­le, i obo­wiąz­ki te peł­nił tak dłu­go, tak po­czci­wie, iż so­bie na naj­żyw­szą wdzięcz­ność za­ro­bił.

Z naj­wdzięcz­niej­szym swym uśmie­chem po­wi­ta­ła go hra­bi­na – Zdziś wy­sia­da­ją­ce­go po­ca­ło­wał w ra­mię. Pre­zes ści­ska­jąc go, roz­pła­kał się po raz pierw­szy… Hra­bi­na Ju­lia wdzięcz­na mu była za to. Me mógł się na­pa­trzyć na ład­ne­go chłop­ca, na­cie­szyć nim.

Przy­padł po­tem do pięk­nych rą­czek mamy i od tych ode­rwać mu się było trud­no…

– Ko­cha­ny nasz, dro­gi opie­kun – ła­ska­wy, dro­gi pre­zes! po­wta­rza­ła hra­bi­na… Po­zwól, bym ci po­da­ła rękę, Zdziś z dru­giej stro­ny… wpro­wa­dzi­my cię w try­um­fie… ja­keś go­dzien, nasz naj­lep­szy opie­ku­nie… Ty­le­śmy ci win­ni, tyle – dro­gi pre­ze­sie, a mój Boże!

– A! hra­bi­no, pani naj­ła­skaw­sza – nie upo­ka­rzaj słu­gi swe­go – mó­wił Mo­hy­ła drżą­cym gło­sem – dla mnie to szczę­ście, żem do­żył wi­dzieć tego ka­wa­le­ra ta­kim ślicz­nym, mi­łym… praw­dzi­wem ar­cy­dzie­łem bo­żem…

– Mój dro­gi pre­ze­sie!

Na­stą­pi­ło po przej­ściu wscho­dów w gan­ku, dru­gie rąk pięk­nych uca­ło­wa­nie.

W bliz­ko­ści drzwi na ubo­czu stał pro­fe­sor, nie za­nie­dbu­ją­cy przed­sta­wić się pre­ze­so­wi, wi­ta­ją­ce­mu go z roz­rzew­nie­niem no­wem. Pana Ża­bic­kie­go nie było…

– Ko­cha­ne­go pro­fe­so­ra!

Uści­snę­li się, ale na­uczy­ciel jak na­le­ża­ło w ra­mię po­ca­ło­wał. W pa­rad­nych sie­niach sta­ła cała służ­ba pa­ła­co­wa w li­be­ryi, ka­mer­dy­ner otwie­rał drzwi… Wiel­ki sa­lon już tego wie­czo­ru był przy­bra­ny kwia­ta­mi, we wszyst­kich kan­de­la­brach go­to­we sta­ły świe­ce; wo­nią ja­kąś świą­tecz­ną, we­sel­ną prze­ję­te było po­wie­trze – wiel­ki ten sa­lon pierw­szy zwy­kle tyl­ko słu­żył do tań­ców i w dni zgro­ma­dzeń tłum­nych. Szli więc da­lej do sali dru­giej i trze­ciej, rów­nie wspa­nia­łych, aby przy­siąść i spo­cząć w ulu­bio­nym ga­bi­ne­cie hra­bi­ny Ju­lii. Było to praw­dzi­we cac­ko, ze sma­kiem wła­ści­wym go­spo­dy­ni przy­stro­jo­ne. Wy­bo­ro­we ob­ra­zy zdo­bi­ły ścia­ny, mię­dzy któ­re­mi ory­gi­nal­na głów­ka Greuz'a, nie­gdyś bar­dzo do hra­bi­ny sa­mej po­dob­na, zaj­mo­wa­ła naj­głów­niej­sze miej­sce nad ka­na­pą. Na ko­mi­nie prze­pysz­ne sa­skie por­ce­la­ny, któ­rych peł­no było po eta­żer­kach, nada­wa­ły po­ko­jo­wi wła­ści­wy cha­rak­ter i na­zwi­sko – por­ce­la­no­we­go. Zwier­cia­dło nad ko­mi­nem w ra­mach por­ce­la­no­wych, ta­kiż pa­jąk z mi­ster­nych kwia­tów uple­cio­ny, mnóz­two fi­gu­rek i wa­zo­nów skła­da­ły ro­dzaj cie­ka­we­go mu­zeum. Ko­sze z ży­we­mi kwia­ta­mi, wa­zo­ny, bu­kie­ty wo­nią miłą na­peł­nia­ły po­wie­trze. Sto­lik przed ka­na­pą za­rzu­co­ny był frasz­ka­mi kosz­tow­ne­mi, ob­ra­cho­wa­ne­mi tak, aby fan­ta­zy­om go­spo­dy­ni do­go­dzić mo­gły. Fla­ko­ny, ka­dziel­nicz­ki, dzwon­ki wy­twor­nych kształ­tów i naj­pięk­niej­szej ro­bo­ty, lam­pa w chiń­skiem… na­czy­niu, pu­de­łecz­ka i skrzy­necz­ki świe­ci­ły i błysz­cza­ły laką, dro­gie­mi ka­mie­nia­mi i bron­za­mi. Wszyst­ko aż do pod­nóż­ka, na któ­rym nóż­ki hra­bi­ny spo­czy­wa­ły, było do­bra­ne sta­ran­nie i har­mo­nij­nie do ca­ło­ści tego ślicz­ne­go gniazd­ka.

Pre­zes za­siadł w fo­te­lu wy­god­nym, hra­bi­na na ka­na­pie, Zdziś stał na po­go­to­wiu uśmie­cha­jąc się na roz­ka­zy mat­ki, pro­fe­sor dla utrzy­ma­nia roz­mo­wy sta­wił się tak­że. Ale nie mó­wio­no o ni­czem oprócz wza­jem­nych uwiel­bień i czu­ło­ści. Hra­bi­na ka­dzi­ła pre­ze­so­wi, któ­ry jej so­wi­cie od­da­wał kom­ple­men­ta.

Wi­dząc, że do tej wy­mia­ny sło­dy­czy nie jest ko­niecz­nie po­trzeb­ny, pro­fe­sor cof­nął się do dru­gie­go sa­lo­nu, gdzie się przy­go­to­wy­wa­ła her­ba­ta. Zdziś wy­su­nął się tak­że pod ja­kimś po­zo­rem; hra­bi­na sama po­zo­sta­ła z opie­ku­nem. Da­wa­no im czas do po­mó­wie­nia o in­te­re­sach, o któ­rych nig­dy po­dob­no nie roz­ma­wia­li, bo ani hra­bi­na, ani pre­zes nic o nich nie wie­dzie­li i nie bar­dzo się trosz­czy­li. Przez tyle cza­su szły one ła­ską bożą, że się o nie trosz­czyć prze­sta­no. Pro­fe­sor miał swą oso­bi­stą małą ra­chu­bę prze­cho­dząc do sa­lo­nu, w któ­rym sły­chać było brzęk fi­li­ża­nek i na­kry­wa­nie do pod­wie­czor­ku. Wie­dział on, że tu znaj­dzie pan­nę Różę Pa­klew­ską, o któ­rej wzglę­dy szcze­gól­niej się sta­rał. Pan­na Róża była lat wiel­ce doj­rza­łych, oso­bą, sta­tecz­ną, ener­gicz­ne­go cha­rak­te­ru, któ­ry z pew­nych wzglę­dów wła­sne­mu pro­fe­so­ra uspo­so­bie­niu od­po­wia­dał… Ro­zu­mie­li się z sobą lu­bi­li wza­jem­nie. W Sa­mo­bo­rach wła­ści­wie pa­nią wszech­wład­ną była nie hra­bi­na, ale pan­na Róża; ona kie­ro­wa­ła wszyst­kiem, a naj­bar­dziej samą pa­nią.

Nie­gdyś pięk­na Pa­klew­ską za­cho­wa­ła po upły­wie lat czter­dzie­stu twarz czer­stwą, zdro­wą, świe­żą i oży­wio­ną. W ry­sach po­zo­stął ślad dum­ne­go wdzię­ku, za­ostrzo­ny tyl­ko wy­ro­bio­ną ży­ciem siłą, po­trze­bą roz­ka­zy­wa­nia i po­czu­ciem waż­no­ści swej roli. Pan­na Róża nie­co przy­po­mi­na­ła obej­ściem i ru­cha­mi ka­pi­ta­na od hu­za­rów. Mó­wi­ła gło­śno, spo­glą­da­ła śmia­ło, roz­ka­zy­wa­ła sta­now­czo, nie lę­ka­ła się ani wzro­ku, ani mowy, i trzę­sła dwo­rem ca­łym, któ­ry ski­nie­niom jej słu­żył. Wzglę­dem hra­bi­ny tyl­ko była ła­god­na, uni­żo­na, po­kor­na, i mi­łość dla niej czu­ła czy ode­gry­wa­ła nad­zwy­czaj szczę­śli­wie. Hra­bi­na bez niej stą­pić nie mo­gła, bez jej rady nie uczy­ni­ła nic, po­trze­bo­wa­ła jej co chwi­la, i wła­sny brak woli a ener­gii wy­peł­nia­ła cha­rak­te­rem pan­ny Róży. P. Pa­klew­ska nie wy­jeż­dża­ła na krok, nie od­da­la­ła się od dwo­ru, dzień i noc mu­sia­ła sie­dzieć przy swej "do­bro­dziej­ce"

Tak zręcz­ny dwo­rak jak pro­fes­sor, wie­dział do­brze, iż trze­ba było zy­skać pan­nę Różę, aby mieć ła­ski hra­bi­ny. Nie omiesz­kał wiec żad­nej zręcz­no­ści, by się jej przy­po­chle­bić. Moż­na go było na­wet po­są­dzać, że się sta­rać za­my­śla o sta­rą pan­nę, tak był nad­ska­ku­ją­cy i miły dla niej, tak… od­ga­dy­wał my­śli jej i ży­cze­nia. Pan­na Róża wo­la­ła­by była może mło­de­go Ża­bic­kie­go, na któ­re­go czę­sto rzu­ca­ła wej­rze­nia, ale ten nie uchy­bia­jąc jej, trzy­mał się z da­le­ka. Trze­ba więc było z bie­dy za­do­wo­lić się pod­dep­ta­nym pro­fe­so­rem, wiel­bią­cym nad­zwy­czaj­ny ro­zum i ser­ce pan­ny Róży.

We dwo­rze pan­na Pa­klew­ska była rze­czy­wi­ście po­tę­gą. Przez jej oczy pa­trza­ła "aniel­ska" hra­bi­na; na­ra­że­nie się jej wy­wo­ły­wa­ło gniew i nie­prze­ba­czo­ną ura­zę pani. Nikt do­brze nie umiał okre­ślić wła­ści­wie, do­brą czy złą była ta wszech­mo­gą­ca pan­na Róża, lecz że była nie­sły­cha­nie zręcz­na i przy po­zor­nej pro­sto­cie nie­zmier­nie prze­bie­gła, o tem wie­dzie­li wszy­scy. Nikt nie mógł jej nic za­rzu­cić, na ni­czem ją ta­kiem po­szla­ko­wać, coby jej ujmę czy­ni­ło, su­ro­wa była dla in­nych, ale nie in­te­re­so­wa­na dla sie­bie. Wie­dzia­no, że hra­bi­na so­wi­cie ją ob­da­rza­ła, lecz i pan­na Róża była do­bro­czyn­na, a po­zor­ną de­li­kat­ność po­su­wa­ła do tego stop­nia, że uboż­szej ro­dzi­nie przy­jeż­dżać do Sa­mo­bo­rów nie do­zwa­la­ła.

Pro­fe­sor mu­siał mieć pew­ne dane o fi­nan­so­wem wy­po­sa­że­niu pan­ny, gdyż nie był­by po­su­wał się tak da­le­ko z czu­ło­ścia­mi dla niej, gdy­by na­stęp­stwa za­gra­żać mu mo­gły fał­szy­wym ra­chun­kiem.

Wła­śnie pan­na Róża za­dys­po­no­wa­ła sto­łem pod­wie­czor­ko­wym i roz­sy­pa­ła lu­dzi po owo­ce, cia­sta i mię­si­wa, dla któ­rych wska­zy­wa­ła miej­sce na sto­le, gdy pro­fe­sor z tą samą nie­mal uni­żo­no­ścią, z jaką wi­tał w ogro­dzie hra­bi­nę, przy­szedł zło­żyć jej usza­no­wa­nie. Je­dy­ną ozna­ką bliż­szych nie­co sto­sun­ków z pięk­ną (nie­gdyś) pan­ną Różą było, że ją dys­kret­nie i nie­znacz­nie w rękę po­ca­ło­wał. Obo­jęt­nie przy­ję­ła to, spo­glą­da­jąc z góry na pro­fe­so­ra wdzię­czą­ce­go się jej, pan­na Pa­klew­ska.

– Jak to pani być musi zmę­czo­na! szep­nął ci­cho; tyle do czy­nie­nia w cią­gu tych dwóch dni… Nie uwie­rzy pani, jak mi jej żal i jak­bym pra­gnął przyjść w po­moc.

Na to do­syć gru­bym gło­sem, spo­glą­da­jąc pro­tek­cy­onal­nie, ode­zwa­ła się pan­na:

– Po­sła­ła­bym pana do ap­tecz­ki, ale się lę­kam, że­byś mi cze­go nie zła­so­wał…

– Na tego ro­dza­ju sło­dy­cze nie je­stem ła­ko­my! z wes­tchnie­niem rzekł pro­fe­sor..

Pan­na rzu­ci­ła nań wej­rze­niem wiel­ce dwu­znacz­nem… Pro­fe­sor się uśmiech­nął.

Tu na­stą­pi­ła prze­rwa w roz­mo­wie, bo przy­nie­sio­no ana­na­sy, któ­rym miej­sce ho­no­ro­we nie kto inny mógł wy­zna­czyć tyl­ko pan­na Róża. Ob­ró­ci­ła je na­wet wła­sno­ręcz­nie tak, aby się le­piej i po­kaź­niej wy­da­wa­ły.

– Ju­tro to do­pie­ro na­pły­nie nam go­ści – ode­zwał się pro­fe­sor – bo hra­bi­na z nie­wy­czer­pa­ną do­bro­cią swą, na­wet naj­drob­niej­szą szlach­tę po­za­pra­sza­ła! Po­row­scy przy­bie­ga­li aż sami do ogro­du, aby się roz­py­tać, co się tu świę­ci i jak się mają ubrać na ju­tro.

– I pan­na Sta­ni­sła­wa była? spy­ta­ła Róża.

– A jak­że! przy­le­cia­ła jak pta­szek, za­szcze­bio­ta­ła i od­le­cia­ła… śmie­jąc się za­wo­łał pro­fe­sor. Wy­stroi się pew­nie w co dom ma naj­lep­sze­go.

– Bied­ne dziec­ko! szep­nę­ła pan­na Pa­klew­ska po­pra­wia­jąc ciast­ka… mnie się zda­je, że jej nasz Zdziś głów­kę za­wró­cił, a te­mu­bym się nie dzi­wo­wa­ła, bo wszyst­kie pan­ny sza­leć za nim mu­szą.

– Byle tyl­ko on za­wcze­śnie za nie­mi nie sza­lał – rzekł po ci­chu pro­fe­sor, kła­dąc pa­lec na ustach.

– E! nie trze­ba bo być zno­wu ta­kim ry­go­ry­stą… od­par­ła Pa­klew­ska: –hra­bi­na jest tego zda­nia, iż le­piej żeby się ko­chał i ro­man­so­wał, niż­by miał jak inna mło­dzież się ze­psuć…

– Zda­je mi się na­wet, że z tego po­zwo­le­nia sko­rzy­stał nasz Zdziś, i że się opę­ta­nie ko­cha!

– W kim? spy­ta­ła pan­na, już­ci nie w Sta­si Po­row­skiej?

– A! nie! rzekł pro­fe­sor, bo to ślicz­ne i miłe dziew­czę, ale wca­le nie ide­ał dla ta­kie­go Zdzi­sia… Ła­two pani od­gad­nie.

– My­ślisz pan w El­sie Man­gol­dów­nie? uśmie­cha­jąc się mó­wi­ła Pa­klew­ska. No – może… Bo też to ślicz­niuch­na, nie­win­niuch­na jak anio­łek dzie­wecz­ka…

– A! no, i je­dy­na dzie­dzicz­ka bar­dzo ślicz­niuch­ne­go klu­czy­ka – do­dał pro­fe­sor. Gdy­by się na se­ryo po­ko­cha­li, nie by­ło­by nic nie­sto­sow­ne­go tak da­le­ce.

Pan­na Róża z pew­nym ro­dza­jem obu­rze­nia spoj­rza­ła na pro­fe­so­ra.

– Zmi­łuj się pan! Wiesz prze­cie kto jest, albo ra­czej kim był ten ba­ron Man­gold… a kim jest i ma być nasz hra­bia Zdzi­sław! Pa­nien­ka dla zruj­no­wa­ne­go pa­ni­cza z imie­niem, nie prze­czę, bar­dzo do­bra par­tya; ale nasz pan Zdzi­sław wy­so­ko może się­gnąć, choć­by po księż­nicz­kę… Ma­ją­tek ko­lo­sal­ny, imię wiel­kie, a co się ty­cze jego sa­me­go, to per­ła na­szej mło­dzie­ży…

– Pew­nie go nikt le­piej nie oce­nia na­de­mnie, do­dał żywo pro­fe­sor, ma wszyst­ko: ro­zum, ser­ce, dow­cip i wro­dzo­ny ten urok po mat­ce, któ­ry mu jed­na lu­dzi! Lecz gdy­by się tak bar­dzo po­ko­chał w Man­gol­dów­nie…

Pan­na Róża zbli­ży­ła się pro­fe­so­ro­wi do ucha:

– Nig­dy­by na­sza pani na to nie po­zwo­li­ła, nig­dy.. nig­dy… dla sa­me­go imie­nia… Po­wia­da, że ma so­bie po­wie­rzo­ną pie­czę nad Sa­mo­bor­skich ro­dzi­ny sła­wą i wiel­ko­ścią, i naj­pier­wej o nią sta­rać się musi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: