Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieczysta krew - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieczysta krew - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 371 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

O jej pra­pra­dzia­dach i pra­dzia­dach wię­cej wie­dzia­no i mó­wio­no niż o jej ojcu, a na­wet o niej – Sof­ce.

Do­mo­stwo ich było sta­re – bo­daj tak sta­re jak i samo mia­sto. Było też ko­leb­ką ca­łe­go rodu. Z da­wien daw­na bi­sku­pi w wiel­kie świę­ta, po na­bo­żeń­stwie, uda­wa­li się z ży­cze­nia­mi naj­pierw do nich, a po­tem do­pie­ro do in­nych do­mów, rów­nie sta­rych i zna­nych. W cer­kwi mie­li wła­sne ław­ki, a na cmen­ta­rzu – wła­sne gro­by. Wy­róż­niał się tam gro­bo­wiec cały z mar­mu­ru, z pło­ną­cy­mi dniem i nocą lam­pa­mi.

Nie zgłę­bia­no ta­jem­ni­cy, któ­ry mia­no­wi­cie z przod­ków dom ten po­sta­wił, ale wie­dzia­no, że od nie­pa­mięt­nych już cza­sów byli tacy bo­ga­ci. Do­pie­ro o ha­dżi­Tri­fu­nie, od… któ­re­go po­czę­li się i oni ty­tu­ło­wać ha­dżi­mi, wie­dzia­ło się, że to on pierw­szy miał od­wa­gę, po piel­grzym­ce do Zie­mi Świę­tej, całe bo­gac­two – do­tąd ukry­wa­ne i gro­ma­dzo­ne, po piw­ni­cach, spi­chrzach i staj­niach – wy­do­być, po­roz­kła­dać i po­roz­wie­szać, aże­by „lu­dzie wi­dzie­li“. On to wy­bu­do­wał bra­mę skle­pio­ną i ma­syw­ną jak gro­dzi­sko. On nad­bu­do­wał pię­tro, po­bie­lił i ozdo­bił rzeź­bą. Po­ko­je zbyt­kow­nie przy­stro­ił naj­kosz­tow­niej­szy­mi ki­li­ma­mi i sta­ry­mi, dro­gi­mi ob­ra­za­mi z Peci, Świę­tej Góry i Rila; na pół­kach po­usta­wiał srebr­ne misy i zło­te czar­ki. Na dole, pod bra­mą, zmaj­stro­wał mar­mu­ro­wy sto­pień, z któ­re­go do­sia­dał słyn­ne swo­je wierz­chow­ce. Sam zaś za­wsze, jak pa­mię­cią się­gnąć, la­tem i zimą no­sił fu­trza­ną bur­kę z pa­sem na na­bo­je, pi­sto­le­ty i ja­ta­gan, a na no­gach cięż­kie, moc­ne buty z cho­le­wa­mi. Od­tąd Tu­rek-po­li­cjant nie śmiał przejść obok domu, a tym bar­dziej przy­sta­nąć, ca­ły­mi zaś no­ca­mi mu­sia­ła przed bra­mą pło­nąć la­tar­nia i drze­ma­ło trzech lub czte­rech stró­żów. Pra­dziad Sof­ki, ha­dżi-Tri­fun, pro­wa­dząc han­del po naj­więk­szych mia­stach i sty­ka­jąc się z naj­zna­ko­mit­szy­mi ludź­mi, mógł dzię­ki zna­jo­mo­ściom, a jesz­cze bar­dziej dzię­ki bo­gac­twu nie tyl­ko po­li­cjan­tów i urzęd­ni­ków, ale na­wet i pa­szów zmie­niać do­wol­nie na sta­no­wi­skach lub zsy­łać na wy­gna­nie. We wszel­kich spra­wach ogól­no­na­ro­do­wych – gdy szło o nową szko­łę lub cer­kiew, o wznie­sie­nie lub od­no­wie­nie klasz­to­ru czy też o jesz­cze po­waż­niej­szą spra­wę – gdy na przy­kład za­cho­dzi­ła po­trze­ba usu­nię­cia ja­kie­goś kata lub cie­mię­ży­cie­la – wie­dzia­no, że z tym trze­ba iść do nie­go. Wie­dzie­li też wte­dy wszy­scy, że naj­pierw­si oby­wa­te­le mia­sta prze­sia­dy­wa­li całe noce na gó­rze, w ozdob­nej kom­na­cie, na na­ra­dach; w koń­cu za­wsze jemu po­zo­sta­wia­no wszyst­ko do za­ła­twie­nia, jak tam ze­chce i za słusz­ne uzna. On zaś szyb­ko wy­ko­ny­wał, co za­mie­rzył – prze­kup­stwem (to było naj­sku­tecz­niej­sze), a jak nie, to choć­by i kulą za po­śred­nic­twem czło­wie­ka ob­cej wia­ry, ot, choć­by ja­kie­goś al­bań­skie­go zbój­ni­ka. Za to zło­ta lamp­ka oliw­na ich domu pa­li­ła się przed sa­mym krzy­żem w cer­kwi, a miej­sce tuż obok tro­nu bi­sku­pie­go przy­słu­gi­wa­ło tyl­ko jemu i nikt, prócz człon­ków jego ro­dzi­ny, nie śmiał tam się zbli­żyć w cza­sie na­bo­żeń­stwa. Bie­da­kom i więź­niom na Wiel­ka­noc, Boże Na­ro­dze­nie i sła­wy przez trzy doby po­sy­łał ja­dło i na­po­je.

Ostry i po­ryw­czy, był po­stra­chem nie tyl­ko ro­dzi­ny, ale i ca­łej gro­ma­dy dzier­żaw­ców. Dla dzier­żaw­ców, pa­rob­ków z Ra­ta­ju i mły­na­rzy z So­bi­ni był wszyst­kim. Nie­jed­ne­go też po­dob­no uśmier­cił. Przez cały czas, gdy w spra­wach ku­piec­kich po­dró­żo­wał po Tur­cji – a za­zwy­czaj ba­wił tam całe lato – krew­ni pa­mię­ta­li o nim i uży­wa­li jego imie­nia dla po­stra­chu. Zwłasz­cza wdo­wy, któ­rych sy­no­wie, gdy pod­ro­śli, za­miast my­śleć o do­mo­stwie i za­stę­po­wać go­spo­da­rzy; po­czy­na­li mar­no­tra­wić mie­nie – za­wsze stra­szy­ły ich „oj­cem“, jak go wszy­scy w ro­dzie na­zy­wa­li, mó­wiąc:

– Cze­kaj, cze­kaj! Wiesz, że on wra­ca? Wczo­raj by­łam tam i sły­sza­łam, że tyl­ko go pa­trzeć. A ja już nie chcę trząść się przed nim przez cie­bie; nie chcę, żeby na mnie oczy wy­trzesz­czał, jak do nie­go przyj­dę: „Słu­chaj no, cze­mu kry­jesz tego swe­go nic­po­nia?… Czy to ja nie wiem, nie sły­szę, co on wy­pra­wia, gdzie się włó­czy i ile wy­da­je? Łeb mu ukrę­cę jak wró­blo­wi! Ani ty, ani on na oczy mi się nie po­ka­zuj­cie!“ Nic nie chcę przed nim ukry­wać i już nie chcę tego wszyst­kie­go po­tem. I wszyst­ko mu po­wiem, jak przy­je­dzie, zo­ba­czysz! – koń­czy­ły.

To skut­ko­wa­ło. Bu­dzi­ło lęk, bo wia­do­mo było, co dzia­ło­by się po jego przy­jeź­dzie. Rze­czy­wi­ście, le­d­wo wra­cał z dro­gi, zbie­ra­ła się cała ro­dzi­na: żony, ciot­ki, stryj­ny. Męż­czyź­ni, zda się, nie śmie­li sta­nąć przed nim pierw­sze­go dnia; uwa­ża­li, że gdy­by miał do nich jaką spra­wę, wy­dał­by roz­kaz przez ich żony i za­rzą­dził, co trze­ba.

Każ­da więc po­dą­ża­ła na górę, na wy­kusz, gdzie zwy­kle prze­sia­dy­wał, po­kor­nie, ze stra­chem, nie śmie­jąc na­wet spoj­rzeć na nie­go – tak wy­da­wał się wiel­ki i groź­ny. Wi­ta­ły go:

– Wró­ci­li­ście, oj­cze?

– Wró­ci­łem – pa­da­ła od­po­wiedź krót­ka i nie­chęt­na. Kie­dy któ­rą po imie­niu wo­łał do sie­bie, każ­da tru­chla­ła. Wia­do­mo, gdy wzy­wał ko­bie­tę imien­nie, to ni – cze­go do­bre­go nie moż­na się było spo­dzie­wać. Pew­no jej mąż coś prze­skro­bał. Albo nie zwró­cił pie­nię­dzy po­ży­czo­nych na ob­ro­ty han­dlo­we, albo ich zgo­ła w te ob­ro­ty nie wkła­dał, tyl­ko oszu­ki­wał go, a pie­nią­dze na co in­ne­go zu­żył. Ale mimo su­ro­wo­ści nie za­po­mi­nał o naj­bied­niej­szej i naj­dal­szej na­wet krew­niacz­ce; każ­dej przy­wo­ził z dro­gi go­ści­niec i każ­dą czymś ucie­szył.

Nie mó­wił nig­dy wie­le, lecz co­kol­wiek po­wie­dział, mia­ło wagę. Dłu­go pa­mię­ta­no jego sło­wa i po­słu­gi­wa­no się nimi.

– E, jest wła­śnie tak a tak, bo tak ma­wiał nie­bosz­czyk ha­dżi-Tri­fun…

Gdy nie po­dró­żo­wał, nie opusz­czał domu; la­tem sie­dział na gó­rze, w wy­ku­szu, zimą – na dole w wiel­kiej prze­stron­nej kom­na­cie. Sia­dy­wał tam ca­ły­mi dnia­mi, pa­lił, pił kawę i roz­ka­zy­wał.

Ale choć wszyst­ko za­wsze mu­sia­ło dziać się we­dle jego woli, prze­cież z sy­nem-je­dy­na­kiem w ża­den spo­sób nie mógł dojść do ładu. Cór­ki wy­dał za mąż, urzą­dził ich ży­cie tak, jak sam pra­gnął… Z sy­nem na­to­miast, któ­ry mu się uro­dził póź­no, na sta­rość, gdy już prze­sta­no się spo­dzie­wać, aby jesz­cze przy­szło na świat dziec­ko, a zwłasz­cza syn – dzie­dzic (było to więc ostat­nie dziec­ko, „wy­skro­bek“) – z tym sy­nem, kie­dy mu pod­rósł, nie mógł so­bie po­ra­dzić w ża­den spo­sób. On, naj­młod­szy, jak­by się uparł, ani rusz nie chciał być mu po­wol­ny.

„A kto go tam wie dla­cze­go?“ – my­ślał sta­ry. Może dla­te­go, że on, taki już wie­ko­wy, nie zdo­ła jak daw­niej pro­wa­dzić in­te­re­sów, a więc, nie za­ra­bia­jąc, nie ma po­wa­gi ta­kiej jak ongi, albo – i to naj­moc­niej gnie­wa­ło star­ca – może jest ktoś, kto syna prze­ciw nie­mu bun­tu­je i pod­bu­rza. Pew­nie to mat­ka, bo póki nie uro­dzi­ła syna, nie sły­chać było na­wet, że żyje. Wpraw­dzie ani wte­dy, ani te­raz, na­wet przy synu nie śmie sprze­ci­wiać mu się w oczy czy prze­ciw­sta­wiać jego roz­ka­zom, ale czuł do­brze, że jed­nak od­mie­ni­ła się nie­co. Wy­glą­da to tak, jak gdy­by, zbrzy­dziw­szy so­bie wresz­cie wiecz­ny strach przed mę­żem, od­su­nę­ła się od nie­go i zo­sta­wia­jąc mu nadal za­rzą­dza­nie, roz­ka­zy­wa­nie, gnę­bie­nie służ­by oraz dzier­żaw­ców, cał­ko­wi­cie po­świę­ci­ła się sy­no­wi, wciąż tyl­ko o nie­go się trosz­cząc. Z sy­nem wy­cho­dzi­ła z domu i szła do krew­nych, do có­rek, nie­raz zaś wszy­scy ra­zem cho­dzi­li po fol­war­kach, po od­pu­stach, ob­cho­dzi­li też wspól­nie ro­dzin­ne uro­czy­sto­ści. Wszyst­kie ko­bie­ty, sio­stry i mat­ka prze­ści­ga­ły się w do­ga­dza­niu chłop­cu. Co­kol­wiek uczy­nił, cze­go­kol­wiek za­żą­dał – wszyst­ko było dla nich świę­te. Nie wy­obra­ża­ły so­bie, by mógł po­peł­nić coś brzyd­kie­go i nie­god­ne­go. Ha­dżi-Tri­fun, czę­ścio­wo z za­zdro­ści, a tak­że ob­ser­wu­jąc, jak syn wsku­tek owe­go roz­piesz­cza­nia nad­mier­nie nie­wie­ście­je, usta­wicz­nie nań się bo­czył. Mó­wiąc nie pa­trzył mu w oczy. Ale bić, jak in­nych, nie mógł, bo bar­dzo go ko­chał w grun­cie rze­czy, co praw­da, nie przy­znał się do tego nig­dy. I na­wet gdy chło­pak się roz­cho­ro­wał, sta­rzec nie chciał zejść na dół, by go zo­ba­czyć, pod­nieść ręki na syna, jak na służ­bę i dzier­żaw­ców, nie miał siły. Gdy jed­nak na do­da­tek mło­dzie­niec po­czął za­da­wać się tyl­ko z Tur­ka­mi i be­ga­mi , z nimi pić, ba! wstę­po­wać do ich ha­re­mów i za­le­cać się do dziew­cząt i ko­biet, sta­re­go ogar­nę­ła wście­kłość.

– Tego mu się za­chcie­wa – dy­szał wście­kły – wie coś o tym ha­dżi-Tri­fun. Sam był kie­dyś mło­dy… Aleć są prze­cie fol­war­ki, a na nich – chłop­ki… Po cóż mu Tur­czyn­ki „ nie­wier­ne? Tak, tam na czte­ry ko­bie­ty przy­pa­da je­den tyl­ko mąż, więc go­rą­cej są krwi i nie­opor­ne. Wy­sy­sa­ją też one czło­wie­ka! I dla­te­go – kom­bi­no­wał sta­rzec – syn jego jest taki bla­dy, su­chy i wą­tły; ra­czej ko­bie­ta zeń niż męż­czy­zna. I dla­te­go sta­ry na­wet nie ma ocho­ty go oglą­dać.

Kie­dy na­prze­kli­naw­szy do syta zno­wu usły­szał, że syn na­bro­ił gdzieś z ja­ki­miś be­ga­mi, wsz­czy­nał awan­tu­rę i o świ­cie wró­cił do domu – wte­dy nie jego wo­łał, ale mat­kę:

– Sły­sza­łaś?

Ona, choć sły­sza­ła, uda­wa­ła jed­nak, że o ni­czym nie wie:

– Co?

– Jak­to, co? – wy­bu­chał i już za­czy­nał zdej­mo­wać trze­wi­ki, żeby w nią ci­snąć. – Jak­to, nic nie sły­sza­łaś? Na ja­kim ty świe­cie ży­jesz? Jak­to, nic? Czy my­ślisz, że je­śli nie scho­dzę na dół, to już nic nie sły­szę i nie wi­dzę? Kie­dy wró­cił wczo­raj? Hę?

– Kie­dy? – dzi­wi­ła się upar­cie. – Dziec­ko przy­szło wcze­śnie, po­ło­ży­ło się i prze­cie jesz­cze śpi.

Nie mógł już wte­dy wy­trzy­mać. Ci­skał w nią bu­tem albo cy­bu­chem.

– Precz! Niech i cie­bie nie wi­dzę! – i roz­złosz­czo­ny rzu­cał się na po­dusz­ki. Nie tyle wów­czas by­wał zły i roz­ża­lo­ny na syna, ile na nią, że cią­głym kłam­stwem usi­łu­je bro­nić mło­de­go z ta­kim upo­rem, jak gdy­by ona tyl­ko go ko­cha­ła, jak gdy­by był sy­nem tyl­ko jej i tyl­ko ona ży­czy­ła mu do­brze.

A sta­ry prze­cież do­sko­na­le wie, kie­dy tam­ten przy­szedł w nocy. Sły­szał, jak je­den tyl­ko raz ude­rzył ko­łat­ką w bra­mę, a mat­ka za­raz wy­bie­gła z domu; snadź nie spa­ła wca­le, cze­ka­jąc. Na­wet nie dała otwo­rzyć bra­my odźwier­ne­mu, któ­ry jak zwy­kle, uzbro­jo­ny spał u wrót, lecz od­py­cha­jąc go rze­kła:

– Daj po­kój! Ha­ła­su­jesz za­nad­to i jesz­cze sta­re­go obu­dzisz…

A prze­cież to nie była tro­ska, by go ten ha­łas nie wy­bił ze snu, jeno lęk, aby nie sły­szał, że jej syn przy­cho­dzi o świ­cie, za­miast wró­cić, jak Bóg przy­ka­zał.

W ta­kich to wiecz­nych za­tar­gach, swa­rach i roz­dź­wię­kach z sy­nem sta­rzec do­ko­nał ży­cia. I jak­by na złość wszyst­kim, a naj­bar­dziej żo­nie, nie chciał w cho­ro­bie ode­zwać się do ni­ko­go, na nic się po­ża­lić, le­żał tyl­ko na gó­rze w wy­ku­szu, ob­cu­jąc je­dy­nie ze służ­bą. Aż pew­ne­go dnia zna­le­zio­no go mar­twe­go.

I od­tąd, od śmier­ci ha­dżi-Tri­fu­na, za­czę­ło pły­nąć w ich domu ży­cie do­stat­nie, peł­ne prze­py­chu, pięk­nych ko­biet, zbyt­kow­nej odzie­ży i jesz­cze zbyt­kow­niej­szych po­traw czy ła­ko­ci. Pie­kar­ka, któ­ra by pra­co­wa­ła tyl­ko dla nich, mia­ła­by dość za­rob­ku, tyle się tam mie­si­ło i pie­kło.

Żyli za­mknię­ci dla świa­ta, nig­dy z ich domu nie do­cho­dził, jak z in­nych w są­siedz­twie, od­głos kłót­ni, bit­ki, krzyk dzie­ci. Nikt nie mógł­by się po­chwa­lić na­wet, że do­sły­szał ja­kie gło­śno wy­mó­wio­ne szpet­ne sło­wo. A choć­by tam i były zwa­dy, nie­sna­ski czy na­wet wy­pad­ki śmier­tel­ne – wszyst­ko to od­by­wa­ło się bez roz­gło­su. Dba­li nade wszyst­ko, aby ży­cie ich to­czy­ło się jak naj­ci­szej, jak naj­pięk­niej i w jak naj­więk­szym do­stat­ku; żeby po­ko­je były za­wsze jed­na­ko schlud­nie i przy­tul­nie urzą­dzo­ne; żeby w domu i na po­dwó­rzu sze­le­ści­ły mięk­kie suk­nie ko­bie­ce; żeby wzrok na­po­ty­kał lica bia­łe, de­li­kat­ne, wy­pie­lę­gno­wa­ne i do­brze utrzy­ma­ne. Wo­kół do­mo­stwa cią­gle do­ku­py­wa­no są­sied­nie pla­ce i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie. Sto­do­ły od­su­wa­no co­raz da­lej ku krań­com, aby zwóz­ka zbo­ża i wszel­kich pło­dów nie za­kłó­ca­ła spo­ko­ju do­mo­we­go. Za to ogród roz­sze­rza­no, a były tam naj­pięk­niej­sze, w naj­lep­szych ga­tun­kach mor­wy, cze­re­śnie i wi­śnie, prze­róż­ne szla­chet­ne od­mia­ny róż, kar­ło­wa­te ja­błon­ki z de­li­kat­ny­mi owo­ca­mi, któ­rych ro­dzi­ły po kil­ka tyl­ko na rok.

Ko­bie­ty umia­ły jak naj­pięk­niej się stro­ić, przy­rzą­dzać naj­wię­cej cu­dzo­ziem­skich dań i dzier­gać jak naj­trud­niej­sze, naj­za­wil­sze ha­fty. I je­dy­ną ich tro­ską było, by naj­dłu­żej za­cho­wa­ły ko­bie­cość i uro­dę, cia­ło śnież­ne i chęt­ne piesz­czo­tom. Usta­wicz­nie prze­my­śli­wa­no, któ­ra z nich, wciąż się pie­lę­gnu­jąc i zdo­biąc, prze­ści­gnie pięk­no­ścią inne, wszyst­kich zaś męż­czyzn w domu – tez wzglę­du na wiek czy po­kre­wień­stwo – oszo­ło­mi i zdo­bę­dzie.

Po­dob­nie rzecz się mia­ła z męż­czy­zna­mi, oni też żyli „dla sie­bie“. Ni­czym się nie zaj­mo­wa­li. Cho­ciaż mie­li sklep w gó­rze mia­sta, w głów­nej dziel­ni­cy han­dlo­wej, a znaj­do­wał się w nim hurt soli oraz ko­no­pi, dla nich było to ra­czej miej­sce ob­ra­chun­ków z dzier­żaw­ca­mi, bo czę­sto wy­pusz­cza­li zie­mię w dzier­ża­wę, niż miej­sce han­dlu. Jed­nak i w tym skle­pie nie sia­dy­wał nig­dy ża­den z nich, tyl­ko ich głów­ny su­biekt. Rza­dziej jesz­cze by­wa­li na fol­war­kach i w win­ni­cach. Za­glą­da­li je­dy­nie na fol­wark w Dol­nym Vran­ju; lecz tam cho­dzi­ło się ra­czej dla prze­chadz­ki. Fol­wark po­ło­żo­ny był na od­le­głość strza­łu; moż­na tam było, zwłasz­cza la­tem i je­sie­nią, od­po­czy­wać wśród ci­szy i chło­du. Le­żał sa­mot­nie za po­la­mi, z wie­żą wy­sta­ją­cą spo­śród zie­le­ni, oto­czo­ny ze­wsząd mu­rem i rzę­da­mi wy­so­kich to­po­li, któ­re nie­ustan­nie sze­le­ści­ły usy­pia­ją­co. Z fol­war­kiem, a szcze­gól­nie z wie­żą, tyle się wią­za­ło opo­wia­dań i ba­jek, tyle się o nich sły­sza­ło! I tyl­ko tam mo­głeś spo­tkać któ­re­go z tych męż­czyzn, nig­dzie in­dziej, bo całe ich ży­cie scho­dzi­ło tyl­ko na zbyt­kow­nym stro­je­niu się i nie­ustan­nych sta­ra­niach o jak naj­dłuż­szy ży­wot. Peł­no ich było w oko­licz­nych ką­pie­li­skach, gdzie wy­po­czy­wa­li po buj­nym ży­ciu, by po­tem móc zno­wu, przy pierw­szej spo­sob­no­ści, pod­czas ja­kiejś bie­sia­dy lub świę­ta pa­tro­na, do syta naja­dać się i po­pi­jać. Gdy zbli­ża­ła się sła­wa ich domu, tak zwa­ny Świę­ty Dziur­dzic… roz­po­czy­na­li przy­go­to­wa­nia na dwa ty­go­dnie z góry. Bliż­sze i dal­sze krew­ne, szcze­gól­nie zaś uboż­sze ciot­ki i stryj­ny, przy­cho­dzi­ły i no­co­wa­ły na­wet, by moż­li­wie naj­wię­cej przy­go­to­wać i urzą­dzić. Nie­raz po trzy­kroć roz­czy­nia­no to samo cia­sto, je­śli się nie uda­ło bez za­rzu­tu. O pra­niu, szo­ro­wa­niu, sprzą­ta­niu i zdo­bie­niu po­koi mó­wi­ło się na kil­ka dni przed­tem. Szy­to nowe ubio­ry dla wszyst­kich, od naj­mniej­sze­go dziec­ka do naj­star­sze­go z do­mow­ni­ków. Prze­ra­bia­no rów­nież odzież i dla służ­by, zwłasz­cza dla dziew­cząt, któ­rych za­wsze było… kil­ka, a po­cho­dzi­ły prze­waż­nie z fol­war­ków Tri­fu­no­wych. Da­wa­no im wte­dy nie sta­re, lecz tyl­ko parę razy no­szo­ne suk­nie, któ­re bar­wą lub kro­jem wy­szły z mody. Szcze­gó­ły przy­go­to­wy­wa­no i ob­my­śla­no z góry, by na dzień pa­tro­na wy­glą­da­ło wszyst­ko jak trze­ba. Ro­zu­mia­ło się bo­wiem samo przez się, że u nich musi być naj­pięk­niej, aże­by go­ście, gdy przyj­dą, byli zmu­sze­ni po­dzi­wiać przy­ję­cie, a po­tem opo­wia­dać ca­ły­mi mie­sią­ca­mi. Naj­pierw ko­bie­ty wy­krzyk­ną: „Oo, cze­go u tych ha­dżi-Tri­fu­nów nie było!” A męż­czyź­ni na mie­ście będą wspo­mi­na­li, jak to, przy­ję­tym zwy­cza­jem, dal­szy ciąg za­ba­wy i wy­pit­ki od­by­wał się na fol­war­ku w Dol­nym Vran­ju… Tam za­mknąw­szy się w gro­nie co zna­mie­nit­szych Gre­ków, Cyn­ca­rów i naj­pierw­szych be­gów, Tur­ków, któ­rych z po­wo­du ich wy­zna­nia nie mo­gli przyj­mo­wać w domu, wy­pra­wia­li ist­ne or­gie. Spro­wa­dza­li tan­cer­ki ze Sko­pl­ja, śpie­wa­ków i zur­la­szów z Ma­su­ri­cy, Cy­gan­ki – i to nie te praw­dzi­we, z mia­sta, z cy­gań­skiej dziel­ni­cy, ale tak zwa­ne Dzior­gów­ki, miesz­ka­ją­ce po oko­licz­nych du­żych wsiach i w karcz­mach przy go­ściń­cach, a słyn­ne z gib­kich, go­rą­cych ciał i lu – bież­nych spoj­rzeń. I wte­dy z fol­war­ku, gdzie się za­ba­wia­li (mu­zy­kan­tów umiesz­cza­li w dru­giej izbie, aże­by nie pa­trzy­li na te zbe­re­zeń­stwa), przez kil­ka dni do­cho­dzi­ły aż do mia­sta huki strza­łów i wi­dać było pusz­cza­ne race. Póź­niej opo­wia­da­no so­bie w ta­jem­ni­cy, na ucho, jak to jed­nej nocy przy­szła do nich sław­na Sa­we­ta, któ­ra nie była zwy­kłą, po­spo­li­tą ko­bie­tą sprze­daj­ną. Była bo­ga­ta; mia­ła po mężu ogrom­ny ma­ją­tek. Otóż opo­wia­da­no, że ona tak­że była po­ta­jem­nie u nich, hu­la­ła z nimi i piła. I że po­tem cała ta za­ba­wa skoń­czy­ła się ową okrop­ną grą w kost­kę, w któ­rą go­spo­da­rze, po­słusz­ni zwy­cza­jo­wi i na­ka­zom ho­no­ru, prze­gry­wa­li całe nie­raz niwy i win­ni­ce.

Na tym po­le­gał ży­wot tych lu­dzi, bo ży­cie, któ­re spę­dza­li na uli­cy, w go­ści­nie u są­sia­dów, w skle­pach na mie­ście, nie tyl­ko po­wierz­chow­nie ich do­ty­ka­ło, lecz sami za­bie­ga­li co­raz usil­niej, by czyn­no­ściom tym po­świę­cać jak naj­mniej cza­su. Czy­ni­li za­wsze ogrom­ne wy­sił­ki, by swój dom, ma­jąt­ki i fol­war­ki jak naj­bar­dziej od­da­lić od mia­sta. Zda­wa­ło się, że wła­śnie w owym dą­że­niu, by się od wszyst­kich od­osob­nić, tkwił dla nich cały urok ży­cia. Żeby zaś osią­gnąć to w ca­łej peł­ni, sta­ra­li się we wszyst­kim róż­nić od in­nych. Tak było z po­tra­wa­mi, któ­re u nich nig­dy nie mo­gły przy­po­mi­nać po­traw u in­nych lu­dzi, moc­no przy­pie­czo­nych, tłu­stych, zbyt ostrych – mu­sia­ły być za­wsze lek­ko­straw­ne, słod­kie, przy­rzą­dzo­ne tyl­ko na ma­śle, nie na cięż­ko­straw­nym wie­przo­wym tłusz­czu. Róż­ni­li się też spo­so­bem mó­wie­nia, gdyż wsku­tek cią­głe­go prze­sta­wa­nia z Gre­ka­mi, Cyn­ca­ra­mi i Tur­ka­mi mie­li wszy­scy cu­dzo­ziem­ską, mięk­ką wy­mo­wę. Lecz naj­bar­dziej wy­róż­nia­li się ubio­rem. Nikt u nich nie no­sił wy­so­kich trze­wi­ków ani bu­tów z cho­le­wa­mi, ale za­wsze płyt­kie, la­kie­ro­wa­ne obu­wie. Wpraw­dzie ich sza­ra­wa­ry były sze­ro­kie, płó­cien­ne, z tyłu opa­da­ją­ce w cięż­kich fał­dach, lecz no­ga­wi­ce nig­dy zbyt dłu­gie, sze­ro­kie, ob­szy­te ga­lo­nem, ale wą­skie, krót­kie, aby jak naj­bar­dziej od­sła­nia­ły biel skar­pe­tek. Ró­żań­ce, któ­re no­si­li, tak­że wy­róż­nia­ły się spe­cjal­nie: były drob­ne, czar­ne, kosz­tow­ne i tak mi­ster­ne, że na­wet naj­dłuż­sze z nich mo­gły zmie­ścić się w dło­ni. Wy­róż­nia­li się tak­że spo­so­bem go­le­nia i strzy­że­nia wło­sów. Zna­mio­no­wał ich wszyst­kich ten sam wy­raz twa­rzy – su­ro­wy, obo­jęt­ny, wszy­scy też no­si­li jed­na­kie krót­kie, przy­strzy­żo­ne wąsy, nig­dy nie się­ga­ją­ce poza ką­ci­ki ust.

Żeby jed­nak świat nie za­po­mniał o nich cał­kiem, re­gu­lar­nie uka­zy­wa­li się na od­pu­stach i wsze­la­kich ob­cho­dach. Sła­li hoj­ne dat­ki na bu­do­wę szkół i cer­kwi. Dla­te­go też za­wsze, przy wy­bo­rze opie­ku­nów ja­kie­go­kol­wiek ma­jąt­ku pu­blicz­ne­go, wy­bie­ra­no ko­goś z ich rodu – nie tyle po to, by przej­mo­wał się tym i pra­co­wał, ile dla szczo­drych da­rów, ja­kich moż­na było ocze­ki­wać. Nikt się im nie chciał na­ra­zić, wie­dzia­no bo­wiem, że gdy­by kie­dy, przy naj­błah­szej bo­daj oka­zji tego ro­dza­ju, ża­den nie zo­stał wy­bra­ny, dum­ny ten ród przy­jął­by ta­kie po­mi­nię­cie nie z go­ry­czą, ale z obo­jęt­no­ścią nie po­zba­wio­ną ob­ra­zy: „Wia­do­mo prze­cież i tak, że nie ma tam dla kogo tru­dzić się i pra­co­wać…” Wi­docz­nie ze wzglę­du na ten nie­wdzięcz­ny świat, któ­ry ota­czał ich do­oko­ła, a od któ­re­go tak od­gra­dza­li się i od­su­wa­li, peł­ni lęku za­ra­zem, gdyż przez za­wiść był za­wsze go­tów śmiać się z nich i szy­dzić zło­śli­wie – od daw­na, jak było po­wszech­nie wia­do­mo, kry­li sta­ran­nie i ta­ili wszyst­ko, co­kol­wiek wy­da­rzy­ło się w ro­dzi­nie. Naj­za­cięt­sze wa­śnie przy po­dzia­le ma­jąt­ku, naj­nędz­niej­sze na­mięt­no­ści i na­ło­gi, a tak­że i cho­ro­by ukry­wa­li pod kor­cem. Ni­ko­mu nie wol­no było sły­szeć o tym. Opo­wia­da­no tak­że, iż w ta­kich ra­zach ktoś, komu wy­pa­dło pójść do mia­sta, nie ufa­jąc so­bie, prze­glą­dał się przed wyj­ściem w zwier­cia­dle, aby spraw­dzić, czy go przy­pad­kiem nie zdra­dzi wy­raz twa­rzy i oczu.

A tym­cza­sem – ileż było do słu­cha­nia, wi­dze­nia i opo­wia­da­nia! Zwłasz­cza w ostat­nich cza­sach, od­kąd za­czę­ły się dzia­ły ma­jąt­ku, od­kąd każ­dy brat – stryj Sof­ki – chciał mieć wła­sny dom, bu­dy­nek we wszyst­kim po­dob­ny do głów­ne­go.

Sof­ka za­wsze z dresz­czem i stra­chem przy­po­mi­na­ła so­bie, co dziec­kiem jesz­cze sły­sza­ła od bab­ki, mat­ki, cio­tek i stry­je­nek, gdy były same i są­dzi­ły, iż ich nikt nie usły­szy, a Sof­ka, taka mała, nic na pew­no nie zro­zu­mie i nie za­pa­mię­ta. Przy­po­mi­na­ła też so­bie to, co i sama, pod­ró­sł­szy, na wła­sne wi­dzia­ła oczy.

Już o pra­bab­ce jej, sław­nej Co­nie, wszy­scy opo­wia­da­li nie tyl­ko w ro­dzin­nym mie­ście, lecz i w mia­stach oko­licz­nych. Sław­na była z prze­py­chu, jaki ją ota­czał, i ze swo­bo­dy oby­cza­jów. Owdo­wiaw­szy nie wy­cho­dzi­ła po­wtór­nie za mąż. Co dru­gi męż­czy­zna w mie­ście zo­sta­wał bez­żen­ny w na­dziei, że go wy­bie­rze, gdy się po­sta­rze­je i po­tro­sze uro­dę za­cznie tra­cić. Lecz ona nie pa­trzy­ła na ni­ko­go, a do­mem po­tra­fi­ła za­rzą­dzać po mę­sku. Uda­jąc się na fol­war­ki, żeby ma­jąt­ku do­glą­dać, je­cha­ła kon­no. To­wa­rzy­szy­ła jej po obu stro­nach służ­ba trzy­ma­jąc ręce na za­dzie koń­skim. Nie tyl­ko pa­li­ła ty­toń, ale i bro­nią wła­da­ła. Sam też jej chód, po­sta­wa, zwłasz­cza zaś sil­nie wy­gię­te łuki brwi i owal nie­co po­cią­głej twa­rzy, wy­róż­nia­ły ją spo­mię­dzy in­nych ko­biet.

Ja­koż nie umar­ła tak jak inne. Nie­stru­dze­nie, nie opusz­cza­jąc ani jed­ne­go świę­ta, cho­dzi­ła do cer­kwi, by tam w ro­dzin­nych stal­lach, tuż przy tro­nie bi­sku­pa, stać przez całe na­bo­żeń­stwo. W owym cza­sie przy­był do mia­sta nowy na­uczy­ciel, Ni­kol­cza, słyn­ny ze swe­go śpie­wu i nie­zrów­na­ne­go gło­su. W nim wresz­cie za­ko­cha­ła się, tu­taj, w cer­kwi, za­słu­cha­na w jego śpiew.

Kto wie, jak się po­zna­li, jak i gdzie spo­ty­ka­li. Za­uwa­żo­no, że on, sko­ro tyl­ko do­strzegł z chó­ru jej obec­ność w świą­ty­ni, za­czy­nał śpie­wać prze­dziw­nie po­ry­wa­ją­co, brzmia­ło też w jego gło­sie coś, co nie przy­stoi mo­dli­twie, świę­tym sło­wom pie­śni, po­boż­nym, wznio­słym i su­ro­wym, coś tak świec­kie­go i na­mięt­ne­go, że wszy­scy czu­li się str­wo­że­ni i prze­ję­ci. Sły­sza­no na­wet, jak bi­skup, gdy Ni­kol­cza po śpie­wie zbli­żał się do nie­go po bło­go­sła­wień­stwo, bło­go­sła­wiąc go, ma­wiał:

– Bra­wo, synu! Wspa­nia­le! Tyl­ko, syn­ku, zbyt po świec­ku. Bar­dzo sil­ny i dziw­ny masz głos!

Jak umia­ła ukryć przed świa­tem swój ro­mans z Ni­kol­czą, mi­łość, tro­chę spóź­nio­ną ze wzglę­du na jej lata, choć wciąż pięk­na i świe­ża była jesz­cze, tak samo zdo­ła­ła za­po­biec wy­kry­ciu się wszyst­kie­go, kie­dy od­by­wa­ła po­ród. Ci­cho i zręcz­nie ode­bra­ła so­bie ży­cie. Pew­ne­go dnia zna­le­zio­no ją w ką­pie­li mar­twą, z prze­cię­ty­mi ży­ła­mi…

Albo sław­ny dziad Sof­ki, Ka­wa­ro­la… Za­miast sie­dzieć w domu, jako brat star­szy (młod­szy cho­ro­wał cią­gle), choć po­ślu­bił naj­pięk­niej­szą pan­nę ze Sko­pl­ja, z ja­kiejś na pół grec­kiej ro­dzi­ny, wy­trzy­mał za­le­d­wie kil­ka mie­się­cy mał­żeń­skie­go po­ży­cia i da­lej po­dró­żo­wał po mia­stach; a w rze­czy­wi­sto­ści wiódł jak przed­tem roz­pust­ne ży­cie z tan­cer­ka­mi, Cy­gan­ka­mi i in­ny­mi ko­bie­ta­mi po­dob­ne­go ro­dza­ju. Żona mu­sia­ła sama sie­dzieć w, domu, ob­słu­gi­wać i pie­lę­gno­wać cho­ro­wi­te­go szwa­gra, do­glą­dać go i sta­le z nim prze­by­wać. Na od­pu­stach pod­czas świąt pa­tro­nów mu­sia­ła po­ka­zy­wać się z nim wła­śnie. Bóg też ra­czy wie­dzieć, kie­dy i jak, dość, że po­dob­no za­czę­ła z nim grze­szyć.

To tyl­ko, że grze­szy­ła z umy­sło­wo cho­rym szwa­grem, mo­gło tłu­ma­czyć mnó­stwo cier­pień i upo­ko­rzeń, ja­kie zno­si­ła póź­niej od męża. Ów, do­wie­dziaw­szy się za­pew­ne, że zbłą­dzi­ła, ile razy tyl­ko wró­cił do domu nie­sły­cha­ne wy­pra­wiał awan­tu­ry i bre­we­rie.

Przy­pro­wa­dzał ze sobą nie­rząd­ne dziew­czy­ny i ba­wił się z nimi w naj­lep­sze, a żona usłu­gi­wać im mu­sia­ła. Wów­czas cze­ladź ci­cha­czem wy­no­si­ła młod­sze­go jego bra­ta, nie­przy­tom­ne­go ze stra­chu, i kry­ła go u są­sia­dów, aby go Ka­wa­ro­la nie za­rżnął. Żona sama sła­ła łoże mę­żo­wi – ba, do­szło do tego, że wła­sno­ręcz­nie mu­sia­ła go wraz z nie­rząd­ną ko­bie­tą na­kry­wać koł­drą. To nie plot­ka. Żyją jesz­cze lu­dzie, któ­rzy to ze­zna­ją pod przy­się­gą. Wkrót­ce żona Ka­wa­ro­li umar­ła, brat w klasz­to­rze Świę­te­go Ojca Pro­ho­ra skoń­czył ży­cie w obłę­dzie. A temu znów za­pach­nia­ła po­dróż i włó­czę­ga. Cór­ki z po­mo­cą stry­jów i krew­nia­czek za­stę­po­wa­ły ojca w pro­wa­dze­niu domu. Mu­siał wszak­że po wie­le­kroć w roku przy­jeż­dżać, aby się jego tryb ży­cia nie rzu­cał w oczy, żeby nie za­czę­to mó­wić o nim na mie­ście.

Lecz nie ko­niec na tym. Pro­wa­dząc nadal hu­lasz­cze ży­cie, pod sta­rość już, wy­daw­szy cór­ki za mąż, Ka­wa­ro­la ku po­wszech­ne­mu zgor­sze­niu oże­nił się po­wtór­nie. Wziął nie wdo­wę, ale dziew­czy­nę. I rzekł­byś: wszyst­kim na złość wy­pra­wił tak hucz­ne i wspa­nia­łe we­se­le, jak gdy­by że­nił się po raz pierw­szy. Ob­lu­bie­ni­ca była wpraw­dzie nie pierw­szej mło­do­ści, lecz prze­dziw­nie pięk­na. I ona też po­cho­dzi­ła z grec­kiej ro­dzi­ny, za­miesz­ka­łej w tym sa­mym mie­ście, tuż obok cer­kwi. Nie była to jed­nak cór­ka tej ro­dzi­ny ani sio­stra, tyl­ko ja­kaś da­le­ka krew­na. Przy­je­cha­ła tu, gdy już była wca­le do­let­nia, nikt do­brze nie wie dla­cze­go. Z nią miał tyl­ko jed­no dziec­ko, syna, któ­ry pierw­szy za­czął no­sić się po eu­ro­pej­sku. Ale pono cała jej prze­pysz­na uro­da trwa­ła tyl­ko do ślu­bu, za­raz po­tem zwię­dła. Żeby za­cho­wać bo­daj tę zwię­dłą uro­dę, całe ży­cie tra­wi­ła na le­cze­niu, pie­lę­gno­wa­niu i ką­pa­niu cia­ła. Opo­wia­da­ją, że pra­wie nie wy­cho­dzi­ła z łaź­ni.

Albo zno­wu ro­dzo­na sio­stra dzia­da Sof­ki, „bied­na Naza”, jak ją na­zy­wa­no. Trzy razy ucie­ka­ła jako mło­da dziew­czy­na. Tur­czy­ła się trzy razy. Cały pra­wie je­den fol­wark po­szedł na wy­ku­pie­nie jej i spro­wa­dze­nie na po­wrót. Póź­niej zaś, by ukryć to wszyst­ko, ro­dzi­na wy­da­ła ją za ko­goś ze służ­by; ku­pio­no mło­dym do­mek, pra­wie na krań­cu mia­sta, i da­ro­wa­no kil­ka za­go­nów oraz win­nic, aby mie­li z cze­go żyć Gdy się ze­sta­rza­ła, nig­dy nie by­wa­ła u swo­ich. Przy­cho­dzi­ła je­dy­nie na „prze­pro­si­ny”, w cza­sie wiel­kie­go po­stu, kie­dy we­dług zwy­cza­ju cała ro­dzi­na mu­sia­ła się scho­dzić i na­wza­jem pro­sić o prze­ba­cze­nie, by utrzy­my­wać mię­dzy sobą mi­łość i po­kój. Za to jej mąż, daw­ny słu­ga, „po­ciot”, jak sam sie­bie na­zy­wał, nig­dy nie wy­cho­dził z domu bo­ga­tych krew­nia­ków. Dum­ny był, że na­le­ży do ro­dzi­ny, że może z nimi za sto­łem ja­dać i pi­jać. Wszyst­kim był nie­mi­ły, wszy­scy na nie­go pa­trzy­li nie­chęt­nie nie dla­te­go, że z nimi za­sia­dał, ale że był ży­wym przy­po­mnie­niem tego, co się sta­ło…

Tak to się dzia­ło, co­raz go­rzej i go­rzej. Tylu obłą­ka­nych, pa­ra­li­ty­ków, tyle dzie­ci uro­dzo­nych z otwar­ty­mi ra­na­mi! A te zgo­ny w kwie­cie wie­ku, cią­głe wi­zy­ty słyn­nych le­ka­rzy, cy­ru­li­ków, po­łoż­nych, a owe za­ma­wia­nia, zle­wa­nia róż­ny­mi wo­da­mi, wo­dze­nia do… zna­cho­rek miesz­ka­ją­cych w ja­kichś ru­inach po amu­le­ty, a owe wy­jaz­dy do wszyst­kich miej­sco­wo­ści lecz­ni­czych w oko­li­cy!

Sof­ka i te­raz jesz­cze, ile­kroć przy­po­mni so­bie po­my­lo­ne­go wuja Ri­stę, aż wzdry­ga się cała z obrzy­dze­nia. Pa­mię­ta, że z tego po­wo­du w dzie­ciń­stwie nie chcia­ła nig­dy cho­dzić do wu­jo­stwa, a tym bar­dziej po­zo­sta­wać tam na dwa lub trzy dni, jak u in­nych.

Nie wia­do­mo wła­ści­wie, dla­cze­go zwa­rio­wał. Po dłu­giej cho­ro­bie, w cza­sie któ­rej pa­ra­liż tknął całe jego cia­ło, uro­ił so­bie, że kie­dy cho­ro­wał, żona zdra­dza­ła go z naj­star­szym su­biek­tem ze skle­pu. Za­czął pić. Wte­dy osza­lał. Trzy­ma­li go i ży­wi­li zwią­za­ne­go na gór­nym pię­trze. Gdy cza­sem Sof­ka z resz­tą dzie­ci, gna­na cie­ka­wo­ścią, szła na górę przyj­rzeć się wu­jo­wi i wstą­piw­szy na scho­dy za­glą­da­ła przez szpa­rę w drzwiach, on za­uwa­żyw­szy je, ro­ze­bra­ny, w ka­le­so­nach tyl­ko i ko­szu­li, wy­so­ki, bla­dy, pod­ska­ki­wał ku nim, krzy­cząc:

– Och, kur­wa Ma­ria!

Ze zwią­za­ny­mi no­ga­mi w bia­łych no­wych skar­pet­kach, pod­ska­ku­jąc cią­gle, wrzesz­czał da­lej:

– Och, och!… Kur­wa Ma­ria!…

Ciot­ka, sły­sząc to, nad­bie­ga­ła po­śpiesz­nie. Dzia­twę od­pę­dza­ła, a jego siłą wlo­kła z po­wro­tem do po­ko­ju. W nocy by­wa­ło jesz­cze go­rzej. Sof­ka, przy­kry­ta koł­drą wraz z in­ny­mi dzieć­mi, któ­re, otrza­ska­ne z wi­do­kiem cho­re­go wuja, daw­no już spa­ły, w ża­den spo­sób usnąć nie mo­gła; wciąż bo­wiem do­cho­dzi­ły ją z góry, przez po­wa­łę, echa jego po­dry­gów. A co się dzia­ło, kie­dy ciot­ka po­szła go le­czyć!… Sof­ka nie wie­dzia­ła do­kład­nie, na czym po­le­ga­ło to le­cze­nie, sły­sza­ła tyl­ko wy­raź­nie jego skom­le­nia i wrza­ski:

– Wody da­waj! Wody, cza­row­ni­co! Zgi­nę bez słod­kiej wody! Auu!

Strasz­li­wy krzyk, ha­łas, sza­mo­ta­nie, wią­za­nie do łóż­ka. A po­tem po­wrót ciot­ki, jej zmę­cze­nie i wy­czer­pa­nie. Te jej zna­ki krzy­ża, gdy roz­bie­ra­ła się do snu, te wes­tchnie­nia i mo­dły: – Boże, za­bierz do sie­bie! Boże, uwol­nij!II

Dla­te­go Sof­ka nig­dy nie lu­bi­ła my­śleć o przod­kach. Wie­dzia­ła, że za­wsze wte­dy, przez trzy dni i dłu­żej, bę­dzie cho­dzi­ła po domu jak błęd­na, cho­ra, kry­jąc się sama przed sobą.

Ro­dzo­nych dziad­ków pa­mię­ta­ła jak przez mgłę. Ob­raz bab­ki był dla niej za­wsze tro­chę wy­raź­niej­szy.

Wiecz­nie sie­dzia­ła na dole w po­ko­ju, opar­ta ple­ca­mi o ścia­nę łaź­ni, jak­by na­wet w le­cie chcia­ła grzać się i pa­rzyć. Wy­sta­ją­cy nos, wy­sta­ją­ca bro­da, dziw­nie wy­so­kie czo­ło, oczy głę­bo­kie, ta­jem­ni­cze, z wy­raź­ny­mi, dłu­gi­mi, skro­ni się­ga­ją­cy­mi brwia­mi, z gę­stą jak cień rzę­są. Co naj­gor­sze, z mę­żem swym, dziad­kiem Sof­ki, była spo­krew­nio­na – wpraw­dzie nie przez ojca ani mat­kę, tyl­ko przez ja­kie­goś stry­ja. Suto mu­siał gro­szem syp­nąć, za­nim ją po­ślu­bił. Póź­niej, może dla­te­go, że się po­bra­li mimo tak bli­skie­go po­kre­wień­stwa, cho­dzi­ła pono za­wsze z ob­wią­za­ną gło­wą, któ­ra ją od chwi­li ślu­bu cią­gle bo­la­ła i któ­rą le­czy­ła prze­waż­nie tęgą, prze­pa­la­ną wód­ką. Dzia­dek na­zy­wał żonę „ma­mu­sią” i omal nie no­sił na rę­kach.

Jed­no tyl­ko przy­po­mi­na­ło jej dziad­ka. Gdy Sof­ka pod­ro­sła, na­uczy­ła się sama jeść i sie­dzieć za sto­łem, dzia­dek za­rzą­dził , by i przed nią, jak przed nim i resz­tą, człon­ków ro­dzi­ny, sta­ła lamp­ka wina. To tyl­ko go przy­po­mi­na­ło, nic wię­cej. Opo­wia­da­no jej póź­niej, że kie­dy oj­ciec do­rósł i – jak tego wy­ma­gał oby­czaj oraz god­ność tak moż­ne­go domu – wy­je­chał nie tyl­ko do Sa­lo­nik, lecz i do Ca­ro­gro­du (chciał jak naj­wię­cej po­dró­żo­wać i uczyć się), dziad­ko­wie nig­dy już nie prze­sia­dy­wa­li w domu. Zdaw­szy na su­biek­ta Ton­ka sklep w śród­mie­ściu, w gó­rze mia­sta, a dom na słu­żą­cą, Mag­dę, któ­rą jesz­cze dziec­kiem wzię­li i przy­gar­nę­li, sami prze­by­wa­li na fol­war­kach. Tam miesz­ka­li u dzier­żaw­ców, byle tyl­ko jak naj­wię­cej pie­nię­dzy po­słać ojcu Sof­ki, efen­di-Mi­cie, aby żył moż­li­wie bez­tro­sko, uczył się, by wie­le mógł się na­uczyć.

Ja­koż kie­dy oj­ciec Sof­ki wró­cił, był pierw­szym „efen­dim”, był pa­nem. Nie zna­ło mia­sto przy­stoj­niej­sze­go czło­wie­ka. Le­piej mó­wił po tu­rec­ku, grec­ku, arab­sku… niż oj­czy­stym ję­zy­kiem. Wy­da­wał się czło­wie­kiem ob­cym, cu­dzo­ziem­cem – dla wszyst­kich, zwłasz­cza dla licz­nych swo­ich krew­nych; owszem, roz­ma­wiał cza­sem i wi­tał się z nimi, ale ra­czej ze zwy­cza­ju niż z ocho­ty. Nie wda­wał się w roz­mo­wy na­wet z oj­cem czy mat­ką, chy­ba w oko­licz­no­ściach wy­jąt­ko­wych. Ba, nie ja­dał z nimi ra­zem na dole. W go­ścin­nym po­ko­ju na pię­trze mu­sia­no dlań osob­no go­to­wać i na­kry­wać – ta­kie miał ka­pry­sy. Ra­do­ścią jego i dumą było tyl­ko to, że po­czę­li go za­pra­szać do sie­bie naj­pierw­si be­go­wie i pa­szo­wie do­ce­nia­ją­cy w nim uczo­ność i wy­twor­ność. I to nie daw­ni be­go­wie, któ­rym ty­tuł dało bo­gac­two, lecz i inni, któ­rzy byli nie tyl­ko bo­ga­ci, ale tak samo jak on wy­kształ­ce­ni i świa­tli, a któ­rzy za­czę­li na­pły­wać do mia­sta w ostat­nich cza­sach, obej­mu­jąc sta­no­wi­ska w urzę­dach i są­dzie. Ci wła­śnie za­pra­sza­li go do sie­bie i przy­jaź­ni­li się z nim. Przy roz­pra­wach są­do­wych, na po­sie­dze­niach by­wał, jako tłu­macz, po­nie­kąd łącz­ni­kiem mię­dzy nimi a lu­dem, nad któ­rym spra­wo­wał „sądy i rzą­dy”. Pro­si­li go rów­nież na uczty, przyj­mo­wa­li w do­mach, on zaś od­wza­jem­niał im się pięk­nym za na­dob­ne, dba­jąc wiel­ce, by ich prze­ści­gnąć zbyt­kiem i nie­zwy­kło­ścią po­traw. On to był tak­że naj­lep­szym i naj­wy­traw­niej­szym znaw­cą uro­dy ko­biet, któ­re spro­wa­dza­li so­bie be­go­wie.

Póź­niej, gdy trze­ba było po­my­śleć o ożen­ku, a w mie­ście bra­kło już bo­ga­tych jak daw­niej dziew­cząt ze zna­ko­mi­tych do­mów, jed­no mu po­zo­sta­wa­ło: albo wziąć chłop­kę z wiel­kim wia­nem, bo tyl­ko wiej­skim dziew­czę­tom, wno­szą­cym z sobą ma­ją­tek, go­dzi­ło się prze­no­sić do mia­sta i wcho­dzić w sta­re rody, albo za­cząć prze­bie­rać i wziąć w koń­cu pięk­ną, choć zu­peł­nie ubo­gą.

Wy­brał to dru­gie. Mat­ka Sof­ki była naj­młod­szą z sióstr, a ro­dzi­na jej, wpraw­dzie nie­gdyś dość za­moż­na, w owym cza­sie pod­upa­dła moc­no; żyła z czyn­szu po­bie­ra­ne­go za kil­ka nędz­nych skle­pi­ków na krań­cach mia­sta. Dzia­dek Sof­ki po ką­dzie­li, wiecz­nie cho­ry, pra­wie nie­wi­do­my – za­wsze też roz­cheł­sta­ny i nie­ubra­ny, jak­by do­pie­ro co wstał z łóż­ka – sta­le prze­sia­dy­wał w domu z si­nym pa­pie­rem na oczach bo­jąc się po­ra­że­nia sło­necz­ne­go. Sio­stry jej prze­bo­la­ły daw­no utra­tę bo­gac­twa i po­wy­cho­dzi­ły za drob­nych kup­ców, skle­pi­ka­rzy-do­rob­kie­wi­czów. Ato­li mat­ka Sof­ki, To­do­ra, róż­ni­ła się od wszyst­kich sióstr. Przy­po­mi­na­ła męż­czy­znę ra­czej, niż ko­bie­tę. Wy­smu­kła była, su­cha, ciem­no­wło­sa. Nikt by nie przy­pu­ścił, że wy­ro­śnie z cza­sem na pięk­ność. Ale nie zwio­dło to efen­di-Mity. Le­d­wo ją zo­ba­czył, wnet od­ga­du­jąc przy­szły roz­kwit uro­dy, ku zdu­mie­niu wszyst­kich, a z nie­ma­łą ujmą dla swej do­tych­cza­so­wej py­chy i pań­skiej dumy, po­jął ją za żonę. Rze­czy­wi­ście nie po­my­lił się. W rok po wyj­ściu za mąż To­do­ra roz­wi­nę­ła się i wy­pięk­nia­ła nie­po­spo­li­cie.

Ry­chło jed­nak prze­sy­cił się mał­żeń­stwem i po­wró­cił do daw­ne­go ży­cia. Jak za ka­wa­ler­skich cza­sów tak i te­raz mu­sia­no mu no­sić na górę obiad i wie­cze­rzę. Rzad­ko scho­dził do nich, jesz­cze rza­dziej roz­ma­wiał, o tym zaś, aby się w domu czym za­jął, cze­go do­pil­no­wał – nie było mowy. Póź­niej, gdy żona uro­dzi­ła Sof­kę, mu­sia­ła usu­nąć mu się cał­kiem sprzed oczu i sy­piać na dole z świe­krem i świe­krą, aże­by miał zu­peł­ną ci­szę i spo­kój. I zno­wu, przy lada spo­sob­no­ści, sta­rał się jak naj­czę­ściej wy­ru­szać w po­dróż, rze­ko­mo w ce­lach ku­piec­kich. Co praw­da, wów­czas jesz­cze dla bra­ku pie­nię­dzy nie trwa­ły dłu­go te po­dró­że, zda­rza­ły się jed­nak czę­sto. Naj­czę­ściej przy­pa­da­ły w po­rze roku, w któ­rej ongi, mło­dzień­cem jesz­cze, jeź­dził na wy­ciecz­ki i na na­uki. Pod­czas tych po­dró­ży umar­li ro­dzi­ce, dziad­ko­wie Sof­ki. Po­dob­no umyśl­ny nie mógł na czas go zna­leźć, to­też Mita nie zdą­żył na­wet na po­grzeb.

Ale mimo jego sa­mot­nic­twa i od­osob­nie­nia od do­mow­ni­ków, ro­dzi­ny i wła­snej żony, ży­cie to­czy­ło się w domu tak samo w do­stat­ku, na­wet zbyt­kow­nie. Mat­ka Sof­ki, nie­zmien­nie wdzięcz­na, że Mita po­ślu­bił ją i nie­ja­ko pod­niósł wy­żej, jako god­ną sie­bie, do­ka­za­ła wię­cej, niż się po niej spo­dzie­wa­no. Tak przy­stro­iła po­ko­je, przy­rzą­dza­ła po­tra­wy, po­dej­mo­wa­ła go­ści i krew­nych, jak gdy­by była z naj­pierw­sze­go i naj­bo­gat­sze­go domu. W dal­szym cią­gu cała ro­dzi­na sku­pia­ła się u niej. Każ­da sla­wa była dla mat­ki Sof­ki oka­zją po­zwa­la­ją­cą wy­stą­pić naj­pięk­niej i naj­wy­staw­niej. Nig­dy bo­daj wy­ra­zem twa­rzy, ru­chem, tym bar­dziej sło­wem nie po­skar­ży­ła się na sta­łe sa­mot­nic­two męża, stro­nie­nie od wszyst­kich, więc i od niej tak­że.

Do­pie­ro póź­niej, gdy Sof­ka pod­ro­sła, oj­ciec jął oka­zy­wać – ra­czej jej zresz­tą niż mat­ce – jak­by tro­chę tkli­wo­ści i nie­kie­dy po­ka­zy­wał się na dole. Sam za­czął uczyć Sof­kę czy­tać i pi­sać. Cza­sem, kie­dy wra­cał wie­czo­rem, a na dole przed kuch­nią, z mat­ką i resz­tą ko­biet, sta­ła Sof­ka i wy­bie­ga­ła mu na­prze­ciw, on, obej­mu­jąc cór­kę, ra­zem z nią wcho­dził do domu. Sof­ka czu­ła wte­dy na po­licz­kach ręce ojca, pal­ce głasz­czą­ce ją po szyi, bro­dzie i kę­dzie­rza­wych wło­sach. I te­raz na myśl o tym po­czy­na­ła Sof­ka przy­po­mi­nać so­bie woń tych pal­ców, su­chych, de­li­kat­nych i nie­co zmarsz­czo­nych na czub­kach, za­pach ubra­nia, zwłasz­cza rę­ka­wów. z któ­rych wy­su­wa­ły się ręce, ob­da­rza­ją­ce ją piesz­czo­tą.

– No, cóż tam, moja So­fecz­ko? By­łaś grzecz­na? – py­tał po­chy­la­jąc się nad nią, gdy by­wał w do­brym uspo­so­bie­niu. Przy­sta­wał z Sof­ką przed kuch­nią, roz­ma­wiał z mat­ką albo wi­tał się z in­ny­mi ko­bie­ta­mi, a nie śpie­szył za­raz, jak za­zwy­czaj, pro­sto na górę, do swe­go po­ko­ju nie za­trzy­mu­jąc się na­wet i nie pa­trząc na ni­ko­go.

Wszy­scy wte­dy na­bie­ra­li od­wa­gi, zwłasz­cza mat­ka, któ­ra, za­le­d­wie do­stą­piw­szy za­szczy­tu po­mó­wie­nia i po­żar­to­wa­nia z mę­żem, co jej schle­bia­ło ogrom­nie – zwłasz­cza ze wzglę­du na inne ko­bie­ty – za­czy­na­ła niby to ła­jać Sof­kę:

– Ład­nie mi grzecz­na! Cały dzień bie­ga i lata po ogro­dzie. Nie mogę jej upil­no­wać. Zry­wa tyl­ko kwiat­ki, a po­tem je ci­ska na zie­mię…

Sof­ka, wciąż czu­jąc na so­bie rękę Mity, ści­ska­jąc mu ko­la­na w sze­ro­kich su­kien­nych sza­ra­wa­rach, wie­dząc, choć wte­dy jesz­cze taka mała, że mat­ce spra­wi tym ra­dość, za­czy­na­ła szcze­bio­tać uspra­wie­dli­wia­jąc się przy­mil­nie:

– Nie, efen­di! Nie, ta­tu­siu! Nie, jak tatę ko­cham!

On, wziąw­szy ją na ręce, niósł na górę do swe­go po­ko­ju.

A gdy za­pa­dał zmrok i na dole u mat­ki nie było ni­ko­go już z go­ści, za­czy­nał ba­wić się z Sof­ką.

Naj­czę­ściej, rzu­ciw­szy ją na po­dusz­ki, uklą­kł­szy przed nią, za­rzu­cał so­bie na szy­ję jej rącz­ki, kładł gło­wę na ma­leń­kich ko­la­nach i pa­trzył na cór­kę sze­ro­ki­mi, dziw­ny­mi, głę­bo­ki­mi oczy­ma.

Wy­da­wa­ło się wte­dy, że łzy wzbie­ra­ją w jego oczach, usta wil­got­nie­ją i po­czy­na­ją drżeć. Nie mógł się dość na­pa­trzyć có­recz­ce, jak­by w jej oczach i ustach od­naj­dy­wał coś cią­gle i przy­po­mi­nał so­bie. Któż wie co? Może coś nie­zisz­czal­ne­go i nie­od­ża­ło­wa­ne­go? Może to, że ta oto ślicz­na Sof­ka nie jest chłop­cem, jego dzie­dzi­cem? Może jej de­li­kat­ne war­gi, dzie­cię­ce, ale już go­rą­co czar­ne oczy i mała ciem­na głów­ka o dłu­gich wło­sach przy­po­mi­na­ły mu jej mat­kę, gdy ją po raz pierw­szy uj­rzał i pierw­szy raz się za­chwy­cił?

No­sząc ją na rę­kach po po­ko­ju, tu­ląc ma­leń­ką, mó­wił:

– So­fecz­ka!… Ta­tu­sio­wa So­fecz­ka!…

I obej­mo­wał ją co­raz moc­niej, tak że Sof­ka do dziś jesz­cze pa­mię­ta świe­żo ogo­lo­ną bro­dę, któ­ra wte­dy dra­pa­ła ją po twa­rzy.

Je­że­li tego nie­spo­dzie­wa­nie do­bre­go hu­mo­ru nie po­psu­ło czy­jeś przyj­ście czy coś w tym ro­dza­ju – wo­łał tak­że i mat­kę. Wte­dy je­dli ra­zem wie­cze­rzę, ra­zem sie – dzie­li na gó­rze w jego po­ko­ju. I Sof­ka nie pa­mię­ta mil­szych wie­czo­rów nad te wła­śnie.

Po­tem na­sta­wa­ły rów­nie bło­gie dni. Wo­zem wy­jeż­dża­li do Dol­ne­go Vran­ja na fol­wark. Nikt prócz nich troj­ga i Mag­dy.

Na pierw­szym miej­scu sia­dał on. Jak za­wsze roz­par­ty na sie­dze­niu, z wy­cią­gnię­tą jed­ną nogą i opar­tą na niej ręką, w ubra­niu su­kien­nym, ale nie ta­kim, jak mie­li inni, lecz od­zna­cza­ją­cym się jemu tyl­ko wła­ści­wym kro­jem. Sza­ra­wa­ry no­sił do­syć wą­skie, bez ga­lo­nu, lżej­sze od in­nych, a kosz­tow­niej­sze z po­wo­du sta­ran­niej­szej ro­bo­ty. Twarz su­cha, ścią­gła, nie­co ko­ści­sta, lecz o sku­pio­nym za­wsze wy­ra­zie oczu i ust, o czo­le co­kol­wiek wy­so­kim i prze­cię­tym jed­ną po­przecz­ną bróz­dą pod wło­sa­mi. Spod czo­ła pa­trzy­ły wiecz­nie znu­żo­ne, wiecz­nie pół­przy­mknię­te oczy. Dru­gą ręką trzy­mał na ko­la­nie Sof­kę wy­stro­jo­ną wów­czas jak do­ro­sła dziew­czy­na. Wło­sy mia­ła z tyłu zwią­za­ne, a koło czo­ła i uszu locz­ki po­prze­pla­ta­ne wstąż­ka­mi. Na wprost nich dwoj­ga sie­dzia­ła mat­ka. Wy­ką­paw­szy się na tę wy­ciecz­kę, ja­śnia­ła w ru­mień­cach i bły­skach oczu. Oczy te, owe słyn­ne, wiel­kie oczy, pod dłu­gą brwią nad pa­ła­ją­cy­mi po­licz­ka­mi świe­ci­ły prze­dziw­nie, usta zaś drża­ły ze szczę­ścia.

Wóz zjeż­dżał ni­żej. Wta­czał się na gro­blę, wą­ską, wpar­tą mię­dzy sa­dzo­ne wierz­by a wy­ko­pa­ne rowy, lecz za to peł­ną świe­żo­ści. Po­tem zjeż­dżał i to­czył się ku rów­ni­nie, jed­no­staj­nie pła­skiej, za­sa­dzo­nej ku­ku­ry­dzą i ty­to­niem. Wte­dy mknę­li co­raz prę­dzej. Mag­da, na koź­le obok woź­ni­cy, po­śród ko­szy­ków i wę­zeł­ków z ja­dłem i na­po­ja­mi, nie mo­gła wy­trzy­mać, żeby nie po­zdra­wiać prze­cho­dzą­cych chło­pów i ro­bot­ni­ków i nie za­ga­dy­wać do nich. Zresz­tą ona jed­na od­po­wia­da­ła na ich po­zdro­wie­nia, gdyż roz­par­ty na sie­dze­niu efen­di­Mi­ta z Sof­ką na ko­la­nie nie pa­trzył na ni­ko­go i na nic, tyl­ko na swo­ją wy­cią­gnię­tą nogę i la­kie­ro­wa­ne, płyt­kie, praw­dzi­we tu­rec­kie trze­wi­ki. Albo może uda­wał, że tyl­ko na to pa­trzy, aże­by nie przyj­mo­wać po­zdro­wień i nie być zmu­szo­nym od­po­wia­dać na nie.

Na fol­war­ku, oto­czo­nym mu­rem i to­po­la­mi, peł­nym świe­żo­ści i cie­nia, a na­wet chło­du pod­czas lata, tuż nad rze­ką, spę­dza­li dni kil­ka. Oj­ciec ca­ły­mi dnia­mi prze­by­wał na dole, w ogro­dzie, wy­cią­gnię­ty na po­dusz­kach, ob­sta­wio­ny pacz­ka­mi z ty­to­niem i fi­li­żan­ka­mi po wy­pi­tej ka­wie. Mat­ka miesz­ka­ła na gó­rze, w wie­ży, szczę­śli­wa, sto­ją­ca naj­czę­ściej w oknach po­ko­ju, któ­ry niby to wie­trzy­ła i za­mia­ta­ła. Mag­da, wiecz­nie swa­rzą­ca się z dzier­żaw­ca­mi, gde­ra­ła na słu­gi, że nie przy­nio­sły w czas ze wsi ma­sła, sera i kur­cząt, że wie­cze­rza się spóź­ni. Wie­cze­rza­li po­pi­ja­jąc trun­ki, chło­dzo­ne w rze­ce, przy noc­nym, gło­śniej­szym – zda­wa­ło się – szu­mie wody, przy tur­ko­cie mły­nów, sły­sząc nad gło­wa­mi jed­no­staj­ny, jak­by z da­le­ka idą­cy sze­lest to­po­li, ich gę­ste­go, buj­ne­go li­sto­wia. Póź­niej, gdy mat­ka na gó­rze sła­ła łóż­ka, oj­ciec zo­sta­wał aby pi­jąc po­le­żeć jesz­cze.

Czę­sto też po­czy­nał nu­cić z po­cząt­ku ci­cho, dla sie­bie, póź­niej sil­niej, do­no­śniej. Gdy się roz­ocho­cił, za­czy­nał śpie­wać na cały głos. Mat­ka nie śmia­ła mu prze­ry­wać, słu­cha­ła go tyl­ko z oświe­tlo­ne­go po­ko­ju. Sof­ka po­zna­wa­ła z jej twa­rzy, że słów nie ro­zu­mie, obce jej są, wi­dać było jed­nak, jak je od­czu­wa, jak ze szczę­ścia i tkli­wo­ści drży po pro­stu i z otwar­ty­mi usta­mi chło­nie mę­żow­ski głos, któ­ry co­raz to sze­rzej roz­le­wa się po ogro­dzie, rze­ce i po­śród to­po­li – cu­dow­nie, na­mięt­nie, go­rą­co.

Póź­niej, gdy my­ślał, że Sof­ka już usnę­ła, przy­cho­dził na górę z nie­do­pi­tą jesz­cze flasz­ką wina i cią­gnął da­lej swą pieśń. Brał mat­kę na ko­la­na, roz­pla­tał jej wło­sy i cią­gle śpie­wa­jąc, ści­skał ją i ca­ło­wał w twarz i usta.

Po kil­ku dniach wra­ca­li do domu. Oj­ciec wpraw­dzie jak­by znu­żo­ny, jak­by za­to­pio­ny we wła­snych my­ślach, mat­ka na­to­miast – wnie­bo­wzię­ta. Nie mo­gła się Sof­ki dość na­ści­skać i na­ca­ło­wać, gdyż oto jej, swe­mu dziec­ku, mia­ła do za­wdzię­cze­nia, że zno­wu wró­cił do niej mąż, jego mi­łość.IV

Za­wsze – od­kąd Sof­ka sie­bie pa­mię­ta – wie­dzia­ła o wszyst­kim. Jak – nig­dy o nic nie py­ta­jąc – od­czu­wa­ła i ro­zu­mia­ła wszyst­ko, co się koło niej dzia­ło, tak samo wie­dzia­ła, co się z nią sta­nie. Już jako dziec­ko ży­wi­ła naj­głęb­sze prze­ko­na­nie, że roz­kwit­nie w pięk­ność, a jej uro­da z każ­dym dniem bar­dziej bę­dzie olśnie­wać i za­dzi­wiać. Boć wia­do­mo, że tyl­ko ona, la­to­rośl ich domu, je­dy­na cór­ka efen­di-Mity, może być tak pięk­na – nie żad­na inna.

Nie my­li­ła się.

Jak prze­wi­dy­wa­ła już z góry, jej wiel­ka pięk­ność czy­ni­ła ją je­śli nie dum­niej­szą, to szczę­śliw­szą. Nie dla­te­go, by cza­ro­wa­ła nią męż­czyzn i ska­zy­wa­ła ich na mąki, ale sama z wła­snej uro­dy bar­dzo była rada. Pie­lę­gno­wa­ła się tym wię­cej, tym bar­dziej sie­bie lu­bi­ła, że wie­dzia­ła do­brze, iż pięk­ność jej nie sta­nie się tą zwy­czaj­ną, prze­cięt­ną ko­bie­cą uro­dą, któ­ra po­le­ga na buj­no­ści i jędr­no­ści krztał­tów, lecz inną, isto­tą, wyż­szą, po­tęż­niej­szą, jaka nie tra­fia się czę­sto, nie więd­nie szyb­ko, ale prze­ciw­nie, sta­je się co­raz cud­niej­sza i bar­dziej po­ry­wa­ją­ca, któ­rą owie­wa jak gdy­by ob­łok won­no­ści.

Wszyst­ko to zi­ści­ło się do­kład­nie. Kie­dy osią­gnę­ła i prze­kro­czy­ła wiek lat dwu­dzie­stu (wia­do­mo było, że byle komu nie wol­no ubie­gać się o jej rękę), a po­tem dwu­dzie­stu­pię­ciu i sze­ściu – wte­dy była nie tyl­ko rów­nie pięk­na, ale bo­daj cud­niej­sza jesz­cze i bar­dziej po­ry­wa­ją­ca niż daw­niej. Zmniej­szy­ła się tyl­ko ob­fi­tość jej kształ­tów, ale kra­sa jej była co­raz wdzięcz­niej­sza i rzu­ca­ła się w oczy. Ra­mio­na i bar­ki mia­ła jak daw­niej jędr­ne, krą­głe i roz­wi­nię­te, mię­śnie przed­ra­mie­nia peł­niej­sze i bar­dziej zwar­te, co w po­łą­cze­niu z za­ry­sem bark czy­ni­ło ją smu­kłą i strze­li­stą, jak­by do­da­jąc jej wzro­stu i uwy­dat­nia­jąc bio­dra. Wą­skie, szczu­płe ręce o tro­chę su­chych, ale de­li­kat­nych pal­cach były nie mniej de­li­kat­ne, okrą­głe i peł­ne w prze­gu­bie, któ­ry uwi­docz­niał bia­łość skó­ry. Twarz mia­ła nie tyle hożą, ile bia­łą, szczu­płą, wy­pie­lę­gno­wa­ną, tro­chę ko­ści­stą, lecz o wy­so­kim i otwar­tym czo­le, czar­nych, du­żych, nie­co wą­skich oczach, o za­wsze pło­ną­cych po­licz­kach i za­ci­śnię­tych cien­kich ustach, wil­got­nych w ką­ci­kach, na­mięt­nych. Cała ta uro­da skrze­pła, rzekł­byś, w nie­zmien­no­ści, jak­by w oba­wie, by nie po­gu­bić ślicz­nych szcze­gó­łów. Je­dy­nie wło­sy w dal­szym cią­gu ro­sły buj­nie jak w dzie­ciń­stwie. Były czar­ne, mięk­kie, cięż­kie; roz­pu­ściw­szy je po szyi i ple­cach, czu­ła za­wsze ich fa­lu­ją­cą pu­szy­stość.

Ale naj­bar­dziej nie­po­ko­iło Sof­kę to, że od­kąd, do­ra­sta­jąc, roz­wi­nę­ła się już w słyn­ną pięk­ność, oj­ciec jej przy­jeż­dżał co­raz rza­dziej. Wie­dzia­ła, że to z jej po­wo­du. Jak gdy­by się jej bał. Mi­ja­ło całe lato, je­sień i zima, a o nim nic wciąż nie było sły­chać; na­wet przez po­słań­ca nie da­wał zna­ku ży­cia. Póź­niej po dwa i trzy lata nie było wie­ści: ani gdzie jest, ani co robi.

Mat­ka ko­na­ła z trwo­gi. Bała się zo­stać w zu­peł­nej nę­dzy, pra­wie bez chle­ba, bo już i te­raz nie na żar­ty bo­ry­ka­ła się z bie­dą. Po­sta­no­wi­ła sprze­dać wy­żej po­ło­żo­ną, wy­cho­dzą­cą na uli­cę część ogro­du za do­mem. Na­tu­ral­nie sprze­da­ła ją „ich” Ton­ko­wi, gdyż jemu tyl­ko mia­ła od­wa­gę za­wie­rzyć, że nie bę­dzie opo­wia­dał i trą­bił po świe­cie, iż to jego wła­sność, na­by­ta od nich cał­ko­wi­cie, jeno, we­dług zwy­cza­ju, po­wie, że niby wziął to od nich w dzier­ża­wę i że się mu­siał na­pro­sić, za­nim mu po­zwo­li­li wznieść tu­taj ja­kieś wła­sne skła­dy.

Nie tyle więc oczy­wi­ste już ubó­stwo trwo­ży­ło mat­kę, ile co­raz rzad­sze przy­jaz­dy ojca. Zna­jąc go, drża­ła, żeby ich nie po­rzu­cił zu­peł­nie i bez­pow­rot­nie. Nie o nią już cho­dzi­ło – jej ży­cie prze­mi­nę­ło, ona na wszyst­ko była przy­go­to­wa­na – ale co po­cznie i gdzie się po­dzie­je w ta­kim wsty­dzie i upo­ko­rze­niu Sof­ka, już do­ro­sła i słyn­na z uro­dy?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: