Niedziela, 4 stycznia - ebook
Niedziela, 4 stycznia - ebook
Słoneczny poranek. Lucien wychodzi z domu, by wziąć udział w antyrządowej manifestacji. Myśli o matce, która została w wiosce, o Cudzoziemce, która przyjechała napisać kolejny reportaż na temat biednego kraju, o młodszym bracie, który wierzy tylko w siłę.
Wielość głosów oraz spojrzeń i – jedność miejsca: Port-au-Prince, stolica Haiti. Z sekwencji nakładających się obrazów wyłania się historia kilku ludzkich losów i wizja pękniętego kraju, w którym współistnieją upokorzenie i duma, nędza i marzenia o wolności, przemoc i piękno.
Powieść, napisana w geście sprzeciwu po krwawo stłumionych demonstracjach przeciw reżimowi Aristide’a i dedykowana ich uczestnikom, ukazuje dziś swą uniwersalną moc.
Lyonel Trouillot (ur. 1956 r.) jest jednym z najwybitniejszych pisarzy haitańskich. Autor wierszy, esejów i kilkunastu powieści. Znany z zaangażowania politycznego, otwarcie występował przeciw reżimowi Aristide’a. W swojej twórczości powieściopisarskiej i publicystyce porusza problem nierówności społecznych i kwestie polityczne. Ostro krytykuje uzależnienie Haiti od rządów zagranicznych państw i pomocy międzynarodowej, które nasiliło się po trzęsieniu ziemi w 2010 roku. Pisze po kreolsku i francusku. Mieszka w stolicy Haiti, Port-au-Prince. Powieść Niedziela, 4 stycznia w 2015 roku została przeniesiona na ekran przez François Marthoureta.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65271-18-1 |
Rozmiar pliku: | 900 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie należało też budzić sąsiadów: dwóch dziewczynek, niezmiennie w majtkach, bez względu na porę, które zaczynały się okładać pięściami, gdy tylko otworzyły oczy, zadowalały się remisem, obracając swój gniew przeciwko półnagiemu chłopcu, w samej podkoszulce barwy jego smarków, a ten wydawał z siebie przeraźliwe wrzaski, uprzedzając fakty, jeszcze przed pierwszym policzkiem, kontynuował w trakcie manta, krzyczał coraz głośniej, aż w końcu wyrywał ze snu matkę, o kościstym ciele, skórze napiętej od biedy, wiecznie w złym humorze, która wpadała pomiędzy nich boso, w nocnej koszuli, jej dłonie miały określony ciężar, i zaczynała okładać wszystkich, też wrzeszcząc, tak że nie było wiadomo, kto był tu katem, a kto jego ofiarą.
Dziewczynki jeszcze spały, a student schodził ze wzgórza nie robiąc hałasu, myśląc, że gdyby kiedyś miał napisać powieść, jej głównym bohaterem uczyniłby ciszę, byłaby to książka spojrzeń, unikająca dźwięków. Który z przechodniów zechciałby mu uwierzyć, gdyby wyznał, że tego dnia już czuje się szczęśliwy, że nie oczekuje żadnego wielkiego szczęścia: jedna myśl o Ernestine, druga o Cudzoziemce, a trzecia o morzu, kiedy schodzi ze wzgórza, nie myśląc już o niczym więcej, o dobru ani złu, nawet o swoim życiu, które narazi na niebezpieczeństwo, ciesząc się tylko tym, że inaczej niż wczoraj, dziś rano świeci słońce. Łagodne grudniowe słońce, które nie pali mózgu jak bezlitosne promienie trudnych miesięcy, września i października, gdy trzeba dopełnić formalności i uiścić opłaty. Lubił grudniowe słońce, które wstawało lekkie, jakby nie miało nic wspólnego z gwałtownym wzrostem cen, z początkiem roku akademickiego, z wydatkami na życie w ostatnich miesiącach i z wyjątkowo trudnym powrotem do drzewa we wrześniowej spiekocie, powrotem do dzieciństwa, do pierwszych sympatii, które z czasem zmieniły się w krzepkie chłopki o nogach pałąkowatych jak nogi Pelégo, o głosach absolwentek szkoły podstawowej, głosach, w których słychać nieufność i wyrzut, szacunek dla dokonań i nienawiść do zdrajcy, głosach, które nie chcą niczego zrozumieć, przypominając mu, że gdy miałyśmy siedem lat, podobałyśmy ci się i podstępnie wyczekiwałeś chwili, gdy nie będzie rodziców, by nas dotykać w zakazane miejsca, dla zabawy, ale też z pożądania. Jakże bolesne były te nieuchronne spotkania z dziewczętami z minionych lat, żałosne i pełne złudnych oczekiwań, opartych na wspomnieniach, ich lekkość na czubkach piersi, ich wyciągnięte ramiona w głębi oczu, bieda uległych, lecz niewinnych władczyń, które z nim rozmawiały, jakby to była gra: pokaż ręce, okazywały dystans: tak bardzo się zmieniły, w końcu zrezygnowane stwierdzały: masz dłonie filozofa, i pomijały całą resztę milczeniem. Ach! Jakże radosne byłyby te spotkania, gdyby nie czytał w ich oczach: czuć cię wielkim miastem, dlaczego nas zostawiłeś? Gdyby on sam nie zadawał sobie pytania, jakim byłby dorosłym, gdyby… I chwila szczególnie przykra, gdy matka siedząca na taborecie, z dłońmi splecionymi na lasce, ślepa i świetlista, nadstawiająca ucha, by śledzić każdy jego gest, pytała, co słychać u małego. A on nie wiedział, co właściwie powiedzieć, świadomy, że mimo pustki w oczach ona jednak dostrzega rozmiary nieszczęścia, że jej ból i niepokój bez większego wysiłku przenikają mur zaćmy, ale igrają z kłamstwem, żeby ją uchronić, pozwolić się łudzić. Lucien, chcę wiedzieć, co słychać u małego! A on nie znajdował dobrej odpowiedzi, źle grał rolę posłańca, tracił twarz w obliczu Ślepej, wiedział, że jest nagi, szukał cienia i zakrywał twarz dłońmi „filozofa”, uciekał w milczenie, mówił sobie w duchu. Ach, Ernestine Saint-Hilaire, nie tylko twoje oczy przestały cokolwiek widzieć! Bo na próżno nalegasz, stukając laską w ziemię. I na próżno wołasz: Ja, czarna, Ernestine Saint-Hilaire, chcę wiedzieć, co słychać u małego! Co się stało, już się nie odstanie. Zamilcz, matko, niech zapadnie cisza. To było tak dawno, że mały szybko dorósł w slumsach Port-au-Prince. To było tak dawno, że mały nie chce już słyszeć o matce ani o Płaskowyżu Centralnym. Tak dawno, że mały, jego głowa, ciało, marzenia i brak marzeń pozostawiły cię w dali, czcigodną i przywiązaną do zamierzchłej historii, przybitą jak relikwia do uschniętych gałęzi twojego drzewa genealogicznego. Ernestine Saint-Hilaire, nie mam ci nic do powiedzenia! A matka – Ja, czarna, Ernestine Saint-Hilaire, posłałam dzieci do szkoły w Port-au-Prince – która nigdy nie powiedziała słowa o słońcu, o księżycu, poranku, suszy, deszczu, zaletach korodajnego krocienia bez zbędnej emfazy, ja, czarna, Ernestine Saint-Hilaire, która nigdy nie umiała się pogodzić z ciszą i zabierała głos, jakby musiała odprawić egzorcyzmy, szperała w swoim koszyku prawd, szukając języka nadziei, mowy złożonej na dnie, zdolnej zażegnać nieszczęście dzięki tajemnym formułom i obrazom: zło zawsze służy jakiemuś dobru, trzeba spojrzeć na drugą stronę medalu, kiedy będziecie mieli dobrą pracę… popadała w zwątpienie, bezwiednie potykała się o mowę płaską, przyziemną, bez wyrazu, mamrotała i przegrywała batalię z rozpaczą: w Port-au-Prince jest za dużo nowinek, mały sobie z tym wszystkim nie poradzi, powinnam była go tutaj zatrzymać, lecz co miałabym robić z jednym, który potrafi czytać, i drugim, który tu wegetuje! A student zakrywał twarz, odwracał się do Ślepej plecami: Ernestine Saint-Hilaire, tak mi źle, gdy się użalasz! Lecz ty nie możesz przestać, przemawiasz na próżno, przygnieciona porażką i prosta jak duma, szukasz wytłumaczenia, logiki, mea culpa: I wiecznie ta przemoc, o której mówią w radiu! Sąsiedzi mi powtarzają, ja nie mam tranzystora, stale mówią o śmierci. Mały nie poradzi sobie z tą przemocą, pamiętasz, zawsze był taki łagodny… A student miał chęć krzyknąć, że cztery lata różnicy to za mało, by zająć się młodszym bratem, boli go, że nigdy nie spytała: a co u ciebie, Lucien?, tylko zawsze: ile ci jeszcze zostało do końca? Zresztą, pal licho, tak cię kocham, Ernestine Saint-Hilaire, ale czy w tej zapadłej wiosce, o której mały chce jak najszybciej zapomnieć, nie wypruwacie sobie żył dla garstki fasoli i paru kolb kukurydzy? A Ernestine, znów silna, mówiąc o rzeczach, na których się zna, o okrucieństwie tej ziemi, na której dobrze się czuje, o swojej okolicy, odwiecznej i niezbywalnej: Tak, wypruwamy żyły i niszczymy ręce. Idź, Lucien, i powiedz to swoim profesorom, którzy wszystko wiedzą! My tutaj myślimy w bardzo prosty sposób. Posłuchaj, co ci mówi Ernestine Saint-Hilaire. Ja, czarna, wiem, co mówię. Tutaj jest oczywiste jak czysta woda w dzbanie, że ten czy tamten na pewno jutro umrze: sąsiad stracił cielaka, a zapisano w naszych obyczajach, że truciciel musi sam zasmakować goryczy trucizny. Tutaj jest jasne jak światło poranka w Niedzielę Wielkanocną, że niemowlę, które gaworzy w środku pory suchej, nie skosztuje wody deszczowej, bo zwaśnione rodziny wciąż się nie pogodziły, a tak czy owak wiele noworodków umrze. Mamy tutaj zasady, a nasze myśli są jasne!W SERII LITERACKIEJ KARAKTERU UKAZAŁY SIĘ:
Alain Mabanckou, Kielonek
Tahar Ben Jelloun, To oślepiające, nieobecne światło
Lyonel Trouillot, Dzieci bohaterów
Yoko Tawada, Fruwająca dusza
Alain Mabanckou, African Psycho
Mia Couto, Lunatyczna kraina
Hiromi Kawakami, Nadepnęłam na węża
Alain Mabanckou, Black bazar
Hiromi Kawakami, Manazuru
Dany Laferrière, Kraj bez kapelusza
Kossi Efoui, Witajcie, powracające widma
Alain Mabanckou, Jutro skończę dwadzieścia lat
Ondjaki, Babcia 19 i sowiecki sekret
Tahar Ben Jelloun, Dziecko piasku
Tahar Ben Jelloun, Święta noc
Iljas Churi, Jalo
Alain Mabanckou, Zwierzenia jeżozwierza
Kamel Daoud, Sprawa Meursaulta
Seria literacka Karakteru: Najwybitniejsze książki z całego świata. Czasem wymagające. Zawsze wartościowe.