Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niejasna sytuacja na kontynencie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
16 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Niejasna sytuacja na kontynencie - ebook

„Zacząłem pisać tę książkę w nastroju dość beztroskim. Pomyślałem, że pojadę gdzieś daleko i napiszę coś w rodzaju dziennika podróży, coś, co może uda mi się sprzedać jakiejś gazecie. Dopiero potem, kiedy się okazało, że nie jest łatwo ot tak sobie wybrać się w daleką podróż, wszystko zaczęło się komplikować. Całe przedsięwzięcie stało się poważne – może nie śmiertelnie, ale na pewno poważniejsze, niżbym chciał. Nie wiem, czy udało mi się to ukryć. Wciąż jednak sądzę, że napisałem książkę o podróży”.

Krzysztof Środa

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-825-3
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi
Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej
Siła różnych miast widział, poznał tylu ludów
Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!

Homer, Odyseja, przeł. Lucjan Siemieński

Wędrówka Odyseusza, pierwowzór wszystkich podróży, dla mnie nigdy nie była archetypem wędrowania – chociaż do dziś nie wiem, co mną powodowało, gdy około dziesięciu lat temu podjąłem beznadziejną próbę uczenia się na pamięć Odysei. Zabrakło mi bądź wytrwałości, bądź znajomości mnemotechnicznych narzędzi, które kiedyś pozwalały ludziom dokonywać podobnych rzeczy. Dotarłem zaledwie do siedemdziesiątego czwartego wersu pięknego przekładu Lucjana Siemieńskiego, urywając na pierwszym zdaniu dłuższej kwestii wygłaszanej przez gromowładnego Kronida. Niepowodzenie to nie odebrało mi wszak nadziei, że kiedyś powrócę do tego zajęcia i uda mi się zajść dalej. Kiedyś.

Zanim to się stanie, powinienem zrobić coś, co obiecujemy sobie z Robertem zrobić od lat chyba już dwudziestu, a co z każdym kolejnym rokiem staje się coraz trudniejsze – opisać naszą własną podróż wszystkich podróży. Otóż ja i Robert mamy własny archetyp wędrówki i poznawania innych krain.

Być może przewodnik, choćby nie wiem jak subiektywny, nie jest właściwym miejscem dla takiego opisu. Po trasie naszej podróży nie można już dziś nikogo oprowadzić. Wszystko zniknęło – tak doszczętnie i ostatecznie, jak znikają obszary pochłonięte przez wojny i kataklizmy. Zostały tylko punkty wyjścia i dojścia, czyli blok, w którym mieszkaliśmy, i szkoła, a raczej sam jej budynek, bo 230 Szkołę Podstawową imienia XXI Pułku Piechoty Dzieci Warszawy zastąpiło wiele lat temu, jeśli dobrze pamiętam, policealne studium medyczne.

Warszawa. Grochów. Darłowska 7. Trudno namawiać kogokolwiek do zwiedzania trzypiętrowego bloku o czterech klatkach schodowych, jakich na początku lat sześćdziesiątych musiały powstać w Warszawie dziesiątki, jeśli nie setki. Tym bardziej że nikomu nie uda się już zobaczyć chłopca zwanego Szypeciem, jak przechodzi na drugą stronę balkonowej barierki na trzecim piętrze i wykrzykuje do dokuczających mu na co dzień kolegów: „Nie weźmiecie mnie!”. Ktoś nieznający jego specyficznego poczucia humoru mógłby się nie poznać na żarcie – tym i wielu innych, jakimi Szypeć potrafił nas zadziwić. Ale, jak powiedziałem, nikt nie będzie miał już okazji zastanawiać się nad tym. Nikt nie zobaczy też ojca i starszego brata Wojtka P., jak wybiegają na ulicę, by odeprzeć szturm grupy git-ludzi, którzy przyszli pod okno ich mieszkania grozić Wojtkowi, a potem dobijać się do drzwi. Ja też tego nie widziałem, ale ci z nas, którzy widzieli, opowiadali o tym wielokrotnie – tak jak powracający spod Troi Grecy musieli opowiadać o zwycięstwach swoich bohaterów. Nikt nie zobaczy mnie i Roberta – a może to był ktoś inny, może nawet słynny już od tej chwili Szypeć – jak wychyleni z najwyższego okna klatki schodowej rzucamy na chodnik ciężkie łożyska samochodowe. Łożyska można było znaleźć na stercie złomu przy dużym warsztacie mechanicznym – daleko, bo aż na ulicy Grochowskiej. Zrzucanie ich z dużej wysokości było jedynym sposobem na rozbicie twardych obręczy i wydostanie spod nich cennych stalowych kulek. Ale może dobrze, że nikt nie będzie miał okazji się temu przyglądać, bo mimo że czekaliśmy zawsze, aż nieliczni przechodnie oddalą się na bezpieczną odległość, niektóre łożyska potrafiły nienaruszone odbić się od płyty chodnikowej i polecieć z ogromną prędkością w zupełnie przypadkowym kierunku. Jeśli w ogóle warto tu dziś przychodzić, to może tylko po to, żeby zobaczyć ulicę Szczawnicką (wpadającą w Darłowską na wysokości pierwszej klatki bloku), która dla mnie była i wciąż jest ulicą wyjątkową – być może dzięki kilku skromnym przedwojennym willom, jakich pełno na górnym Mokotowie czy Żoliborzu, ale które w tej części Grochowa były wtrętami z innego świata. Komuś, kto się na to zdecyduje, polecam dom na samym końcu ulicy, na rogu Igańskiej. Budynek zawsze był ledwo widoczny z powodu otaczających go zdziczałych krzewów i spływających po nim pędów dzikiego wina – a nie mogąc zaufać pamięci, podejrzewam jedynie, że wtedy, zamiast tej części ogrodzenia, która dziś zrobiona jest z drucianej siatki, ciągnął się mur z otynkowanej cegły. W murze, który od strony ulicy Igańskiej zachował się w całości, jest furtka. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś przez nią wychodził, i nie pamiętam, bym widział tu kiedyś światło w oknach. Ktoś mówił mi, że mieszka tam samotna kobieta. Kiedyś podejrzewałem, że to nieprawda, ale dziś jestem w stanie wyobrazić ją sobie – spędzającą kolejne dni w jedynym ogrzewanym pokoju, wśród od dawna niepotrzebnych już kompletów talerzy, filiżanek, kieliszków i serwetek.

Jedyną logiczną i rozsądną, a także jedyną zatwierdzoną przez naszych rodziców drogą do szkoły była ulica Grenadierów – wtedy na całej długości obsadzona po jednej stronie wysokimi drzewami, chyba niesłusznie nazywanymi przez nas topolami. Przez całą pierwszą klasę i część drugiej drogę tę przebywaliśmy pod opieką rodziców, a później – babci Roberta. Kiedy pozwolono nam już chodzić do szkoły i wracać z niej bez towarzystwa dorosłych, szybko odkryliśmy, że istnieje inna możliwa trasa, wcale nie dłuższa, a o wiele ciekawsza. Prowadziła przez inny świat, od którego nasi rodzice pragnęli nas trzymać jak najdalej – świat przedwojennych domków z czerwonej cegły, chylących się ku ziemi drewnianych płotów, kocich łbów i opuszczonych ogródków, gdzie znaleźć można było leżących wśród chwastów pijanych mężczyzn, a czasem tylko pozostawione przez nich puste butelki po wódce. Gdzieś tam, w drewnianej komórce mieszkała stara kobieta, która czasem zapuszczała się na nasze podwórko, niosąc na zgiętych pod kątem prostym plecach worek, do którego zbierała suchy chleb, wołając przeraźliwie słabym głosem: „Leba! Leba! Leba!”. Tam mieszkali też chłopcy, których widywaliśmy wprawdzie na korytarzach naszej szkoły, ale których obyczaje i sposób życia pozostawały dla nas przez długi czas tajemnicą. Wiedzieliśmy, że są to chuligani i że nie należy się do nich zbliżać. Spotykani w szkole, gdzie podlegali prawom cywilizacji, pozostawali, wtedy jeszcze, niegroźni. Ale tam byli na swoim terenie – wolni i doświadczający świata od nieznanej nam jeszcze strony. Nie zawsze udawało się ich ominąć. Teraz myślę, że byliśmy dla nich – porządnie ubrani, z nowymi tornistrami na plecach i przepisowo machający workami na buty – równie egzotyczni, jak oni dla nas. Chociaż niektórzy palili już papierosy i znali smak owocowego wina, chociaż wiedzieli z pewnością więcej niż my o przemocy, a niewykluczone, że również o nieczystym i niezdarnym seksie, wciąż byli chłopcami dziwiącymi się, tak jak my, różnym aspektom rzeczywistości. Może dlatego nigdy nam nic nie zrobili. Złe rzeczy, rzeczy prawdziwie okropne, zaczęły się dopiero później – ale szczęśliwie nie należą one do tej opowieści.

Tak więc zajrzawszy raz do tego świata – jak alchemik ze starej ryciny, który wysunął głowę poza klosz wyznaczający granice znanej rzeczywistości – nie mogliśmy się oprzeć jego dwuznacznemu urokowi. Odtąd rzadko kiedy wracaliśmy ze szkoły ulicą Grenadierów, którą zaczęliśmy określać lekceważąco „Cywilem”. Trasa przez „Dzicz”, czyli nieistniejącą już od dawna ulicę Stocką, nie była, jak już pisałem, dłuższa od tamtej. Okazało się jednak – o czym jako pierwszy przekonał się sam Odyseusz – że powrotna droga do domu może się w sposób nieprzewidziany, a czasem wręcz nadprzyrodzony, wydłużyć. Trudno mi już przypomnieć sobie, jak to się działo, ale zamiast przemierzać tę trasę w piętnaście minut, poświęcaliśmy na nią… Chciałbym napisać „całe godziny”, ale wiem, że to nieprawda, chociaż tak właśnie owe wędrówki zapisały się w mojej pamięci. Nie mogło tak być, bo gdybyśmy wracali ze szkoły zbyt długo, z pewnością nie uszłoby to uwadze naszych rodziców. Powiedzmy więc – godzinę. Ale i tak nie wiem już, bo z dwoma wyjątkami po prostu nie pamiętam, co mogliśmy tam robić przez tyle czasu. Nie pamiętam wielu innych rzeczy. Sama ulica Stocka jest dziś dla mnie – jak mapa Afryki z XVI wieku – pełna białych plam, które zamiast wypełniać się, rosną, pochłaniając kolejne jabłonki, latarnie, płoty i całe parcele. Zapomniałem też nazw uliczek, które przecinały Stocką, łącząc Grenadierów z Igańską – i dziś zaledwie zdaje mi się, że jedną z nich była ulica Czapelska.

Jednak po kolei. Zamiast opuszczać szkołę głównym wyjściem kierującym bezpośrednio na ulicę Grenadierów, wychodziliśmy przez szatnię na boisko i stamtąd, przez metalową furtkę, na uliczkę prowadzącą wzdłuż ogrodzenia sąsiadującego ze szkołą przedszkola. Tędy dochodziło się do pierwszej z kilku przecznic, których nazw nie potrafię już sobie przypomnieć. Po skręcie w lewo wystarczyło przejść około trzydziestu metrów, by znaleźć się na rogu Stockiej. Tu, po prawej stronie, na samym początku ulicy, stał jednopiętrowy dom, w którym mieszkał nasz kolega z klasy Karol B.

Karol był milczącym szczupłym chłopcem o delikatnej twarzy, lekko kręconych włosach i dużych, jasnych oczach. Trudno mi w to uwierzyć, ale wydaje mi się, że pamiętam dobrze, jak mieniły się powagą, kpiną, zdziwieniem i lękiem. Mało wnikliwy obserwator uznałby błąkający się po jego ustach niepewny uśmiech za oznakę nieśmiałości, ale dla nas był on przejawem bogatego życia wewnętrznego, które – jak domniemywaliśmy – z jednej strony ocierało się o łagodne szaleństwo, z drugiej zaś dostępowało udziału we wtajemniczeniu, którego natury nie umieliśmy sobie wyobrazić. Ale wtedy nie potrafilibyśmy ubrać tego przeczucia w słowa – nawet gdyby miały być równie nieporadne, jak to, co napisałem przed chwilą. Karol odgadywał chyba nasze zainteresowanie jego osobą i czasem wyjawiał nam jakieś elementy swojej egzystencji. Dzięki temu dowiedzieliśmy się na przykład, że jego rodzice zajmowali się napełnianiem wkładów do długopisów. Informacja ta zadziwiła nas i zapadła nam w pamięć bardzo mocno. Nigdy wcześniej nie pomyśleliśmy, że po to, byśmy mogli stawiać w naszych szesnastokartkowych zeszytach piękne litery, muszą być na świecie ludzie, którzy spędzają życie na wtłaczaniu gęstego atramentu do plastikowych rurek – niewiele przecież grubszych od zapałki. I choć z jednej strony wiedzieliśmy, że nasi rodzice zajmują się rzeczami bardziej nobilitującymi, to przecież nie mogli­śmy nie docenić kunsztu i umiejętności, które były z pewnością niezbędne w tak delikatnej pracy. Dom Karola wydał nam się więc miejscem niezwykłym – tak jakby działała tam prawdziwa pracownia alchemiczna. Ale jego zaufanie do nas miało najwidoczniej pewne granice. Zdarzyło się co najmniej kilka razy, że wracając ze szkoły, zachodziliśmy do niego, by dowiedzieć się od mamy lub starszej siostry, że nie ma go w domu. Co najmniej raz podejrzenia, że Karol ukrywa się przed nami, wciągając w tę konspirację członków rodziny, potwierdziły się, kiedy kręcąc się po okolicy, przyłapaliśmy go, jak wymyka się z domu, w którym go rzekomo nie było. Nie wiedzieliśmy, co skłaniało go do takiego postępowania. Może były to napady zawstydzenia – w rodzaju tych, które czasem nie pozwalały mu odpowiedzieć na proste pytania irytujących się coraz bardziej nauczycieli – a może jakieś zajęcia lub plany, w których moglibyśmy mu przeszkodzić. Nie wiemy tego również dziś – tak jak nie wiemy, jaką niezwykłą drogę życiową wybrał i czym się obecnie zajmuje. Straciliśmy go z oczu już w pierwszych latach szkoły średniej.

Dalszy odcinek Stockiej został pochłonięty przez dwie białe plamy. Jedna z nich ciągnie się po lewej stronie ulicy (nie pamiętam nawet, co znajdowało się naprzeciwko domu Karola) aż do pustej parceli, na której nie było śladu fundamentów. Może nigdy nie było tam żadnego domu? Zarośnięta dziką trawą i chwastami łączka była chyba przegrodzona symbolicznym płotkiem, tak jakby ktoś rościł sobie jednak do niej prawa lub robił z niej jakiś użytek. Wydaje mi się, że na tej wydzielonej części stała jakaś komórka. Gołębnik? Stary kurnik? Nie wiem. Dalej Stocką przecinała brukowana kocimi łbami uliczka. Za nią stał osłonięty solidnym parkanem parterowy dom. Potem znów bezpańska parcela. Tu jednak, wśród gęstych krzewów, stały ruiny budynku, z którego zachował się częściowo przynajmniej jeden pokój. Nawet jeśli brakowało w nim sufitu, musiał być na tyle przytulny, że stał się popularnym miejscem przygodnych alkoholowych libacji.

Było to miejsce prawdziwie numinotyczne – nieodparcie kuszące i przerażające zarazem. Kusiło możliwością znalezienia butelek po wódce lub winie, które można było sprzedać w pobliskim skupie, i przerażało pamięcią spotkań z wychylającymi się z krzaków bełkocącymi lub przeklinającymi mężczyznami w brudnych ubraniach. Czasem bywały tam również kobiety, ale fakt ten, zamiast dawać nadzieję, niepokoił jeszcze bardziej. Poszukiwanie butelek potrafiło nas wciągnąć równie mocno, jak niektórych ludzi wciąga zbieranie grzybów. Wyłaniający się z trawy lub gruzu jasny błysk białego szkła, czasem przełamanego odcieniem morskiego błękitu, barwa etykiety (zdarzało się, że była to owa słynna klasyczna czerwień), surowy, ale już zanikający zapach ostatnich kropel alkoholu – wszystko to składało się na radosne doznanie porównywalne jedynie ze znalezieniem wśród dziewiczych mchów doskonale kształtnego prawdziwka o oszczędnym, a przecież dojmującym aromacie.

Ale też tu mniej więcej, na końcowym odcinku Stoc­kiej, zdarzało nam się oddawać innemu, równie narkotycznemu zajęciu. Wiosną i jesienią na nierównej powierzchni ulicy tworzyły się dziesiątki, jeśli nie setki kałuż – czasem tak dużych i licznych, że trzeba było znacznej uwagi, by wynaleźć prowadzącą między nimi bezpieczną drogę. Pewnego razu któryś z nas, jak Mojżesz uderzający laską w skałę, by uwolnić ukrytą w niej wodę, przeciągnął patykiem po wilgotnej ziemi oddzielającej dwie kałuże. Wąski rowek podszedł od dołu wodą, która pociągając za sobą ziarenka piasku, szybko zwróciła się w jedną stronę i zamieniła się w strumyk. Jedna kałuża zaczęła przepływać do drugiej. Widok ten wydał nam się równie cudowny, jak cudowny musiał wydać się Żydom – też przecież odbywającym wtedy swoją podróż wszystkich podróży – widok wody tryskającej z jałowej pustyni. Co prawda pierwszy przepływ szybko ustał, ale chwila ta wystarczyła, byśmy dostrzegli przed sobą wielkie wyzwanie. Postanowiliśmy przepompować wszystkie kałuże na stumetrowym chyba odcinku ulicy. Nie pamiętam, czy chodziło o to, żeby w ostatecznym rachunku skierować całą tę wodę do morza, czy o to, by zalać w jednym miejscu ulicę tak, by nikt nie mógł przejść nią suchą nogą. Sądzę, że cieszył nas sam proces, samo wyzwalanie energii uśpionej w nieruchomych plamach wody. Zrzuciliśmy tornistry, znaleźliśmy solidne kije do drążenia kanałów i pomagając sobie obcasami butów, a czasem gołymi dłońmi, zabraliśmy się do pracy. Początkowo szło dobrze. Przez chwilę udało nam się spowodować, że na niektórych odcinkach ulicą Stocką płynęły rwące potoki. Jedne kałuże znikały, inne potężniały do tego stopnia, że same, już bez naszej pomocy, przerywały błotne zapory dzielące je od następnych. Ale nie trwało to długo. Byliśmy przecież na równinnym Mazowszu. Z dwudziestu, a może trzydziestu różnej wielkości kałuż zostało ich kilkakrotnie mniej – dużych wprawdzie, ale w żadnym wypadku gigantycznych. Dalsze próby ich łączenia na nic się nie zdały – zamiast przelewać się po kolei jedne do drugich i zmierzać tam, gdzie kończyła się ulica, stały w miejscu albo, co gorsza, płynęły z powrotem w stronę szkoły, powodując wypełnianie się osuszonych już depresji. Ulica nie miała spadku. To smutne odkrycie – nie od razu uwierzyliśmy w to, co stawało się oczywiste – przywróciło nas do rzeczywistości. Było późno. Zebraliśmy szybko tornistry, otrzepaliśmy z błota przemoczone buty i pobiegliśmy do domu, gdzie czekały na nas pewnie zaniepokojone babcie lub mamy.

Zdarzało nam się jeszcze kilkakrotnie powracać do tego zajęcia. Ale już nigdy nie zabieraliśmy się do niego z takim entuzjazmem i nigdy nie sprawiło nam takiej radości, jak wtedy. Drążyliśmy kanały, ale sączącą się nimi wodę obserwowaliśmy, jeśli nie beznamiętnie, to co najwyżej ze spokojnym zainteresowaniem.

Druga biała plama zaczyna się dla mnie tuż za domem Karola, czyli po prawej stronie ulicy, i ciągnie przez co najmniej dwie przecznice aż do zasłoniętego samozwańczym żywopłotem skupu butelek. Tu – w miejscu, gdzie sąsiadowały ze sobą dwa osiowe punkty małego świata poszukiwaczy surowców wtórnych – kończyła się ulica Stocka zamknięta dwupiętrową chyba kamienicą z czerwonej cegły. Skręcając w lewo, dochodziło się do bramy stolarni, która, choć sama w sobie godna opowieści, nie leży już na trasie matki wszystkich podróży. My skręcaliśmy w prawo. Uliczka musiała być często wysypywana popiołem i miałem węglowym, bo dziś wydaje mi się, że była niemal czarna. Szliśmy nią tylko kawałek. Jeśli nie mieliśmy tam żadnego interesu, mijaliśmy obojętnie furtkę skupu butelek i nie dochodząc do ulicy Grenadierów, odbijaliśmy w lewo, by przeciąwszy pusty, zarośnięty trawą teren, dojść do Majdańskiej, za którą zaczynały się bloki – czyli nasze podwórko. To wszystko.

Jak napisałem, wracając ze szkoły, na ogół mijaliśmy wejście do skupu – butelki zdobywało się raczej w czasie specjalnych wypraw polegających, jak każde kompetent­ne grzybobranie, na systematycznym przeszukiwaniu miejsc znanych zbieraczowi jako obiecujące. Ale tym razem muszę się tu zatrzymać, by usłyszeć raz jeszcze pewien dźwięk, który nie wiem dlaczego zapadł mi w pamięć równie mocno, jak pełne wyrazu oczy Karola B. Punkt skupu mieścił się na nadspodziewanie dużym terenie. Ogrodzony gęstymi krzakami i drucianą siatką lub płotem, pozostawał całkowicie niewidoczny z ulicy. Furtka była chyba drewniana i nie jest wykluczone, że wypisano na niej oficjalne godziny otwarcia – choć zdarzyło mi się kilka razy zastać ją z niewiadomych powodów zamkniętą w samym środku dnia. Może właśnie ta furtka sprawia, że nie potrafię uwolnić się od niewłaściwego chyba skojarzenia z tajemniczym ogrodem, o którym czytałem – w tamtych właśnie czasach – w książce dla dziewczynek. To prawda, że po jej otwarciu trafiało się do miejsca, które kiedyś mogło być ogrodem. Bywałem tam o różnych porach roku, ale zapamiętałem je jako chłodne, pełne deszczowej wilgoci, a nawet delikatnie zamglone. Początkowo nie widać było żadnego budynku ani ludzi. Trawa, zarośla, jakieś drzewa. A więc jednak, przynajmniej w pewnym sensie, tajemniczy ogród. Żeby odkryć jego prozaiczny sekret, trzeba było pójść kawałek dalej wydeptaną ścieżką. Zza krzaków wyłaniała się niechlujna budka otoczona stertami drewnianych skrzynek na butelki. Ścieżka prowadziła prosto do przykrytego ceratą stołu. Tu wykładało się towar. Brzęk szkła wywabiał z budki ponurego mężczyznę. Człowiek ten nigdy nie zachowywał się sympatycznie, a szczególnie się irytował, gdy wśród dostarczonych butelek wykrywał egzemplarze z zachowaną na szyjce metalową obrączką – pozostałością po zakrętce. Chociaż bałem się jego gniewu, niedopatrzenia takie zdarzały mi się często. Mamrocząc przekleństwa, mężczyzna wręczał mi wtedy ułamany aluminiowy nóż. Trzeba było wsunąć kant złamanego ostrza pod miękki pasek metalu, podważyć go i tym samym ruchem przeciąć. Nie od razu się to udawało. Naderwana blacha kaleczyła skórę, a piekące krople wódki spływały po mokrych palcach. Ale potem nabrałem wprawy. Bardzo niewiele rzeczy z tamtych czasów pamiętam tak wyraźnie i zmysłowo jak ciche szuranie noża wpychanego między szkło i metal, a potem suchy dźwięk rozrywającej się aluminiowej opaski.Przewodnik

Moja sytuacja na kontynencie stała się niejasna

Gombrowicz, Zdarzenia na brygu Banbury

18 stycznia 2000

Nie mogę wiedzieć, co dokładnie miał na myśli Gombrowicz, kiedy pisał te słowa. Nie przeczytałem ich sam – przytoczył mi je dawno temu kolega, który wtedy, tak jak ja teraz, odczuł ich dotkliwą uniwersalność.

Od tamtej pory przypominałem je sobie kilkakrotnie. Przypomniałem je sobie również dziś. Od tygodnia już chyba, powodowany dziwnym niepokojem, kupuję mapy nieznanych mi krajów, a wieczory spędzam, studiując szkolny atlas geograficzny córki. Już dwa razy byłem w biurze Orbisu, by dowiadywać się o ceny połączeń kolejowych z Ułan Bator, Ałma Atą, Tbilisi, Duszanbe.

Wprawdzie nie zdecydowałem jeszcze, dokąd pojadę, ale odkąd dowiedziałem się, że wystarczy około dwustu złotych i dwadzieścia cztery godziny jazdy pociągiem, by znaleźć się na przykład w Odessie, czuję się lepiej.

25 stycznia 2000

Dlaczego Mongolia? To nie mój pomysł. To pomysł Stefana. Struktura podróży, gdy się nad tym głębiej zastanowić, pełna jest pętli przecinających różne plany czasowe o niejasnej hierarchii. Niezrealizowana jeszcze i wciąż hipotetyczna wyprawa do Mongolii jest dzieckiem innej podróży, której jednym z epizodów jest spotkanie ze Stefanem. Czy była to w ogóle podróż? Powtarzana dziesiątki razy trasa Warszawa–Mazury–Warszawa. W jedną stronę dwieście osiemdziesiąt kilka kilometrów. Do Mongolii jest znacznie dalej. Gdyby jednak dodać do siebie wszystkie kilometry, jakie przebywam na niej w ciągu jednego roku, mogłoby się okazać, że dojechałbym nie tylko do Ułan Bator, ale nawet do Chin. Ale czy przyszłoby mi to do głowy, gdyby nie Stefan i jego konie?

Mazury, gmina Świętajno, wieś Kije. Ktoś, kto trzyma się dobrze na koniu, powinien spędzić tu kilka dni, jeżdżąc ze Stefanem po ciągnących się niemal po horyzont dzikich, pofałdowanych łąkach. Ceny umowne. Kiedyś można było się tu czasem dodzwonić. Warunki dość surowe – ale można dostać samodzielny pokój z łazienką i umówić się w sprawie wyżywienia. Siedem koni, dwa psy i dwa koty. Dojazd przez Ełk, Straduny, Sajzy i dalej na Wronki. (Z Sajz można zrobić ryzykowny skrót polną drogą przez Połom – wjeżdżając do Kijów, przejeżdża się wtedy przez podwórze zrujnowanego poniemieckiego majątku). Jadąc wyboistą drogą na Wronki, trzeba skręcić w lewo mniej więcej cztery kilometry przed Wronkami (drogowskaz „Kije 2”).

20 lutego 2000

Jeśli wziąć pod uwagę kierunki moich dotychczasowych studiów nad mapami, wyjazd do Egiptu trzeba uznać nie tylko za niespodziewany, ale wręcz za niezrozumiały. Jestem oczywiście w stanie odtworzyć ciąg wydarzeń, które sprowadziły mnie do Hurghady, ale nie ma potrzeby, by robić to w tym miejscu. Same zdarzenia wyjaśniają niewiele.

Egipt, Hurghada nad Morzem Czerwonym. W lutym 2000 roku tygodniowy wyjazd do Hurghady z biurem Scan Holiday można było wykupić za niecałe tysiąc siedem­set złotych. Była to cena niższa niż w normalnej ofercie, ale wyższa od tak zwanych last minute. Niewykluczone jednak, że korzyść ta została okupiona rezygnacją z jakiegoś luksusu – telewizora w pokoju, sprawnej toalety lub normalnej szafy na ubrania – którym cieszą się być może mieszkańcy głównego budynku hotelowego. Hotel El Samaka. Prawdopodobnie jeden z pośledniejszych w tym mieście – choć całkiem przyzwoity. W innych hotelach, które zdarzyło mi się odwiedzić, jest zdecydowanie więcej błyszczących powierzchni. Ale nie narzekam.

Od wiedzy o hotelach na pewno ważniejsza jest wiedza o tym, kiedy zaczyna się tu lato. Otóż zaczyna się wtedy, gdy przestaje wiać wiatr. Tak powiedział mi młody Arab spotkany wieczorem na nabrzeżu hotelowej przystani. Powiedział mi również (był to drugi dzień mojego pobytu), że wiatr będzie wiał jeszcze przez dziesięć dni. Zmartwiłem się – bo z tego wynikało, że nie dowiem się, jak wygląda latem Morze Czerwone.

Wiem natomiast, jak wygląda wiosną. W dzień można chodzić w strojach plażowych. Słońce jest ciepłe i ostre. Kiedy leży się w miejscu osłoniętym od wiatru, robi się za ciepło, a blada skóra Europejczyka staje się w ciągu kilku godzin boleśnie czerwona. Jeśli jednak wyjść na otwartą plażę, gdzie przez cały dzień wieje równomierny wiatr, robi się chłodno – wprawdzie nie aż tak, by konieczne były długie spodnie i koszula, ale wystarczająco, by stracić ochotę na wejście do wody. Tymczasem warto się przemóc. Woda nie jest zbyt ciepła, ale nie trzeba wielkiej determinacji, by spędzić w niej piętnaście do dwudziestu minut. Jednak po wyjściu z morza trudno się zagrzać.

Dlatego lepiej byłoby przyjechać tu trochę później. W Warszawie ostatnie dni lutego i pierwsze dni marca mogą być tak samo okropne. Nie ma zatem większego znaczenia, czy wyjedzie się trochę wcześniej, czy trochę później – tymczasem tu dokonuje się przejście od wiosny do lata. Ale nie ręczę za precyzję tej informacji. Nie ręczył za nią również mężczyzna, od którego wiem to wszystko. Powiedział:

– Dziesięć dni. Może dzień lub dwa mniej. A potem lato zaczyna się od razu.

Co robiłem wieczorem na nabrzeżu hotelowej przystani? To też jest ważna informacja. Chociaż księżyc był w pełni, a jego światło odbijało się pięknie w morzu (o tej porze spokojniejszym niż za dnia), nie wybrałem się na romantyczną przechadzkę. Byłem na rybach. Wygląda na to, że nikt z hotelowych gości nie wie, że po to, by zajmować się tu wędkarstwem, nie trzeba wynajmować za wielkie pieniądze łódki ze sprzętem i przewodnikiem. Wystarczy kupić szpulę żyłki wędkarskiej oraz kilka ołowianych ciężarków i haczyków.

W tutejszym sklepie wędkarskim zapłaciłem za wszystko (40 jardów żyłki 0,4 mm firmy Daiwa, 10 haczyków nr 5 i kilka ołowianych kulek z dziurką do przewleczenia żyłki) 13 funtów egipskich (1 funt to mniej więcej 1,25 złotego). Sklep najłatwiej znaleźć, prosząc taksówkarza o zawiezienie do duty free shop; gdy dojedzie się w okolice wielkiego wolnocłowego sklepu w kształcie obudowanej kolumnami piramidy – trzeba zapytać o fishing shop.

Z przedmiotów tych można w kilka minut zmontować wędkarski zestaw. Łowi się z ręki, bez żadnego wędziska czy kołowrotka, ale wygodniej jest nawinąć żyłkę (wystarczy piętnaście metrów) na krótką deseczkę. Przy pewnej wprawie zestaw taki można wprawdzie zarzucić na odległość dziesięciu metrów, ale nie jest to konieczne. Najlepiej łowić z pomostów lub umocnionych brzegów na przystaniach, gdzie woda ma od razu głębokość od dwóch do ponad trzech metrów. Jeden z moich kolegów z przystani (po trzech dniach wędkowania mam ich już co najmniej dwóch) powiedział mi, że najlepszą przynętą są surowe kalmary. Trzeba odkroić półtoracentymetrowy kawałek cienkiego odnóża i założyć go na haczyk. Następnie wysnuwamy ze szpuli lub deseczki kilka metrów żyłki, tak by leżała w luźnych zwojach na brzegu. Kiedy jesteśmy pewni, że nic się nie poplącze, wahadłowym ruchem wrzucamy do wody ciężarek z haczykiem. Teraz ściągamy powoli zestaw do siebie lub pozwalamy mu przez chwilę poleżeć na dnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: