Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niemcewicz od przodu i od tyłu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Niemcewicz od przodu i od tyłu - ebook

Karol Zbyszewski (1904-1990) – prozaik, publicysta i satyryk. Ukończył historię na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował m.in. w wileńskim „Słowie”, „Prosto z mostu”, „Czasie”. Walczył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Po wojnie pozostał w Anglii, przez czterdzieści lat pracował w londyńskim „Dzienniku Polskim”.

Zasłynął kontrowersyjną książką Niemcewicz od przodu i tyłu, która była jego niedoszłą pracą doktorską, nieprzyjętą przez Uniwersytet Warszawski (wyd. 1939). Jest ona dobrze udokumentowaną dziennikarską satyrą, pamfletem na XVIII-wieczną Polskę w przededniu jej upadku.

Autor nie oszczędza nikogo ze znanych osobistości epoki: wyśmiewa z równą werwą polityków ze zwalczających się obozów, duchowieństwo, wojsko, nie oszczędzając też króla ani głównego bohatera, autora Powrotu posła. Wykpiwa pijaństwo, lenistwo, lekkomyślność, zamiłowanie do pustego frazesu i gestu, dewocję, pieniactwo polityczne i inne przywary, całe społeczeństwo czyniąc w jakimś sensie odpowiedzialnym za klęskę rozbiorów.

Autor Niemcewicza… tworzy obraz jakiegoś makabrycznego świata błaznów, którymi główny bohater – król, dyryguje. Polacy sięgali do przeszłości z powagą, aby czerpać stamtąd natchnienie, pocieszenie lub naukę. Zbyszewski przeciwstawiał się takiemu nastawieniu, spojrzał na historię Polski dla zabawy, dziennikarskiej satyry i powierzchownej karykatury.

                                  Andrzej Zahorski,

                                  Spór o Stanisława Augusta, Warszawa 1990

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-339-9
Rozmiar pliku: 796 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo wstępne do wydania z 1939 roku

Wydawnictwo Rój prosiło mnie o przedmowę do tej książki Karola Zbyszewskiego.

Ano! Byłem i jestem „Karola” redaktorem od wielu lat, nic więc dziwnego, że będę kumem jego pierwszego dziecka.

Ale podejrzewam, że inne jeszcze względy mogły wpłynąć na Rój w danym wypadku i podejrzenia te zaraz wypowiem: Oto należę do tych, którzy z jak najgłośniejszym wystąpili protestem przeciw sposobowi, w jaki przewiezione zostały do Polski zwłoki Stanisława Augusta w październiku ubiegłego roku, a także do tych, którzy żądali, aby współczesna Polska uszanowała majestat Korony i nieszczęścia, i aby zwłoki ostatniego naszego króla spoczęły na Wawelu. Wywodziłem nawet prawnie, że ten pogrzeb na Wawelu stanowi konstytucyjny obowiązek naszego rządu, wynikający ze stosowania przez Polskę odrodzoną zasady restitutio in integram do sukcesji po dawnej Rzeczypospolitej. Gdyby Stanisław August umarł przed rozbiorem — pisałem — niewątpliwie byłby pochowany na Wawelu. My zasadniczo nie uznajemy rozbiorów, nie uznajemy i nie uznawaliśmy nigdy abdykacji i gwałtu. Jakie więc ma prawo rząd polski detronizować Stanisława Augusta po śmierci i odmawiać jego trumnie tych honorów, które mu się należą jako naczelnikowi państwa polskiego i monarsze?

I po tej dyskusji wydawnictwo Rój zwraca się do mnie o napisanie przedmowy do książki, która jest strasznym i zawziętym paszkwilem na ostatniego króla Polski i Wielkiego Księcia Litwy.

Wydawnictwo Rój szuka puklerza przed opinią.

*

Wiem, że trudno mi będzie obronić tę książkę przed ludźmi, którzy „Karola” czytać będą po raz pierwszy.

Ale… ale, było to tak.

Przed jedenastu laty zaczął u nas, w redakcji „Słowa”, pracować młody, małomówny człowiek, wysoki, trochę ociężały w ruchach, o zmierzwionych blond włosach, niebieskich oczach. Odpowiadał na wszystko z trudnością, najchętniej zaczynając swe odpowiedzi od niedbałego:

— Eeee.

— Czy grywa pan w tenis?

— Eeee, trochę.

Potem okazuje się, że właśnie dostał pierwszą czy drugą nagrodę na jakimś wielkim, bardzo wielkim konkursie tenisowym.

— Czy grywa pan w futbol?

— Eeee.

I tego dnia czytamy w stołecznej gazecie sportowej, że „od chwili wyjazdu z Warszawy Zbyszewskiego futbol warszawski etc., etc.”.

Pan Karol miał redagować dział depesz, ale sprawiały one nam ciągły kłopot. Kiedyś wiadomość o śmierci czy kalectwie jakiejś odważnej lotniczki, która spadła z aparatem, zatytułował: „Żeby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała”. Wybuchło słuszne oburzenie naszych czytelników, p. Karol przestał tworzyć nagłówki nad depeszami i zaczął pisywać felietoniki.

I tu znów była rozpacz. Starszym pannom, a zwłaszcza starszym paniom, które dokoła takiego pisma prowincjonalnego jak „Słowo” mają zawsze dużo do powiedzenia, felietoniki Karola z początku nie podobały się zupełnie. Karol miał styl krótki i obrazowy, ale nie pisał nigdy o kimś, że szedł, tylko zawsze „gramolił się”, zamiast „mówić”, stale „gdakać”; nigdy nie nazwał dziewczyny lub sportsmenki inaczej jak „klucha”, rzadziej używany był wyraz „klępa”. O kobietach najchętniej pisał przez „kuchty”. Była jakaś pielgrzymka pań u Ojca Świętego w Rzymie i Karol znów o nich napisał przez „kuchty”. Wynikły z tego duże przykrości. Nie były one odosobnione. Mamy zaprzyjaźnionego ministra w gabinecie, Karol pisze: „tylko taki matoł jak minister…”, tu zostaje wymieniona nazwa resortu. Jestem posłem, zasiadam na jednych ławach z wybitnym politykiem, któremu umiera teść, będący z kolei uczonym, chlubą Polski, uczonym o europejskiej sławie. Karolowi strzela do głowy o nim napisać per „śpiesząc się kiedyś na randkę z lafiryndką”. Sam p. marszałek Miedziński w złotych czasach Bloku Bezpartyjnego interweniował u mnie w sprawie jakiegoś felietoniku Karola znowuż o „Gazecie Polskiej” i jej redaktorach.

Przykrości mam ciągle, ale już w kilka miesięcy po niemożliwych felietonikach Karola oświadczam zgorszonemu gronu redakcyjnemu:

— Karol… oto jest największy talent w „Słowie”.

Wiem, że to oświadczenie uznane było za wybryk czy paradoks z mojej strony.

Ale w owych czasach otrzymywałem czasami pocztówki z impertynencjami od samego Adolfa Nowaczyńskiego. I oto w takiej pocztówce Nowaczyńskiego, któremu nikt nie zarzuci, że nie umie pisać lub że nie zna się na pisarzach, czytałem:

„…powiedzcie waszemu Karolowi, że stary Nowaczyński wróży mu wielką, dickensowską przyszłość.

— Tylko kto jest ten Karol?”

*

Zalety, talent, nie cofnę się przed wyrazem: wielkość pióra Karola polega na jego niesłychanej jędrności i wyrazistości. Są to, powiadam, zalety pióra, techniczne wartości tego pisarza. Daleki jestem od obrony wszystkiego, co Karol napisze.

Wiem tylko, że w czasach niesłychanie pompatycznej, mdławej wzniosłości, w powodzi tych nieudolnie skrojonych frazesów, hiperfrazesów, ultrafrazesów, którymi przeładowana jest Polska od góry do dołu, od toastów pp. wójtów do exposé pp. ministrów, lapidarność Karola, chociażby brutalna, chociażby obelżywa, staje się tym, czym zimna woda dla spoconego w duchocie ciała.

Satyrykiem potrafi być Karol wspaniałym. Oto strofka z jego codziennych felietoników, w dwa dni po wyborach sejmowych.

Policjant poucza dozorcę domowego, który przyszedł głosować na Sławka jako na najlepszego przyjaciela zmarłego Marszałka:

— Kto? Sławek? Kto wam powiedział takie bzdury? Makowski — ooo, to był pierwszy przyjaciel, we wszystkim się go Marszałek radził a już jak Makowskiego nie było pod ręką, posyłano po Szczepańskiego.

Ileż komizmu mieści się w owym „posyłano”. Widzimy ten zakrzątany Belweder posyłający po Szczepańskiego, o którego egzystencji w rzeczywistości nigdy Marszałek Piłsudski nie słyszał.

Wiem, jakie będą się formułować osądy i zarzuty przeciw tej książce.

Był taki „Pamiętnik Kosti Riabcewa”, bolszewicki pamiętnik bolszewickiego chłopa. Ten Kostia Riabcew pisał o różnych sprawach, „plewat’ mnie na nich s wysziny tietjawo etaża”. I usłyszymy może zarzuty, że Zbyszewski piszący o epoce rokoko to taki Kostia Riabcew. I że jego stosunek do króla — kochanka, króla — Stasia, króla — rokoko przypomina młodego draba, który od starego estety i mecenasa sztuki, od starego arystokraty o pięknym obliczu, lecz sflaczałych nogach wymaga, aby dobrze kopał piłkę, i trzęsie nim, i wymyśla za to, że ten nie umie grać w futbol.

Dużo, bardzo dużo brutalności jest w łapach Karola, kiedy targa przyżółkłą staroświecczyznę naszego osiemnastowiecza.

A jest także co innego. Lapidarny, brutalny Karol z „Wirów Stolicy” w „Słowie” i z „Ryżowej szczotki” w „Prosto z Mostu” jest patriotą. Poznać to można po tym, że nigdy nie używa frazesu, że ma wstręt do „państwowotwórczego” zakłamania, że warczy na dzisiejszość i rzeczywistość polską. I ten sam patriota Karol jest historykiem XVIII wieku polskiego. On te osoby, które dla nas są już poukładane w trumny, zna z bliska, on z nimi obcuje codziennie w studiach naukowych. I oto ich działalność budzi w nim taki sam gwałtowny protest jak w nas, dziennikarzach, budzi gadatliwość i zakłamanie obecnych naszych polityków. Karol nienawidzi tych ludzi, którzy prowadzili Polskę do trzeciego rozbioru, i w tej nienawiści zwraca przeciw nim swój oręż satyryka. Karol historyk reaguje na fakty, poznawane przez siebie z żywością Karola dziennikarza. Książka ta jest oryginalnym anachronizmem, który polega na tym, że ma treść historyczną, a została napisana metodą żywej i ostrej polemiki dziennikarskiej. Książkę tę można także nazwać parodią historii, można ją nazwać „co o historii lat dawnych napisałby dziennikarz współczesny, dzisiejszy felietonista polityczno-polemiczno-satyryczny”. A ponieważ tu w osobie Karola zbiegł się historyk o nie byle jakiej erudycji i dziennikarz pierwszorzędny, więc książka ta staje się lekturą wspaniałą, oryginalnym rarytasem dla ludzi o wyrobionym podniebieniu literackim.

Stanisław Mackiewicz

(Słowo wstępne do wydania z 1939 roku)Przedmowa

Ślęczałem siedem lat nad tą pracą, spóźniłem się nawet dwa razy na tenis, tak mnie pochłonęło zapylone archiwum. Cytuję 193 źródła (cyferki w tekście oznaczają numery dzieł podane w bibliografii), ale jasne, że przeczytałem trzy razy tyle książek i przewertowałem stosy rękopisów. Podałem tylko tytuły tych źródeł, na które się powołuję — samą esencję.

Skromnie twierdzę, że mam dość wiadomości na napisanie pół tuzina rozpraw doktorskich. Nasłuchałem się ich dużo, wiem, jak powinny wyglądać: meeeee — meeee — muuuu… coś pośredniego między sprostowaniem urzędowym a obwieszczeniem o licytacji.

Pedantyczna dokładność, rozwlekłość, oschłość, zagmatwany styl, zupełne lekceważenie ewentualnego czytelnika — oto zasadnicze cechy. W rezultacie najgorliwsza narzeczona zasypia nad dziełem ukochanego doktusia. Piwnice Towarzystwa Naukowego w Pałacu Staszica są wypchane po sufit nietkniętymi nakładami rozpraw doktorskich. Łatwiej namówić profesora uniwersytetu na kupno fujarki niż normalnego człowieka na tezę doktorską. Są to studnie wiedzy, z których nikt nie czerpie.

Jako zawodowy dziennikarz jestem przyzwyczajony pisać dla ludzi — nie dla myszy bibliotecznych. Zabierając się więc do Niemcewicza, postanowiłem napisać pracę doktorską i jednocześnie rzecz, którą by ktoś jeszcze przeczytał oprócz profesora.

Pierwsza część zamierzenia się nie powiodła. Nie będę figurował w książce telefonicznej jako „dr Zbyszewski” i fryzjer z przeciwka nie będzie mi mówił: Szanowanie panu doktorowi! To są te przywileje stanu doktorskiego, o których mamrocze po łacinie Jego Magnificencja rektor przy promocji. Ale niedyplomowany generał może wygrać wielką bitwę, więc chyba i nie-doktór może napisać wartościową pracę naukową.

Niektórzy mało rozgarnięci czytelnicy mogą się dopatrywać w mojej książce braku poszanowania dla religii, wojskowości, monarchii, arystokracji, sejmu, moralności — no dla wszystkiego.

Protestuję jak najenergiczniej. Ani mi w głowie żadne „szarganie świętości”. Lecz nie mogę ludzi, co doprowadzili Polskę do upadku, przedstawiać w korzystnym świetle. Bardzo wygodnie zwalać wszelkie nieszczęścia na zły los, fatum, sytuację międzynarodową — ale to nieprzekonujące. Jeśli zdechnie osioł — może istotnie to tylko pech, ale gdy ginie całe państwo, ktoś jednak jest temu winien.

Polska upadła nie z powodu Katarzyny i Prus, lecz z winy Poniatowskiego, magnatów, biskupów i szlachty.

Jestem głęboko religijny i dlatego doceniam ogromny wpływ i znaczenie duchowieństwa. Odmalowując jakąś epokę, niepodobna go pominąć. Gdyby w XVIII wieku kler stał na właściwym poziomie, nie doszłoby do takiego rozpicia, nieróbstwa, przedajności, spodlenia. Byli nawet antypapieże, nie tylko zbrodniczy biskupi. Nie należy tego przemilczeć. Tym wspanialej to świadczy o Kościele katolickim, że mimo okresów niżu swych kapłanów nic nie stracił ze swej powagi i świetności.

Pobożność szlachty z tej epoki nic nie była warta. Klepało cały dzień pacierze takie uosobienie siedmiu grzechów głównych, wykraczając w międzyczasie przeciw wszystkim dziesięciu przykazaniom boskim. Ta czysto zewnętrzna, powierzchowna pobożność, zwana fideizmem, została przez Rzym przykładnie potępiona.

Cokolwiek podaję — jest oparte na źródłach. Oprócz tytułu nic tu nie wymyśliłem.

— A czy wszystkie dialogi są autentyczne? — niepokoili się koledzy doktoranci na seminarium.

No, źródła nie zawsze są na tyle szczegółowe. W każdym razie rozmowy takie powinny były się odbyć.

Karol ZbyszewskiPrzedmowa do drugiego wydania (odpowiedź recenzentom)

W ciągu dwóch miesięcy doczekałem się wyczerpania pierwszego nakładu, kilkunastu rzeczowych recenzyj i przeszło 50 wściekłych napaści przypominających kubły pomyj.

Jedną sensowną uwagę zrobił mi profesor Skałkowski (uczony prawdziwej — nie kukielowej miary), wniosłem odpowiednią poprawkę: Stanisław August roztrwonił bezmyślnie na niewykończone budowle nie kilkaset, lecz — kilkadziesiąt milionów.

Grzymała Siedlecki wytyka, że nazwałem Poniatowskiego na 59 stronie podstolim. Nie spostrzegł, że na 195 piszę prawidłowo — stolnik. Przejęzyczenie. Suponuje, że nie odróżniam Sielc od Siedlec. Doskonale odróżniam — byłem motocyklem i w jednych, i w drugich. Ma natomiast świętą rację, że pod Kłuszynem zwyciężył Żółkiewski — nie Tarnowski, poprawiłem to przepisanie się skwapliwie.

W kilkudziesięciu artykułach wytknięto mi tedy konkretnie dwa drobniutkie błędy. Niewiele jak na tyle wrzasku, że Niemcewicz nie jest pracą naukową.

RAŻĄCA NIEZNAJOMOŚĆ TEKSTÓW KUKIELA

Z ogromną, pięćsetwierszową filipiką wystąpił przeciw mnie w tygodniku „Zwrot” doktór-profesor-generał-dyrektor Muzeum Czartoryskich Marian Kukiel. Klio w rynsztoku zatytułował on swój akt oskarżenia, pomawiając mnie o fałszowanie źródeł; zaraz zobaczymy, że to pan profesor-dyrektor sam zanurzył się w rynsztoku po uszy.

Dawszy obszerną (zupełnie wadliwą) charakterystykę pamiętników Niemcewicza, która ma na celu wpojenie w czytelnika „Zwrotu” przeświadczenia, że Kukiel zna te pamiętniki na pamięć, pisze pan profesor:

Tak jest z samym Niemcewiczem. Autorowi szło o jego dzieje seksualne. Niemcewicz jako pamiętnikarz jest bardzo dyskretny co do swego osobistego życia. Autor przyszedł z pomocą. Już w korpusie kadetów obdarzył go okazałą doboszową udzielającą mu ars amandi. W powołanych tu pamiętnikach rękopiśmiennych o doboszowej ani słowa. Jest ona okazałą amplifikacją.

Dobitnie napisane. Nie ma żadnych wątpliwości. — Fe, wstrętny pornograf ten Zbyszewski — pomyśli sobie czytelnik „Zwrotu” — szkaluje lilijnego Niemcewicza, zmyśla bezczelnie i jeszcze daje numerek źródła. Co za łgarz!

Do „dziejów seksualnych” Niemcewicza nie przywiązuję wcale nadmiernej wagi, mam w ogóle odrazę do tych frywolnych tematów i poruszam je li o tyle, o ile zmuszają mnie do tego źródła, ale skoro profesor Kukiel zarzuca mi zmyślanie w tej dziedzinie — wykażę, kto zmyśla naprawdę.

Oto dowód namacalny: w pamiętnikach Niemcewicza (Muzeum Czartoryskich, sygnatura 5559), tom pierwszy, strona 114, wiersz pierwszy od góry, słowo czwarte od lewej (profesorom na poziomie Kukiela trzeba wszystko palcem pokazywać — sami niczego się nie doszukają) stoi jak wół:

W szesnastym jeszcze roku wieku mego, żona dobosza od kadetów, przystojna kobieta, pierwsza dała mi poznać różnicę między płcią męską i żeńską; skromność i wstydliwość moja tak były wielkie, że cała zasługa tego odkrycia jej się należy.

Jak wygląda teraz sumienność i znajomość tekstów pana profesora? To się nazywa u Kukiela: „w pamiętnikach rękopiśmiennych o doboszowej ani słowa”. Czy to przypadkiem nie w recenzji „Zwrotu” nie było ani słowa prawdy? Ale patrzmy dalej, Kukiel pisze:

Amplifikacją są również rzekome spostrzeżenia Niemcewicza w podróżach zagranicznych poczynione na temat dziewcząt pewnych domów etc. Jest to zemsta autora na pamiętnikarzu.

Znowu wskażę palcem panu profesorowi: pamiętniki Niemcewicza (5559), tom pierwszy, strona 200, wiersz 24 od góry, słowo siódme od lewej (teraz chyba znajdzie):

Acz byłem w wieku, gdzie żądze miłosne pożerały mię całego, unikałem w Rzymie, bardziej jeszcze w Wenecji, wszelkich związków miłosnych; znałem siebie, wiedziałem, że związki te nie były u mnie przechodnie, że poddawszy się im z szkodą czasu i nauki byłyby mię daleko zawiodły. Cierpiałem męki, niekiedy tylko zdatnymi kobietami zaspakajając burzące się chuci.

„Zdatnymi kobietami” nazywał Niemcewicz prostytutki. To są te jego „rzekome spostrzeżenia”. A na stronie 90, a na 107, a cała 114 — pamiętnik jest przepojony rozważaniami erotycznymi, a profesor Kukiel pisze z tupetem: „Niemcewicz jest bardzo dyskretny co do swego osobistego życia — autor przyszedł z pomocą”. Zamiast mi zarzucać amplifikacje, lepiej się przyznać, że się nic nie czytało.

Charakter pisma Niemcewicza jest wielce nieczytelny; męczyć się, sylabizować 500 stron rękopisu — dobre to dla skromnego doktoranta historii — nie dla profesora. Ja jeździłem specjalnie do Krakowa, do Muzeum Czartoryskich, odcyfrowywać rękopis; pan dyrektor Muzeum, mając go pod nosem, nie zadał sobie trudu nawet doń zajrzeć. Po co? I tak lapnie artykuł, pouczając, co w nim jest.

Kontynuuję demaskowanie. Kukiel twierdzi, że odmawiając księciu Adamowi znajomości ortografii, rozminąłem się z prawdą. W samym Muzeum Czartoryskich są stosy listów księcia Adama, a poza tym ileż w innych archiwach! Ale doktór Kukiel zamiast zajrzeć do tych rękopisów, znów sięgnął po swój dar jasnowidztwa i nic nie sprawdziwszy, ogłasza ex cathedra: książę Adam pisał bezbłędnie!!!

Tymczasem: „otrzymałem List”, „jak mi donosi Poseł”, „są to ważne Traktaty” — połowę rzeczowników pisze stale książę Adam z niemiecka, bezsensownie dużą literą. Pisze również: „zapowrotem twoim”, „zpowyższego wynika”, „wiem zpewnych zrzódeł” itd. Jeśli za każdy błąd ortograficzny wskazany przeze mnie dyrektor Kukiel będzie płacił pięć groszy na FON — ufunduje całą baterię.

Pogryzmolonych rękopisów pan profesor tedy nie zna. Zbyt kłopotliwe, zbyt wyczerpujące. Z drukowanymi źródłami sprawa już się lepiej przedstawia — literacki autoportret księżnej Izabelli jest wydany, Kukiel przeczytał pierwsze zdanie!!! Godny pochwały wysiłek.

„Piękną nigdy nie byłam” — brzmi to pierwsze zdanie. Na tej podstawie pan profesor zarzuca mi przekręcanie wszystkiego — napisałem bowiem, iż księżna uważała się za przepiękną.

Profesor-generał-dyrektor przeczyta jedno zdanie i już wygłasza cały wykład. Skromny doktorant czyta stronicę do końca i dopiero ustala swój sąd. Oto co pisze w dalszym ciągu księżna Izabella:

…mam piękne oczy, gładkie czoło, zęby białe, uśmiech miły i ładny owal twarzy; kibić mam wysmukłą, nóżkę prześliczną, wiele wdzięku w ruchach; nigdy kobieta bardziej subtelnej nie posiadała zalotności.

Oprócz nadwornego panegirysty rodu Czartoryskich każdy przyzna, że pierwsze zdanie jest fintą. A o zarozumialstwie księżnej Izabelli ileż jeszcze wzmianek w pamiętnikach. Lecz jak przekonać profesora, co zna tylko jedno zdanie?

Wypomina mi Kukiel, jak drugi Łuskina, błędy korektorskie (o kasztelanowej Kamińskiej było w pierwszym wydaniu — Kamieniecka); nazywa amplifikacją, że napisałem „nocnik pełen ekskrementów”, podczas gdy w źródle (drukowanym oczywiście) było „naczynie nocne nieopróżnione”. Więc co zawierało? Kompot ze śliwek?

Okazuje się zatem dowodnie, że Kukiel nie czytał wcale rękopiśmiennych pamiętników Niemcewicza ani listów księcia Adama, ani nawet do końca drukowanych źródeł. Poza czepianiem się o zawartość nocnika nic nie potrafi.

— Więc jakżeż to — zawoła zdumiony czytelnik — profesor-doktór-generał-dyrektor mówi tonem wyroczni o źródłach, których na oczy nie widział?

A państwo się orientują, co to jest profesor?

To człowiek, który wie dużo rzeczy, które trzeba wiedzieć lepiej od niego, żeby wiedzieć, że on nic nie wie. Właśnie jestem w tej sytuacji wobec Kukiela w sprawach Niemcewicza.

PAPUZIE OKRZYKI

Inni krytycy byli ostrożniejsi od Kukiela i twierdząc, że wszystko, absolutnie wszystko przekręciłem, nie powoływali się konkretnie na żadne źródła. Szkaradna metoda — ale dobrze na niej wyszli, nie zblamowali się ignoracją jak nadworny panegirysta z Muzeum Czartoryskich.

Pocieszny jąkała, co nigdy zdania zakończyć nie umie i w każdym artykule musi wspomnieć o swym koniu, K.W. Zawodziński, krzykliwa sójka Aleksander Bocheński, ciężko nudny Bolesław Dudziński, jakieś anonimy z „Gazety Polskiej”, „Zaczynu”, „Głosu Narodu”, „Świata” itd. zarzucają mi, że jestem szkodliwym odbrązowiaczem i że wytykam same czarne strony, nie podkreślając dodatnich.

Nikt nie zdoła zaprzeczyć, że bezeceństwa i obrzydliwości, które w mej książce przytaczam, są prawdziwe. Zachodzi tylko pytanie: czy jakiekolwiek zasługi na polu kulturalnym mogą zrównoważyć zbrodnię dopuszczenia do rozbiorów?

Ja wołam: Stanisław August nie stanął po stronie barzan, ale podpisał pierwszy rozbiór; nie walczył w 92 roku, ale przystąpił do Targowicy; był na żołdzie Katarzyny; za pieniądze gotów był abdykować, podpisywać cokolwiek mu kazano; Kościuszkę uważał za wariata, a insurekcję za przestępstwo…

Na to mi odpowiadają: tak, ale założył Szkołę Rycerską, popierał malarzy, zapraszał literatów na obiad, zbudował Łazienki…

To jakby zabójcę rodziców bronił adwokat argumentem, że na ich trupy rzucił po niezapominajce!

Więc gdyby Polska upadła za premierostwa Jędrzejewicza, przeszedłby do potomności jako zasłużony mąż stanu, bo — założył Akademię Literatury. Za Beneša i Háchy literatura kwitła w Czechach, przemysł się rozwijał, dobrobyt rósł, kultura jaśniała — a jednak nie przychodzi nikomu do głowy ich usprawiedliwiać. To kanalie, co bez boju oddały niepodległość; wobec takiej zbrodni żadne pseudozasługi nie mają znaczenia. Dziś chyba każdy widzi, iż są chwile w życiu państw, gdy paktować z wrogiem nie wolno, gdy trzeba się bić. Katarzyna to Hitler XVIII wieku. Jak on była zachłanna, brutalna, nienasycona. A Stanisław August i jego otoczenie, jak czescy prowodyrzy, wierzyli, że układnością, posłuszeństwem, ustępstwami załagodzą łapczywego sąsiada.

Kto jest dziś za „dogadaniem się” z Hitlerem za cenę odstąpienia mu Gdańska, Pomorza, Śląska, Poznania i może jeszcze Polesia? Zdrajca, łotr tylko. Lecz Poniatowski i jego sfora, co właśnie tak postępowali z Katarzyną, mają obrońców. Wierzą, w ślad za małodusznym Kalinką, że Rosję można było ustępstwami ugłaskać. Za sto lat i Hácha znajdzie apologetów.

— Konfiskować Zbyszewskiego! — rży Zawodziński czy jego koń, już nie pamiętam który.

Jeśli mamy zamiar prowadzić politykę Poniatowskich i Háchów — to istotnie. Ale jeśli chcemy się bić do upadłego — to właśnie moja książka jest dziś pożyteczna i na czasie. Udowodnili to obszernie i świetnie Piasecki, Pruszyński, Straszewicz, Bujnicki, Kuminek, Swinarski, Hulka-Laskowski, Poznański, Duninówna…

Nienawiść zła jest równą cnotą jak miłość dobra — napisał słusznie Piasecki.

To, co się działo w Polsce za panowania Kluchosława, było uosobieniem zła.

NA ZAKOŃCZENIE

Profesor Skałkowski w wybornym artykule w „IKC” wysuwa całkiem inną koncepcję od mojej o powodach klęski pod Maciejowicami. As dziennikarstwa — Julian Babiński z „Merkuriusza” — ma krańcowo różne ze mną poglądy na przyczyny upadku Polski; wysuwają pewne obiekcje Zahora z „Myśli Polskiej”, Hel. Romer z „Kuriera Wileńskiego” itd.

Inteligentnych zarzutów zawsze słucham z przyjemnością. Polemizować z prof. Skałkowskim byłoby dla mnie zaszczytem — mimo subtelnej argumentacji nie przekonał mnie bowiem. Brak miejsca mnie paraliżuje.

Biadolenia pani Apenszlakowej w „Naszym Przeglądzie”, że pominąłem zbawienną rolę Żydów w powstaniu kościuszkowskim, są śmieszne. Znam materiały i kiedyś wykażę, że udział Berka Joselewicza w insurekcji był zwykłą hucpą.

Oburzały się, coś piętnowały różne Mitznery, Feierglasy et co — nie ma się co nimi zajmować.

Słonimski dawał mi jakieś pouczenia — jeszcze do tego nie doszło, by taki Słonimski uczył mnie historii Polski. Gdy będę pisał życiorys reb Altera z Góry Kalwarii albo sporządzał wykaz Żydów osadzonych w Jabłonnie podczas wojny 20 roku — wtedy poproszę go o pomoc i informacje.

Karol Zbyszewski1. Módl się i próżnuj

Raźno wzięli się do współpracy państwo Marceli i Jadwiga Niemcewiczowie, toteż równo w dziewięć miesięcy po nocy poślubnej, 16 lutego 1758 roku, przyszedł na świat pierwszy owoc ich działalności — Julianek. Rodzice tak zasmakowali w robocie, że dorzucili mu potem jeszcze piętnaścioro rodzeństwa.

Julianek urodził się w Skokach, pod samym Brześciem. Po paru latach jednak cała rodzina przeniosła się na drugą stronę Bugu, do Klenik, majątku dziadka Aleksandra, który zmęczony swymi 80 laty, chciał dokonać żywota, próżnując przy synie Marcelim¹⁵⁴.

Piękny to był mężczyzna — pan podczaszy Marceli: wysoki, tęgi, z wygoloną czupryną, zawiesistym wąsem, zawsze po polsku ubrany¹⁵⁵. Ćwiczeniom umysłowym nieobcy — lubił się gmerać w archiwach, głośno czytał dzieciom Kronikę Bielskiego, a gdy podrosły, kazał im czytywać gazetę¹⁵⁴, bo wtedy najlepiej zasypiał.

Główną troską pana Marcelego było utrzymywać dobre stosunki z Panem Bogiem. Do Wistycz — siedem bitych mil — drałował piechotą, by się tamtejszej Matce Boskiej przypodobać¹⁵⁴. Pacierze klepał cały dzień. Rano, obchodząc gumna, mruczał różaniec, przerywając jeno czasem dla dania w ucho leniwemu parobkowi²⁹; grając w mariasza, szeptał litanię; wszyscy domownicy musieli śpiewać godzinki pod jego dyrekcją¹⁵⁵; w adwent zrywali się państwo Niemcewicze o świcie, po ciemku ładowali z dziećmi w sanie i pędzili do kościoła w Brześciu, tam siadali w ławce z nogami w specjalnym futrzanym worku, Julianek zaś, że siedząc, zasypiał, musiał klęczeć godzinami w pobok ławki na zimnej, kamiennej posadzce¹⁵⁴.

— Mamusiu, czy w piekle są często roraty? — pytał z płaczem.

W Klenikach było więcej księży niż w przeciętnej katedrze. Przed opatem Rogalińskim dzieci musiały padać plackiem i całować go w nogę! Święty to był człowiek. Po obiedzie zasiadał z ojcem na ganku i strzelali do jaskółek z guldynek, każdy celny strzał solenizując pucharem węgrzyna. Przyłączał się do tych ćwiczeń i dziadek Aleksander ze swoim łukiem, co Sobieskiego pamiętał¹⁵⁴, ale że nigdy nie trafiał, więc odmienił warunki i golił puchar po każdym pudle.

Jeszcze świątobliwszym mężem był ksiądz Obłoczyński — asceta, co się nawet na odpustach u bernardynów nie upijał. Ciocia Bisia całowała ślady jego stóp w ogrodzie. Kazania miał tak płomienne, że spędzano na nie wszystkich żydów z Brześcia w nadziei, że ich nawróci. Choć gadał po sześć godzin i wymachiwał trupią czaszką — żydy zostawały przy swoim¹⁵⁴.

Nad nawróceniem żydziąt pracował niestrudzenie i pan Marceli. Nie kupił smaru ani nitki w Brześciu, nie palnąwszy przy okazji parchom wykładu teologicznego¹⁵⁴. Gdy krawcy zjeżdżali do Klenik na generalne szycie, pan Marceli szedł do ich pracowni z Biblią pod pachą i nuż tłumaczyć a przekonywać. Żydłaki oponowały ostro, dyskusja kończyła się paru kopniakami, raz Talmud powędrował w ogień. Jednak co piątek żydziska łagodniały, zdawało się, że Duch Święty przenika im do głowy — uradowany pan Marceli prócz umówionej zapłaty dawał im na szabas parę gęsi, kur i worek kaszy. Krawcy wracali z Brześcia w poniedziałek, po dobrych dyspozycjach nie było śladu¹⁵⁴.

Lepiej poszło panu podczaszemu z nawróceniem swych poddanych — chłopów unitów. Granatowe żupany, pasy, gorseciki, czepki, chustki, trochę kijów — nie oparły się kmiotki tylu dowodom wyższości jednej religii nad drugą i przechodziły gromadnie na katolicyzm.

Dziedzic wybudował naprzód w Skokach kościół obok cerkwi, potem popa przepędził, a cerkiew rozwalił¹⁵⁵.

W życiu codziennym państwo Niemcewicze zdawali się we wszystkim na Pana Boga. Koń okulał — skrapiali go wodą święconą, pomór świń — odmawiali w chlewie paciorek, burza się rozszalała — wtykali Juliankowi dzwonek loretański w ręce i kazali biegać wokół domu, dzwoniąc zapamiętale! Piorunochrony znane już były na świecie, ale w Polsce więcej wierzono w świecę postawioną przed obrazem niż w kawałek drutu umocowany na dachu¹⁰⁹.

Gdy Julianek zachorował na ospę, bliski sąsiad, podskarbi Flemming, przysłał swego nadwornego doktora, sławnego Müllera; państwo Niemcewicze wyrzucili przez okno wszystkie lekarstwa, zamiast przepisanej kuracji — ofiarowali synka Bogu; skutek był momentalny, Julianek wyzdrowiał, w zamian za co hasał potem przez rok i sześć tygodni w białym, dominikańskim habicie, z czarną mycką na głowie, opasany szkaplerzem i różańcem¹⁵⁴. Przedkładanie habitu nad lekarstwa nie zawsze dawało tak dobre wyniki — ośmioro Niemcewicząt fajtnęło w pieluszkach¹.

Gorące umiłowanie ojczyzny było drugim uczuciem rozsadzającym piersi pana podczaszego. Jadąc całym pocztem na elekcję w 64 roku, kupił aż nowy kontusz i nowego wierzchowca, którego wiedziono za jego karetą¹⁰⁶; wrócił z tej szopki wolnoelekcyjnej, odbytej pod karabinami Repnina, uradowany, wołając z właściwym sobie zmysłem politycznym:

— Piasta wybraliśmy! Będzie drugi Sobieski!!!¹⁵⁴

Nie szczędził też później zbawiennych rad Stanisławowi Augustowi: „Byleś się królu po polsku ubrał i perukę zrzucił, a wszystko pójdzie w kraju świetnie!" — pisał doń parokrotnie.

Król nie posłuchał pana Marcelego i w konsekwencji nastąpiły rozbiory.

Cały klan Niemcewiczów przejmował się żywo sprawami państwowymi. Ilekroć zaszło coś ważnego, zjeżdżali się bracia, wujkowie, stryjkowie (sam pan Marceli miał sześcioro rodzeństwa) do Klenik i debatowano gorąco¹⁵⁵.

Kiedyś, podczas takiego sejmu familijnego, gruchnęła wieść z Radomia: biskupów porwano! Pani Jadwiga nie opuściła tak świetnej okazji dla zademonstrowania swych uczuć: zemdlała i klapnęła na podłogę¹. Asystujące zawsze na sejmach rodzinnych dzieci wypełzły spod stołu, płacząc otoczyły mamusię.

— Nie może być szczęśliwy Polak, gdy Polska jest hańbiona, — wyjaśniono im; to Moskale są winni omdlenia matki¹⁵⁵.

Wcześnie poznał Julianek Moskali. W wolnej Polsce konsystowali oni gęsto, w Klenikach coraz stali na kwaterze oficerowie rosyjscy. Towarzyscy i weseli, często urządzali bale, a że panie z sąsiedztwa stroniły od tych zabaw — posyłali po nie kibitki z eskortą. Przybywały wszystkie, matka Julianka, rumieniąc się po pępek, kicała w objęciach cuchnących stupajek¹⁵⁴.

Bywały też i męskie zebrania, energicznie zaproszeni sąsiedzi stawiali się w komplecie w Klenikach, gdzie pułkownik pełnił rolę gospodarza. Wina nie lubili Moskale, więc trąbiono tylko wódkę śmierdziuchę. Jeśli ktoś ominął kolejkę — wlewano mu siłą do gardła podwójną porcję. Sołdaty wezwane na salę tańczyły trepaka, gwiżdżąc przeraźliwie na palcach, rozochoceni oficerowie puszczali się w dzikie tany, musiały hopkać i grubasy w kontuszach. Dla uczczenia któregoś z biesiadników oficerowie kazali sołdatom porwać go na ręce i rzucać aż pod pułap, trąbiąc mu jednocześnie z całej siły w uszy. Pan Marceli dostąpił raz tego zaszczytu, omal ducha nie wyzionął, leżał potem przez miesiąc jak nieżywy¹⁵⁴.

Ogłada towarzyska nie była u Moskali przesadna. Pułkownik rozgniewał się na majora przy stole, więc — łup go w pysk major zaciął zęby, ale wkrótce znalazł okazję i palnął w ucho kapitana, ten niezwłocznie dla rekompensaty wyciął w mordę praporszczyka, tamten sierżanta… kończyło się na sołdatach. Naturalnie za policzek od zwierzchnika nikt się nie obrażał i gdy kolejka obeszła, nastrój był znowu pogodny¹⁵⁴.

Strasznie nie cierpieli Moskali państwo Niemcewicze, podczas wojny siedmioletniej szkodzili im wszystkimi siłami: pani Jadwiga wycierała nos tylko w chustki z portretem Fryderyka, pan Marceli używał tabakierki z jego wizerunkiem, parokrotnie zamówili mszę na intencję zwycięstwa Fritza¹.

Ostygł w tej miłości do Prus pan podczaszy dopiero, gdy raz przybiegł sołtys ze Starej Wsi, zawodząc, że werbownicy szwabscy najtęższych parobków porywają. Popędził dziedzic — krzyki, prośby nie pomogły¹⁵⁴.

— Prusacy też kanalie! — stwierdził żałośnie.

Konfederacja barska wzbudziła w Klenikach entuzjazm. Pułaski i ksiądz Marek: jurysta, człowiek otrzaskany w archiwach i człowiek święty w doskonałej z niebem komitywie — czyż mogli być zdatniejsi wodzowie? Że ani się domyślali, którym końcem strzela armata, to nie miało znaczenia. Gdy w Brześciu zawiązała się wojewódzka konfederacja, pan Marceli nie podpisał akcesu¹⁶⁶ — ściągało to nieprzyjemności od Moskali, lecz za to z gośćmi nie pito inaczej jak pod toast:

— Na pohybel Rosjanom!

Julianek piszczał z rodzeństwem chóralnie piosenkę konfederacką:

…lutry, kalwiny
bezbożne syny
z ojczyzny matki
chcą szarpać płatki…¹⁰⁶

Wprawiając się do bojów z Moskalami, konfederaci chętnie niszczyli dwory kalwińskie. Pan Marceli bardzo to pochwalał, widząc w tym coś jakby pielgrzymkę do Częstochowy przed wyprawą wojenną.

Wciąż przemaszerowujące wojska rosyjskie rekwirowały i grabiły bez pardonu, znosił to cierpliwie pan Marceli, rozumiejąc, że po azjatyckiej dziczy nie ma się co przyzwoitości spodziewać, lecz gdy konfederaci wypaśli mu łąkę w Skokach i uwiedli cielaka — wpadł w straszną pasję:

— Ja tu, mocium dzieju, modlę się za nich, a oni miast rusków moje bydło gromią!

Wziął z sobą Julianka, pojechali do obozu Bierzyńskiego i Franciszka Pułaskiego¹⁵⁴.

Obóz nie wyglądał groźnie: żadnych wart, w każdym namiocie paru pijanych rycerzy, ani śladu rygoru i karności. Wolny szlachcic przystępował do konfederacji, by się wyzwolić z jarzma moskiewskiego — nie, by znosić jarzmo jakichś zwierzchników; jeśli co zrobił, to dlatego, że tak mu się podobało, nigdy bo tak mu kazano.

Towarzysze w pancerzach, z rysimi skórami na barkach, obwieszeni medalikami i szkaplerzami, nieraz z bronią pradziadów w ręku, wierzyli święcie w zapewnienia księdza Marka, że w obronie dobrej sprawy wystarczy wyjść w pole — reszty dokona Matka Boska⁵⁶.

Wychodzili więc dziarsko i z fantazją, widząc zaś, że Matka Boska nie rozprasza wrogów — rozpraszali się sami z żywą do Niej urazą, że tak się zaniedbuje w swych obowiązkach.

Stanąwszy przed regimentarzami, pan Marceli wyłuszczył im swe żale.

— Zatem my i konie mamy zaprzestać jeść? — spytał Pułaski.

— O, dlaczego! Ale nie kosztem brata szlachcica, rodaka, przykładnego katolika…

— Wiesz co, waszmość? Daj na konfederację 100 dukatów, a będziesz wolny od wszelkich rekwizycyj, bez 100 dukatów nie wypuścimy cię stąd.

Wrzask podniósł pan Marceli, że to gwałt nad wolnością, że tacy konfederaci to gorsi od Moskali, że pieniądze są mu potrzebne na poważniejsze cele — wobec nieustępliwości Pułaskiego musiał się ukorzyć i dać rewers¹. Przeklinając pomysł odwiedzenia obozu i życząc konfederatom ognia piekielnego, wracał, mrucząc, do domu. Bierzyński został niebawem rozbity pod Orchowem¹⁰⁶, pan Marceli był dumny, że Pan Bóg tak skwapliwie się ujął za krzywdę swego wiernego sługi.

Cel godny wydawania pieniędzy nadarzył się wkrótce: umarł sparaliżowany od pijaństwa dziadek Aleksander. Jezuita, ksiądz Pierzchlewski, wsadził nieboszczykowi pod język medalik z wizerunkiem św. Ignacego; trzeba było co prędzej zamawiać msze za jego duszę, która siedziała w czyśćcu, póki odpowiednia ilość modłów nie została odprawiona. Pan Marceli zebrał, ile tylko mógł, pieniędzy i porozsyłał do wszystkich kościołów okolicznych¹.

Gorliwość ta nie zadowoliła nieboszczyka. Przyjechał opat z odległej o 100 kilometrów Berezy Kartuskiej i rzekł:

— Zacnej pamięci ojciec waćpana ukazał mi się w nocy; narzekał, że syn sknera na srogi afront go w niebie naraził, bo św. Piotr ledwo go ujrzał, warknął: „Pięćdziesiąt mszy w Berezie albo raju ani powąchasz…".

Poczciwi księża, choćby z najdalszych zakątków, wnet donosili o każdym pojawieniu się i zachciance nieboszczyka⁴⁸. Dziękował wzruszony tą troskliwością pan Marceli, wszystko wypełniał i za wszystko hojnie płacił¹⁵⁴.

Pogrzeb udał się doskonale. Zjechało całe województwo, księży i mnichów szło przed karawanem równo 500. Czoło pochodu docierało do cmentarza, gdy ostatni opuszczali dom. Długość konduktu najlepiej sygnalizowała św. Piotrowi ziemskie znaczenie jego nowego pensjonariusza³⁸, gapiąc się z góry na te tłumy wokół trumny, musiał pojąć, że ten Niemcewicz to nie byle łatek.

Dwa folwarki kosztował pana Marcelego pogrzeb ojca¹, ale ich nie żałował, skoro w zamian zapewnił mu zaszczytne dożywocie tuż obok tronu Pana Boga.

Julianek miał już 12 lat. Alwara umiał na pamięć, tępy korepetytor, chory — ku zgorszeniu pani Jadwigi — na trypra¹⁵⁴, przelał weń cały zapas swych niewielkich wiadomości, pan Marceli zaczął przebąkiwać o oddaniu go do szkoły jezuickiej. Książę Adam Czartoryski, z pobliskiego Wołczyna, zwrócił uwagę na ładnego, zawsze wesołego i dobrego chłopca, więc zaproponował:

— Oddaj mi go waszmość do korpusu kadetów¹⁵⁵.

— Kiedy ja bym chciał, żeby z niego wyrósł prawy katolik.

Długo musiał perswadować książę Adam, wreszcie, bojąc się narazić, obiecał pan Marceli dostarczyć syna do Warszawy.

Padłszy matce do nóg, ucałowawszy tabun braci i siostrzyczek, zapłakany Julianek wgramolił się wraz z ojcem na brykę. Minęli dębinkę, gdzie pół setki drewnianych świętych — dzieło i chluba pana Marcelego — pilnowało drogi¹⁵⁴, objechali w bród rozwalony mostek, o którego naprawie myślał od paru lat dziedzic, ale zawsze kończyło się na skleceniu jeszcze jednego świętego¹⁵⁵, mignęły im Skoki na prawym brzegu Bugu, powlekli się piaszczystym traktem.

Na popasie, w karczmie w Janówku, widząc dwóch żydów, pan Marceli rozpoczął zwykłą działalność misjonarską⁴. Nie mógł parchów przekonać:

— Przecie to wyraźnie napisane w Ewangelii! — wołał.

— Uś, potrzebujemy wierzyć, co jakieś kłamcy napisały…¹

Ujechali już parę wiorst w stronę Sielc, gdy pan Marceli puknął się w głowę i rozkazał woźnicy: — A zawracajże do Janówka! Żydy siedziały jeszcze przed karczmą, krzyknął im, nie schodząc z wasągu:

— Ewangelię pisali żydzi, mówicie, że to byli kłamcy, zatem sami kłamiecie, boście też żydzi…

I rad, że zmiażdżył ich swą argumentacją, kazał znowu zawracać.

Konfederaci włóczyli się po okolicy, napadali na przejezdnych. Przed wjazdem do lasu rozdał pan Marceli swe dukaty furmanom i hajdukom, polecając, by je w buty schowali — były to jeszcze dobre czasy, gdy służba mniej kradła od złodziei. Kazał też osie nasmarować, by nie skrzypiały, koniom kopyta słomą obwiązać, z batów nie trzaskać — po czym pełni strachu, cichutko, uważając, by gałązki nie złamać, koń nie parsknął, śpiewając na całe gardło litanię do Matki Boskiej, przemknęli przez las niepostrzeżenie¹⁵⁴.

Po pięciodniowej podróży, 5 sierpnia 1770 roku stanęli w Warszawie. Julianek był zachwycony, nigdy nie przypuszczał, że mogą być inne domy niż drewniane, inni mieszkańcy w mieście jak ponure żydowiny.2. Wychowanie państwowe

Korpus kadetów mieścił się w koszarach Kazimierzowskich na Krakowskim Przedmieściu. Wnet zdjęto tam z Julianka żupanik, wymyto go i przyodziano w czarne spodnie i czerwoną katankę¹⁵⁴. Brzydki młody oficer o poważnym, lecz bardzo łagodnym wyrazie twarzy, raczej małego wzrostu¹³⁸, z ogromnym warkoczem naturalnych włosów zwisających do pasa i przewiązanych czarną wstążką¹⁵⁴ zapytał go o nazwisko.

— Ursyn Niemcewicz Julian.

— No tośmy krewni¹⁵⁵, ja jestem Kościuszko Tadeusz! Starajże się tu dobrze uczyć, bo wiedza to fundament człowieka.

Wkrótce Szwed — jak przezywano Kościuszkę ze względu na jego upór¹³⁸ — wyjechał do Paryża. Stanisław August, ze zwykłym mu znawstwem ludzi, uznał, że nie nadaje się na nic innego jak na malarza i wysłał go na studia w tym kierunku¹³⁸.

W korpusie było 60 uczniów¹⁶⁶; powinni byli płacić po 100 dukatów rocznie¹¹⁴, lecz choć wszyscy synowie bogatych rodziców — nie płacili ani grosza³⁰, rodzice uważali bowiem, że wielką łaskę robią królowi, oddając swe dzieci do szkoły, której był kapitanem, i pozwalając mu łożyć na nią 300 tysięcy złotych rocznie³⁰, mogli przecie wybierać — w całej Polsce było podówczas aż 65 szkół!¹⁰⁸

Dookoła tych 60 uczniów kręciło się 40 nauczycieli (z czego połowa złodzieje i durnie) oraz 60 osób służby¹⁶⁶. Trzeba było paniczom trzepać ubrania, zapinać guziki³⁰, specjalne baby od szorowania podłóg co sobotę myły im głowy¹⁶⁶.

Zrywał się Julianek na dźwięk pobudki o szóstej rano, ubierać się musiał piorunem, bo było na to tylko 45 minut³⁰, potem msza św., potem siedem godzin lekcji¹⁵⁴. Do kaligrafii polskiej a francuskiej byli różni belfrzy, historię każdego państwa opowiadał kto inny, nawet o Grecji i mitologii nie wykładał ten sam¹⁷⁰. Śpiewu uczył oczywiście Włoch¹⁷⁰, tańca Francuz — rozstawiał na podłodze drewniane formy, trzeba było w nie trafiać nogami¹⁵⁴, fechtunku również Francuz — Raquillier¹⁷⁰, musztry pruski feldfebel; komendę wydawał on po niemiecku — i nie dziw, bo w polskim wojsku nikt wtedy nie słyszał o żadnych obrotach, za całą komendę stosowano okrzyki spod Płowiec i Grunwaldu: Czuj duch! Naprzód wiara!²⁶, po czym wszyscy rzucali się do ucieczki.

Specjalna machina, sprowadzona z zagranicy przez księcia Adama, demonstrowała za pokręceniem śruby obrót planet systemem Kopernika³⁰. Była to wielka nowość, bo w Polsce nie wierzono wtedy wcale w Kopernika:

— Jakżeż — mówiono — przecie Jozue huknął wyraźnie: „Słońce, stój — a tu jakiś Kupiernik bredzi, że ono zawsze stoi…¹⁶⁹

Nie sposób było wytłumaczyć, iż Jozue, choć świątobliwy żydziak, o astronomii nie miał pojęcia.

Zachęcani do nauki obfitymi morałami, rózgą i płazem szabli — musieli się do niej kadeci przykładać.

Przed obiadem, składającym się z czterech potraw¹⁵⁴, czytywano kadetom regularnie prawidła bon tonu przy stole: nie kłaść łyżki wyjętej z gęby na półmisek; nie gmerać widelcem w zębach; nie wyjmować twardych kawałków mięsa z ust i nie rzucać ich na stół; nie wycierać nosa obrusem… Przepisy te były zasadniczo sprzeczne z manierami powszechnie przyjętymi, toteż stosowanie ich przychodziło kadetom z trudnością. Widelcem w lewej ręce nikt nie umiał operować¹⁷⁰.

Miłość ojczyzny, męstwo, rycerskość, honor — nie szczędzono kadetom morałów na te tematy¹. Tchórzostwo miało być dla nich wyrazem niezrozumiałym⁷⁸. Stanisław August, największy tchórz na świecie, chętnie przebierał się w mundur kadecki i zachwalał chłopcom niezłomną odwagę; książę Adam, co w czasie rozbioru bawił się beztrosko¹⁰⁸, prawił o nieustannej potrzebie służenia Polsce; wicekomendant korpusu Moszyński, gdy raz na kwartał przyjeżdżał po pensję, terkotał o honorze i Arystydesie, choć sam należał do tych magnatów — jurgieltników, o których Saldern mówił, że dając im jedną ręką kiesę złota — drugą można bezkarnie walić w mordę¹⁰⁸.

Chłopcy byli na szczęście naiwni i trafiały do nich tylko dobre słowa — nie złe przykłady. W innych szkołach w ogóle o ojczyźnie nigdy nikt nie wspomniał, toteż absolwenci korpusu byli później niedościgłymi wzorami patriotyzmu.

Stojąc w bramie swych koszar, często widzieli kadeci wojsko defilujące po Krakowskim Przedmieściu: gemajny moskiewskie o lepszym wyrazie gęby niż koń ich dowódcy, drabanci pruscy z warkoczami na plecach, sztywni jakby kije połknęli — tylko wojska polskiego nie widzieli nigdy ci chłopcy szkoleni na oficerów¹⁵⁴. Tęsknili za nim; o konfederatach nie mówili inaczej ich przełożeni, jak o bandzie zbrodniarzy, ale oni kochali tych rycerzy ukrywających się po lasach, nadsłuchiwali wieści z Krakowa, Częstochowy, przy modlitwie wieczornej, po błaganiach o zdrowie dla króla, dodawali ukradkiem:

— I o Kazimierzu Pułaskim, najdzielniejszym Polaku, Panie Boże pamiętaj…

Pewnego dnia dwóch starszych kadetów uciekło do konfederatów. Oburzony książę Adam przybył do korpusu we fraku, mówiąc:

— Nie mogłem dziś włożyć waszego munduru, gdyż są na nim dwie wstrętne plamy!¹⁵⁴

Konfederaci porwali króla, ale że nawet najobrotniejsi spośród nich byli niezdarami, więc nawet wrócił cało. Kadeci, mimo młodzieńczej szlachetności, więcej kochali obsypującego ich dobrodziejstwami króla niż niszczących majątki ich rodziców konfederatów. Skoczyli po pałasze, chcieli biec na ratunek swemu kapitanowi; w nagrodę za ten animusz zaprowadzono wszystkich na Zamek¹⁵⁴.

Stanisław August leżał w garderobie przybrany w zielony szlafrok, z głową obwiązaną batystową chustką, jako że w karczmie marymonckiej zadrasnął czoło haftką od rękawa. Tłum pięknych dam otaczał rannego, wielbiąc jego bohaterstwo i przytomność umysłu; sprytniejsze szlochały radośnie. Julianek dostąpił zaszczytu ucałowania ręki¹⁵⁴, która była królewską, za to, że zręcznie miętosiła tłuste łono Katarzyny.

Dla zaprawienia kadetów w życiu publicznym wiedziono ich czasem na sesje sejmowe! Było czego się uczyć od posłów z 1773 roku. Okrzyczeli Reytana wariatem, bo czyż Polak przy zdrowych zmysłach mógł się opierać woli Stackelberga i dla takiego głupstwa jak rozbiór kraju głodować w pustej sali przez

36 godzin¹⁰⁸. Stackelberg dał królowi do dyspozycji cztery ogromne starostwa, posłom i senatorom kilkanaście wiader rubli — za tę cenę wyrzekli się dobrowolnie, bez cienia próby oporu, ćwierci Polski, grzecznie podpisali rozbiór¹⁰⁸.

Nierównie więcej od utraty prowincji absorbowała sejm kasacja jezuitów, trzeba było coś obymyśleć dla ich olbrzymich dóbr i bogactw, marszałek Poniński, prymas Młodziejowski i biskup Massalski zajęli się tym najtroskliwiej — najwięcej ukradli¹⁰⁸; złote kielichy sprzedawali żydom wrocławskim, ornaty domom publicznym na firanki; przed zaprzęgiem prymasa klękali potem pobożni⁷³, a gdy on uradowany chciał im dawać swe błogosławieństwo:

— Eee, nie — mówili — wolimy, by nas koń licowy przeżegnał, ma szory ze sreber, co na ołtarzu w naszym kościele świeciły.

Massalski grał namiętnie w lombra, normalną jego stawką była wartość monstrancji, jednej nocy przegrywał cały klasztor. Nierozgrabione ochłapy sejm oddał Komisji Edukacyjnej.

Na uroczystym zamknięciu najpodlejszego z sejmów obecny był cały korpus kadetów. Otyły, zatabaczony pod nosem, plugawy Poniński w napuszonej mowie zreasumował świetną działalność sejmu — ostatnim jego wyczynem było uproszenie Katarzyny o pozostawienie wojsk rosyjskich w Warszawie¹⁰⁸ — któż by inaczej utrzymywał porządek.

Kadeci nie przyłączyli się do ogólnych oklasków, tejże nocy metrowie przyłapali na murze koszar Michała Kochanowskiego, kolegę Julianka. Miał pod mundurem ukryty pałasz.

— A dokąd to, fajtasiu?

— Chciałem zabić tego łotra Ponińskiego. Dość jego zbrodni…

Poczciwego chłopca, co czuł lepiej niż dorośli, wsadzono czym prędzej do aresztu¹.

Śledzenie debat sejmowych było biernym zapoznawaniem kadetów, jak służyć krajowi, dla praktyki wysłał król najstarszych do rozgraniczania zabranych prowincji¹⁵⁴ — była to ich pierwsza funkcja publiczna.

Wrócił z Paryża Kościuszko, studiował tam pilnie strategię, sztukę fortyfikacji, chciał teraz służyć ojczyźnie. Stanisław August przyjął go niechętnie — spodziewał się tęgiego malarza, a tu pac — oficer inżynierii. Zmarnowanym młodzieńcem przestał się interesować¹³⁸.

Do życia towarzyskiego zaprawiano kadetów od młodu. Teatr amatorski korpusu wystawiał coraz jakąś sztukę Czartoryskiego: Panna na wydaniu, Gracz… Pisanie tych sztuk niezbyt wyczerpywało księcia: chwytał pierwszy z brzegu utwór francuski, tłumaczył na polski, zmieniał tytuł, imiona osób i podpisywał się jako autor. Wystarczało to zupełnie, by uważano go za świetnego komediopisarza, książę łaskawie przyłączał się do tej opinii. Julianek, smukły, różowy na twarzy i nieśmiały, grał stale role kobiece¹³².

Warszawa bawiła się ochoczo, o rozbiorze mówiły tylko zdecydowane prostaki — należało to bowiem do najgorszego tonu³⁶; dobrze ułożonych kadetów zapraszano skwapliwie na bale¹, menuet był bardzo trudny, brakło wykwalifikowanych hopkarzy, kadeci tańczyli go wybornie; chwaliły damy króla, że tak pożyteczną szkołę założył¹⁷⁰.

Zaproszeni kadeci wdziewali paradne mundury — białe portki, granatowe kurtki z czerwonymi wyłogami, złote galony, strusie pióra¹⁵⁴ — i wzywali pluton rosyjskich żołdaków. Przez tonącą w błocie, pozbawioną chodników Warszawę nie sposób było przejść, nie umazawszy się jak wieprz. Za parę groszy każdy sołdat brał kadeta na plecy i taszczył, gdzie kazano¹.

Julianek lubił bale: obżerał się w bufecie, obtańcowywał panienki, prawił im lękliwe komplementy. Umizgi te nie doprowadzały nawet do skromnej macanki. Prawdziwego flirtu nauczyła go dopiero żona dobosza, jędrna Rzepicha, która bezinteresownie uświadamiała kolejno cały korpus; doboszowa póty manewrowała, aż zgwałciła zgrabnego, 16-letniego chłopca. Juliankowi bardzo się spodobała ta nowa musztra i oddawał się jej z wielkim zapałem¹⁵⁴.

W tymże czasie utracił niewinność i w literaturze — napisał poemat Wojna kobiet. Książę Adam przejrzał te pierwociny¹⁵⁴, swoim zwyczajem polecił większą pracowitość, rozwagę, staranność, ale że miał słabość do poetów, patrzał na Julianka z coraz większą sympatią.

Latem 1777 roku edukacja została skończona¹⁵⁴. Julianek był zbyt inteligentny, by być prymusem — wyryto jego nazwisko nie na złotej, lecz tylko na srebrnej tablicy, podpisał abszyt, król wręczył mu promocję, koledzy wyściskali, mrucząc sakramentalne:

— Pamiętaj, żeś miał honor być kadetem!⁷⁸

Julianek pojechał do domu¹.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: