Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niemen. Czy go jeszcze pamiętasz? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niemen. Czy go jeszcze pamiętasz? - ebook

Dziesiąta rocznica śmierci Czesława Niemena (17 stycznia 2014) jest okazją do przypomnienia nie tylko osoby, powikłanego życiorysu, drogi artystycznej oraz przede wszystkim nagranych płyt, ale też oceny: czy naprawdę był Wielki? czy i dlaczego pozostał Idolem?

Kanwą tej książki jest to, co u Niemena było i po Niemenie pozostało najważniejsze: jego muzyka. Osnową zaś rozmowy autora książki z twórcą tej muzyki, jego wypowiedzi i zwierzenia oraz niezbędne komentarze, uzupełnienia i wyjaśnienia tego, co było dawniej i co minęło. Również autokomentarze artysty do jego piosenek, płyt, występów oraz ich recenzji, rejestrowane przez autora niemal od początku kariery solowej Niemena. A także wypowiedzi jego mentorów, współpracowników i przyjaciół, między innymi Franciszka Walickiego (to on przemienił Wydrzyckiego w Niemena), muzyków Niebiesko-Czarnych i Akwarel, menadżera Jerzego Bogdanowicza (bodaj najlepiej znał kulisy prób i koncertów artysty), reżyserów: Bernarda Forda Hanaoki, Adama Hanuszkiewicza, Janusza Rzeszewskiego i Andrzeja Wajdy, jazzmanów, których przeciągnął na stronę rocka (Zbigniewa Namysłowskiego, Michała Urbaniaka) a także Mieczysławy Buczkówny (która publicznie zaatakowała Niemena za śpiewanie Norwida). Skarbem samym w sobie są wypowiedzi radiosłuchaczy o Niemenie – w jego antenowej obecności. Ponadto wiele nieznanych faktów: Niemen śpiewający Majakowskiego, recital telewizyjny skasowany natychmiast po emisji, kulisy intryg przeciwko Niemenowi, jego powrót do San Remo.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-178-3
Rozmiar pliku: 6,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Drogi Darku,

Twoja książka zrobiła na mnie duże wrażenie: ciekawa, mądra, potrzebna. Doskonale napisana. Rozdziały krótkie („Nudzić – to powiedzieć wszystko”), sporo interesujących wypowiedzi samego Czesława, osób, które go znały i, oczywiście, Twoich.

Czy to wszystko składa się na całą prawdę o Cześku? Wątpię. Wydawało mi się, że Go znam – przecież, jak sam piszesz, „odkryłem” Go (ale już nie wylansowałem, bo zrobił to On sam, artysta wybitnie utalentowany). Owszem, zwróciłem na Niego uwagę, zaoferowałem pomoc i współpracę, zaopiekowałem się Nim, ale długo to nie trwało, bo trwać nie mogło: Czesiek nie mieścił się w żadnych ramach. Nawet tych, które sam dla siebie określał i konstruował przez całe swoje życie.

Nieraz przypominał mi samotnego samuraja: wolny, odważny, lojalny, bezgranicznie uczciwy, wierny zasadom, którymi kierował się w życiu. Stawał po stronie słabszych, walczył z silniejszymi, bo miał przy sobie miecz talentu, którego zazdrościli Mu i bali się Jego wrogowie. Przerastał ich stylem walki, prześcigał wyobraźnią. Był moim najbliższym przyjacielem, powiernikiem i doradcą. Jego śmierć uderzyła we mnie z siłą gromu. Nie wiedziałem, że miecz talentu i odwaga nie wystarczą, aby żyć.

O tym wszystkim piszesz w swojej mądrej i potrzebnej książce. Jestem pewien, że nie ostatniej. Czesiek wart jest jeszcze dokładniejszej biografii, wnikliwego studium, szczegółowego przewodnika po swojej muzyce. Jeżeli ktoś o tym zechce napisać (a powinien, to pewne), tym autorem możesz być chyba tylko Ty i zrobisz to tak dokładnie, profesjonalnie, szczerze i przyjaźnie, jak to Ty potrafisz. Ale na taką książkę jest jeszcze za wcześnie. Ta, którą napisałeś, spełnia dziś oczekiwania każdego czytelnika: i tego, który Niemena poznał niedawno, i moje, który Cześka znałem jak chyba nikt inny.

Napisałem to ostatnie zdanie i… zawahałem się: Ty Go znałeś równie dobrze jak ja i w swojej książce opisałeś: przyjaźnie, mądrze, szczerze, przede wszystkim uczciwie. Dziękuję Ci za to.

Moją książkę
dedykuję
wszystkim Wydrzyckim -
wieloosobowej,
wielopokoleniowej
i wielouczuciowej
wspaniałej rodzinie
oraz prawdziwym
przyjaciołom Czesława

OD POCZĄTKU

Był któryś z dni grudnia 2000 roku, w tygodniu między dziesiątym a siedemnastym: wtorek dwunastego? a może dopiero środa? Już wcześniej Czesław zgodził się na swój udział w programie na żywo, w którym zgodnie z jego tytułem miał wystąpić w roli głównej, dla tych słuchaczy Polskiego Radia BIS, którzy po ostatnich rewolucjach w Trójce zaczęli głośno się przyznawać, że wciąż pamiętają dawny Program Trzeci, ten sprzed osiemdziesiątego drugiego, sprzed stanu wojennego, więc coraz chętniej (i liczniej) przyzwyczajają się do BIS-a.

Siedzieliśmy u Niemena w domu, przygotowując się do, było nie było, dwugodzinnej bez mała potyczki z fanami i krytyk(ant)ami artysty (miał ich coraz więcej), także do wyścigu z czasem: jak w sto piętnaście minut zmieścić, choćby we fragmentach, najważniejsze jego nagrania muzyczne, wypowiedzi ludzi towarzyszących Czesławowi w jego karierze, głosy radiosłuchaczy, jego odpowiedzi na zadawane mu pytania oraz choćby najkrótszy komentarz autora? Oglądając dokumenty wyjmowane przez gospodarza z jego nieuporządkowanej kolekcji (teczki, pudła, szuflady), zapytałem nagle zaskoczony: „Gdyby trzymać się radzieckich zwyczajów, to ty jesteś Czesław Juliusz Antonowicz Wydrzycki?!” Usłyszałem: „No tak, po ojcu powinienem używać otczestwo, zresztą przez paręnaście lat ja je nosiłem, ale… chyba o moich prapoczątkach nie będziemy mówić? Słuchacze umrą z nudów”.

Nie byłem tego pewien, za to uświadomiłem nam obu, że czas najwyższy poskładać życiorys Czesława w jakąś sensowną całość, bo te wszystkie moje audycje radiowe i programy telewizyjne, artykuły i eseje o nim w „Sztandarze Młodych” to taki sam bałagan faktograficzny, jak jego… archiwum.

Kiedy w końcu ustaliliśmy, o czym będziemy mówić w najbliższą niedzielę, żegnając się, miałem na końcu języka propozycję: „A może już czas na książkę o tobie?” Pożegnałem się jednak zwyczajowym: „No to cześć!” – i do pomysłu powróciłem dopiero w 2004, kiedy Czesława nie było już na świecie.

Jej tytuł był najprostszy i najuczciwszy w świecie: Niemen o sobie. Nie był to jednak, jak zrozumieli niektórzy czytelnicy, mój wywiad rzeka z artystą, tylko niemal dokładny zapis moich z nim rozmów. Najpierw wywiadów dziennikarza z piosenkarzem, potem dyskusji przyjaciół. Poznaliśmy się jesienią 1967, kiedy on już był Tym Słynnym Niemenem, ale ja o funkcji i tytule redaktor ledwie marzyłem. Wzajemnego szacunku nabraliśmy, kiedy wysokonakładowy i popularny dziennik młodzieżowy wydrukował mój kilkunastostronicowy (wówczas było to sensacją) esej o Niemenie. Od 1973 roku dość regularnie, czyli kilka razy w roku, zapraszałem Czesława do studia radiowego, w którym namawiałem go do opowiadania słuchaczom o sobie i swojej muzyce, z czasem też do autooceny tego, co robi, a także tego, co zrobił dawniej. Odpowiedzi na te same pytania nie zawsze otrzymywałem takie same, co z czasem nabrało wartości dokumentu. Na niektóre pytania odpowiedzi nie otrzymałem nigdy, toteż niektórych pytań nigdy Czesławowi nie zadałem. Dziś tego żałuję: była okazja – okazji już nigdy nie będzie…

Czy w rozmowach ze mną był szczery? Jestem pewien, że tak. Czasami, kiedy musiał wyrazić się o czymś lub o kimś negatywnie, parskał wszystko określającym: „Popelina!” Słowo to poznałem już na początku 1968 roku, kiedy jemu i Akwarelom towarzyszyłem na koncertach jako ich tak zwany MC (niech będzie, że konferansjer). „Popeliną” były garderoby, rodzimy show-business, brzmienie zespołu, ale i on sam, niezadowolony z wykonania utworu.

Ta książka to jeszcze nie biografia Niemena, na pewno jednak rzetelna monografia wybitnego artysty. Znajdzie w niej czytelnik nie tylko nieznane dotąd moje z Czesławem rozmowy i zachowaną dokumentację wspólnych audycji, ale przede wszystkim wypowiedzi o nim jego brata stryjecznego Jana Wydrzyckiego oraz współpracowników: opiekunów i dobrych duchów Krystyny Tarasiewicz, Alicji Ursini, Franciszka Walickiego i Romana Waschki, menadżera Jerzego Bogdanowicza, artysty plastyka Rosława Szayby, muzyków Czesława Bartkowskiego, Pawła Brodowskiego, Tomasza Butowtta, Tadeusza Gogosza, Tomasza Jaśkiewicza, Andrzeja Korzyńskiego, Andrzeja Kurylewicza, Zbigniewa Namy słowskiego, Ryszarda Podgórskiego, Janusza Popławskiego, Józefa Skrzeka, Zbigniewa Sztyca, Mateusza Święcickiego, Michała Urbaniaka, Włodzimierza Wandera i Mariana Zimińskiego, piosenkarki Faridy, poetki Mieczysławy Buczkówny, autorów Zbigniewa Adrjańskiego i Wojciecha Młynarskiego, reżyserów Bernarda Forda Hanaoki, Adama Hanuszkiewicza, Ryszarda Kubiaka, Janusza Rzeszewskiego i Andrzeja Wajdy, przedstawicieli rodzimej fonografii Wojciecha Piętowskiego, Franciszka Pukackiego i Ryszarda Sielickiego oraz jeszcze kilku osób. A także fanów.

Czy ta książka jest wiernym portretem Niemena? Nie jest, bo być nie może. Zawiera przecież tylko to, co artysta opowiedział, dziennikarz zaś zanotował, uporządkował i skomentował. Nie ma w niej prywatności (choćby życia osobistego Czesława), nie mam bowiem prawa wypowiadać się o niej. Wciąż zresztą uważam, że biografia Niemena czeka na napisanie – na to jednak potrzeba jeszcze trochę czasu.

Dariusz Michalski

Warszawa, jesień 2008WYDRZYCCY

W niedzielę 7 listopada 1958 Rozgłośnia Harcerska nadała pierwszą audycję 30 minut rytmu autorstwa Marka Gaszyńskiego i Witolda Pogranicznego, poświęconą Louisowi Armstrongowi. Cykl opowiadał później historię jazzu, by w następnym roku uwagę młodych radiosłuchaczy zwrócić na rock and roll. Mniej więcej w tym samym czasie „Sztandar Młodych” opublikował setne wydanie popularnej (wówczas jedynej) stałej rubryki Romana Waschki Jazz – ostatnie wiadomości; bardzo szybko wśród tych aktualności zaczęła towarzyszyć jazzowi inna, lżejsza tematyka.

24 marca 1959 na scenie klubu Rudy Kot w Gdańsku zadebiutował Rhythm & Blues – pierwszy polski zespół rockandrollowy. Był bolesną drzazgą w organizmie ówczesnej polskiej kultury, szybko więc ją z niej wyrwano: z końcem roku oficjalnie zakazano występów zespołu, 22 czerwca 1960 jego założyciel, Gdański Jazz-Club, podjął formalną uchwałę o jego rozwiązaniu.

Rhythm & Blues rozpadł się, bo rozpaść się musiał. Ale jego organizator, gdyński działacz muzyczny Franciszek Walicki nie rezygnował: już 23 lipca doprowadził do występu w Klubie Studentów Wybrzeża Żak w Gdańsku, pierwszego polskiego zespołu bigbeatowego Czerwono-Czarni. A kiedy ten we wrześniu 1961 przeszedł na zawodowstwo, redaktor Walicki żył już czym innym – Festiwalem Młodych Talentów, który (oczywiście nie bez przeszkód) odbył się w całej Polsce, w finale w Szczecinie na przełomie czerwca i lipca 1962 wyłaniając finałową Złotą Dziesiątkę solistów.

24 marca 1962 w gdańskim Żaku po raz pierwszy wystąpili publicznie Niebiesko-Czarni, kolejne „dziecko” Franciszka Walickiego.

Zespół, jego szefa artystycznego oraz szczeciński festiwal połączy już niedługo osoba śmiesznego elegancika z wąsikiem à la Adolf Menjou; towarzysząc sobie na gitarze akustycznej, roznamiętniał publiczność zupełnie nieeuropejskim repertuarem swoich występów. Pięć lat później zadziwi całą Polskę. Wtedy będzie Wielkim Niemenem.

Teraz reprezentował tyleż siebie, co rodzinę Wydrzyckich. Przesiedleńców zza Buga.

Imię i nazwisko: Czesław Juliusz Wydrzycki. Data urodzenia: 16 lutego 1939. Miejsce urodzenia: Wasiliszki Stare koło Nowogródka. Rodzice: Antoni (1896-1960) i Anna z Markiewiczów (1897-1986). Rodzina: starsza o dziesięć lat siostra Jadwiga Wydrzycka-Bortkiewicz, ciotki (siostry ojca) Helena i Monika, stryjowie Wiktor i Józef, stryjeczni bracia Romuald, Jerzy i Jan Wydrzyccy oraz siostry stryjeczne Urszula i Halina, ciotka (siostra matki) Maria Markiewicz, cioteczna siostra Teresa Aksciłowicz.

Jan Wydrzycki: „Czesław był bardzo tradycyjny i nie znosił, kiedy ktoś niewłaściwie zwracał się do starszych. Moja matka nie była dla niego ciotką, lecz stryjenką, czyli żoną jego stryja. Strasznie się irytował, kiedy słyszał o kuzynach i kuzynkach! «Dla mnie to nic nie znaczy – mówił – jedynie spłyca i zaciemnia związki między członkami rodziny»”.

Większość ich, wywodzących się „zza Buga”, od Polski będzie dzielić w linii prostej sto czterdzieści jeden kilometrów – niewiele. Czesława dodatkowo dziewiętnaście lat, w sumie więc bardzo dużo. Przyjedzie tu z rodziną, ojcem, matką i siostrą, w jednym z transportów repatriantów i trafi tam, dokąd skieruje go urzędowa „rozpiska”: przez Terespol do Białogardu.

Polska to jego nowa, prawdziwa ojczyzna, ale Czesław jeszcze długo będzie pamiętać tamtą dawną i we wspomnieniach nazywać ją Związkiem Radzieckim. Tam bowiem leży do dziś „jego” Białoruś.

We wzruszającej rozmowie z Barbarą Hołub (w tygodniku „Przekrój”, w październiku 1992) przypomniał: „To, że urodziłem się na wsi, ma już, uważam, ogromne znaczenie. Ale nie tylko to. Ważne jest też umiejscowienie mojej rodzinnej wsi na pograniczu Litwy i Białorusi, w połowie drogi między Wilnem a Grodnem”.

Dawni sąsiedzi Czesława (w reportażu radiowym Jak ta rzeka Agnieszki Czarkowskiej i Alicji Pietruczuk z Radia Białystok, z 2004): „Teraz domów u nas? Trzydzieści… trzy. A już pustych ile! Musi dziesięć, jedenaście pustych. Już stare ludzie. A jak dawniej śpiewali! Tak i Czesław Niemen – kiedy wyjechał do Polski, to był zdziwiony, że tam była c i s z a! A tu wszystkie śpiewali. I w kościele, i w pole, i na wsi wieczorem, zawsze wszystkie śpiewali”.

Czesław (w rozmowie w „Przekroju”): „Chociaż w tamtych latach nie mówiło się jeszcze o ekumenizmie i Cerkiew była sobie, a Kościół sobie, jednak bliskie sąsiedztwo cerkwi i kościoła na Wileńszczyźnie niosło określone skutki. Gdy w 1958 przyjechałem stamtąd do Polski, najbardziej zdziwił mnie właśnie śpiew kościelny. W tutejszych kościołach wierni śpiewają unisono, a poza tym – nie zawsze czysto. U nas, na Wileńszczyźnie, jak zgromadzeni w kościele zaśpiewali, to, proszę pani, pieśń się niosła, chociaż śpiewały tam przysłowiowe baby w chustach.

Z naszymi Wasiliszkami nie mogłaby się równać żadna wieś położona, powiedzmy, o cztery kilometry od wojewódzkiej Ostrołęki czy Łomży. Kresowa wieś, choć biedna, miała, na przykład, niesłychanie rozbudzone potrzeby kulturalne. Tamta wieś czytała. Mój ojciec miał pokaźny księgozbiór. Znajomość języka sprawiła, że po przyjeździe do Polski nie miałem żadnych kłopotów z adaptacją. Mówiłem bez owego kresowego zaśpiewu, zupełnie jak chłopak urodzony i wychowany, powiedzmy, na Mazowszu. Właśnie z powodu utrwalonych tradycją potrzeb kulturalnych ja i moi koledzy lataliśmy na zajęcia chóru kościelnego. Na tamtych terenach, gdy nie stało Polski, Polska ostała się przede wszystkim po kościołach. Przez te wszystkie lata nabożeństwa odprawiało się po łacinie. To znaczy ksiądz odprawiał po łacinie, ale ludzie śpiewali po polsku. Polityka była taka, że dopóki żył ksiądz, kościół funkcjonował. Po śmierci księdza kościół zamykali, zamieniając go chociażby na kołchozowy magazyn”.

Rodzina Wydrzyckich, od lewej: Anna, Czesław, Antoni i Jadwiga, Wasiliszki Stare, prawdopodobnie 1958

ARCHIWUM JADWIGI WYDRZYCKIEJ-BORTKIEWICZ

Sąsiedzi Wydrzyckich: „Ojciec Czesława fachowiec był. Robotnik dobry był, wszystko mógł poprawić. Samouczka taki. Fach! Fachowiec. I zegarki reperował, i rowerzy, co weźmie do ręku, to jemu nie wypadnie. U niego ręce leżali do wszystkiego. I do muzyki, coś naprawić z instrumentów… Sztadnował tak i buty, to dobre zarabiał na tym. Fachowiec. Jemu pieniędzy lieźli do kieszeni. bez ziemi . Rodzina Wydrzyckich była bardzo porządna. I śpiewaki!

Pianino było. A Czesław, cóż on – grał, śpiewał, co jemu więcej było robić. W kościele grał i msze odgrywał, i śpiewał jak nikogo nie ma, księdza, to on zalezie, zaraz sprawdzi się. No jak, taki zdolny był do tego… Śpiewał ładnie. I jak wieczorem maj, czerwiec, ciepło było, czy jak lipiec miesiąc, to tutaj koło jego ganku dużo ludzie byli i zbierali się. Ale on jak dużo ludzie, to nie chciał śpiewać. O, tak jak dwa, trzy osoby, koledzy jak zbierali my się, też mniejszy był, to zaszyje się gdzieś, za kanapę, żeby zobaczyć na pianino… To dar od pryrody. U nich radio było na bateryjki, on jeździł po nie do Grodna. Wydrzyckie to byli króle Wasiliszek!”

rok 1955

Czesław (w rozmowie z Barbarą Hołub): „Tamte okolice obfitowały w zastępy muzykalnych ludzi. Były to głosy samorodki. Nikt ich nie uczył techniki śpiewu, ale śpiew towarzyszył ludziom właściwie w każdej sytuacji życiowej. Jeździłem z ojcem do cerkwi w Grodnie. Jeździłem tam tylko po to, by posłuchać cerkiewnego chóru”.

Tylko przyjaciołom wyzna, że przez długi czas czuł się jak bohater jednej z piosenek, które tak chętnie śpiewał. Jak bradjaga – włóczęga. W radiowej rozmowie o swoim dzieciństwie, muzycznych początkach „i w ogóle” Czesław powiedział mi (w styczniu 1996): „Właściwie piosenka Włóczęga, którą przez długie lata śpiewałem, w rozmaitych zresztą wersjach, po rosyjsku (z innym tekstem) i po polsku (z jeszcze innym), to taka poniekąd autobiografia. Moja i mojej rodziny. Co prawda, nie byłem na Syberii, choć wszystko się składało tak i wskazywało, że miałem tam się znaleźć z całą rodziną. Jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku, tylko że przesiedleńcza akcja Stalina dość długo trwała i Hitler – o zgrozo i ironio! – uratował mnie od takiej… no, wędrówki na wschód. Ale później, oczywiście, musiałem wywędrować z moich rodzinnych stron na zachód.

Z dzieciństwa kilka obrazów mi zostało. I niejasne przekonanie, że na pewno byłem muzykalny. Jeszcze na Białorusi sowieckiej, kiedy w szkole zorganizowano zebranie rodzicielskie, to trzeba było je urozmaicić występami uczniów. I ja – nie pamiętam, z akordeonem, na którym sobie akompaniowałem, a może z gitarą – zaśpiewałem jakąś ukraińską piosenkę, taką duszoszczypatielnuju, no i mamusie się popłakały. To pamiętam: że już wtedy – ha! ha! ha! – byłem «artystą».

Moje wspomnienia z dzieciństwa opowiedziałem w piosence Czas jak rzeka; to zresztą pierwszy tekst , jaki napisałem. Czas dzieciństwa, nawiązanie do miejsca, gdzie się urodziłem, kresy – bo ta rzeka to oczywiście Niemen. I tam właśnie, nad jej brzegiem, «spędziłem tyle chwil, że dziś bez rzeki smutno mi», a dziś – nie tylko w piosence – wspominam czas, który «jak rzeka płynie, unosząc w przeszłość tamte dni». Taki obrazek dawnych czasów, lapidarny, skondensowany. Po prostu obrazek w piosence”.

Muzykalny Czesław najpierw śpiewał w chórze kościelnym (pamięć o jego gregoriańskim brzmieniu odezwie się w wokaliście podczas pracy nad songiem Bema pamięci żałobny rapsod).

W książce Przy wileńskim stole wspominał: „Gdy miałem czternaście lat, ojciec zabrał mnie z «dziesięciolatki» i zapisał do szkoły muzycznej w Grodnie, gdzie miałem uczyć się gry na fortepianie. Pewnie był to błąd, ale przerwałem naukę w Grodnie. Nie dlatego, że nie dawałem sobie rady z nauką. Owszem, byłem kompletnym samoukiem – nikt mnie przedtem nie uczył gry na jakimkolwiek instrumencie. Po prostu mieliśmy w domu pianino, na którym sam uczyłem się grać, coś tam nawet komponowałem. Tak że przygotowany byłem do nauki w szkole muzycznej. Nie byłem natomiast przygotowany na straszną tęsknotę za domem. Dlatego po roku wróciłem do swojej dziesięciolatki”.

Dawni sąsiedzi z Wasiliszek: „Muzykalny był i zdolny zawsze, ale lenił się. Niesforny był. On chyba sto siedemdziesiąt lekcji opuścił . U niego taki był słuch, że jeżeli on raz usłyszy piosenkę, on pochodzi, pochodzi, zaraz siada za pianino czy za gitarę i już gra. To nawet na tamten czas on próbował, żeby coś swojego bawić”.

W końcu maja 1958 Antoni Wydrzycki zdecydował się na wyjazd z rodziną do Polski.

Czesław (w książce Przy wileńskim stole): „ pamiętam, że przeważały tam nazwiska takie jak: Bagdanowicz, Bohdziewicz, Markiewicz; moja mama była z Markiewiczów. Po wojnie Rosjanie zakwalifikowali wszystkich z nazwiskami na «wicz» jako Białorusinów i nie pozwalali im wyjeżdżać do Polski. Ci, co mieli nazwiska na «ski» i «cki» mogli wyjeżdżać, a na «wicz» – nie. Ojciec w czterdziestym piątym nie zdecydował się na wyjazd. Wyjechał wówczas brat ojca , który był nauczycielem. Ludzie byli w strasznej rozterce. No bo jak tu porzucić dom, ziemię, znajomy pejzaż, w który się wrosło, całe dotychczasowe życie, i jechać gdzieś tam, diabli wiedzą gdzie. Ale w pięćdziesiątym ósmym myśmy wyjechali, chociaż na przykład drugi brat ojca został.

Jakże trudno było zdecydować się na taki krok. Zwłaszcza ojcu. Przecież całe jego życie minęło tam, na Wileńszczyźnie, z nią był związany od pokoleń”.

Sąsiedzi Wydrzyckich (w reportażu radiowym): „Niemen to pseudonim jego, familia – Wydrzycki. I jak oni wyjeżdżali, to nawet oszybka dopuścili, błędy! Nie tak się napisali – Wydrżycki napisali! To jeszcze czekali tygodnia czasu, że trzeba napisać Wydrzycki”.

Czesław (w „Przekroju”): „Może byśmy tam zostali, gdyby rodzice przeczuwali, jak straszny jest los repatriantów. Nie chodziło już o to, że rodzice dość długo szukali jakiegoś dachu nad głową, mieszkając u krewnych i znajomych, między innymi w Świebodzinie, a potem Białogardzie. Rodzice dostali wreszcie mieszkanie, ojciec miał pierwsze zamówienia z koszalińskich kościołów na strojenie organów. Wszystko zdawało się układać pomyślnie. I wtedy właśnie, w dwa lata po przyjeździe, ojciec zmarł”.

Jan Wydrzycki: „Po przyjeździe do Polski w 1958 Czesław mieszkał przez krótki czas z nami w Świebodzinie. Przyjeżdżał potem do nas przy każdej okazji; kiedy budowałem dom – pomógł mi, nie tylko finansowo. Kiedy Urszula studiowała w Warszawie na uniwersytecie, korzystała z jego mieszkania przy Niecałej. Czesław zawsze był Wydrzycki, był nasz.

Wciąż szukał korzeni naszej rodziny, to go bardzo interesowało. Wcześniej jego ojciec próbował odtworzyć jej drzewo genealogiczne, kiedy więc w 1992 razem z moim ojcem wybrałem się do Starych Wasiliszek, na prośbę Czesława dotarłem do ksiąg parafialnych. Najstarszy w nich zapisek pochodzi z 1635 roku i wymienia nazwisko Wydricki”.

Rozpoczętą w 1954 naukę w liceum muzycznym w Grodnie Czesław dokończy w średniej szkole muzycznej w Gdańsku, nieoczekiwanie ucząc się gry na fagocie: „Zakotwiczyłem się w Gdańsku. Marzyła mi się kariera muzyka w orkiestrze symfonicznej. Ale po śmierci ojca musiałem myśleć nie o nauce, lecz o zarobieniu na utrzymanie swoje i matki. Zacząłem występować. Najpierw śpiewałem w kabaretach studenckich”.

Czy powracał wtedy do tkwiącej w jego sercu i duszy muzycznej „rosyjskości”?

„Nigdy! Nawet żyjąc wśród przyjaciół pamiętałem, że dla Polaków jestem przybyszem ze Wschodu, a w końcu lat pięćdziesiątych wszystko, co stamtąd, bardzo źle się kojarzyło. Dopiero gdy już działałem w klubach w Gdańsku, dopiero wtedy, w rozmaitych programach, pomyślałem, że tamte ludowe piosenki zabrzmią… no, powiedzmy, że oryginalnie”.

Przed domem w Wasiliszkach Starych, połowa lat pięćdziesiątych

Ale śpiewał przecież, zresztą bardzo chętnie, tyle że… No, właśnie! „Ilekroć ktoś mnie pytał o moje początki estradowe, to zawsze zadawał pytanie: dlaczego piosenki latynoamerykańskie? dlaczego tam i wtedy? i w ogóle: dlaczego? Co na to można odpowiedzieć? Tylko to, że młodzi ludzie zaczynają się czymś fascynować, ja akurat – takimi właśnie piosenkami. A dlaczego? Miałem przecież odpowiednie predyspozycje głosowe, więc dlatego. I kiedy pojawiłem się na Wybrzeżu, rychło po przyjeździe z dawnej mojej ojczyzny, to znalazłem się w bursie szkół plastycznych w Orłowie. I tam niemal natychmiast spotkałem Janusza Krzywickiego, który studiował wtedy w szkole plastycznej. Jakoś tak zgadało się, że on też się interesuje piosenkami tego typu: miał gitarę, coś mi na niej zagrał, zaczęliśmy próbować razem – i tak powstał nasz duet. To wszystko strasznie szybko się działo, bo zaraz potem była prawdziwa estrada, mnóstwo występów, no a później – wiadomo. Jeszcze kilka razy go spotkałem; wiem, że pływał zawodowo w marynarce handlowej, ale potem słuch o nim zaginął i nie wiem, co się dziś z nim dzieje…”

Wczesny estradowy repertuar Niemena to piosenki mało w Polsce znanych zespołów południowoamerykańskich, najczęściej Los Paraguayos (El soldado do levita) i Los Panchos (Ave Maria no morro). Z tamtego okresu wywodzi się też pierwszy przebój (lepiej będzie: przeboik) Czesława, wylansowany najpierw na żywo, potem przez radio: powszechnie (i niesłusznie!) znany jako Samba z „Czarnego Orfeusza” albo Adieu, tristesse.

„Adieu, tristesse to jest moja pierwsza miłość – tak! Tę piosenkę śpiewałem we wczesnej młodości, kiedy w moim repertuarze były niemal wyłącznie piosenki folklorystyczne. Szczególnie lubiłem jednak te południowoamerykańskie, a z nich najbardziej samby. Za dużo tych samb to w tym repertuarze, co prawda, nie miałem, ale tę lubiłem szczególnie: śpiewałem ją potem na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie i dzięki niej zdobyłem, nieoficjalnie mówiąc, najwyższą punktację , chociaż znalazłem się demokratycznie w finałowej Złotej Dziesiątce”.

Piosenka pochodziła z filmu Czarny Orfeusz (1960). Francuskiego, co prawda (reżyser Marcel Camus), lecz na swój sposób „rdzennie” brazylijskiego, zilustrowanego bowiem muzycznie przez Luiza Bonfę; w Orfeu negro nie tylko wykorzystał kilka motywów ludowych, zręcznie je łącząc w atrakcyjną całość – tęskną, piękną i bardzo prawdziwą sambę brazylijską, ale na światowe listy przebojów wprowadził aż trzy utwory: Samba de Orfeu, Mañha do carnaval i Felicidade. To tę ostatnią Czesław Niemen śpiewał pod tytułem Adieu, tristesse: „Oczywiście byłem na tym filmie, który był wyświetlany w Polsce i bardzo wtedy popularny. Ale że sztandarową piosenkę z tego filmu, czyli Sambę Orfeusza śpiewał wtedy (i nagrał potem na płytę) Michaj Burano , ja nie chciałem z nim konkurować i sięgnąłem po tę drugą. Nie wiem, skąd wziął się ten tytuł Adieu, tristesse, bo rzeczywiście prawidłowo to się nazywa, po portugalsku, Felicidade i, wbrew melodii, oznacza radość. Podobne piosenki ja śpiewałem dużo wcześniej, jeszcze w Gdańsku, w klubie Żak”

Tercet „latinoamericano” teatrzyku To-Tu w Klubie Studentów Wybrzeża Żak w Gdańsku, w styczniu 1962 (Czesław Wydrzycki, Janusz Krzywicki i Zbigniew Ralicki)

Był to czas niebywałego rozkwitu studenckich klubów, teatrzyków i kabaretów. Zwłaszcza na Wybrzeżu, gdzie ogromna popularność Bim-Bomu zainspirowała miejscową „studenterię” do zakładania następnych – Co To, Teatru Rozmów, Cyrku Rodziny Afanasjeff oraz To-Tu, powołanego do życia w 1958 przez Jerzego Afanasjewa, Wowo Bielickiego, Tadeusza Chyłę, Jacka Fedorowicza i Janusza Hajduna, a więc czołowych przedstawicieli Bim-Bomu. Trzy lata później w jednym z programów kabaretu zadebiutował publicznie Czesław Niemen: „Razem z moimi kolegami studentami, Januszem Krzywickim i Jerzym Mączkowiakiem, graliśmy na gitarach (oczywiście akustycznych) i śpiewaliśmy – trochę z przymrużeniem oka, za to najprawdziwsze piosenki meksykańskie. Zwłaszcza meksykańskie, jak Malagueña, Guadalajara czy Bésame mucho. Do naszej działalności podeszliśmy bardzo poważnie, bo nauczyliśmy się prawdziwych tekstów i… naprawdę śpiewaliśmy!”

Duet i tercet w składzie z Wydrzyckim funkcjonował niedługo, bo – tłumaczył mi Czesław bardzo poirytowany – „pojawił się zespół Dziewiątkowskiego , który, moim zdaniem, tamtą muzykę po prostu zbezcześcił tym, co robił. Był nierzetelny, mienił się «egzotycznym», no a już teksty, jakie śpiewał! W jakimś nieznanym narzeczu! Ale taka była moda. I najgorsze, że silniejszy wypychał słabszego. Bo kiedy później dla Polskich Nagrań nagrałem Ave Maria no morro, to nagranie… no, gdzieś się «zawieruszyło». Bo okazało się, że jest konkurencyjna płyta Katarzyny Bovery i wcale nie szkodzi, że ona też śpiewa Ave Maria no morro, w nieznanym bliżej narzeczu; ona była znana, ja nie. No, ale – jak powiedziałem – taka była moda.”

20 czerwca 1962 w gdańskim klubie Żak Czesław Wydrzycki wygrał terenowe (okręg Polski północnej) eliminacje Ogólnopolskiego Festiwalu Młodych Talentów. Sukces był niebywały, dawał bowiem amatorowi prawo uczestniczenia w finale międzystrefowym (Polski północno-wschodniej) festiwalu: 1 kwietnia Czesław i ten konkurs wygrał, więc Szczecin „stanął przed nim otworem”. Czy spodziewał się zwycięstwa, dokładnie wiedział, w czym uczestniczy, przeczuwał zmianę w swoim niewesołym dotychczasowym życiu?

Przede wszystkim czym był ów legendarny festiwal? Mateusz Święcicki: „To był pomysł Franciszka Walickiego, choć podpisują się pod nim również Jacek Nieżychowski oraz Stefan Bratkowski i Wojciech Giełżyński . Najważniejszym celem festiwalu było pokazanie podskórnego, nieoficjalnego i zwalczanego wówczas ruchu śpiewania po polsku muzyki zachodniej. Rodzimych przebojów w tym stylu nie było. Ba! Był to czas, kiedy Polskie Radio zwracało się do wykonawców, żeby łaskawie raczyli coś nagrać, żeby twórcy muzyki rozrywkowej komponowali i pisali po polsku!”

Zaczęło się od akcji, a właściwie nieustającego konkursu Czerwono-Czarni szukają młodych talentów. Gdy w styczniu 1961 w warszawskiej restauracji Kongresowa (w Pałacu Kultury i Nauki) Czerwono-Czarni codziennie grali do tańca, na estradzie przed mikrofonem pojawiali się rozmaici utalentowani piosenkarze, którzy odważyli się poddać temu publicznemu egzaminowi. Stąd już tylko krok do Festiwalu Młodych Talentów, którego afisz (wydrukowany w nakładzie sześciu tysięcy egzemplarzy) zapraszał śpiewającą młodzież na estrady powiatowe, wojewódzkie i – kto wie? – może również „ogólnopolskie” – jeśli tylko wykonają dwie piosenki „z dowolnie dobranego repertuaru pod warunkiem, że co najmniej jedna z nich wykonana będzie w języku polskim. Akompaniament zapewnia zespół Czerwono-Czarnych”.

Niemen: „Ja się w tym regulaminie festiwalu nie do końca mieściłem, bo śpiewałem wyłącznie w obcym języku. Po hiszpańsku. I po portugalsku. Do tego rozumiejąc, co śpiewam; nawet byłem chwalony za poprawność językową. Reszta moich konkurentów udawała, że rozumie na przykład język włoski , albo straszliwie kaleczyła angielski, naśladując w swoim śpiewaniu to, co sobie spisała z płyt. Wyjątki śpiewały po polsku na przykład Prząśniczkę Moniuszki albo piosenki ludowe. No i ja w tym towarzystwie z piosenkami latynoskimi… Ha! ha! – śmiać mi się chce, gdy sobie wyobrażę jak to wtedy wyglądało i brzmiało!”

Brzmiało na swój sposób atrakcyjnie. Szczecińska publiczność zupełnie lekceważąc zapowiedzi Jana Świącia, pełniącego honory gospodarza finałowego koncertu, domagała się przede wszystkim Malagueñy – pierwszego przeboju Juliusza Wydrzyckiego. Jeszcze mylono imię piosenkarza (Polskie Nagrania na płycie z Adieu, tristesse twierdziły, że to Juliusz), jeszcze przekręcano jego nazwisko: „Wystąpi teraz kolega Wydrzyński. Nie… Wydrzykowski… przepraszam bardzo, kolega Wydrzyski” – ale już wszyscy byli zgodni, że oto pokazał się na rozwrzeszczanej szczecińskiej estradzie ktoś naprawdę utalentowany, ktoś inny.

Czesław: „Z Czerwono-Czarnymi występowałem, nawet muszę powiedzieć, że dużo im zawdzięczałem. Bo ja do tej pory śpiewałem w klubach, na małych scenach, a tu – wielka estrada, tłumy publiczności, konferansjer, nagłośnienie, po prostu zupełnie inny świat. Wolałem jednak Niebiesko-Czarnych, bo wydawali mi się… ja wiem? bardziej stylowi, w jakiś sposób bliżsi mi. Może dlatego, że też jeszcze byli amatorami. Tak jak ja”.

Wystąpił z nimi między innymi 3 czerwca 1962 w Grudziądzu, w zakładzie karnym dla kobiet. Szef artystyczny zespołu i przyszły mentor Niemena, Franciszek Walicki oglądał ich zza kulis: „Sala wypełniona była do ostatniego miejsca. Przeważały młode kobiety. Czesiek występował wtedy jeszcze jako tak zwany przerywnik, między rockandrollowym łomotem zespołu. Sam – tylko z gitarą. Kiedy wyszedł na scenę – wysoki, taki szczupły, z zabójczym czarnym wąsikiem – dziewczyny ożywiły się: co nam pokaże ten facet? Ale kiedy zamiast rock and rolli usłyszały sentymentalne zawodzenie po hiszpańsku, były wyraźnie rozczarowane. Napięcie spadło, zaczęły się rozmowy, nawet śmiechy. Byłem wściekły na siebie za ten cały pomysł z Cześkiem. Wyszedłem z sali i czekałem aż skończy się ten żałosny spektakl. A Czesiek śpiewał i śpiewał! Był chyba w połowie? Tak, w połowie Malagueñy, kiedy wróciłem na salę, żeby dać znak, żeby kończył wreszcie. Ale zaskoczyła mnie cisza na widowni. Spojrzałem na salę i nie mogłem uwierzyć własnym oczom: dziewczyny płakały. Nie krępowały się, nie wstydziły. Czesiek skończył i zszedł z estrady. Bez słowa objąłem go i przytuliłem: wiedziałem, że odkryłem olśniewający talent”.

Czesław: „Ja tego nie pamiętam. To, co Franek mi przypomniał, jest trochę takie literackie, moim zdaniem on tamtą scenę trochę przerysował, może nawet coś dorysował, choć rzeczywiście, było jakieś takie wydarzenie z… z tym koncertem dla więźniarek, dla kobiet. Ale czy one naprawdę wtedy płakały, słuchając jak śpiewam?”

Pierwszy sukces przyszedł 1 lipca 1962 w Szczecinie, kiedy na koncercie laureatów pierwszego Festiwalu Młodych Talentów Czesław Juliusz Wydrzycki zbierał owacyjne brawa, a rozentuzjazmowana publiczność nie chciała go wypuścić ze sceny. Miał się z czego cieszyć: do ogólnopolskiego konkursu zgłosiły się ponad trzy tysiące śpiewaków i instrumentalistów, spośród których do finału zakwalifikowało się prawie stu dwudziestu. I wcale nie szkodzi, że Złota Dziesiątka laureatów liczyła aż piętnaście osób.

Aż cztery z nich spotka wkrótce w zespole Niebiesko-Czarni, zostanie bowiem jego solistą – obok Danuty Szade (mistrzyni twista), Heleny Majdaniec, Marka Szczepkowskiego i Wojciecha Kordy, a właściwie jeszcze Kędziory. Czesław i Wojtek zmienią tam swoje nazwiska na pseudonimy, życiem zawodowym obydwu pokieruje mądrze i fachowo Franciszek Walicki.

To jego żona Czesława przemieni wtedy Wydrzyckiego w Niemena.MARLENA

Ludzi, z którymi współpracowała, filmów i sztuk, w których wystąpiła, piosenek, które śpiewała, wydarzeń, dat, miast, nazw, tytułów i faktów w jej życiu było tyle, że można z nich ulepić kilka bogatych biografii. Może nawet więcej, jeśli uwzględnić plotki o niej. Kłamstwa, które produkowały media. Konfabulacje, w które sama wierzyła coraz mocniej.

„Gdyby była zwykłą kobietą, w zwykłym mieście, zamknięto by ją w zakładzie psychiatrycznym jako schizofreniczkę, bo kto aranżuje sobie życie według własnych urojeń i to uważa za prawdę, ten jest schizofrenikiem. Kto jednak jest sławny, staje się „legendą”. Tak oceniła Marlenę Dietrich – ledwie pół roku po jej śmierci – jedyna córka artystki. Kobieta, która zazdrościła innej kobiecie. Zaś mężczyzna, który – niemal jak Pan Bóg – tę kobietę artystkę stworzył, reżyser Josef von Sternberg pół wieku wcześniej wyznał: „Ja nie odkryłem Marleny Dietrich. Jestem tylko nauczycielem, którego ta piękna kobieta zafascynowała i który uwydatniał jej mocne strony, tuszował słabe i ukształtował ją tak, by była wcieleniem sex appealu”.

I była. Była – kiedy w pamiętnym filmie Błękitny Anioł przedstawiała się w tęsknym walcu: „Jestem od stóp do głów do miłości stworzona. To jest mój świat i nic więcej”, zaś w krzykliwym songu jarmarczno-wodewilowym reklamowała się: „Jam jest szykowna Lola, do kochania w tym sezonie”. Była – kiedy duńskiej aktorce Lale Andersen wyrwała balladę o dziewczynie spod latarni i z Lili Marlen uczyniła międzynarodowy szlagier, dziś zaliczany do nieśmiertelnych. Była – kiedy 18, 19 i 20 stycznia 1964 roku, odziana w mieniącą się srebrem powłóczystą suknię, zmysłowym głosem śpiewała oszalałym ze szczęścia Polakom o swoich wyśnionych kochankach.

Ta właśnie kobieta stanęła miesiąc wcześniej na drodze Czesława Niemena.

Po występie w Sali Kongresowej w Warszawie, w styczniu 1964, Marlena Dietrich gratuluje Niebiesko-Czarnym (drugi od lewej pianista i dyrygent Burt Bacharach)

W 1963 gwiazdkowym prezentem od losu dla polskiego artysty była nieoczekiwana dlań admiracja ze strony szefa Olympii, która wcale nie ograniczyła się jedynie do pamiątkowego autografu. Bruno Coquatrixowi Polacy tak bardzo się podobali, zaś naszemu „przemysłowi rozrywkowemu” tak serdecznie chciał on pomóc, że kiedy legendarna Marlena Dietrich powierzyła mu organizację swego europejskiego tournée – natychmiast powiadomił o tym PAGART, podpowiadając sprytnie: „Macie u siebie taki dobry zespół, Les Noir et Bleu, niech wystąpi w pierwszej części recitalu gwiazdy”. Tak też się stało i niecały miesiąc później artystka pojawiła się w Warszawie. Gwiazdą trzech wieczorów w Sali Kongresowej była Ona, Boska Marlena (wsparta amerykańsko-polską orkiestrą pod dyrekcją nie byle kogo, bo Burta Bacharacha); w pierwszej części wystąpili Niebiesko-Czarni z Heleną Majdaniec, Adrianą Rusowicz, Wojciechem Kordą oraz Czesławem Niemenem. 45

Wander: „Poznaliśmy ją w Paryżu. Była na widowni i później przyszła za kulisy. No i zażyczyła sobie, żeby nasz zespół wypełnił pierwszą część . My to nazywamy: zespół na straty. Taki, który musi zacząć bez względu na to czy są ludzie na sali czy nie. Tak jak na meczu bokserskim. Występ Marleny w Warszawie to było takie duże przeżycie, że do tej pory je pamiętam. Jej wyjście na estradę łączyło mi się z jakimiś metafizycznymi zjawiskami”.

Niemen: „Drugą piosenką, jaką w swoim życiu napisałem , była Czy mnie jeszcze pamiętasz?: prosta, zwyczajna ballada, trochę jakby bluesowa, chociaż w rytmie «na trzy». Bardzo się podobała na koncertach już w 1963, potem została uwieczniona na płycie, ale dla mnie szokiem było, kiedy nagrała ją Marlena Dietrich!”

Walicki: „Kiedy w 1964 roku przybyła do Polski, wciąż była uważana za jedną z największych osobowości estrady i filmu lat trzydziestych. Miała już sześćdziesiąt lat. Ale jej występ w Sali Kongresowej z towarzyszeniem orkiestry pod dyrekcją Burta Bacharacha był czymś niezwykłym. Pierwszą część imprezy wypełniali Niebiesko-Czarni. Marlena z uwagą obserwowała występ zespołu, stojąc w bocznych kulisach. A ja obserwowałem Marlenę. Nagle spoważniała, zmieniła się na twarzy. A Czesiek śpiewał właśnie Czy mnie jeszcze pamiętasz?”

Niemen: „Zaśpiewałem tę piosenkę i byłem bardzo zaskoczony, kiedy po pierwszym koncercie Marlena podeszła do mnie, wzięła mnie za rękę, potem poprosiła ówczesnego dyrektora PAGART-u Władysława Jakubowskiego i oświadczyła, że piosenka bardzo się jej podoba – zanuciła ją, tytułu oczywiście nie znała, ale ją zanuciła. Spojrzeliśmy po sobie: pełna konsternacja! Ja nie wiedziałem zupełnie, o co chodzi, stałem jak zamurowany, Jakubowski też się zdziwił, ale na jej prośbę obiecaliśmy, że oczywiście dostanie nagranie i nuty piosenki”.

Walicki: „Nazajutrz dowiedzieliśmy się , że Marlena pragnie włączyć tę piosenkę do swojego repertuaru i prosi nas o wyrażenie zgody”.

Niemen: „Zrozumiałem wtedy, że ona chce tę piosenkę nagrać – u siebie, w Niemczech czy może nawet w Ameryce. Byłem tym bardzo zbulwersowany: Jak to? Ta wielka artystka zapragnęła ni stąd, ni zowąd włączyć do swego repertuaru m o j ą piosenkę?! Kilka dni później nagrywałem z Niebiesko-Czarnymi kolejną płytę, właśnie z Czy mnie jeszcze pamiętasz?, potem PAGART załatwił wysyłkę materiałów i… cisza. Nic się nie działo przez rok, kiedy się okazało, że ona rzeczywiście nagrała moją kompozycję ”.

Walicki: „W grudniu tego samego roku ukazał się jej najnowszy album Die neue Marlene (po prostu Nowa Marlena). I właśnie tam znalazła się ta nasza piosenka. Była ona wykonana w niemieckiej wersji językowej pod tytułem Mutter, hast du mir vergeben, czyli Matko, czy mi wybaczyłaś? Tekst napisała sama Marlena, był to chyba jedyny tekst, jaki napisała w życiu. Ale naprawdę nie jest to zwykły tekst; to jakby rachunek sumienia wielkiej gwiazdy, która, jak pamiętamy, w młodości opuściła Niemcy, czyli Matkę Ojczyznę, a po latach pragnie do niej wrócić. To najbardziej nostalgiczna z nostalgicznych piosenek Marleny Dietrich, napisana przez nią z myślą o samej sobie”.

Niemen: „Piękny tekst i longplay! I to z jakim repertuarem: utwory The Shadows, tercetu Peter, Paul and Mary, Pete’a Seegera, słynnego już wtedy Burta Bacharacha – a między nimi moja piosenka!”

Dziś można wzruszyć ramionami: Tyle zamieszania z powodu jednej polskiej piosenki? Nagranej nie na singlu, jedynie na longplayu?! Dziś – tak, ale wtedy, kiedy żelazna kurtyna była tak szczelna, że wszelkie nasze umizgi do zachodnich agencji artystycznych, firm fonograficznych, rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych były jak wołanie głuchego na puszczy? Na tamten sukces trzeba spojrzeć inaczej, śledząc dzieje polskiego przeboju w dyskografii niemiecko-amerykańskiej gwiazdy: zgodnie z zastrzeżeniem artystki („Ta piosenka ma się pojawiać na wszystkich moich składankach, kolekcjach i antologiach płytowych”), Mutter, hast du mir vergeben znajdziemy na longplayach Marleny Dietrich wydawanych do dziś w Australii i Nowej Zelandii, Izraelu i Republice Południowej Af ryki, albumach we Francji i Niemczech Zachodnich, kompaktowych boksach w Stanach Zjednoczonych i Europie. A więc sukces? Tak i to bardzo znaczący.

Niebiesko-Czarni otrzymali po tamtym koncercie pamiątkowe zdjęcia, na których Boska Marlena całuje wszystkich po kolei…

Wander: „Pod koniec ostatniego koncertu poprosiła nas na scenę, na tak zwany finał wyszliśmy wszyscy, no i ona każdego pocałowała. Mam do dziś zdjęcie, na którym całuje Zbyszka Podgajnego; mnie już pocałowała, ja już byłem po, więc patrzyłem jak się zachowują koledzy”.

Dlaczego Niemen, wówczas najważniejszy z Polaków, ustawił się do wspólnej fotografii jakby za wszystkimi, na samym końcu? Gdy po latach, w rozmowie radiowej, zapytałem go o to – roześmiał się: „Cóż, ostatni będą pierwszymi”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: