Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niemieckie requiem - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
22 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niemieckie requiem - ebook

Posępny kryminał i mroczne czasy. Wojna po wojnie, ludzka niepewność, ciemne interesy i bieda. Bernie Günther znów nie może komuś odmówić i angażuje się w wyjątkowo niebezpieczną i śmierdzącą sprawę…

Bernie Günther pod koniec wojny dostał się do radzieckiej niewoli, z której szczęśliwie powrócił. Znów pracuje jako prywatny detektyw. Któregoś dnia otrzymuje nietypową ofertę od radzieckiego pułkownika znającego się ponoć z Emilem Beckerem z Kripo. Ów znajomy Berniego z przedwojnia, z dawnych lat berlińskich, siedzi w wiedeńskim więzieniu, oskarżony o zamordowanie kapitana armii Stanów Zjednoczonych, i grozi mu kara śmierci. Sprawa jest podejrzana i poważna, a Bernie ma otrzymać równie poważną sumę, jeśli przeprowadzi dochodzenie i spróbuje ocalić swego kolegę po fachu…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1640-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ber­lin, 1947

W dzi­siej­szych cza­sach każdy Nie­miec już przed śmier­cią całymi dnia­mi prze­by­wa w czyśćcu, cier­piąc w życiu do­cze­snym za wszyst­kie grze­chy, za które jego kraj dotąd nie poniósł kary ani nie odbył po­ku­ty. I będzie tak aż do chwi­li, kie­dy na sku­tek działań potężnych mocy – albo mo­carstw – Niem­cy wresz­cie zo­staną oczysz­czo­ne.

Al­bo­wiem te­raz żyje­my w stra­chu. To głównie strach przed ru­ski­mi, równie wiel­ki jak po­wszech­ny strach przed francą, która ostat­nio przy­brała ce­chy epi­de­mii, cho­ciaż obie do­le­gli­wości w ogólnym mnie­ma­niu to jed­no i to samo.1

Był piękny i mroźny dzień, taki, ja­kie człowiek z naj­większą przy­jem­nością ogląda, dokładając do ognia i dra­piąc za uchem psa. Nie miałem ani psa, ani ognia, co więcej, opału bra­ko­wało, a psów nig­dy nie lubiłem. Ale z no­ga­mi przy­kry­ty­mi kołdrą właści­wie było mi dość ciepło; na­wet zacząłem so­bie gra­tu­lo­wać, że mam pracę, którą mogę wy­ko­ny­wać, nie wy­chodząc z domu – mój pokój pełnił także rolę biu­ra – gdy ktoś za­pu­kał do tego, co w moim miesz­ka­niu ucho­dziło za drzwi fron­to­we.

Zakląłem i zwlokłem się z ka­na­py.

– To chwilkę po­trwa – krzyknąłem zza de­sek – więc proszę nie od­cho­dzić! – Po­grze­bałem klu­czem w zam­ku i szarpnąłem za wielką mosiężną klamkę. – Łatwiej otwo­rzyć, kie­dy się po­pchnie z zewnątrz! – zawołałem zno­wu. Do­biegło mnie szu­ra­nie butów na podeście, a po­tem po­czułem par­cie na drzwi, które otwo­rzyły się ze zgrzy­tem.

W pro­gu stał wy­so­ki mężczy­zna lat około sześćdzie­sięciu. Miał wy­so­kie kości po­licz­ko­we, wąski, krótki nos, sta­ro­mod­ne bo­ko­bro­dy i wściekłą minę, spra­wiającą, że naj­bar­dziej przy­po­mi­nał wred­ne­go sta­re­go króla pa­wianów.

– Chy­ba coś so­bie na­de­rwałem – burknął, po­cie­rając ramię.

– Przy­kro mi bar­dzo – po­wie­działem i od­sunąłem się, by go wpuścić. – Bu­dy­nek wyraźnie osia­da i przy­dałoby się po­now­nie osa­dzić drzwi, ale trud­no zdo­być narzędzia. – Ge­stem wska­załem mu pokój. – Ale i tak nie jest tu naj­go­rzej. Wsta­wi­li nam nowe szy­by, a dach jakoś chro­ni przed desz­czem. Proszę spocząć. – Pod­sunąłem mu je­dy­ne krzesło, ja­kie miałem, i po­now­nie zająłem miej­sce na ka­na­pie.

Gość od­sta­wił teczkę, zdjął me­lo­nik i wy­czer­pa­ny, usiadł z wes­tchnie­niem. Na­wet nie roz­piął sza­rej je­sion­ki, cze­mu trud­no się było dzi­wić.

– Zo­ba­czyłem pańskie ogłoszon­ko na mu­rze na Kurfürsten­damm – wyjaśnił.

– Co pan po­wie – od­parłem, jak przez mgłę przy­po­mi­nając so­bie kil­ka słów, które w zeszłym ty­go­dniu na­ba­zgrałem na kawałku tek­tu­ry. To Kir­sten wpadła na taki po­mysł. Nie przy­pusz­czałem, że ktoś to prze­czy­ta, zważyw­szy na liczbę ogłoszeń ma­try­mo­nial­nych i to­wa­rzy­skich, po­kry­wających ścia­ny opusz­czo­nych bu­dynków w Ber­li­nie. Ale, jak widać, miała ­rację.

– Na­zy­wam się No­vak – po­wie­dział. – Dok­tor No­vak. Je­stem inżynie­rem, me­ta­lur­giem prze­mysłowym w zakładach w Wer­ni­ge­ro­de. Zaj­muję się po­zy­ski­wa­niem i pro­dukcją me­ta­li nieżela­znych.

– Wer­ni­ge­ro­de. – Zamyśliłem się. – To w górach Ha­rzu, praw­da? We wschod­niej stre­fie?

Przy­taknął.

– Przy­je­chałem do Ber­li­na, aby wygłosić cykl wykładów na uni­wer­sy­te­cie. Dziś rano do ho­te­lu przy­szedł te­le­gram, miesz­kam w Mi­tro­pie…

Zmarsz­czyłem czoło, usiłując so­bie przy­po­mnieć.

– To je­den z tych ho­te­li schronów – wyjaśnił No­vak. Przez chwilę jak­by chciał mi po­wie­dzieć coś więcej, ale zmie­nił zda­nie. – Te­le­gram był od mo­jej żony; wzy­wała mnie, bym skrócił po­byt i na­tych­miast wra­cał do domu.

– Podała jakiś powód?

Wręczył mi blan­kiet.

– Pi­sze, że moja mat­ka źle się czu­je.

Rozłożyłem kartkę, zerknąłem na tekst da­le­ko­pi­su i od­no­to­wałem, że tak na­prawdę ko­mu­ni­ko­wał, iż mat­ka No­va­ka jest w ciężkim sta­nie.

– Przy­kro mi to słyszeć.

Dok­tor No­vak pokręcił głową.

– Pan w to nie wie­rzy?

– Nie wierzę, że moja żona w ogóle to wysłała – od­parł. – Moja mat­ka fak­tycz­nie jest sta­ra, ale od­zna­cza się wyjątko­wo do­brym zdro­wiem. Za­le­d­wie dwa dni temu rąbała drew­no. Nie, po­dej­rze­wam, że wy­smażyli to Ro­sja­nie, żeby jak naj­szyb­ciej ściągnąć mnie z po­wro­tem.

– Dla­cze­go?

– W Związku Ra­dziec­kim bar­dzo bra­ku­je na­ukowców. Sądzę, że za­mie­rzają mnie de­por­to­wać i zmu­sić do pra­cy w ja­kiejś tam­tej­szej fa­bry­ce.

Wzru­szyłem ra­mio­na­mi.

– To dla­cze­go w ogóle po­zwo­li­li panu tu przy­je­chać?

– Przy­pi­su­je pan ra­dziec­kim władzom woj­sko­wym spraw­ność, której po pro­stu nie mają. Sadzę, że właśnie otrzy­ma­li z Mo­skwy roz­kaz mo­jej de­por­ta­cji i w popłochu po­sta­no­wi­li mnie bezzwłocznie odwołać.

– Te­le­gra­fo­wał pan do żony? Żeby po­twier­dziła?

– Tak. Od­po­wie­działa tyl­ko, że mam za­raz wra­cać.

– I chciałby się pan do­wie­dzieć, czy ru­scy ją do­pa­dli.

– Byłem w żan­dar­me­rii tu, w Ber­li­nie – po­wie­dział – ale…

Głębo­kie wes­tchnie­nie wy­star­czyło za całą resztę.

– No tak, nie­wie­le są w sta­nie pomóc – po­twier­dziłem. – Miał pan rację, że pan do mnie przy­szedł.

– Może mi pan pomóc, Herr Günther?

– To ozna­cza wy­jazd do żony – mruknąłem, częścio­wo do sie­bie, jak­by trze­ba mnie było na­ma­wiać, co po­niekąd było prawdą. – Do Pocz­da­mu. Znam kogoś w szta­bie Gru­py Wojsk Ra­dziec­kich w Niem­czech, kto pew­nie dałby się prze­ku­pić. Ale to będzie pana kosz­to­wało więcej niż kil­ka cze­ko­la­dek.

Smut­nie po­ki­wał głową.

– Przy­pusz­czal­nie nie ma pan żad­nych do­larów, co, dok­to­rze No­vak?

Za­prze­czył.

– No i po­zo­sta­je jesz­cze kwe­stia mo­je­go ho­no­ra­rium.

– Co pan pro­po­nu­je?

Ge­stem dłoni wska­załem jego teczkę.

– Co pan tam ma?

– Nie­ste­ty tyl­ko pa­pie­ry.

– Musi pan coś mieć. Proszę do­brze pomyśleć. Może w ho­te­lu?

Opuścił głowę i znów wes­tchnął, próbując so­bie przy­po­mnieć, czy jest właści­cie­lem cze­go­kol­wiek, co przed­sta­wia jakąś war­tość.

– Proszę posłuchać, Herr Dok­tor, czy zadał pan so­bie py­ta­nie, co pan zro­bi, jeśli się okaże, że Ro­sja­nie fak­tycz­nie prze­trzy­mują pańską żonę?

– Tak – od­parł posępnie i oczy mu się za­szkliły.

To było wy­star­czająco wy­mow­ne. Spra­wy Frau No­vak nie wyglądały naj­le­piej.

– Chwi­leczkę – rzekł na­gle, wsa­dzając dłoń do wewnętrznej kie­sze­ni płasz­cza i wyj­mując złote wiecz­ne pióro. – Mam to.

Wręczył mi pióro.

– To Par­ker. Osiem­na­sto­ka­ra­to­we złoto.

Szyb­ko osza­co­wałem jego war­tość.

– Ja­kieś tysiąc czte­ry­sta dolców na czar­nym ryn­ku – oznaj­miłem. – Tak, to załatwia sprawę ru­skich. Ko­chają wiecz­ne pióra pra­wie tak samo jak ze­gar­ki. – Uniosłem py­tająco brwi.

– Nie­ste­ty z ze­gar­kiem nie mogę się roz­stać – po­wie­dział No­vak. – To pre­zent… od mo­jej żony – dodał z nie­wy­raźnym uśmiesz­kiem, do­strze­gając iro­nię sy­tu­acji.

Po­ki­wałem współczująco głową i szyb­ko prze­szedłem nad tym do porządku, nie cze­kając, aż po­czu­cie winy owład­nie nim całko­wi­cie.

– A te­raz pomówmy o moim ho­no­ra­rium. Wspo­mniał pan o me­ta­lur­gii. Nie ma pan przy­pad­kiem dojścia do ja­kie­goś la­bo­ra­to­rium?

– Ależ oczy­wiście.

– I do pie­ca hut­ni­cze­go?

Po­ki­wał głową, naj­pierw z na­mysłem, po­tem zaś z większym ożywie­niem; zro­zu­miał, o co cho­dzi.

– Pan chce do­stać węgiel, tak?

– A może pan go trochę dla mnie zdo­być?

– Ile pan chce?

– Pięćdzie­siąt kilo będzie w sam raz.

– Bar­dzo do­brze.

– Proszę tu przyjść za dwa­dzieścia czte­ry go­dzi­ny – po­wie­działem. – Po­wi­nie­nem mieć już dla pana ja­kieś wieści.

Trzy­dzieści mi­nut później, po na­pi­sa­niu kart­ki do żony, opuściłem miesz­ka­nie i skie­ro­wałem się w stronę dwor­ca ko­le­jo­we­go.

Pod ko­niec 1947 roku Ber­lin wciąż jesz­cze przy­po­mi­nał gi­gan­tycz­ny Akro­pol zbu­rzo­nych murów i spa­lo­nych ruin, ko­lo­sal­ny mo­nu­ment o jed­no­znacz­nej wy­mo­wie, me­ga­li­tycz­ny po­mnik spu­sto­szeń wo­jen­nych i siły rażenia sie­dem­dzie­sięciu pięciu tysięcy ton ma­te­riałów wy­bu­cho­wych. Nawała de­struk­cji, która zdru­zgo­tała am­bi­cje Hi­tle­ra, nie miała so­bie równych; znisz­cze­nia osiągnęły wy­miar wa­gne­row­ski; krąg Pierście­nia do­mknął się w ostat­nim pożarze zmierz­chu bogów.

W wie­lu częściach mia­sta przy­dat­ność mapy była mniej­sza niż ir­chy do czysz­cze­nia szyb. Główne ar­te­rie wiły się między wy­so­ki­mi zwałami gruzów, po ster­tach ru­cho­mych, zdra­dziec­kich ru­mo­wisk wiodły kar­kołomne ścieżki; w ciep­lej­sze dni z ruin wy­do­by­wał się za­pach, sta­no­wiący niewątp­liwą wskazówkę, że kry­je się pod nimi coś więcej niż tyl­ko szczątki me­bli ku­chen­nych.

Bra­ko­wało kom­pasów i należało mieć sta­lo­we ner­wy, aby się ro­ze­znać na tych niby-uli­cach, przy których, ni­czym po­rzu­co­ne de­ko­ra­cje, wzno­siły się je­dy­nie fa­sa­dy ho­te­li i sklepów; należało mieć dobrą pamięć, żeby tra­fić do domów, gdzie lu­dzie wciąż gnieździ­li się w wil­got­nych piw­ni­cach bądź na niższych piętrach ka­mie­nic, często po­zba­wio­nych jed­nej ścia­ny ni­czym w dom­ku dla la­lek, gdzie pra­gnie się uka­zać po­miesz­cze­nia i toczące się w nich życie. Nie­wie­le osób ry­zy­ko­wało górne kon­dy­gna­cje, choćby dla­te­go, że tak mało zo­stało nie­tkniętych dachów, a tak wie­le uszko­dzo­nych schodów.

Życie na gru­zach po­ko­na­nych Nie­miec obec­nie było nie­kie­dy bar­dziej nie­bez­piecz­ne niż w ostat­nich dniach woj­ny; wciąż się słyszało, że gdzieś za­wa­lił się mur, gdzie in­dziej wy­buchł nie­wy­pał. To wciąż była lo­te­ria.

Miałem jed­nak na­dzieję, że ku­pując bi­let na dwor­cu ko­le­jo­wym, na­by­wam szczęśliwy los.2

Tej nocy, wra­cając ostat­nim pociągiem z Ber­li­na do Pocz­da­mu, je­chałem w prze­dzia­le sam. Po­wi­nie­nem był bar­dziej się pil­no­wać, jed­nak prze­pełniało mnie za­do­wo­le­nie – udało mi się szyb­ko wyjaśnić sprawę inżynie­ra. Jed­nak byłem także zmęczo­ny, bo zajęła mi ona pra­wie cały dzień i znaczną część wie­czo­ru.

Podróże za­bie­rały nie­mało cza­su; za­zwy­czaj trwały dwa, trzy razy dłużej niż przed wojną i jaz­da do Pocz­da­mu, nie­gdyś półgo­dzin­na, te­raz zajęła mi bli­sko dwie go­dzi­ny. Już pra­wie za­my­kałem oczy, żeby się zdrzemnąć, gdy pociąg zaczął zwal­niać, po czym gwałtow­nie stanął.

Minęło kil­ka­naście mi­nut, po czym drzwi prze­działu otwo­rzyły się i do środ­ka wtargnął duży i okrop­nie śmierdzący so­wiec­ki żołnierz. Bąknął coś do mnie, więc uprzej­mie skinąłem głową, ale pra­wie na­tych­miast za­marłem – żołnierz zakołysał się łagod­nie na ogrom­nych roz­sta­wio­nych sto­pach, zdjął z ra­mie­nia ka­ra­bin Mo­sin Na­gant i z chrzęstem odwiódł za­mek. Jed­nak nie wy­ce­lo­wał go we mnie, tyl­ko odwrócił się i strze­lił przez otwar­te okno – wypuściłem od­dech do­pie­ro wte­dy, gdy się zo­rien­to­wałem, że był to sy­gnał dla ma­szy­ni­sty.

Ro­sja­nin beknął i ciężko zwa­lił się na sie­dze­nie, a gdy pociąg ru­szył, wierz­chem brud­nej dłoni ściągnął ka­ra­kułową czapkę, oparł się wy­god­niej i za­mknął oczy.

Wyciągnąłem z kie­sze­ni płasz­cza wy­da­waną przez Bry­tyj­czyków ga­zetę „Te­le­graf” i nie spusz­czając ru­skie­go z oka, zacząłem uda­wać, że czy­tam. Wia­do­mości prze­ważnie do­ty­czyły przestępstw: w stre­fie wschod­niej gwałty i na­pa­dy były czymś równie po­spo­li­tym, jak ta­nia wódka, która nie­jed­no­krot­nie przy­czy­niała się do ich popełnie­nia. Cza­sem miałem wrażenie, że Niem­cy wciąż tkwią w krwa­wym uści­sku woj­ny trzy­dzie­sto­let­niej.

Znałem je­dy­nie garstkę ko­biet, które dotąd nie zo­stały zgwałcone lub po­tur­bo­wa­ne przez Ro­sjan. Na­wet biorąc po­prawkę na fan­ta­zjo­wa­nie neu­ro­ty­czek, licz­ba przestępstw na tle sek­su­al­nym wprost zwa­lała z nóg. Kil­ka koleżanek mo­jej żony za­ata­ko­wa­no całkiem nie­daw­no, w rocz­nicę re­wo­lu­cji paździer­ni­ko­wej. Jed­na z nich, którą na po­ste­run­ku po­li­cji w Rangs­dorf zgwałciło co naj­mniej pięciu czer­wo­no­ar­mistów, przy oka­zji zarażając ją kiłą, próbowała na­wet wnieść skargę, lecz zo­stała prze­mocą pod­da­na ba­da­niu le­kar­skie­mu i oskarżona o pro­sty­tucję. Byli jed­nak tacy, którzy twier­dzi­li, że ru­scy po pro­stu biorą siłą to, co Niem­ki na­der chętnie sprze­dają za pie­niądze Bry­tyj­czy­kom i Ame­ry­ka­nom.

Składa­nie zażaleń do ra­dziec­kiej ko­men­dan­tu­ry w wy­pad­ku ra­bun­ku było równie da­rem­ne. Za­zwy­czaj słyszało się wówczas, że „wszyst­ko, co po­sia­da naród nie­miec­ki, to dar na­ro­du ra­dziec­kie­go”. W ten pro­sty sposób sank­cjo­no­wa­no ma­so­we gra­bieże na te­re­nie całej stre­fy so­wiec­kiej – w rze­czy sa­mej na­pad­nięty często się cie­szył, że w ogóle udało mu się przeżyć. Ry­zy­ko napaści oraz wiel­ka licz­ba de­zer­terów z Ar­mii Ra­dziec­kiej spra­wiały, że podróże na wscho­dzie Nie­miec były bar­dziej nie­bez­piecz­ne niż lot hin­den­bur­giem. Pasażerów na li­nii Ber­lin–Mag­de­burg często roz­bie­ra­no do naga i wy­rzu­ca­no z pociągu; dro­ga na Lipsk cie­szyła się tak złą sławą, że po­jaz­dy jeździły w kon­wo­jach, a „Te­le­graf” do­no­sił, że czte­rej pięścia­rze, jadący na mecz do Lip­ska, zo­sta­li na­pad­nięci i po­zba­wie­ni wszyst­kie­go oprócz życia. Naj­większy rozgłos zy­skał tak zwa­ny Gang Nie­bie­skiej Li­mu­zy­ny, działający na dro­dze Ber­lin–Mi­chen­dorf, który miał na kon­cie sie­dem­dzie­siąt pięć na­padów oraz hersz­ta w oso­bie zastępcy ko­men­dan­ta kon­tro­lo­wa­nej przez So­wietów po­li­cji pocz­dam­skiej.

Każdemu, kto wy­bie­rał się do wschod­niej stre­fy, przede wszyst­kim mówiłem „nie rób tego”, a jeśli nadal się upie­rał, wy­li­czałem: „Nie wkładaj ze­gar­ka, bo ru­scy lubią je za­bie­rać; włóż naj­star­szy płaszcz i buty, bo ru­scy cenią rze­czy wy­so­kiej jakości; nie spie­raj się ani nie py­skuj, bo ru­scy bez skru­pułów cię za­strzelą; jeśli już mu­sisz z nimi roz­ma­wiać, po­mstuj na ame­ry­kańskich fa­szystów; i nie czy­taj żad­nych ga­zet oprócz ich własne­go „Ta­egli­che Rund­schau”.

Były to do­bre rady, a ja postąpiłbym słusznie, gdy­bym sam się do nich za­sto­so­wał, na­gle bo­wiem ru­sek w moim prze­dzia­le ze­rwał się i stanął nade mną.

– Wy wy­cho­di­tie? – za­py­tałem.

Za­mru­gał ka­pra­wy­mi oczka­mi, po czym po­nu­ro łypnął na mnie i na moją ga­zetę, którą zresztą za­raz wy­rwał mi z rąk.

Był to ty­po­wy górski pa­stuch, wiel­ki tępy Cze­czen o mig­dałowych oczach, kości­stej szczęce sze­ro­kości ste­pu i kla­cie jak odwrócony dzwon. O ta­kich właśnie ru­skich krążyły dow­ci­py (niektóre na­wet praw­dzi­we), że nie umieją spusz­czać wody w ki­blu, a je­dze­nie wkładają do se­de­su, myśląc, że to chłod­ziar­ka.

– Łoż – warknął, wy­ma­chując ga­zetą i plując śliną przez wiel­kie, żółte, końskie zęby. Po­sta­wił but na sie­dze­niu obok mnie i po­chy­lił się niżej: – Wran­jo – powtórzył do­bit­nie w obłoku woni kiełbasy i piwa, bijącej z jego ust w moje bez­bron­ne noz­drza. Wyraźnie wy­czuł, że się go brzydzę, i ob­ra­cał tę myśl w ogo­lo­nej głowie ni­czym lan­drynkę. Następnie rzu­cił ga­zetę na podłogę i wyciągnął sękatą dłoń.

– Ja cho­czu po­da­rok – oznaj­mił, po czym wol­no powtórzył po nie­miec­ku: – Ja… chcieć… pre­zent.

Wy­szcze­rzyłem zęby w uśmie­chu i idio­tycz­nie po­ki­wałem głową; zdałem so­bie sprawę, że będę mu­siał go zabić albo sam zo­stanę za­bi­ty.

– Po­da­rok – bąknąłem. – Po­da­rok.

Wciąż uśmie­chając się i przy­ta­kując, z wol­na pod­niosłem się na nogi i de­li­kat­nie od­sunąłem rękaw płasz­cza, by za­de­mon­stro­wać brak ze­gar­ka na le­wym nad­garst­ku. Ru­sek też zaczął się uśmie­chać, za­pew­ne sądząc, że tra­fiła mu się grat­ka. Wzru­szyłem ra­mio­na­mi.

– U mie­nia niet cza­sow – wyjaśniłem.

– Czto u was jest’?

– Ni­cze­wo niet – od­parłem, kręcąc za­ma­szyście głową i za­pra­szając, by prze­szu­kał mi kie­sze­nie. – Nic.

– Czto u was jest’? – za­py­tał zno­wu, tym ra­zem głośniej.

Pomyślałem, że to przy­po­mi­na moją roz­mowę z bied­nym dok­to­rem No­va­kiem (jego żona, jak udało mi się usta­lić, fak­tycz­nie zo­stała za­trzy­ma­na przez MWD), kie­dy chciałem się od nie­go do­wie­dzieć, co ma na wy­mianę.

– Ni­cze­go niet – powtórzyłem.

Ru­sek prze­stał się uśmie­chać. Splunął na podłogę.

– Łgun – warknął i pchnął mnie w ramię.

Pokręciłem głową i za­pew­niłem go, że nie kłamię. Wyciągnął rękę, żeby znów mnie po­pchnąć, lecz za­wa­hał się i chwy­cił w brud­ne pal­ce rękaw mo­je­go płasz­cza.

– Do­ro­go­je – rzekł z uzna­niem, miętosząc tka­ninę w pal­cach.

Pokręciłem głową, cho­ciaż płaszcz był z czar­ne­go kasz­mi­ru. W żad­nym ra­zie nie po­wi­nie­nem był go wkładać, jadąc do stre­fy. Kłótnia nie miała sen­su: ru­ski już od­pi­nał pas.

– Ja cho­czu wa­sze pal­to – oznaj­mił, zdej­mując swój połata­ny szy­nel. Następnie pod­szedł do drzwi prze­działu i otwo­rzył je z roz­ma­chem, dając do zro­zu­mie­nia, że albo od­dam mu płaszcz, albo wy­lecę z pociągu.

Nie miałem wątpli­wości, że wy­rzu­ci mnie tak czy owak. Te­raz z ko­lei ja splunąłem.

– Nu, nie­lzia – po­wie­działem. – Chcesz ten płaszcz? To przyjdź i weź go so­bie, ty pier­do­lo­na, brud­na świ­nio, ty pa­skud­ny, tępy wieśnia­ku. No już, za­bie­raj, ty pi­ja­ny ku­ta­sie!

Ru­sek ryknął wście­kle i chwy­cił ka­ra­bin, który przed­tem odłożył na sie­dze­nie. To był jego pierw­szy błąd. Wi­działem, jak strze­lał przez okno, aby dać sy­gnał ma­szy­niście, wie­działem więc, że w lu­fie nie ma dru­gie­go ostre­go na­bo­ju. Spóźnił się z tym ro­zu­mo­wa­niem tyl­ko chwilę, ale za­nim znów odwiódł za­mek, zdążyłem wbić mu w kro­cze czu­bek buta.

Ka­ra­bin ze szczękiem upadł na podłogę, a ru­sek z bólu aż zgiął się wpół; jedną ręką złapał się między no­ga­mi, drugą ude­rzył na oślep, za­dając mi w udo bo­le­sny cios, po którym noga zmar­twiała mi jak kawał drew­na.

Wy­pro­sto­wał się, więc za­machnąłem się prawą, po czym od­kryłem, że moja pięść uwięzła w wiel­kiej łapie na­past­ni­ka. Gdy próbował chwy­cić mnie za gardło, przyłożyłem mu z byka, więc puścił moją rękę i od­ru­cho­wo złapał się za wiel­ki jak bul­wa nos. Znów się za­machnąłem, on zaś capnął mnie za kla­py. To był dru­gi błąd, cho­ciaż przez pół se­kun­dy, za­sko­czo­ny, nie bar­dzo ro­zu­miałem, co się dzie­je. Do­pie­ro gdy krzyknął i za­to­czył się do tyłu, unosząc dłonie jak go­to­wy do ope­ra­cji chi­rurg i brocząc krwią z roz­ciętych palców, przy­po­mniałem so­bie o żylet­kach, które wie­le mie­sięcy temu wszyłem w kla­py na wy­pa­dek ta­kiej właśnie sy­tu­acji.

Z rozpędu ściąłem go z nóg. Przewrócił się z łomo­tem, a jego głowa i ra­mio­na zna­lazły się za drzwia­mi pędzącego pociągu. Spróbował wciągnąć się do środ­ka, lecz przy­gniotłem mu nogi własnym ciałem, ze wszyst­kich sił usiłując temu za­po­biec. Jego lep­kie od krwi pal­ce prze­orały mi twarz i roz­pacz­li­wie zwarły się na mo­jej szyi. Za­cisnął chwyt i po­wie­trze z char­ko­tem uszło mi z krta­ni ni­czym para z eks­pre­su do kawy.

Walnąłem go kil­ka razy w szczękę, po czym na­sadą dłoni na­parłem na jego podbródek, usiłując wy­pchnąć go w noc. Po­czułem, że skóra na­pi­na mi się na czo­le, z tru­dem chwy­tałem po­wie­trze.

Na­gle usłyszałem strasz­li­wy huk, jak­by przed no­sem wy­buchł mi gra­nat. Pal­ce na mo­jej szyi zwol­niły uścisk. Sięgnąłem do jego głowy, lecz na­tra­fiłem tyl­ko na pustą prze­strzeń, w której za­ma­ja­czył rap­tow­nie kończący się pniak za­krwa­wio­nych ludz­kich kręgów. Jakaś prze­szko­da – drze­wo, a może słup te­le­gra­ficz­ny – schlud­nie urwała ru­sko­wi głowę.

Padłem na wznak z wrażeniem, że w mo­jej klat­ce pier­sio­wej kłębi się sta­do królików. Ogarnęła mnie fala mdłości. Byłem zbyt wy­czer­pa­ny, by się jej od razu pod­dać, jed­nak po kil­ku se­kun­dach uległem i szar­pa­ny gwałtow­ny­mi skur­cza­mi żołądka zwy­mio­to­wałem ob­fi­cie na mar­twe ciało żołnie­rza.

Do­pie­ro po kil­ku mi­nu­tach od­zy­skałem dość sił, by wy­pchnąć tru­pa na zewnątrz, a w ślad za nim jego ka­ra­bin. Pod­niosłem z sie­dze­nia cuchnący szy­nel, chcąc go również wy­rzu­cić, ale się za­wa­hałem. Był ciężki. Prze­szu­kałem kie­sze­nie, w których zna­lazłem cze­ski sa­mo­pow­ta­rzal­ny pi­sto­let ka­li­ber 38, kil­ka ze­garków – za­pew­ne kra­dzio­nych – i połówkę mo­skow­skiej. Uznałem, że za­trzy­mam so­bie broń i ze­garki, następnie zaś od­kor­ko­wałem flaszkę, prze­tarłem szyjkę i uniosłem bu­telkę ku wy­gwieżdżone­mu, mroźnemu nie­bu.

– Niech Bóg ma cię w opie­ce – po­wie­działem i upiłem spo­ry łyk. Po­tem wy­rzu­ciłem z pociągu bu­telkę oraz szy­nel i za­trzasnąłem drzwi.

Gdy do­tarłem na dwo­rzec, płatki śnie­gu wi­ro­wały w po­wie­trzu jak pie­rze, tworząc małe stro­me górki między ścianą bu­dyn­ku i ulicą. Było zim­niej niż kie­dy­kol­wiek w tym ty­go­dniu, a ciem­ne nie­bo niosło groźbę cze­goś jesz­cze gor­sze­go. Gęstniejąca na po­bie­lo­nych uli­cach mgła przy­po­mi­nała smu­gi dymu z cy­ga­ra nad wy­kroch­ma­lo­nym ob­ru­sem. Po­bli­ska la­tar­nia paliła się nie­zbyt ja­sno, dawała jed­nak dość światła, by bry­tyj­ski żołnierz, który chwiej­nym kro­kiem wra­cał do ko­szar, trzy­mając kil­ka bu­te­lek piwa, zdążył dokład­nie obej­rzeć moją twarz. Na ten wi­dok jego nie­pew­ny pi­jac­ki uśmiech za­mie­nił się w gry­mas napięcia. Żołnierz zaklął, dałbym głowę, że ze stra­chu.

Minąłem go po­spiesz­nie, uty­kając na jedną nogę. Z tyłu do­biegł mnie brzęk tłuczo­ne­go szkła – naj­wy­raźniej bu­tel­ka wyśliznęła mu się ze spo­co­nych palców. Na­gle do­tarło do mnie, że całą twarz i ręce mam po­pla­mio­ne krwią ru­ska, nie mówiąc już o mo­jej własnej. Mu­siałem wyglądać jak toga, w której zginął Ju­liusz Ce­zar.

Dałem nura w po­bli­ski zaułek i na­braw­szy garść śnie­gu, spróbowałem się obmyć, śnieg wszakże usu­wał krew ra­zem ze skórą i twarz zro­biła mi się chy­ba czer­wieńsza niż przed­tem. Zakończyłem więc lo­dową to­a­letę i jak naj­szyb­ciej ru­szyłem do domu, gdzie do­tarłem bez dal­szych przygód.

Kie­dy wresz­cie pchnąłem drzwi wejścio­we, minęła północ. Wejść było łatwiej, niż wyjść. Spo­dzie­wałem się, że moja żona już śpi, więc nie zdzi­wiłem się, że w miesz­ka­niu jest ciem­no. Ale kie­dy wszedłem do sy­pial­ni, stwier­dziłem, że jest pu­sta.

Opróżniłem kie­sze­nie i przy­go­to­wałem się do snu.

Ułożyłem na sto­le zna­le­zio­ne u ru­ska ze­gar­ki: ro­lex, myszkę miki, złote­go pat­ka i doxę. Wszyst­kie cho­dziły i wszyst­kie po­ka­zy­wały tę samą go­dzinę, z dokładnością do dwóch mi­nut. Tak ogrom­na punk­tu­al­ność spra­wiła, że tym do­tkli­wiej od­czułem spóźnie­nie Kir­sten. Gdy­by nie pew­ne po­dej­rze­nia co do tego, gdzie jest i co robi moja żona, oraz zupełne wy­czer­pa­nie, byłbym się na­wet za­nie­po­koił.

Dłonie drżały mi ze zmęcze­nia, kark bolał, jak­by ktoś pobił mnie tłuczkiem do mięsa. Wczołgałem się do łóżka i padłem bezwład­nie, całko­wi­cie wy­pra­ny z ener­gii, jak­by prze­gna­no mnie z ludz­kiej wspólno­ty i ka­za­no jeść trawę jak wołu.3

Obu­dził mnie da­le­ki wy­buch. Bez prze­rwy wy­sa­dza­no w po­wie­trze ja­kieś ru­iny, które uzna­no za za­grażające bez­pie­czeństwu. Okno zadrżało, sma­gnięte wil­czym wy­ciem wi­chru, ja zaś wtu­liłem się w ciepłe ciało Kir­sten, w myślach roz­szy­fro­wując wszyst­kie tro­py, wiodące w mrocz­ny la­bi­rynt po­dej­rzeń: za­pach na jej szyi, wto­pio­ny we włosy pa­pie­ro­so­wy dym. Nie słyszałem, kie­dy przyszła i się położyła.

Duet głowy i pra­wej nogi co­raz boleśniej dawał znać o so­bie, więc znów za­mknąłem oczy i ze stęknięciem odwróciłem się na wznak. Przy­po­mniały mi się strasz­ne wy­da­rze­nia ubiegłej nocy – zabiłem człowie­ka, co gor­sza, człowie­kiem tym był ra­dziec­ki żołnierz. To, że działałem w sa­mo­obro­nie, nie miało – wie­działem o tym – naj­mniej­sze­go zna­cze­nia dla sądu ste­ro­wa­ne­go przez ru­skich. Za zabójstwo czer­wo­no­ar­mi­sty kara mogła być tyl­ko jed­na.

Zacząłem się za­sta­na­wiać, ilu lu­dzi wi­działo, jak ­wra­cam ze sta­cji ko­le­jo­wej Po­ts­da­mer Bahn­hof z twarzą i dłońmi uma­za­ny­mi krwią ni­czym środ­ko­wo­ame­ry­kański łowca głów. Uznałem, że będzie le­piej przy­najm­niej przez kil­ka mie­sięcy uni­kać stre­fy wschod­niej. Ale gapiąc się w uszko­dzo­ny przez bombę su­fit sy­pial­ni, zro­zu­miałem, że sama stre­fa może ze­chcieć mnie od­szu­kać. Ber­lin był jak odsłonięty kawałek bel­ko­wa­nia na dużej połaci nie­ska­zi­tel­nej, tyn­ko­wa­nej ścia­ny, w kącie sy­pial­ni zaś leżała tor­ba czar­no­ryn­ko­we­go gip­su, którym pew­ne­go dnia za­mie­rzałem tę dziurę załatać. I nie­wie­lu lu­dzi – ja na pew­no nie – nadal wie­rzyło, że Sta­lin nie ze­chce podjąć się po­dob­ne­go za­da­nia i za­kleić małego, odsłoniętego kawałka ber­lińskiej wol­ności.

Pod­niosłem się z łóżka, ochla­pałem twarz wodą z dzban­ka, ubrałem się i po­szedłem do kuch­ni zro­bić so­bie śnia­da­nie.

Na sto­le do­strzegłem ar­ty­kuły spożyw­cze, których wczo­raj tam nie było: kawę, masło, puszkę skon­den­so­wa­ne­go mle­ka i kil­ka ta­bli­czek cze­ko­la­dy – wszyst­kie z Post Exchan­ge, czy­li sklepów PX, prze­zna­czo­nych wyłącznie dla ame­ry­kańskich woj­sko­wych, je­dy­nych, w których dawało się coś kupić. W do­bie ra­cjo­no­wa­nia żywności nie­miec­kie skle­py opróżnia­no z to­warów nie­mal na­tych­miast po do­sta­wie.

Każde je­dze­nie było pożądane: zważyw­szy na to, że wspólnie z Kir­sten mo­gliśmy kupić na kart­ki nie­całe 3500 ka­lo­rii dzien­nie, często by­wa­liśmy głodni i od zakończe­nia woj­ny stra­ciłem na wa­dze piętnaście kilo. Miałem swo­je po­dej­rze­nia co do spo­so­bu, w jaki Kir­sten zdo­by­wa te do­dat­ko­we pro­duk­ty, nie­mniej na ra­zie od­sunąłem je na bok i usmażyłem kil­ka ziem­niaków, do­dając dla sma­ku fusy z na­miast­ki kawy.

Kir­sten stanęła w drzwiach kuch­ni zwa­bio­na wonią je­dze­nia.

– Wy­star­czy dla dwoj­ga? – za­py­tała.

– Oczy­wiście – po­wie­działem i po­sta­wiłem dla niej ta­lerz.

Te­raz za­uważyła sińce na mo­jej twa­rzy.

– Do­bry Boże, Ber­nie, co ci się, u diabła, stało?

– Wczo­raj wie­czo­rem zwarłem się z jed­nym ru­skim. – Po­zwo­liłem jej do­tknąć swo­jej twa­rzy i przez chwilę oka­zać troskę, a do­pie­ro po­tem usiadłem do śnia­da­nia. – Skur­wiel chciał mnie ob­ro­bić. Po­bi­liśmy się, a po­tem on się za­winął. Chy­ba miał pra­co­wi­ty wieczór. Zo­sta­wił kil­ka ze­garków. – Nie miałem za­mia­ru jej mówić, że Ro­sja­nin nie żyje. Nie było sen­su, abyśmy obo­je się de­ner­wo­wa­li.

– Wi­działam. Ładne. Pew­ne war­te kil­ka tysięcy dolców.

– Pójdę dziś pod Re­ich­stag i zo­baczę, czy jacyś ru­scy nie ze­chcą ich kupić.

– Uważaj, żeby nie przy­szedł cię tam szu­kać.

– Nie martw się, nic mi nie będzie. – Zjadłem trochę kar­to­fli, wziąłem do ręki puszkę ame­ry­kańskiej kawy i zacząłem od nie­chce­nia czy­tać ety­kietę. – Trochę późno wczo­raj przyszłaś, co?

– Spałeś jak dziec­ko, kie­dy wróciłam. – Kir­sten przygładziła włosy dłonią i dodała: – Byliśmy wczo­raj bar­dzo zajęci, je­den Jan­kes za­brał nas na przyjęcie uro­dzi­no­we.

– Ro­zu­miem.

Moja żona była z za­wo­du na­uczy­cielką, ale pra­co­wała jako kel­ner­ka w ame­ry­kańskim ba­rze w Ze­hlen­dor­fie, do którego wstęp mie­li tyl­ko Ame­ry­ka­nie. Pod pal­tem, które mu­siała włożyć z po­wo­du zim­na pa­nującego w miesz­ka­niu, miała już na so­bie czer­woną per­ka­lową su­kienkę i maleńki far­tu­szek z fal­banką, składające się na jej służbowy mun­du­rek.

Zważyłem puszkę w ręce.

– Ukradłaś to?

Kiwnęła głową, nie patrząc mi w oczy.

– Nie wiem, jak ci to ucho­dzi na su­cho – po­wie­działem. – Czy oni nig­dy was nie prze­szu­kują? Nie za­uważają braków w ma­ga­zy­nie?

Zaśmiała się.

– Nie masz pojęcia, ile tam jest żar­cia. Jan­ke­si mają po czte­ry tysiące ka­lo­rii dzien­nie. Taki sze­re­go­wy GI zja­da na­raz cały twój mie­sięczny przy­dział mięsa i jesz­cze zo­sta­je mu miej­sce na lody. – Skończyła jeść, po­grze­bała w kie­sze­ni i wyciągnęła paczkę luc­ky stri­ke’ów.

– Chcesz?

– To też ukradłaś? – Jed­nak przyjąłem pa­pie­ro­sa i po­chy­liłem głowę nad zapałką, którą mi pod­sunęła.

– Wiecz­ny de­tek­tyw – mruknęła i dodała z rosnącym roz­drażnie­niem: – Aku­rat te pa­pie­ro­sy do­stałam w pre­zen­cie od jed­ne­go Jan­ke­sa. Wiesz, niektórzy z nich to jesz­cze chłopcy. Po­tra­fią być bar­dzo mili.

– Mogę się założyć. – Zo­rien­to­wałem się, że warczę.

– Lubią so­bie po­ga­dać, to wszyst­ko.

– Z pew­nością an­gielsz­czy­zna ci się po­pra­wia. – Uśmiechnąłem się, by zneu­tra­li­zo­wać cień sar­ka­zmu w głosie. To nie była właściwa pora, jesz­cze nie te­raz. Byłem cie­kaw, czy wspo­mni o fla­ko­nie per­fum Cha­nel, który ostat­nio zna­lazłem scho­wa­ny w jej szu­fla­dzie. Ale nie wspo­mniała.

Jakiś czas po wyjściu Kir­sten roz­legło się pu­ka­nie do drzwi. Wciąż byłem zde­ner­wo­wa­ny śmier­cią ru­ska, więc na wszel­ki wy­pa­dek wsunąłem do kie­sze­ni jego pi­sto­let.

– Kto tam?

– Dok­tor No­vak.

Szyb­ko załatwi­liśmy sprawę. Wyjaśniłem, że je­den te­le­fon na po­ste­ru­nek po­li­cji w Mag­de­bur­gu – mia­sta położone­go naj­bliżej Wer­ni­ge­ro­de – wy­star­czył, by moje źródło in­for­ma­cji w szta­bie Gru­py Wojsk Ra­dziec­kich po­twier­dziło, że Frau No­vak rze­czy­wiście zo­stała za­trzy­ma­na przez ruską bez­piekę w „aresz­cie pre­wen­cyj­nym”. Po po­wro­cie No­vaka do domu obo­je mie­li być na­tych­miast de­por­to­wa­ni „do pra­cy o za­sad­ni­czym zna­cze­niu dla in­te­resów na­rodów Związku So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik Ra­dziec­kich” w mieście Charków na Ukra­inie.

No­vak po­nu­ro po­ki­wał głową.

– To by się zga­dzało – wes­tchnął. – Ba­da­nia nad me­ta­lur­gią pro­wa­dzo­ne są głównie tam.

– Co pan te­raz zro­bi? – za­py­tałem.

Pokręcił głową z tak przygnębioną miną, że zro­biło mi się go żal. Ale jesz­cze bar­dziej żal mi było Frau No­vak – ona nie miała żad­ne­go ru­chu.

– No cóż, wie pan, gdzie mnie zna­leźć, gdy­bym mógł panu jesz­cze w czymś pomóc.

No­vak ru­chem głowy wska­zał wo­rek węgla, który po­mog­łem mu przy­nieść z taksówki, po czym po­wie­dział:

– Sądząc z wyglądu pańskiej twa­rzy, naj­wy­raźniej za­pra­co­wał pan na ten węgiel.

– Po­wiedz­my, że gdy­bym spa­lił go od razu, nie byłoby na­wet w połowie tak gorąco. – Za­wa­hałem się. – Dok­to­rze No­vak, to nie moja spra­wa, ale wróci pan?

– Ma pan rację, to nie pańska spra­wa.

Życzyłem mu więc szczęścia, a gdy od­szedł, za­niosłem do po­ko­ju wia­dro węgla, żeby na­pa­lić w pie­cy­ku, co uczy­niłem sta­ran­nie i w sku­pie­niu, zmąco­nym je­dy­nie przez moją rosnącą nie­cier­pli­wość, by znów po­czuć ciepło.

Spędziłem miły ra­nek, leżąc na ka­na­pie, miałem wręcz ochotę przez cały dzień zo­stać w domu. Jed­nak po południu od­szu­kałem w sza­fie laskę i pokuśtykałem na Kurfürsten­damm, gdzie od­staw­szy co naj­mniej pół go­dzi­ny w ko­lej­ce, wresz­cie wcisnąłem się do tram­wa­ju jadącego w kie­run­ku wschod­nim.

– Czar­ny ry­nek! – zawołał kon­duk­tor, gdy sta­ry, zruj­no­wa­ny Re­ich­stag zna­lazł się w zasięgu wzro­ku, po czym tram­waj na­tych­miast opu­sto­szał.

Żaden Nie­miec, choćby nie wiem jak god­ny sza­cun­ku, nie miał nic prze­ciw­ko temu, żeby od cza­su do cza­su po­han­dlo­wać troszkę na czar­nym ryn­ku, a przy śred­niej ty­go­dniówce w wy­so­kości dwu­stu ma­rek – co wy­star­czało na paczkę pa­pie­rosów – na­wet le­gal­ne fir­my nie­jed­no­krot­nie po­le­gały na czar­no­ryn­ko­wych to­wa­rach, by zapłacić pra­cow­ni­kom. Nie­mal bez­war­tościo­we re­ich­smar­ki służyły lu­dziom głównie do płace­nia czyn­szu i wy­ku­py­wa­nia nędznych ra­cji żywnościo­wych. Dla stu­den­ta kla­sycz­nej eko­no­mii Ber­lin sta­no­wił do­sko­nały mo­del cy­klu go­spo­dar­cze­go, napędza­ne­go chci­wością i po­trzebą.

Przed wy­pa­lo­nym szkie­le­tem Re­ich­sta­gu, na pla­cu wiel­kości bo­iska do piłki nożnej, stało co naj­mniej tysiąc osób, zbi­tych w małe kon­spi­ra­cyj­ne grup­ki. Wszy­scy trzy­ma­li przed sobą to, co chcie­li sprze­dać, ni­czym pasz­por­ty na ru­chli­wym przejściu gra­nicz­nym: pacz­ki sa­cha­ry­ny i pa­pie­rosów, igły do ma­szyn do szy­cia, kawę, kart­ki na żywność (głównie podróbki), cze­ko­ladę i kon­do­my. Między nimi błąkali się ku­pujący, którzy rozglądali się za po­trzeb­ny­mi ar­ty­kułami, z roz­myślną wzgardą zer­kając na pre­zen­to­wa­ne przed­mio­ty. A kupić tu można było wszyst­ko, od tytułów własności po fałszywkę świa­dec­twa de­na­zy­fi­ka­cyj­ne­go, gwa­ran­tującego, że właści­ciel jest wol­ny od hi­tle­row­skiej „za­ra­zy”, a za­tem można go za­trud­nić na ja­kiejś po­sa­dzie po­zo­stającej w ge­stii aliantów, od dy­ry­gen­ta do za­mia­ta­cza ulic.

Ale nie tyl­ko Niem­cy przy­cho­dzi­li tu han­dlo­wać. Nic po­dob­ne­go. Fran­cu­zi ku­po­wa­li tu biżute­rię dla zo­sta­wio­nych w kra­ju dziew­czyn, Bry­tyj­czy­cy – apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne na wa­ka­cje nad mo­rzem. Ame­ry­ka­nie na­by­wa­li an­ty­ki, fa­cho­wo pod­ro­bio­ne w jed­nym z wie­lu warsz­tatów w oko­li­cach Sa­vi­gny­platz, ru­scy zaś ma­rzy­li o tym, by wydać cały za­legły wie­lo­mie­sięczny żołd na ze­gar­ki – a przy­najm­niej na to li­czyłem.

Zająłem miej­sce obok fa­ce­ta o ku­lach, dźwi­gającego ple­cak, z którego wy­sta­wała bla­sza­na noga, stercząca mu wy­so­ko nad głową, po czym chwy­ciłem ze­gar­ki za pa­ski i po­ka­załem je świa­tu. Po pew­nym cza­sie skinąłem przy­jaźnie do jed­no­no­gie­go sąsia­da i za­py­tałem, co ma do sprze­da­nia, gdyż nie do­strzegłem, żeby coś pre­zen­to­wał.

Szarp­nięciem głowy wska­zał ple­cak.

– Nogę – oświad­czył ze spo­ko­jem.

– Jaka szko­da.

Na jego twa­rzy od­ma­lo­wała się ci­cha re­zy­gna­cja. Przyj­rzał się moim ze­gar­kom.

– Ładne – po­wie­dział. – Ja­kieś piętnaście mi­nut temu był tu taki ru­sek, który szu­kał do­bre­go ze­gar­ka. Za dzie­sięć pro­cent spróbuję go dla pana zna­leźć.

Próbowałem so­bie wy­obra­zić, jak długo będę mu­siał stać na zim­nie, za­nim uda mi się coś sprze­dać.

– Pięć – usłyszałem własny głos. – Jeśli doj­dzie do kup­na.

Mężczy­zna kiwnął głową i kuśty­kając chwiej­nie ni­czym ru­cho­my trójnóg, od­da­lił się w stronę gma­chu Krol­lo­per. Po dzie­sięciu mi­nu­tach wrócił, dysząc ciężko i pro­wadząc nie jed­ne­go, ale dwóch ro­syj­skich żołnie­rzy, którzy po dłuższych kłótniach i tar­gach ku­pi­li myszkę miki i złote­go pat­ka za tysiąc sie­dem­set do­larów.

Kie­dy ru­scy po­szli, z pli­ku, który od nich do­stałem, od­li­czyłem dzie­więć zatłuszczo­nych bank­notów i wręczyłem gościo­wi.

– Może te­raz będzie pan mógł za­trzy­mać tę swoją nogę.

– Może – od­parł, pociągając no­sem, później jed­nak zo­ba­czyłem, że sprze­dał ją komuś za pięć kar­tonów win­stonów.

Tego popołudnia nie miałem więcej szczęścia, więc zapiąłem po­zo­stałe dwa ze­gar­ki na prze­gu­bie i po­sta­no­wiłem wra­cać do domu. Ale mi­jając upior­ny ma­syw Re­ich­sta­gu, jego za­mu­ro­wa­ne okna i kopułę, która mogła się w każdej chwi­li za­wa­lić, zmie­niłem zda­nie; je­den z na­gry­zmo­lo­nych na jego mu­rach na­pisów wy­pa­lił mi dziurę w żołądku: „Od tego, co robią na­sze ko­bie­ty, Nie­miec zapłacze, a GI się spuści”.

Pociąg do Ze­hlen­dor­fu i ame­ry­kańskie­go sek­to­ra w Ber­li­nie zawiózł mnie w po­bliże Kron­prin­ze­nal­lee, gdzie znaj­do­wał się ame­ry­kański bar U John­ny’ego, w którym pra­co­wała Kir­sten. Nie­spełna ki­lo­metr da­lej mieścił się sztab ar­mii USA.

Ściem­niało się, kie­dy zna­lazłem bar: ja­sno oświe­tlo­ny, gwar­ny lo­kal o za­pa­ro­wa­nych oknach, przed którym stało kil­ka dżipów. Na­pis nad tan­det­nym wejściem głosił, że do baru mają wstęp tyl­ko pierw­sze trzy stop­nie, co­kol­wiek to zna­czyło. Pod drzwia­mi stał sta­ry, zgar­bio­ny jak igloo człowiek: Tschick­kar­re­tie­rer, je­den z wie­lu tysięcy zbie­ra­czy petów w tym mieście, żyjących z pod­no­sze­nia nie­do­pałków. Po­dob­nie jak pro­sty­tut­ki, zbie­ra­cze petów mie­li swo­je re­wi­ry, przy czym naj­bar­dziej pożądane były chod­ni­ki przed ame­ry­kański­mi skle­pa­mi i klu­ba­mi; w do­bry dzień człowiek mógł tam ze­brać na­wet sto nie­do­pałków, co star­czało na dzie­sięć do piętna­stu całych pa­pie­rosów, war­tości około pięciu do­larów.

– Czołem, dziad­ku – po­wie­działem. – Chcesz za­ro­bić czte­ry win­sto­ny?

Wyciągnąłem paczkę, ku­pioną pod Re­ich­sta­giem, i wy­stu­kałem na dłoń czte­ry sztu­ki. Mężczy­zna skwa­pli­wie zwrócił załza­wio­ny wzrok ku mo­jej twa­rzy.

– Co mam zro­bić?

– Dwa te­raz, a dwa później, kie­dy przyj­dziesz mnie za­wia­do­mić, gdy­by wyszła stąd ta pani. – Wręczyłem mu zdjęcie Kir­sten, trzy­ma­ne w port­fe­lu.

– Niezła da­mul­ka – mlasnął.

– Nic ci do tego. – Ru­chem kciu­ka wska­załem ob­skurną ka­fejkę nie­co da­lej na Kron­prin­ze­nal­lee, w kie­run­ku szta­bu ame­ry­kańskie­go. – Wi­dzisz tę knajpę? – Kiwnął głową. – Tam na cie­bie za­cze­kam.

Zbie­racz petów za­sa­lu­to­wał pal­cem, wsa­dził pa­pie­ro­sy oraz fo­to­gra­fię do kie­sze­ni spodni i znów schy­lił się ku swo­im płytom chod­ni­ko­wym. Przy­trzy­małem go za brudną chustkę, zawiązaną na szcze­ci­nia­stej grdy­ce. – Tyl­ko nie za­po­mnij, do­bra? – mruknąłem, za­ci­skając ją moc­no. – To mi wygląda na do­bry re­wir. Będę wie­dział, gdzie cię szu­kać, gdy­byś za­po­mniał przyjść i mnie za­wia­do­mić. Ka­pu­jesz, co mówię?

Sta­ry naj­wy­raźniej wy­czuł moje napięcie i okrop­nie wy­szcze­rzył zęby.

– Może ona o panu za­po­mniała, ale ja nie za­pomnę, może pan być tego pe­wien.

Ścisnąłem chustkę moc­niej, aż po­czer­wie­niała mu twarz, wyświe­co­na i tłusta jak po­sadz­ka garażu.

– No, to się pil­nuj – po­wie­działem, zwal­niając uścisk. Było mi trochę głupio, że tak bru­tal­nie go trak­tuję, więc w ra­mach re­kom­pen­sa­ty dałem mu ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa i nie zważając na górno­lot­ne kom­ple­men­ty, do­tyczące mo­ich rze­ko­mych cnót, ru­szyłem ulicą w stronę ob­skur­nej ka­fej­ki.

Wy­da­wało mi się, że przez wie­le go­dzin sie­działem w mil­cze­niu nad dużą, ale podłą bran­dy, paląc pa­pie­ro­sy i słuchając toczących się wokół mnie rozmów. Tak na­prawdę zbie­racz petów zja­wił się po nie­całych dwóch go­dzinach, a jego skro­fu­liczną gębę roz­jaśniał try­um­fal­ny uśmiech.

– Proszę pana, proszę pana! – po­na­glił, ciągnąc mnie na ulicę i ma­chając ręką w stronę dwor­ca ko­le­jo­we­go. – Ta pani poszła w tamtą stronę! – Za­milkł na chwilę, gdy wręczałem mu resztę należności, ale za­raz podjął: – Ze swo­im schätzi. To chy­ba ka­pi­tan. Tak czy in­a­czej, przy­stoj­niak.

Ale nie słuchałem go już, tyl­ko naj­szyb­ciej jak mogłem ru­szyłem we wska­za­nym kie­run­ku.

Nie­ba­wem do­strzegłem przed sobą Kir­sten i jej ame­ry­kańskie­go to­wa­rzy­sza. Szli objęci, wol­nym kro­kiem, i w świe­tle pełnego księżyca wi­działem ich aż nad­to wyraźnie. Przez jakiś czas śle­dziłem ich z bez­piecz­nej od­ległości, aż wresz­cie zna­leźliśmy się pod zbu­rzoną przez bom­by sześcio­piętrową ka­mie­nicą, której kon­dy­gna­cje leżały jed­na na dru­giej ni­czym war­stwy francuskie­go cia­sta. Kir­sten i ka­pi­tan zniknęli w środ­ku, a ja zadałem so­bie py­ta­nie, czy rze­czy­wiście muszę iść za nimi? Czy na­prawdę muszę wszyst­ko obej­rzeć na własne oczy?

Z wątro­by wysączyła mi się gorz­ka żółć i zaczęła nadżerać za­le­gające w żołądku tłuste pokłady wątpli­wości.

Byli jak ko­ma­ry – łatwiej było ich usłyszeć, niż zo­ba­czyć. Mówili tak płyn­nie po an­giel­sku, że nie bar­dzo ro­zu­miałem po­szczególne słowa, od­niosłem jed­nak wrażenie, że ona mu tłuma­czy, iż nie po­win­na przez dwa dni z rzędu wra­cać tak późno do domu. Chmu­ra za­kryła księżyc i kra­jo­braz po­ciem­niał, prze­kradłem się za­tem bliżej i ukryłem za ogromną stertą gru­zu, licząc, że stamtąd łatwiej mi będzie coś doj­rzeć. I rze­czy­wiście, chmu­ra odpłynęła i księżyc znów zaświe­cił przez kra­tow­nicę kro­kwi, za­le­wając sil­nym bla­skiem całe ru­mo­wi­sko. Wte­dy ich zo­ba­czyłem.

Mil­cze­li; przez chwilę miałem przed sobą ob­ra­zek nie­win­ności. Ona klęczała przed nim, on położył rękę na jej głowie, jak­by udzie­lając błogosławieństwa. Nie od razu pojąłem, dla­cze­go Kir­sten tak się kołysze, lecz gdy mężczy­zna jęknął, świa­do­mość tego, co się dzie­je, ogarnęła mnie równie szyb­ko, jak to­wa­rzysząca jej fala mdlącej pust­ki.

Od­szedłem bez­sze­lest­nie i upiłem się do nie­przy­tom­ności.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: