Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieprzyzwoite - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
19 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nieprzyzwoite - ebook

 

 

Rozpacz i szaleństwo. Czy przywiodą do zbrodni?

Katania, sycylijskie miasto u podnóży Etny. Przykładne małżeństwo z klasy średniej oczekuje na przyjazd młodziutkiej pomocy domowej, Ukrainki. Podczas gdy mąż oddaje się głównie karierze zawodowej, żona, po utracie dziecka, powoli pogrąża się w rozpaczy. Rezygnuje z pracy, ogranicza kontakty z ludźmi i coraz bardziej się zaniedbuje. Ratunkiem dla jej zszarganych nerwów ma być ład i porządek, który zapanuje w domu dzięki pomocy Ludmiły. Dziewczyna bardzo szybko przyzwyczaja się do nowego miejsca, czy jednak rzeczywiście jest tak przywiązana do swoich pracodawców, jak deklaruje? Z domu zaczynają znikać przedmioty, atmosfera gęstnieje. Coraz trudniej odróżnić codzienne życie od fantazmatów i omamów. Wszystkie elementy mają tu do odegrania ważną rolę – pokój dziecka, ukryta lalka, zgubiona biżuteria, trutki na myszy, wijący się bluszcz… Precyzyjne opisy rzeczywistości przenikają się w tej powieści z nierealnym światem, w jakim zanurza się główna bohaterka, a czytelnik staje się cichym obserwatorem coraz bardziej wstrząsających wydarzeń i w napięciu oczekuje na finał.

 

Najprościej byłoby powiedzieć tak: gdyby Roman Polański był kobietą i pisał powieści, mógłby napisać „Nieprzyzwoite”. […] Tutaj nic się nie układa, a trauma z przeszłości nie zostaje przepracowana.

Joanna Ugniewska

 

Jest to fascynująca lektura dzięki językowi, który wykracza poza ramy gatunku noir i wciąga czytelnika w intrygującą grę form i myśli. Jest to pisarstwo malarskie, gdyż opisowy styl autorki rzuca snop światła na istotne detale oraz na przestrzeń, by ożywić obrazy, które się w niej materializują.

„La Repubblica”

Istnieją książki, które porażają czytelnika i długo po odwróceniu ostatniej strony, po zakończeniu lektury nie pozwalają mu zapomnieć o historii i jej bohaterach. Do takich właśnie książek należy debiutancka powieść Elviry Seminary.

„Corriere Naizonale”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-028-5
Rozmiar pliku: 584 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nig­dy jesz­cze nie było w moim domu tak roz­pa­sa­nej je­sie­ni. I nie tyl­ko dla­te­go, że nie była to jesz­cze praw­dzi­wa je­sień, a do­pie­ro pięt­na­sty wrze­śnia.

Moż­na by po­my­śleć, że w cza­sie na­szej nie­obec­no­ści ogród urzą­dził so­bie za­ba­wę, tań­czył aż do świ­tu i na ko­niec się wy­rzy­gał (wy­czu­wa­łam tak­że, ale może była to tyl­ko moja wy­obraź­nia, odór ze­psu­te­go je­dze­nia, skwa­śnia­łe­go wina, ro­ba­ków zmiaż­dżo­nych sto­pą).

Omi­nę­łam ka­łu­żę, w któ­rej pły­wa­ły in­sek­ty i dłu­gie źdźbła traw. Przed sobą wi­dzia­łam bluszcz, któ­ry ty­gry­sim sko­kiem się­gnął scho­dów i splótł się z płat­ka­mi so­lan­dry, wpi­ja­jąc pa­zur­ki w kie­li­chy kwia­tów.

Mię­si­sta żółć kwia­tów i ja­skra­wa zie­leń li­ści ro­iły się na prze­cię­ciu alej­ki, zdu­szo­ne w uści­sku, opa­da­jąc ze znu­że­niem na mur.

Osu­nę­łam się na ław­kę. Je­den liść ode­rwał się od ga­łę­zi i za­sy­czał u mo­ich stóp. Czer­wo­ne ję­zy­ki bu­gen­wil­li roz­peł­za­ły się z klom­bu na zmę­czo­ną gli­cy­nię i wszę­dzie, wszę­dzie mno­ży­ły się li­ście, łap­czy­wie otwar­te, na­pęcz­nia­łe i wy­cień­czo­ne usta li­ści, or­gia po­ły­skli­wych i cęt­ko­wa­nych li­ści, któ­re wśli­zgi­wa­ły się drżą­ce w każ­dą do­stęp­ną prze­strzeń, w szcze­li­nę, w pęk­nię­tą do­ni­cę, w szpa­rę mię­dzy ce­gła­mi. I zę­ba­te li­ście, któ­re wy­sy­sa­ły że­la­zo z krze­seł, kur­czy­ły się i roz­prę­ża­ły. Szkie­le­ty li­ści na zie­mi, ję­czą­ce, gdy się na nie stąp­nę­ło. Omdla­łe i bez­wład­ne li­ście, z któ­rych zo­sta­ły same tkan­ki, ner­wy i kurz. Li­ście zmo­czo­ne i wło­cha­te, któ­re miau­cza­ły, po­trą­ca­ne przez wiatr, i zwil­ża­ły swo­je kra­wę­dzie. Mac­ki mło­dych pę­dów, przy­cze­pia­ją­ce się do sil­niej­szych ga­łę­zi. Na­wet pniak prze­zna­czo­ny na opał do ko­min­ka zmie­nił się w drze­wo. Ni­ski, po­kracz­ny, szczę­śli­wy pień.

Nie by­łam się w sta­nie zmu­sić, by go do­tknąć.

O mur ocie­ra­ły się tak­że ro­śli­ny pną­ce z są­sied­nie­go ogro­du, któ­re prze­peł­zły po­nad ogro­dze­niem i za­ata­ko­wa­ły aga­wę, two­rząc plą­ta­ni­nę ma­ją­cą w so­bie coś prze­ra­ża­ją­ce­go i fa­scy­nu­ją­ce­go jed­no­cze­śnie.

A naj­lep­sze było to, że wca­le nie wy­jeż­dża­li­śmy z domu.

Kie­dy to wszyst­ko zdą­ży­ło się stać?

Za­padł zmierzch. Po­czu­łam na so­bie śli­skie spoj­rze­nie blusz­czu su­ną­ce­go po po­rę­czy. Pod kwie­ci­stą spód­ni­cą pędy opla­ta­ły moje nogi.

Ze­rwa­łam się ob­la­na po­tem.

Na­de­szła pora, by we­zwać ogrod­ni­ka. Ubrać się. Ósma, Lud­mi­ła zja­wi się za pół go­dzi­ny.

Po­szłam spraw­dzić jej po­kój. Wszyst­ko w po­rząd­ku. Żół­ta kapa i pa­sia­ste po­dusz­ki na łóż­ku, rów­no po­skła­da­ne ręcz­ni­ki, wie­sza­ki w sza­fie.

Po­wie­trze wciąż jesz­cze było tro­chę stę­chłe, jak za­wsze w od daw­na za­mknię­tych po­miesz­cze­niach, dla­te­go otwo­rzy­łam na oścież okna. Po­pra­wi­łam prze­krzy­wio­ną na pra­wo mar­twą na­tu­rę z drze­wem cy­try­no­wym, być może gwóźdź nie był przy­bi­ty na sa­mym środ­ku. Taki wy­bór wy­dał mi się naj­bez­piecz­niej­szy, bo nie wie­dzia­łam, ja­kie­go jest wy­zna­nia. Le­piej niż Bud­da czy kru­cy­fiks, czy ja­kiś Krisz­na. Każ­da z mo­ich dziew­cząt mia­ła swo­je­go boga i wszyst­kim zo­sta­wia­łam wol­ny gwóźdź przy łóż­ku.

Za­mknę­łam za sobą drzwi, pod­nie­sio­na na du­chu. To było waż­ne. Żeby za­sta­ła przy­tul­ny po­kój, mniej­sza o za­dba­ny ogród. Żeby do­brze się czu­ła w tym domu, z nami. Zna­leź­li­śmy ją, za­pro­si­li­śmy i te­raz cze­ka­li­śmy na nią.

By­łam go­to­wa. Po­cią­gnę­łam usta szmin­ką, po­kro­pi­łam się per­fu­ma­mi na szyi i prze­gu­bach. Za­dzwo­nio­no do drzwi. Otwo­rzył mój mąż. Nie ze­szłam od razu, ba­wi­łam się wy­obra­ża­niem so­bie, jak wy­glą­da. Usły­sza­łam dźwięcz­ny głos, któ­ry pły­nął po scho­dach i wci­skał się po­mię­dzy rze­czy, owi­jał je jak ta­siem­ka, prze­ci­nał. Mój mąż za­wo­łał mnie gło­śno, dwa razy. Już idę.

Pierw­szą rze­czą, jaką zo­ba­czy­łam, była tor­ba po­dróż­na u jej stóp, po­pla­mio­na i wy­pło­wia­ła. Po­tem ner­wo­wy, ale otwar­ty uśmiech. Wy­cie­ra­ła ręce o dżin­so­wą spód­ni­cę. Za­nim jesz­cze do niej po­de­szłam, wy­cią­gnę­ła do mnie dłoń w za­ma­szy­sty, nie­co ko­micz­ny spo­sób. Jej uśmiech przy­pły­wał i od­pły­wał, jak gdy­by się jej wy­my­kał i po­wstrzy­my­wa­ła go siłą.

Mia­ła spo­co­ne ręce.

Usie­dli­śmy na ka­na­pie, jak­by cho­dzi­ło o nor­mal­ne od­wie­dzi­ny. Po­tem za­pro­wa­dzi­łam ją do jej po­ko­ju. Ko­la­cję zja­dła już wcze­śniej w au­to­bu­sie. Po­szła do łóż­ka, nie wy­słu­chaw­szy py­tań, któ­re so­bie przy­go­to­wa­łam, ani za­le­ceń na na­stęp­ny dzień. By­łam zmę­czo­na, mia­ły­śmy przed sobą dużo cza­su. Ona też była zmę­czo­na dłu­gą po­dró­żą.

Była pięk­na.

Tą pier­wot­ną, nie­ska­la­ną uro­dą.

Na­stęp­ne­go dnia wsta­łam tro­chę zde­ner­wo­wa­na. Był wto­rek, mój pierw­szy dzień z Lud­mi­łą.

Mój mąż, któ­ry jest ad­wo­ka­tem i ceni so­bie pre­cy­zję, przed wyj­ściem do kan­ce­la­rii na­pi­sał mi jej imię na kar­tecz­ce. Jak się je pi­sze i jak wy­ma­wia? Lud­miua. U za­miast l. Mó­wił, że nie po­win­no się prze­krę­cać imion cu­dzo­ziem­ców, bo to tak jak­by się im znie­kształ­ca­ło toż­sa­mość, nie uzna­wa­ło jej.

To smut­ne, że aby zy­skać ak­cep­ta­cję i uła­twić nam wy­mo­wę, Chan­dri­ke prze­mia­no­wu­ją się na San­dry, a Bu­rak sta­je się Bru­nem. Tak­że Ru­mun­ka mia­ła imię inne niż to, któ­re wid­nia­ło w do­ku­men­tach, ale no­si­ła z dumą swo­ją nową Gior­gię, „po­da­ro­wa­ną” jej przez po­przed­nią pra­co­daw­czy­nię, jak gdy­by było to ele­ganc­kie ubra­nie od pro­jek­tan­ta. Dzię­ki temu zy­ski­wa­ła „więk­szą war­tość han­dlo­wą”, jak twier­dzi­ła. Była to wiel­ka dzie­wu­cha, tuż przed dy­plo­mem z eko­no­mii w Bu­ka­resz­cie. Wró­ci­ła tam po trzech mie­sią­cach.

Okej, Lud-mi-ua.

Pięk­ne imię, wy­pły­wa­ło z ust ni­czym noc­ny dzwo­ne­czek, Lud-mi-ua, strza­ła wy­pusz­czo­na nad fa­la­mi mo­rza. Po­wta­rza­łam je, cze­sząc wło­sy.

Ubra­łam się w po­śpie­chu, na­wet się nie umyw­szy. Przed wyj­ściem z ła­zien­ki po­pra­wi­łam klam­rę we wło­sach. Ubra­na do­mo­wo, ale sta­ran­nie. Wy­gląd pani domu, aby wzbu­dzić sza­cu­nek, nie chcia­łam jed­nak, by po­czu­ła za­wiść. Le­piej wy­dać się bar­dziej dziew­czę­cą, na­wet ry­zy­ku­jąc zbyt­nią po­ufa­łość.

Do­łą­czy­łam do niej w kuch­ni. Oto ona. Sta­ła po­środ­ku po­miesz­cze­nia, już z da­le­ka wy­cią­ga­ła do mnie swo­ją dłu­gą rękę. Na sto­le le­żał słow­nik, otwar­ty na li­te­rze s.

Być może się nie wy­spa­ła, ła­two to zro­zu­mieć. Upał, nowe łóż­ko.

Przy­wi­ta­ła mnie tą spo­co­ną ręką, a ja nie wie­dzia­łam, od cze­go za­cząć. Brud­ne na­czy­nia, jej ro­dzi­na, umiesz pły­wać, by­łaś już kie­dyś we Wło­szech? Masz na­rze­czo­ne­go, kim jest twój oj­ciec? Masz ja­kieś aler­gie po­kar­mo­we, umiesz pra­so­wać, mó­wię zbyt szyb­ko?

Na któ­reś z py­tań od­po­wie­dzia­ła ski­nie­niem gło­wy twier­dzą­co, a na po­licz­ki wy­pły­nął jej ru­mie­niec. No­si­ła sze­ro­kie dżin­sy, ja­skra­we te­ni­sów­ki, któ­re ro­bi­ły „plaf” przy każ­dym kro­ku, i ko­szul­kę na­bi­ja­ną ce­ki­na­mi, któ­re two­rzy­ły na­pis I LOVE. Wy­da­ła mi się szczu­plej­sza, niż kie­dy wi­dzia­łam ją po­przed­nie­go wie­czo­ru, bar­dziej dzie­cin­na. Być może z po­wo­du war­ko­cza zwią­za­ne­go nie­bie­ską wstąż­ką. Zdję­ła tak­że ze­ga­rek i za­rów­no ge­sta­mi, jak i wy­ra­zem twa­rzy wy­ra­ża­ła gor­li­wość, aby szyb­ko się uczyć i oka­zać uży­tecz­ną. Uspra­wie­dli­wić swą obec­ność.

Przy­go­to­wa­łam jej kawę z mle­kiem. W mię­dzy­cza­sie po­ka­zy­wa­łam, gdzie znaj­du­ją się garn­ki, fi­li­żan­ki, cu­kier, za­pal­nicz­ka do gazu. Śle­dzi­ła uważ­nie moje ru­chy i po­wta­rza­ła so­bie wszyst­ko, bez­gło­śnie po­ru­sza­jąc war­ga­mi. Wy­glą­da­ła jak pięt­na­sto­lat­ka. W rze­czy­wi­sto­ści mia­ła dzie­więt­na­ście lat. Dwa­dzie­ścia mniej ode mnie, ra­cho­wa­łam w pa­mię­ci, gdy za­ja­da­ła z en­tu­zja­zmem pi­sta­cjo­we cia­stecz­ka. Okru­chy przy­le­pia­ły się jej do warg, zli­zy­wa­ła je ję­zy­kiem, jej oczy były ro­ze­śmia­ne. To była ona, nie po­my­li­li­śmy się. Jej śmiech roz­sy­pał się po po­miesz­cze­niu, za­wie­szo­ny mię­dzy sztuć­ca­mi a ta­le­rza­mi.

Da­łam jej jesz­cze tro­chę cia­stek oraz jo­gurt. Roz­ło­ży­ła z na­masz­cze­niem na ko­la­nach pa­pie­ro­wą ser­wet­kę, jak gdy­by była czymś cen­nym.

Była pięk­na świe­żą, do­pie­ro co roz­kwi­tłą w peł­ni pięk­no­ścią, do któ­rej może sama się jesz­cze nie przy­zwy­cza­iła, dla­te­go nie­świa­do­mą, zbi­ja­ją­cą z tro­pu. Od cza­su do cza­su śmia­ła się, ukry­wa­jąc twarz w dło­niach lub przy­gry­za­jąc war­gi, jak­by chcia­ła je za­ssać.

Być może jako dziec­ko wsty­dzi­ła się swo­ich peł­nych ust. Być może wy­ro­sła zbyt szyb­ko i dla­te­go trzy­ma­ła po­chy­lo­ną gło­wę, nie za­uwa­ży­ła, że na­tu­ra ukoń­czy­ła swo­je dzie­ło.

Zo­rien­to­wa­łam się, że się jej przy­glą­dam. Żeby nie wpra­wić jej w za­kło­po­ta­nie, sama tak­że zja­dłam jed­no cia­stecz­ko. Po­tem wsta­ła i po­da­ła mi z na­masz­cze­niem, jak gdy­by była to ja­kaś świę­ta re­li­kwia, swój do­ku­ment w pla­sti­ko­wej opraw­ce.

Kie­dy go otwie­ra­łam, wy­padł na zie­mię ob­ra­zek z ukrzy­żo­wa­nym Je­zu­sem.

Pre­zes To­wa­rzy­stwa Przy­jaź­ni Ukra­iń­sko-Sy­cy­lij­skiej, któ­ry na­wią­zał z nią kon­takt i zor­ga­ni­zo­wał jej po­dróż, udzie­lił mi wie­lu in­for­ma­cji na jej te­mat. Uczy­ła się wło­skie­go i chcia­ła za­pi­sać się na uni­wer­sy­tet w Ki­jo­wie, ale mia­ła za mało pie­nię­dzy. Dla­te­go przy­je­cha­ła do Włoch, żeby pra­co­wać jako po­moc do­mo­wa. Na Sy­cy­lii.

Po­ka­za­łam jej zmy­war­kę do na­czyń, opo­wia­da­łam o wy­spie. Było coś iry­tu­ją­co śmiesz­ne­go we mnie, a może w jej ner­wo­wym śmie­chu.

Wzię­łam ją więc za rękę i za­pro­wa­dzi­łam na górę, na ta­ras. Wi­dać stam­tąd nie­koń­czą­ce się mo­rze, po­ka­za­łam jej Fa­ra­glio­ni i port, a w od­da­li wy­brze­że Ka­la­brii. La­zur mo­rza był spo­koj­ny, gład­ki jak lu­stro. Ona trzy­ma­ła się po­rę­czy i chwia­ła się po­trą­ca­na wia­trem, któ­re­go nie było. Nic nie mó­wi­ła. Po­tem za­mknę­ła, otwo­rzy­ła i zno­wu za­mknę­ła oczy. Z ką­ci­ka ust spły­wa­ła jej struż­ka śli­ny.

Le­d­wie zdą­ży­łam ją zła­pać. Ze­mdla­ła w mo­ich ra­mio­nach.

Po­ło­ży­łam ją de­li­kat­nie na po­sadz­ce, kle­pa­łam po po­licz­kach. Chcia­łam ją za­wo­łać, ale nie pa­mię­ta­łam jej imie­nia.

Roz­cią­gnię­ta na zie­mi, sztyw­na i nie­ru­cho­ma, z wło­sa­mi roz­sy­pa­ny­mi na ka­fel­kach, wy­glą­da­ła jak ol­brzy­mia lal­ka. Po­twor­na, ze­psu­ta lal­ka o śle­pych, bia­łych oczach. Mo­gła­bym ją za­bić i nikt by się nie do­wie­dział. To nie sta­ło­by się z mo­jej winy.

Po chwi­li, któ­ra wy­da­ła mi się bez koń­ca, jej usta po­ru­szy­ły się i od­zy­ska­ła przy­tom­ność. Wid­mo­wy i prze­sad­ny błę­kit jej oczu za­czął zno­wu pul­so­wać, jej pięk­ność jak­by po­wró­ci­ła z da­le­kiej po­dró­ży, zbie­la­ła i zdra­dziec­ka, nie­uf­na.

Po­pro­si­ła mnie o wy­ba­cze­nie z wes­tchnie­niem, jak gdy­by się ob­na­ży­ła. Nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­ła mo­rza. To było dla niej zbyt wie­le, do­da­ła. Zbyt wie­le. I za­mil­kła.

Zbyt wie­le cze­go?

Lud­mi­ła. Na szczę­ście przy­po­mnia­łam so­bie, jak ma na imię. Spro­wa­dzi­łam ją na dół, pod­trzy­mu­jąc pod ra­mię, czu­łam za­pach jej spo­co­nej skó­ry, przy­po­mi­na­ją­cy odór skwa­śnia­łe­go jo­gur­tu. Jesz­cze ją pa­mię­tam, tę woń pierw­szych dni. Ja też by­łam za­że­no­wa­na z po­wo­du tej ma­ni­fe­sta­cji uczuć.

Po­mo­głam jej wy­cią­gnąć się na ka­na­pie. Szklan­ka wody z cu­krem. Lud­mi­ła. Było jej zim­no, więc przy­nio­słam koc. Cho­le­ra. Lud­mi­ła. Tro­chę soli, żeby pod­nieść ci­śnie­nie.

W koń­cu za­snę­ła, ale to nie był do­bry po­czą­tek, za­le­ża­ło mi, żeby na­rzu­cić po­rzą­dek i dys­cy­pli­nę.

Co mia­łam zro­bić z cho­rą po­mo­cą do­mo­wą? Lud­mi­ła.

Ale przy­najm­niej na­uczy­łam się imie­nia.

Lud­mi­ła.

Je­śli nie usta­no­wi­my od razu ja­snych re­guł, mó­wił mój mąż, któ­ry czę­sto prze­ma­wia jak ad­wo­kat, trud­no bę­dzie o har­mo­nij­ne i bez­kon­flik­to­we współ­ży­cie. Trze­ba roz­róż­niać role, po­wie­dział, my­jąc zęby, dla­te­go nie zro­zu­mia­łam wszyst­kich słów. Po­rzą­dek i dys­cy­pli­na, ale de­li­kat­nie, spra­wia wra­że­nie dziew­czyn­ki, za­uwa­ży­łaś? Bia­łe ro­ba­ki przy­kle­ja­ły się bez­ład­nie do ce­ra­mi­ki i nie od­ry­wa­ły się od niej na­wet pod wodą. Za­wsze zo­sta­wiał na umy­wal­ce po­ło­wę pa­sty do zę­bów.

Naj­wyż­szy sza­cu­nek, ale bez spo­ufa­la­nia się. So­li­dar­ność, ale nie in­tym­ność. Wy­zna­czo­ne go­dzi­ny pra­cy, wy­li­czał, pod­czas gdy ja się roz­bie­ra­łam.

Ile wa­żysz?, za­py­tał w tej chwi­li, za­glą­da­jąc mi za pi­ża­mę.

Jak zwy­kle, zga­dza­li­śmy się. Trze­ba wło­żyć wię­cej wy­sił­ku w pierw­szym ty­go­dniu – przede wszyst­kim ja, on wra­cał wie­czo­rem – ucząc, kon­tro­lu­jąc, uczest­ni­cząc. Po­tem wszyst­ko sta­nie się ła­twiej­sze. Przy­po­mnia­łam so­bie za­ru­mie­nio­ną twarz Lud­mi­ły, gdy spy­ta­ła mnie, mogę wyjść, po­pro­szę, cza­sa­mi na ta­ras? Oczy­wi­ście, od­po­wie­dzia­łam. Dzię­ku­ję pani... na­wet kie­dy je­stem sama?

Ile ważę. Mój mąż, bur­cząc pod no­sem, otwo­rzył drzwi bal­ko­no­we, ale nie wpa­dła ani odro­bi­na świe­że­go po­wie­trza. Upał przy­tła­czał niby cięż­ki płaszcz, na­wet bez ubra­nia nig­dy nie moż­na się było po­czuć na­gim, ro­ze­bra­nym.

Może dla­te­go prze­sta­li­śmy się ko­chać. Nie tyl­ko z po­wo­du go­rą­ca. Nie po­do­ba­łam mu się tak, jak wcze­śniej. I miał ra­cję, zro­bi­łam się ocię­ża­ła i mięk­ka, zwiot­cza­ła.

Ja też nic już nie czu­łam. Może tkli­wość, ale po­tem iry­ta­cję, mdło­ści i od­ra­zę.

Ale te­raz była Lud­mi­ła. Wszyst­ko się zmie­ni.

Od­pocz­nę, będę mo­gła o sie­bie za­dbać. Ja­kaś die­ta, tro­chę spor­tu.

Co mó­wi­łaś?, spy­tał.

Nic, do­bra­noc. Nie za­uwa­ży­łam, że za­czę­łam my­śleć na głos. Nie po­win­nam się po­chy­lać nad la­zu­ro­wym błę­ki­tem jej oczu. Lud­mi­ła. Po­czu­łam od­dech nocy na prze­ście­ra­dłach. Po­tem za­kry­ły mnie mię­so­żer­ne kwia­ty.

Dziew­czyn­ka była obcą.

Dziew­czyn­ka – tak ją na­zy­wał mój mąż – przy­by­ła z miej­sca da­le­kie­go w cza­sie i prze­strze­ni. I bar­dzo dwu­znacz­ne­go, tłu­ma­czy­łam mu, bo po­cho­dzi­ła z Eu­ro­py, ale jej ro­dzi­na miesz­ka­ła na za­pa­dłej wsi i ży­wi­ła się wa­rzy­wa­mi z ogro­du, ona oglą­da­ła te­le­wi­zję, ale jej mat­ka cho­wa­ła pie­nią­dze w pusz­ce za­ko­pa­nej w zie­mi zry­tej ra­ci­ca­mi krów i pa­zu­ra­mi kur. Po­ka­za­ła mi zdję­cia, zro­bio­ne na pa­miąt­kę tuż przed jej wy­jaz­dem, przy­wo­ły­wa­ły woń sło­my i łaj­na.

Ści­szy­łam te­le­wi­zor. Przy­bli­ży­łam się do męża, żeby mnie nie usły­sza­ła. Jej po­kój znaj­do­wał się bli­sko, za ścia­ną sa­lo­nu.

Ban­ki zni­ka­ją w mgnie­niu oka wraz z pie­niędz­mi lu­dzi. Pew­ne­go dnia jej wuj za­stał za­mknię­te drzwi, szyld znik­nął, jak­by wszyst­ko mu się przy­śni­ło. Nie moż­na było na­wet wnieść oskar­że­nia. Ko­rup­cja, po­wta­rza­ła, hań­ba.

Mu­sie­li­śmy zro­zu­mieć róż­ni­ce, by zro­zu­mieć ją, Lud­mi­łę. Zło­dzie­je każ­de­go mie­sią­ca okra­da­li domy, opo­wia­da­ła, hań­ba, opo­wia­da­ła. W po­li­cji też byli sami zło­dzie­je.

Dla­te­go trze­ba zro­zu­mieć tak­że jej nie­uf­ność, mó­wi­łam, i może za­wiść, za­zdrość, strach. Ale nie jest cho­ra, po­cie­sza­łam sama sie­bie. Za­kli­na­ła się, że w ca­łym ży­ciu ze­mdla­ła tyl­ko dwa razy.

Mój mąż za­snął, z lek­ko otwar­ty­mi usta­mi, jak gdy­by się uśmie­chał. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, od kie­dy mó­wię tyl­ko do sie­bie.

Kie­dy po­ja­wi­ła się na jego czo­le ta zmarszcz­ka w kształ­cie v.

Dziew­czyn­ka ma­rzy­ła o adi­da­sach i no­si­ła adi­da­sy. Dla­te­go po­je­cha­ły­śmy do cen­trum han­dlo­we­go i ku­pi­łam jej naj­pięk­niej­szy pre­zent na jej dwu­dzie­ste uro­dzi­ny, parę srebr­nych nike, któ­re pie­ści­ła przez go­dzi­nę, naj­pierw ocza­mi, po­tem rę­ka­mi, przez całą dro­gę do domu.

Po ko­la­cji otwie­ra­ła w kuch­ni swój słow­nik i z rę­ka­mi wspar­ty­mi na skro­niach za­głę­bia­ła się w nowy świat. To tu­taj uczy­ła się szpe­to­ty, em­fa­zy, smęt­ku, któ­re wkra­da­ły się w jej dziw­ną włosz­czy­znę. Był to słow­nik z 1952 roku, zna­la­zła go na tar­gu w swo­jej wsi. Jej mat­ka opra­wi­ła go w ga­ze­tę, żeby się nie znisz­czył.

Sia­da­łam obok i pa­trzy­łam na nią w mil­cze­niu. Po­wta­rza­ła słów­ka, naj­pierw po ukra­iń­sku, po­tem po wło­sku, po­waż­nym gło­sem ma­łej dziew­czyn­ki. Czu­łam w jej gar­dle wy­si­łek l, któ­re nie chcia­ło wy­do­być się na ze­wnątrz, i tego r, któ­re z ko­lei wci­ska­ło się do środ­ka i ry­cza­ło. Ale ona wsty­dzi­ła się mó­wić w mo­jej obec­no­ści i mil­kła. Za­cza­ja­łam się za drzwia­mi i pod­słu­chi­wa­łam.

Na­uczy­ła się wła­ści­wych ge­stów, pauz i prze­mil­czeń już po kil­ku dniach. Wto­pi­ła się har­mo­nij­nie w na­sze do­mo­we ży­cie. Nie była ga­da­tli­wa, ale od­po­wia­da­ła grzecz­nie, za­wsze obec­na, lecz nie na­tręt­na. Była po­wol­na, nie­do­świad­czo­na, i po­ście­lo­ne przez nią łóż­ka po go­dzi­nie były sko­tło­wa­ne, bo nie po­tra­fi­ła wsu­nąć pra­wi­dło­wo prze­ście­ra­dła pod ma­te­rac, ale umia­ła po­ru­szać się z wdzię­kiem, bez­sze­lest­nie i nic nie tłu­kąc, a to było dla mnie naj­waż­niej­sze.

Mój mąż po­wie­dział jed­nak, że jesz­cze za wcze­śnie na wy­cią­ga­nie wnio­sków, mi­nę­ło do­pie­ro pięć dni. Dziw­ne, zda­wa­ło mi się, że wię­cej. Wy­szli­śmy do ogro­du, by za­czerp­nąć po­wie­trza, był już wie­czór.

Wo­bec tego po­wi­nie­neś być mil­szy, kie­dy z nią roz­ma­wiasz, cza­sa­mi je­steś taki chłod­ny.

Prze­cież wiesz, że taki mam cha­rak­ter.

Po­wie­dzia­łam tyl­ko, tro­chę mil­szy. Uśmiech­nij się cza­sem, za­daj jej ja­kieś py­ta­nie, nie­dłu­go za­cznie tę­sk­nić.

Pod tym wzglę­dem się nie zmie­nił. Za­wsze nie­na­wi­dził zwie­rzeń i nad­mier­ne­go roz­trzą­sa­nia uczuć. Tak­że kłó­ce­nie się z nim było trud­ne, uci­nał od razu sprzecz­kę i wo­lał przy­znać mi ra­cję, niż ob­sta­wać przy swo­im.

Cze­go kon­kret­nie od niej ocze­ku­jesz?, py­ta­łam.

Żeby w domu za­pa­no­wał więk­szy po­rzą­dek i lo­gi­ka. Chcę, że­byś zno­wu sta­ła się po­god­na. Że­byś pew­ne­go dnia mo­gła wró­cić do pra­cy.

Jego spoj­rze­nie było wil­got­ne, po­włó­czy­ste.

Wzię­łam go za rękę, gwiaz­dy wy­glą­da­ły zza ga­łę­zi drze­wa chle­bo­we­go, jak­by chcia­ły ze­sko­czyć na zie­mię. Tyl­ko tego chciał, że­bym po­czu­ła się le­piej i za­po­mnia­ła.

Nie mó­wi­li­śmy na­wet o tym, na­uczy­li­śmy się uni­kać au­to­ma­tycz­nie pew­nych słów, wy­star­cza­ło jed­nak skrzy­wie­nie twa­rzy czy to nie­okre­ślo­ne i na­głe ściem­nie­nie oczu, by wy­ra­zić tę samą nie­wy­po­wie­dzia­ną pust­kę.

Za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

W rze­czy­wi­sto­ści już kil­ka dni po tej rze­czy na­uczy­li­śmy się roz­ma­wiać z wiel­ką ostroż­no­ścią, omi­jać pew­ne sło­wa i zdra­dli­we pau­zy, aby nie wpa­dać w pu­łap­ki pa­mię­ci i mi­mo­wol­nych sko­ja­rzeń my­śli. Dla­te­go też dia­log zmie­nił się w ro­dzaj sla­lo­mu mię­dzy do­zwo­lo­ny­mi i za­bro­nio­ny­mi sło­wa­mi, w nie­wdzięcz­ny i ogrom­ny wy­si­łek, tym więk­szy, iż uda­wa­li­śmy, że nim nie jest.

Tak­że ha­nieb­ny wy­si­łek, gdyż prze­mil­cza­ny przed nami sa­my­mi, coś w ro­dza­ju dia­bo­licz­ne­go pak­tu o nie­agre­sji i obo­jęt­no­ści, wza­jem­nej nie­mej ne­ga­cji.

Wiatr po­wie­wał le­ni­wie od drze­wa chle­bo­we­go, dmu­chał mi w twarz. Może dla­te­go za­mil­kli­śmy. Po tro­chu. Za­pa­dli­śmy w na­sze spe­cjal­ne, gę­ste i otu­la­ją­ce mil­cze­nie.

Ale wte­dy tego nie wie­dzia­łam.

O czym my­ślisz? Je­steś nie­obec­na.

O ni­czym, o gwiaz­dach.

Sku­pi­ły się wszyst­kie w jed­nym punk­cie nie­ba, ni­czym ucie­ka­ją­ce sta­do. On od­wró­cił się, by na nie po­pa­trzeć.

Gdy­bym mia­ła sieć, zgar­nę­ła­bym je wszyst­kie za jed­nym za­ma­chem, jak ryby. Cho­ciaż mógł­by być też pi­sto­let, my­śla­łam, wy­star­czył­by je­den strzał. Nie­bo wo­kół księ­ży­ca za­bar­wi­ło się na czer­wo­no.

Ale te­raz nie, te­raz była Lud­mi­ła. Wszyst­ko się zmie­ni.

Ju­tro na­uczę ją ro­bić sos po­mi­do­ro­wy.

O tak, z dużą ilo­ścią ce­bu­li. I ri­sot­to.

Ryż to może le­piej, kie­dy już zro­bi się chłod­niej.

Je­śli chcesz, wej­dzie­my do domu, wi­dzę, że je­steś zmę­czo­na.

W so­bo­tę wie­czo­rem Lud­mi­ła, my­jąc na­czy­nia, jak zwy­kle po­wo­li, za­py­ta­ła mnie, w ja­kich go­dzi­nach jest od­pra­wia­na msza w naj­bliż­szym ko­ście­le. Mia­ła wło­sy za­cze­sa­ne do góry i ema­no­wał z niej, skry­tej w pół­cie­niu, ja­kiś dzi­ki i sprę­ży­sty wdzięk.

Pa­mię­tam to do­brze, bo wie­czo­ra­mi za­pi­sy­wa­łam wszyst­ko w ka­len­da­rzy­ku, by­łam peł­na de­ter­mi­na­cji. Za­pi­sy­wa­łam rze­czy, któ­rych chcia­łam ją na­uczyć, o nie­bez­pie­czeń­stwie uży­wa­nia wy­bie­la­cza, prze­pi­sy ku­li­nar­ne, ale tak­że pie­nią­dze, któ­re da­wa­łam jej z góry.

Cy­ka­dy gra­ły tak gło­śno, że pra­wie nie sły­sza­łam jej gło­su. Za­mknę­łam okno. Nie by­łam zo­rien­to­wa­na w roz­kła­dzie mszy, od daw­na nie cho­dzi­łam do ko­ścio­ła. Zmie­ni­łam te­mat.

Wte­dy odło­ży­ła sit­ko i wy­tar­ła dło­nie w far­tuch, wbi­ja­jąc we mnie, ni­czym wi­del­ce, swo­je sta­lo­we oczy. Musi iść ju­tro na mszę, i mó­wi­ła to sztyw­no, sta­now­czym, wład­czym gło­sem, mu­szę się do­wie­dzieć, o ja­kich go­dzi­nach są msze, bar­dzo pro­szę, pre­cy­zyj­nie, pra­wi­dło­wo. Zdzi­wi­ła mnie ta nie­ocze­ki­wa­na twar­dość, nie spo­dzie­wa­łam się tego po niej. A ona roz­pło­mie­ni­ła się: nie pójść do ko­ścio­ła by­ło­by bez­boż­no­ścią, nie­oby­czaj­no­ścią.

Trze­ba jej ku­pić nowy słow­nik.

I za­wieźć ją ju­tro do ko­ścio­ła, bo nie na­uczy­ła się jesz­cze tras au­to­bu­so­wych oraz nor­mal­nych ście­żek na­sze­go ję­zy­ka.

Na­pi­sa­łam so­bie w ka­len­da­rzy­ku: ku­pić słow­nik, pil­ne.

Trze­ba było tak­że dać jej bu­dzik, ten, któ­ry przy­wio­zła z Ukra­iny, ze­psuł się od razu. My też nie mie­li­śmy bu­dzi­ka, uży­wa­li­śmy w tym celu ko­mór­ki, co zna­czy, że na­stęp­ne­go dnia będę mu­sia­ła wstać i ma­new­ro­wać tak, by zbu­dzić Lud­mi­łę, ale nie prze­szka­dzać mo­je­mu mę­żo­wi.

By­łam dość po­iry­to­wa­na. Ale po­tem zo­ba­czy­łam, jak wy­cho­dzi ze swo­je­go po­ko­ju.

Pro­mie­nio­wa­ła alar­mu­ją­cą, bez­li­to­sną bie­lą. Dwa blond war­ko­cze nada­wa­ły jej twa­rzy ide­al­ną i krze­pią­cą sy­me­trię, któ­rą po­wta­rzał koł­nie­rzyk z bia­łej ko­ron­ki i zdy­scy­pli­no­wa­ny sze­reg gu­zi­ków ko­szu­li, po­za­pi­na­nych sta­ran­nie w po­dwój­nych rzę­dach, łącz­nie z tym naj­wyż­szym, pod bro­dą, któ­ry zda­wał się ją du­sić. Za­pię­te były tak­że man­kie­ty dłu­gich rę­ka­wów z buf­ka­mi. Bluz­ka, ide­al­nie wy­pra­so­wa­na (ale kie­dy?), sta­no­wi­ła ca­łość z nie­bie­ską spód­nicz­ką, tro­chę przy­cia­sną, są­dząc z za­kła­dek roz­cho­dzą­cych się na brzu­chu. Może ostat­nio uty­ła, a może była to spód­nicz­ka, któ­rą no­si­ła od dzie­ciń­stwa. Ostat­ni gu­zik la­kie­ro­wa­nych bu­ci­ków był do­kład­nie za­pię­ty na jej szczu­płej ko­st­ce.

Za­da­łam so­bie py­ta­nie, czy nie za­pie­czę­to­wa­ła tak­że ust, bo nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa, ale może nie chcia­ła po­bru­dzić zę­bów ja­skra­wą szmin­ką, któ­rą na­ło­ży­ła szczo­drze na war­gi z dość że­nu­ją­cym re­zul­ta­tem.

Rów­nież oczy zda­wa­ły się po­cho­dzić z ja­kie­goś ob­ra­zu Pol­loc­ka. Po­zo­sta­łość du­szą­cych, nie­zno­śnie słod­kich per­fum uno­si­ła się w kuch­ni jesz­cze przez dłu­gą chwi­lę.

Trze­ba jej ku­pić tak­że nowe per­fu­my, bo te, któ­re przy­wio­zła z domu, były okrop­ne.

I nie przy­wią­zy­wać się do niej, pod­kre­śli­łam w swo­im dzien­ni­ku. Bo po­tem, w imię Bud­dy, Chry­stu­sa czy Ma­ho­me­ta, wszyst­kie nie­spo­dzie­wa­nie cię opusz­cza­ją.

Dla­te­go też, i tyl­ko dla­te­go, po po­wro­cie do domu we­szłam do jej po­ko­ju.

Żeby otwo­rzyć okno i prze­wie­trzyć po­miesz­cze­nie. Zo­sta­wi­łam ją w ko­ście­le, z jej mo­dli­tew­ni­kiem opra­wio­nym w masę per­ło­wą. Mój mąż jesz­cze spał.

Od jej przy­by­cia nig­dy nie we­szłam do tego po­ko­ju, nie chcia­łam się wy­dać wścib­ska.

Było ciem­na­wo, cho­ciaż na dwo­rze świe­ci­ło słoń­ce. Otwo­rzy­łam na oścież drzwi bal­ko­no­we, ale ro­śli­ny pną­ce na dasz­ku były zbyt dłu­gie i gę­ste, za­bie­ra­ły świa­tło. Trze­ba jak naj­szyb­ciej je prze­świe­tlić.

Włą­czy­łam lamp­kę sto­ją­cą.

W cią­gu kil­ku dni po­kój zmie­nił za­pach i at­mos­fe­rę. Łóż­ko było po­ście­lo­ne. Na ścia­nie, w miej­sce mo­je­go ob­raz­ka z drze­wem, po­wie­si­ła zdję­cie ro­dzi­ny: bab­cia sie­dzą­ca na krze­śle i sto­ją­cy z tyłu ro­dzi­ce, był tak­że ko­tek i chu­dy pies. Na szaf­ce noc­nej pol­ska ga­ze­ta o mo­dzie, słow­nik i ja­kiś fla­ko­nik. Na pod­ło­dze, w pu­deł­ku, wciąż owi­nię­te w bi­buł­kę nowe nike. Wszyst­ko utrzy­ma­ne w ide­al­nym, wzru­sza­ją­cym po­rząd­ku.

Szu­fla­dy w sza­fie były wy­ło­żo­ne kart­ka­mi z ga­zet, któ­re zna­la­zła w schow­ku, głów­nie z re­kla­ma­mi to­re­bek i oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, a w środ­ku, sta­ran­nie zło­żo­ne, le­ża­ły bia­ły dres, dwa swe­try do­mo­wej ro­bo­ty i para spodni w krat­kę. Pod łóż­kiem spa­ła jej opróż­nio­na spło­wia­ła tor­ba oraz gał­gan­ko­we kap­cie w kształ­cie kot­ków.

Nie po­win­nam była otwie­rać szu­flad. Czer­wie­ni­łam się, roz­wią­zu­jąc je­dwab­ny wo­re­czek, ręcz­nie wy­szy­wa­ny i ozdo­bio­ny na brze­gach ko­ron­ką, ale ro­bi­łam to dla niej, mó­wi­łam so­bie, je­stem za nią od­po­wie­dzial­na i mu­szę jej pil­no­wać.

Na zie­mię spa­dła Bi­blia i prze­stra­szy­łam się. Zo­sta­łam przy­ła­pa­na. Nie było jed­nak ni­ko­go i za­mknę­łam od razu szu­fla­dę, uło­ży­łam wszyst­ko tak, jak ona zo­sta­wi­ła. Z dziw­nym po­czu­ciem za­gu­bie­nia, nie­ja­snym i za­bar­wio­nym wsty­dem, po­szłam zro­bić so­bie dłu­gi prysz­nic.

Lud­mi­ła wró­ci­ła na pie­cho­tę, o pierw­szej, ko­micz­na i na­dą­sa­na. Pot roz­ma­zał jej ma­ki­jaż i sa­piąc, roz­pi­na­ła so­bie bluz­kę. Wo­kół pach po­ja­wi­ły się wiel­kie mo­kre pla­my, była zzia­ja­na i zmę­czo­na.

Ja i mój mąż, boso i w ber­mu­dach, kro­ili­śmy sa­ła­tę i po­mi­do­ry, woda wrza­ła w garn­ku, a ona sta­ła, pa­trząc na nas i wy­cie­ra­jąc spo­co­ne ręce o spód­ni­cę. Zdję­ła buty.

Wie­dzia­łam, za cie­pło się ubra­łaś, po­wie­dzia­łam, idź się prze­brać.

Ona jed­nak da­lej sta­ła i wpa­try­wa­ła się w nas z tym głę­bo­kim smut­kiem w oczach.

Wrzu­ci­łam spa­ghet­ti do garn­ka i spy­ta­łam, czy coś jest nie w po­rząd­ku. To była nie­dzie­la. Jej wol­ny dzień. Nie chcia­ła być z nami w domu? Bała się, że bę­dzie mu­sia­ła pra­co­wać?

Nie od­po­wia­da­ła. Być może to roz­ma­za­na szmin­ka na na­dą­sa­nej twa­rzy dziew­czyn­ki nada­wa­ła jej ten dziw­ny, nie­jed­no­znacz­ny wy­gląd.

Sy­cy­lij­czy­cy są nie­mi­li, wy­rzu­ci­ła z sie­bie na­gle, nie pa­trząc na nas i roz­pla­ta­jąc je­den z war­ko­czy. Po­tem po­wo­li po­szła do swo­je­go po­ko­ju, z bu­ta­mi w ręku, nic już nie do­daw­szy. Może jest roz­cza­ro­wa­na, po­wie­dział mój mąż z po­ro­zu­mie­waw­czym uśmiesz­kiem, bo nikt jej nie za­cze­pił.

Wzię­łam wodę z lo­dów­ki.

Kie­dy od­cho­dzi­ła w roz­pro­szo­nym świe­tle, zo­ba­czy­łam, jak roz­bie­ra się po­wol­ny­mi i wy­stu­dio­wa­ny­mi ru­cha­mi. Spód­ni­ca opa­da­ła, po­ka­zu­jąc czar­ny pas do poń­czoch, smu­kłe i gięt­kie sprę­ży­ste nogi w siat­ko­wych poń­czo­chach, gor­set ze sztucz­nej ko­ron­ki, z któ­re­go wy­ska­ki­wa­ły peł­ne, jędr­ne pier­si, zmę­czo­ne upa­łem i cia­sno­tą.

Mój mąż mie­szał ma­ka­ron, nie mógł jej wi­dzieć. Ale na­wet gdy­by na nią po­pa­trzył, nie zo­ba­czył­by tego, co wy­obra­ża­łam so­bie ja pod za­pię­ty­mi jesz­cze ubra­nia­mi. Nie mia­łam za­mia­ru mu po­wie­dzieć o bie­liź­nie, któ­rą od­kry­łam w je­dwab­nym wo­recz­ku.

Nie mia­łam za­mia­ru mu o tym po­wie­dzieć, bo nie ma nic złe­go w no­sze­niu ta­kich rze­czy, to ja nie po­win­nam była wę­szyć, co za pod­łość. Ja też, w nor­mal­nych cza­sach, mia­łam ta­kie rze­czy. A ona z pew­no­ścią nig­dy nie wi­dzia­ła w swo­im kra­ju cze­goś ta­kie­go. Pew­nie ku­pi­ła je tam­te­go dnia w su­per­mar­ke­cie, pod­czas gdy ja sta­łam w ko­lej­ce do kasy.

Nie po­wie­dzia­łam nic, za­uwa­ży­łam tyl­ko, że w spa­ghet­ti bra­ku­je soli, ale moż­na to nad­ro­bić więk­szą ilo­ścią par­me­za­nu. I go­to­wa­łam się ze wsty­du.

Nig­dy jesz­cze nie zda­rzy­ło mi się roz­bie­rać ko­bie­ty ocza­mi, spro­wa­dzać świa­ta do in­tym­no­ści dam­skiej bie­li­zny.

W rze­czy­wi­sto­ści go­to­wa­li­śmy się wszy­scy.

Nad­szedł już paź­dzier­nik, ale po­wie­trze wciąż było roz­pa­lo­ne. Upał za­czy­nał się o siód­mej rano, kie­dy tłu­ste i za­ro­zu­mia­łe słoń­ce po­ja­wia­ło się nad da­cha­mi, i uspo­ka­jał się do­pie­ro o ósmej wie­czo­rem, kie­dy cho­wa­ło się za Etną na spo­czy­nek. Dzien­ni­ki roz­pi­sy­wa­ły się o zmia­nie kli­ma­tu na tro­pi­kal­ny. Być może dla­te­go od cza­su do cza­su prze­cho­dzi­ły nie­spo­dzie­wa­ne ule­wy, któ­re mo­czy­ły jed­nak tyl­ko li­ście, po czym pa­ro­wa­ły, po­zo­sta­wia­jąc w po­wie­trzu wil­goć, ob­le­pia­ją­cą nas ni­czym po­kry­wa z azbe­stu.

Ja po­ci­łam się jak jesz­cze nig­dy do­tąd. Po­ci­łam się w dziw­nych miej­scach, ta­kich jak wgłę­bie­nie na ple­cach i za­ka­mar­ki za usza­mi, na no­sie, na któ­rym śli­zga­ły mi się oku­la­ry, i pod pier­ścion­ka­mi na pal­cach.

Było to wiel­kie i ha­nieb­ne po­wszech­ne po­ce­nie się. Pla­sti­ko­we fo­te­le w ogro­dzie, ce­ra­micz­ne do­ni­ce w domu, ta­le­rze, szklan­ki, te­ra­ko­to­wa pod­ło­ga. Wszyst­ko po­kry­wał lep­ki i śli­ski na­lot. Na­wet li­ście od­dy­cha­ły z tru­dem i po jed­nym dniu ist­nie­nia spa­da­ły z ga­łę­zi. Jasz­czur­ki le­ża­ły spa­ra­li­żo­wa­ne pod ka­mie­nia­mi, tak go­rą­cy­mi, że moż­na by na nich usma­żyć bef­sztyk. Na roz­ża­rzo­nym me­ta­lu po­rę­czy ga­łę­zie skrę­ca­ły się w bez­wstyd­ne kształ­ty. Wszyst­ko dy­sza­ło, roz­kła­da­ło się. Na­wet świa­tło roz­pa­da­ło się i po­zo­sta­wia­ło ka­wa­łecz­ki cie­nia na zwię­dłych przed­mio­tach. Lub też nie­spo­dzie­wa­nie oświe­tla­ło inne, jak gdy­by chcia­ło pod­ło­żyć pod nie ogień.

Lud­mi­ła py­ta­ła, kie­dy to się skoń­czy, a tym­cza­sem cho­dzi­ła co­raz bar­dziej ro­ze­bra­na, nogi w krót­kich spoden­kach tań­czy­ły nie­spo­koj­nie, pod­ska­ku­ją­ce pier­si, mię­dzy któ­ry­mi ście­ka­ły struż­ki potu, z tru­dem mie­ści­ły się pod ró­żo­wym pod­ko­szul­kiem.

W nie­któ­re dni, je­śli zo­sta­wi­ło się na dwo­rze ga­ze­tę, już pod dwóch go­dzi­nach ro­bi­ła się zżółk­nię­ta i po­marsz­czo­na, z roz­ma­za­ną czcion­ką, a ba­na­ny nie­wło­żo­ne do lo­dów­ki tego sa­me­go wie­czo­ru były brą­zo­we i roz­mię­kłe.

Lud­mi­ła po­lo­wa­ła na cień w ogro­dzie lub rzu­ca­ła się na ka­na­pę z otwar­tą Bi­blią na ko­la­nach, mój mąż szedł na ta­ras lub po­cie­szał ją na ka­na­pie, ich gło­sy sta­pia­ły się, tra­ci­ły kon­tu­ry, spra­wia­ły wra­że­nie bez­ład­nych wer­sów. Nie ob­gry­zaj pa­znok­ci, mó­wił jej, wi­dzisz, że ja... ale zda­nia ury­wa­ły się w po­ło­wie, upał wy­su­szał głos.

Na nic nie przy­da­wa­ło się za­su­wa­nie za­słon, one też cier­pia­ły od słoń­ca, zle­pia­ły się po­marsz­czo­ne i wzdę­te. Bla­kły na­wet po­dusz­ki i ka­na­py, nie­bie­ski ko­lor bladł w błę­kit, a czer­wo­ny w róż.

Lud­mi­ła piła coca-colę. Mój mąż kładł wszę­dzie lód, w szklan­kach, na czo­le, w do­ni­cach z ro­śli­na­mi. Psy wyły z wy­czer­pa­nia, a błę­kit oczu Lud­mi­ły roz­kru­szał się i wy­cie­kał na jej twarz. Wil­goć zbie­ra­ła się w kro­ple na szy­bach, a ja bra­łam kro­ple na pod­wyż­sze­nie ci­śnie­nia.

Mój mąż pod­le­wał ro­śli­ny, a Lud­mi­ła mó­wi­ła chwi­la­mi po ukra­iń­sku, wy­da­wa­ła się dziw­na, bo bra­ko­wa­ło jej słów. Cały dom dy­szał, wy­da­wał mdlą­ce wo­nie. Na pod­staw­kach pod do­nicz­ka­mi w wo­dzie ro­iły się jaj­ka i lar­wy, wy­rzu­ca­ło się je na zie­mię, ale nie moż­na się było ich po­zbyć.

Wo­ko­ło, na mu­rach i na twa­rzach, two­rzy­ły się za­cie­ki, pla­my, struż­ki.

Lud­mi­ła za­cze­sy­wa­ła wło­sy do góry, jej bia­ła skó­ra po­kry­wa­ła się pla­ma­mi. Wa­chlo­wa­ła się kwie­ci­stym wa­chla­rzy­kiem przy­wie­zio­nym z Mo­skwy i przy oka­zji prze­ga­nia­ła ko­ma­ry. Ale swę­dze­nie twa­rzy po­zo­sta­wa­ło.

Wte­dy za­czy­na­łam szu­kać kre­mu, ale był kwa­śny jak bia­ły ser, fla­ko­ni­ki były na­grza­ne, rze­czy w szu­fla­dzie roz­pusz­cza­ły się, szmin­ka, żel, czop­ki prze­ciw­go­rącz­ko­we.

Mo­je­mu mę­żo­wi po­ci­ły się skro­nie i jed­no­dnio­wa bro­da.

Lud­mi­ła zo­sta­wia­ła na ścia­nach śla­dy spo­co­nych dło­ni.

Dla­cze­go się nie go­lisz?, py­ta­łam, ale bro­da ro­sła mu tak szyb­ko. Naj­waż­niej­sze było, aby wol­no się po­ru­szać, mało mó­wić, dużo pić. I cze­kać. Nie my­śleć o tym, za­po­mnieć. Kie­dyś się skoń­czy.

Po­tem szłam do łóż­ka i za­my­ka­łam oczy ni­czym okien­ni­ce. Sły­sza­łam ich gło­sy, któ­re od­da­la­ły się, za­cie­ra­ły i na ko­niec, ko­ły­sa­na ich szep­ta­mi, za­sy­pia­łam. Albo przy­najm­niej za­pa­da­łam w do­bro­czyn­ną drzem­kę.

Po­tem, pod wie­czór, wy­nu­rza­łam się po omac­ku na świat. Wy­cho­dzi­li­śmy do ogro­du, szu­kać ochło­dy pod drze­wem chle­bo­wym, ale roje ko­ma­rów rzu­ca­ły się do świa­tła, a po­tem osia­da­ły na ra­mio­nach. Wil­goć przy­sy­sa­ła się do ciał. Nie pa­mię­tam, że­bym kie­dy­kol­wiek tak czę­sto wcho­dzi­ła pod prysz­nic, on i Lud­mi­ła tak­że, ale oni wo­le­li brać je ra­zem w ogro­dzie, cza­sa­mi ba­wiąc się jak dzie­ci.

Mój mąż mar­twił się o Lud­mi­łę, któ­ra nie była przy­zwy­cza­jo­na do ta­kie­go go­rą­ca. Po­szedł za­pu­kać do niej, żeby spraw­dzić, czy śpi, wró­cił, kie­dy by­łam już w łóż­ku i uda­wa­łam, że śpię.

On tak­że miał na so­bie za­pach Lud­mi­ły i po­czu­łam się jak w chmu­rze pary. Po­my­śla­łam, że może ona ma­rzy o bo­ga­tym wło­skim na­rze­czo­nym i za­da­je so­bie py­ta­nie, co tu­taj wła­ści­wie robi. W tej roz­pa­lo­nej klat­ce peł­nej li­ści.

Czy ty tak­że sły­szysz nocą te kro­ki na scho­dach?

On prze­rzu­cał pi­lo­tem ka­na­ły w te­le­wi­zji, Lud­mi­ła już spa­ła.

Ja­kie kro­ki?, od­po­wie­dział.

Kro­ki na scho­dach, sły­szysz je?

Nie zwró­ci­łem uwa­gi. A może tak, cza­sa­mi. Pew­nie są­sie­dzi.

Ta sta­rusz­ka, po­wie­dzia­łam. Może cier­pi na bez­sen­ność, wi­dzia­łeś, jak wy­glą­da ostat­nio jej twarz.

Nic na to nie po­ra­dzisz, uspo­kój się. To drew­no, prze­no­si ha­łas.

Jed­no­cze­śnie, nie pa­trząc na mnie, po­ło­żył mi rękę na brzu­chu, jak­by w ge­ście piesz­czo­ty. In­stynk­tow­nie od­su­nę­łam ją gwał­tow­nym ru­chem. Nie­na­wi­dzi­łam tego ge­stu i on o tym wie­dział.

Wy­szłam z po­ko­ju. Chcia­łam się ro­zej­rzeć. Rano usły­sza­łam w pie­kar­ni o ban­dzie Cy­ga­nów, któ­rzy zja­wia­ją się, gdy je­steś w domu, usy­pia­ją cię ga­zem z po­jem­ni­ka, szyb­ko okra­da­ją miesz­ka­nie i ucie­ka­ją. Wcho­dzą przez bal­kon. Upa­trzy­li so­bie ten re­jon, mó­wił ja­kiś fa­cet, wy­star­cza im mi­nu­ta, aby wy­ciąć dziu­rę w szy­bie. Dla­te­go zja­wia­ją się, kie­dy jest włą­czo­ny te­le­wi­zor i wszyst­ko za­głu­sza, ale le­piej, je­śli śpisz, tak­że dla cie­bie. A u mnie była jesz­cze ta za­sło­na z ro­ślin pną­cych, gdzie każ­dy mógł­by się ukryć. Nie czu­łam się spo­koj­na, wie­dząc, że cza­ją się gdzieś w po­bli­żu. Poza tym upał zmu­szał nas do otwie­ra­nia wszyst­kich okien. Lud­mi­ła musi być ostroż­niej­sza. Pa­mię­tać o za­my­ka­niu krat, nie otwie­rać rano na oścież drzwi bal­ko­no­wych, nie otwie­rać ni­ko­mu drzwi, kie­dy nas nie ma w domu, nie krę­cić się pół­na­go po miesz­ka­niu.

Za­dzwo­ni­łam do ogrod­ni­ka, już trze­ci raz.

Od­wie­si­łam słu­chaw­kę po trze­cim dzwon­ku, było już zbyt póź­no, pra­wie pół­noc.

Wy­cią­gnę­łam się nago na łóż­ku, otwo­rzy­łam drzwi na bal­kon, żeby roz­ko­szo­wać się po­wie­wem, i za­mknę­łam oczy. Moje cia­ło na prze­ście­ra­dle wy­da­wa­ło się ol­brzy­mie, było bez­kształt­ną i zwiot­cza­łą masą mię­sa.

Wło­ży­łam ko­szu­lę noc­ną i sku­li­łam się na łóż­ku od stro­ny bal­ko­nu.

Kil­ka dni póź­niej, gdy szu­ka­łam w pral­ni no­życ ogro­do­wych, ude­rzy­ła mnie w noz­drza fala ohyd­ne­go smro­du.

W rze­czy­wi­sto­ści już od ja­kie­goś czas prze­śla­do­wa­ła mnie dziw­na mdlą­ca woń, wy­ty­cza­jąc nie­praw­do­po­dob­ne i obrzy­dli­we szla­ki w prze­strze­niach dni. Dla­te­go też nie zwró­ci­łam na to uwa­gi, wzię­łam no­ży­ce, wstrzy­ma­łam od­dech i po­ty­ka­jąc się o buty i szma­ty, wy­szłam.

Tym ra­zem jed­nak smród do­cho­dził wprost ze schow­ka. Na­gle przy­po­mnia­łam so­bie o cho­mi­kach. Jak mo­głam o nich za­po­mnieć?

Mój mąż po­da­ro­wał mi je, żeby mnie tro­chę ro­ze­rwać. Umie­ścił je w klat­ce o prze­zro­czy­stych ścia­nach, a kil­ka dni póź­niej do­dał im do­mek i ko­ło­wro­tek do bie­ga­nia dla za­ba­wy. Na po­cząt­ku, kie­dy wcho­dzi­ły do ko­ło­wrot­ka, przy­glą­da­łam się im za­hip­no­ty­zo­wa­na i pra­wie roz­czu­lo­na, bo były mięk­kie i bia­łe. Wło­ży­łam do klat­ki zie­mię i li­ście, żeby stwo­rzyć im bar­dziej na­tu­ral­ne oto­cze­nie.

Pro­blem po­le­gał na tym, że od cza­su do cza­su trze­ba było czy­ścić klat­kę. Ale tym na szczę­ście zaj­mo­wał się on.

Otwo­rzy­łam szyb­ko drzwi, wzię­łam klat­kę, wstrzy­mu­jąc od­dech, i po­sta­wi­łam w otwar­tych drzwiach bal­ko­nu. Po­trzeb­ne było po­wie­trze, świa­tło. Mu­sia­ły być głod­ne. Wla­łam wodę do po­jem­ni­ka, ale nie mo­głam ich do­strzec.

Po­tem coś po­ru­szy­ło się w kup­ce li­ści.

Dwie ma­lut­kie istot­ki, le­d­wie wi­docz­ne.

Do­pie­ro co się uro­dzi­ły, nie do wia­ry, moje cho­mi­ki mia­ły mło­de. Nig­dy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łam. Za­wo­ła­łam gło­śno Lud­mi­łę, po­patrz, po­wie­dzia­łam i ku jej zdzi­wie­niu ob­ję­łam ją.

Było coś fan­ta­stycz­ne­go w tej sce­nie, wszyst­kie czte­ry wy­da­wa­ły się jed­ną mięk­ką pił­ką, roz­róż­nić moż­na było tyl­ko ogo­ny. Po­tem ro­dzi­ce prze­su­nę­li się, a małe po­zo­sta­ły nie­ru­cho­me w ką­cie klat­ki, dwie bez­bron­ne kul­ki, jesz­cze bez oczu.

Może mo­głam je wziąć do ręki, po­win­nam była. Ale klat­ka była zbyt brud­na. Nie­przy­zwo­icie. Jaki wstyd, że nie przy­go­to­wa­łam od­po­wied­nie­go, przy­tul­ne­go miej­sca dla tych nowo na­ro­dzo­nych.

Lud­mi­ła przy­glą­da­ła się sce­nie z uprzej­mą cie­ka­wo­ścią. Praw­do­po­dob­nie za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go w na­szych stro­nach za­moż­na ro­dzi­na ho­du­je w klat­ce my­szy.

Sta­ła w od­da­le­niu, pró­bo­wa­ła się uśmie­chać.

Sta­ra­łam się jej wy­ja­śnić, jaka jest róż­ni­ca mię­dzy my­sza­mi a cho­mi­ka­mi (sama tak do koń­ca jej nie zna­łam), kie­dy na­gle krzyk­nę­ła. Od­wró­ci­łam się.

Duży cho­mik wsko­czył na ma­łe­go, za­ci­snął zęby na jego szyi i od­gryzł mu gło­wę, któ­ra po­to­czy­ła się po dnie klat­ki w struż­ce krwi. Mat­ka zro­bi­ła to samo z dru­gim mło­dym. Nad­ja­dła je i po­szła się na­pić. Po­de­pta­ła łap­ka­mi po­szar­pa­ne ciał­ko, po­bie­gła do ko­ło­wrot­ka i scho­wa­ła się w nim.

Rzu­ci­łam się do ła­zien­ki, żeby zwy­mio­to­wać, za­raz po mnie zro­bi­ła to Lud­mi­ła.

Tego sa­me­go wie­czo­ru mój mąż w rę­ka­wi­cach ogrod­ni­czych za­brał z domu tę jat­kę. My­ślę, że wy­pu­ścił cho­mi­ki w ja­kimś polu, za mu­rem ogro­du, a po­tem wy­rzu­cił klat­kę do po­jem­ni­ka na śmie­ci na uli­cy. Ra­zem z rę­ka­wi­ca­mi.

Po­tem do­wie­dzia­łam się, że to nor­mal­ne, mat­ka cho­mi­ków za­bi­ja mło­de.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: