Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niesamowici bracia Goldberg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niesamowici bracia Goldberg - ebook

Bohaterami powieści są postaci historyczne: Jerzy Borejsza i Józef Różański, a emocje i namiętności obecne na jej kartach dorównują tym obecnym w dziełach Szekspira.

Sam materiał dokumentalny biografii obu braci Goldberg zapiera dech rozmachem i objętością emocjonalnych sinusoid. Rzecz rozgrywa się na trzech kontynentach, toczy się bez mała przez cały XX wiek (od 1907 do 1981 roku). To powieść historyczna, obejmująca czas zaborów, II Rzeczpospolitą, aż do PRL, ale przede wszystkim powieść, której narracyjny potencjał jest nie mniejszy niż w powieściach, których bohaterowie są fikcyjni. Drogi życiowe braci Goldberg, z których jednego znamy jako Różańskiego, drugiego jako Borejszę, złożyły się na pasjonującą powieść.

Autor widzi w bohaterach coś więcej niż posłuszne narzędzia systemu komunistycznego: jego pierwszorzędnych budowniczych z silnym poczuciem podmiotowości. A w klęsce każdego z nich, przy wszystkich dzielących je różnicach, dostrzega elementy porównywalne z tym, co starożytni nazywali fatum. Dostrzega w Borejszy bohatera tej miary co obywatel Kane, widzi całą dostojewszczyznę postaci Różańskiego.

Niesamowici bracia Goldberg to nie jest powieść o komunizmie, ale o ludzkiej naturze, rozpiętej między dobrem a złem, małością a wielkością.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2264-5
Rozmiar pliku: 964 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Abraham musiał pojechać do redakcji, Anna została więc pod opieką lekarza i położnej, a byli nimi doktor Thaddaeus G. oraz panna Hinz. Doktor siedział w gotowalni, pił koniak i słuchał, jak Anna męczy się i wyje jak potępieniec. A potem ochrypła. Jej zdarte gardło wydawało tylko jakiś chrapliwy skrzek; można by więc powiedzieć, że w domu nareszcie zrobiło się cicho. Był to jednak spokój złudny, bo porodowe bóle Anny przecież nie łagodniały. Czuła to tak, jakby ktoś ją rozdzierał jak kawałek tektury albo jakby była gwałcona, ale nie do, tylko od środka. Tak to czuła. I dlatego, dopóki starczyło jej gardła, wyła, układając usta w brzydką podkówkę, i oddychała głośno, wciągając powietrze nosem i przez zaciśnięte zęby. Im bardziej parła, tym bardziej ból się nasilał, ale nie umiała powstrzymać parcia, bo jej ciało parło samo, bo przecież, jak to mówią, rodzi się samo, tak jak samo grzmi i samo się błyska.

Tak to sobie wyobraziłem, słuchając mojego rozmówcy. Nie miałem o tym, rzecz jasna, zielonego pojęcia. O tym, jak się rodzi. Ale, zdaje się, literatura powstaje w równej mierze z tego, o czym się ma pojęcie, i z tego, o czym pojęcia się nie ma. Ponieważ zaś w ogóle nie ma tu mowy o braku wiedzy, tylko o niedostępności doświadczenia, więc najbezpieczniej będzie wrócić do przerwanego wątku: poród Goldbergowej należał do trudnych.

Doktor G. w kamizelce, z odpiętym kołnierzykiem, rozwiązaną muszką i podwiniętymi rękawami koszuli, spocony i trochę pijany od koniaku i wielogodzinnego starania o ten poród, zaczynał się już niecierpliwić. Wziął na bok pannę Hinz i naradzał się z nią nad perspektywą cesarskiego cięcia. Oczywiście trzeba by tę Goldbergową zabrać do szpitala… No i tu jest pewien szkopuł. Uparła się bowiem urodzić w domu. Tak jak urodziła Beniamina, pierworodnego, a urodziła go niemal mimochodem, między wizytą u fryzjera a spektaklem w operze. G. nawet nie zdążył zdjąć wtedy marynarki i już – pstryk! – wyłonił się z żywota Anny chłopczyk jak malowanie. Malutki Żydek, lekko kaprawy i mało wrzaskliwy, taki, któremu wróżą dosyć krótki żywot, ale jednak. Syn. Redaktor Goldberg był zachwycony. Obnosił tego niewydarzonego Niomę w beciku po całym domu, jakby to była Arka Przymierza, i pokazywał mu w bibliotece książki, w jadalni zastawę i szkło z kredensu, w salonie obrazy – no, w sumie był świeżo upieczonym ojcem, któremu się wydaje, że łapiąc becik wypełniony ciepłą i ruchliwą materią, złapał Pana Boga za nogi. Anna, urodziwszy bez żadnego problemu, pozbierała się w try miga i brała teraz kąpiel, Abraham zaś obnosił Niomę, czyli Beniamina, po domu i wedle jakiegoś przedwiecznego obyczaju pokazywał mu to, co jako pierworodnemu miało mu przypaść w udziale. A kiedy zabrał noworodka do swojego gabinetu i usiadł z nim przy biurku przed najnowocześniejszą maszyną do pisania marki E. Remington & Sons i stertami papieru, które przeczytał, i tymi, które miał przeczytać, rzekł do malca sakramentalne słowa: „Synu, kiedyś to wszystko będzie twoje”. Słysząc to, dziecko rozpłakało się tak rozdzierająco, że zaniósł je żonie, iżby leżąc w cieplutkiej wannie, podała mu pierś. Beniamin Goldberg złapał cycka i go nie puścił – ssał, ssał, aż zasnął.

Teraz było inaczej. Teraz Anna nienawidziła tego czegoś, co wypełniało ją bez reszty, od gardła po tyłek, i było czymś całkowicie obcym i wrogim, czymś, co zagraża jej życiu, czymś, na co nie miała (prawdę mówiąc) ochoty i co jej się przydarzyło (prawdę mówiąc) przypadkiem. To, co się z nią działo, to było coś, co mężczyzna może sobie wyobrazić jako wywracanie siebie na drugą stronę. Czuła, że jej wagina wywraca się na nice, a wraz z nią cała ona, Anna Różańska, po mężu Goldberg, wywraca się na nice, wywnętrza się i teraz będzie chodziła po Warszawie jako kupa flaków, wewnętrznych organów i mięśni z bielutką skórą pachnącą jaśminem, włosami od fryzjera, rzęsami i makijażem od środka. Przekonana, zważywszy na jej macierzyńskie doświadczenie, że drugi poród będzie jeszcze łatwiejszy, zapowiedziała doktorowi, że i tym razem nie ma zamiaru ruszać do szpitala. Tymczasem rodziła już dziesiątą godzinę.

Po słowie zamienionym z położną lekarz był bezlitosny.

– Pani Anno, daję pani jeszcze pół godziny. Potem zabieramy panią na oddział i robię cesarskie cięcie. Nie widzę powodu… – nie dokończył.

Anna chciała coś powiedzieć, ale tylko pokiwała głową, z jej oczu pociekły łzy. A zaraz potem ciałem biednej kobiety wstrząsnął taki spazm, że oboje, doktor z położną, skupili się na tym, co najważniejsze. Z Anny zaczęło się obficie wylewać i lekarz wreszcie zobaczył między jej udami główkę niemowlęcia. Kiedy przyjął poród i oddał dziecko położnej, żeby zrobiła całą resztę, zwrócił się do Anny i powiedział:

– Mazeł tow, pani Goldberg! Ma pani kolejnego syna.

– Weźcie go i utopcie! – wychrypiała Anna. – Nie chcę znać tego szczeniaka.

– Nie możemy go utopić, bo pójdziemy do więzienia. Zresztą, powiem pani, Aniu, że to śliczny dzieciak. Panna Hinz jest nim zachwycona.

– To niech go sobie bierze. Ja go nie potrzebuję. Nie sądzę, żeby Abram go potrzebował. Ma już Niomę i to mu wystarczy. Utopcie to szczenię, do jasnej cholery, tak jak się topi szczenięta. Do wiadra i do widzenia. Albo do klozetu. Tak! Najlepiej do klozetu! Tylko parę razy trzeba spuścić wodę, żeby nie zatkał rury. Zresztą pan wie, doktorze…

Ale tu weszła położna z maleństwem w powijakach i bez ceregieli podała je matce. Ta zaś, obruszywszy się zrazu ze wstrętem, kiedy rzuciła okiem na dziecko, poddała się jego urokowi. Chłopczyk był rzeczywiście śliczny. Miał szeroko otwarte granatowe oczęta i wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. Nie przypominał w niczym tych pomarszczonych czerwonych robaków, jakimi zazwyczaj są noworodki, był po prostu malutkim, ładniutkim dzieciątkiem. Jak Jezusek w kościelnych szopkach na Boże Narodzenie.

– Jak Jezusek… – szepnęła Anna i przytuliła dziecko, i podała mu pierś, którą malec łapczywie uchwycił ustami i wpił się w nią, rzec można, metodycznie.

Stwierdziwszy, że wszystko jest na swoim miejscu i idzie należytym trybem, że nie ma mowy o żadnych nieprzewidzianych okolicznościach, doktor G. udał się do łazienki. Najpierw umył ręce i spłukał ślady krwi z umywalki, a potem umył twarz i długo nacierał sobie kark zimną wodą. Był zmęczony. Spojrzał w lustro: zarost czernił mu spory kawał twarzy, włosy miał zmierzwione, wyglądał, jakby spędził noc w kasynie albo knajpie. Przede wszystkim zwilżył włosy i uczesał się. Przypiął kołnierzyk, ale postanowił nie zawiązywać muszki – tak sobie pomyślał, że dwa niechlujstwa, to znaczy nieogolenie i rozwiązana muszka, jak dwa minusy, dadzą plus: oto doktor wraca od pacjentki, a nie z kasyna czy też knajpy.

G., trzeba to szczerze powiedzieć, był alkoholikiem. Abraham o tym wiedział i przezornie zostawił do dyspozycji doktora wystarczającą ilość koniaku. Niemniej, by nie nadużywać gościnności gospodarza, G. sięgnął po piersiówkę wypełnioną podobnym trunkiem i usiadł na brzegu wanny. Odetchnął z ulgą. Lubił naturalne porody właśnie dlatego, że były naturalne. Że wszystko odbywało się tak, jak powinno. Poza tym miał G., jak to ludzie mówili z podziwem, złote ręce. Trzeba przyznać, że chociaż zdarzało mu się w czasie operacji dawać zaufanej instrumentariuszce umówiony znak i wychylać sposobem kieliszeczek spirytusu, to nigdy mu pod nożem nie umarła ani żadna rodząca, ani żadne dziecko. Miał facet, trzeba to przyznać, złote ręce. Wyłuskiwał te dzieci z macic jak jakiś magik. Jak Cygan nóż z cholewy.

Siedział na brzegu wanny z piersiówką w ręce i nie miał nic, ale to absolutnie nic do powiedzenia. Nie tylko lekarze, ale w ogóle chyba wszyscy artyści znają ten stan: zrobiłeś coś, skończyłeś jakieś opus i czujesz absolutną pustkę. Stan ów, podobny do tego, jaki przeżywają mężczyźni po ejakulacji, jest prawdopodobnie momentem szczęśliwości. Nic więc dziwnego, że G. celebrował tę chwilę, trwał w bezruchu na brzegu wanny, z piersiówką w ręce, dumny z tego małego Goldberga, który z takim trudem pojawił się na świecie, dumny z tego, że doczekał do porodu i nie zabrał pacjentki na oddział, że starczyło mu sił, że starczyło koniaku i że dzieciak jest taki ładniutki i przypadł matce do gustu. Po jakichś pięciu minutach siedzenia wstał, uchylił drzwi łazienki i zawołał:

– Pani Kozik! Proszę z łaski swojej… tu, do łazienki.

Niania Niomy zjawiła się od razu.

– Proszę, kochana, zadzwonić do pana redaktora i powiedzieć, że ma syna.

– A pan doktór nie może sam zadzwonić? Wie doktór, ja z tymi sekretarzami nie lubię rozmawiać. Ile ja się muszę nagadać, żeby oni się dorozumieli, o co chodzi. Niby takie kształcone, a gówno się na życiu rozumieją.

– To niech się pani przedstawia: mówi panna Kozik, od państwa Goldberg, mam wiadomość dla pana redaktora… Napijcie się, nianiu.

Podał jej piersiówkę.

– Ale gdzieżbym śmiała…

– Syn wam się urodził, trzeba to uczcić. Pijcie, pijcie, moja droga. Zdrowie dzieciaka!

– No to zdrowie dzieciaka!

Kozik przechyliła i wypiła. Nie było tego dużo, no bo ileż w takiej piersiówce się mieści, więc osuszyła ją do czysta, a zaraz potem dygnęła przed doktorem i poszła dzwonić do redakcji.

Telefon odebrał sekretarz redaktora, rudy elegant w binoklach na jedwabnej czarnej tasiemce, pan Tasiemski. Odebrał telefon i nie zdążył nawet powiedzieć halo, bo od razu usłyszał:

– Mówi panna Kozik od państwa Goldberg. Proszę powiadomić pana redaktora, że mu się syn urodził. Jest to taka okoliczność, że pan mi tu nie będzie wydziwiał i się wymądrzał, tylko pan poleci do pana redaktora i mu powie. Chyba nie ma większego szczęścia. Do widzenia.

Pan Tasiemski zrozumiał wszystko. Czym prędzej pobiegł do szefa i zakomunikował mu nowinę o dziecięciu. Abraham wziął potężny haust powietrza, po czym zaryczał jak jakiś zwierz, jak triumfujący samiec, i zaczął tańczyć na ażurowej platformie drukarni na wysokości drugiego piętra; zatańczył, jakby był chasydem, i zaśpiewał, jakby był chasydem: „Słuchaj, Izraelu! Wiekuisty jest naszym Bogiem, Wiekuisty jest jedyny! A będziesz miłował Wiekuistego, Boga twojego, całym sercem twoim i całą duszą twoją, i całą mocą twoją. I niechaj będą słowa te, które przekazuję ci dzisiaj, na sercu twoim!”, i wszyscy wokół bili mu brawo, i kto tylko umiał, to dołączał się do śpiewu, chociaż Abram śpiewał po hebrajsku i mało kto wiedział, co śpiewa, i mało kto umiał mu wtórować, ale też mało kto miał za ojca mełameda. Spośród inteligencji coraz mniej Żydów, trzeba to powiedzieć, było żydami i mało, coraz mniej, znało hebrajski. Abraham miał z tym niejaki kłopot, bo na przekór faktom pragnął, żeby Żydzi nauczyli się swojego języka. Niestety, jego własny brat Menachem Goldberg-Borejsza pisał w jidysz!

Cóż to były za piękne wiersze! Ale przecież w jidysz, czyli prawie po niemiecku. Wszelkie perswazje, żeby pisał po hebrajsku, były daremne. Menachem nie uznawał hebrajskiego i twierdził, że to by było tak, jakby polski poeta Asnyk pisał po łacinie. Oba te języki, łacinę i hebrajski, uznawał za martwe z dawien dawna i zapewne miał rację. Niemniej Abram do hebrajszczyzny miał stosunek nabożny i twierdząc, że miejsce Żydów jest w Palestynie, twierdził też, że będzie się tam właśnie mówiło językiem ojców. Był, krótko mówiąc, syjonistą.

Teraz ten piękny redaktor tańczył i śpiewał dość niezrozumiałą pieśń, bo urodził mu się drugi syn i nie było na świecie siły zdolnej go tego szczęścia pozbawić.

Kozik odłożyła słuchawkę i zapukała do drzwi łazienki.

– Proszę – powiedział doktor G.

– Zadzwoniłam, panie doktorze. Faktycznie. Jak się powie kto, to jest szybciej. Trzeba panu czegoś? Może bym koniaczku przyniosła?

– Oj, niech pani przyniesie, ale proszę przynieść dwa kieliszki.

– Ale nie wypada…

– Pani Kozik, niechże się pani nie kryguje. Proszę przynieść dwa kieliszki.

Kozik zjawiła się z karafką i kieliszkami nadzwyczaj szybko.

– Niech pani siada. – Pokazał jej klapę sedesu. – No, to teraz będzie pani miała dwa razy więcej roboty…

Kozik usiadła na sedesie, a G. podał jej kieliszek.

– Roboty to ja się nie boję. Ani też dzieci. Dzieci są po to, żeby je mieć.

– Pani zdrowie, kochana – rzekł G. i z miną zadowolonego kota wypił do dna. Kozik również.

Chwilę pomilczeli, jak w Rosji, posiedzieli i wypili jeszcze jedną kolejkę. Strzemiennego. Potem G. otrząsnął się jak pies, zrzucając z mięśni odrętwienie, i energicznie wstał.

– Idę do domu. Nic tu po mnie. Pani da sobie radę z panią, prawda?

– Obowiązkowo, panie doktorze, dam sobie radę. Znam te jej różne wariactwa i w ogóle. Dam radę.

– No to, moja droga, komu w drogę… Niech pani ją ma w opiece.

– Ma się rozumieć, panie doktorze, dopilnuję wszystkiego. Już mam dla niej rosół. Zje pan rosołu?

– A wie pani, że zjem. Sama pani robi makaron?

– Ja nie, ale kucharka, Żydówka Haja, robi makaron i gotuje. Przed chwilą daliśmy pani. Pyszny rosół, doktorze, niech pan zje.

– Zjem. Z przyjemnością.

Tymczasem Abraham, odtańczywszy taniec zwycięskiego samca, włożył marynarkę, przeprosił redaktorów, że ich opuszcza, i pojechał do domu, żeby powitać nowego potomka. Kiedy wszedł do sypialni, w której żona była rodziła, ta od razu skoczyła mu do oczu:

– Oczywiście, kiedy jesteś najbardziej potrzebny, to ciebie nie ma! Wszystko jest ważniejsze od twojej żony!

– Ależ kochanie, gazeta…

– No jasne, gazeta! Gazeta jest stokroć ważniejsza od żony! Nawet pan redaktor nie ma pojęcia, jakiej płci jest jego kolejny potomek!

– Wiem, chłopiec.

– Coś podobnego! Mój Jacuś wzbudził zainteresowanie pana redaktora!

– Aniu, proszę cię, nie następuj na mnie, bo to nie ma sensu!

Tymczasem doktor wszech nauk lekarskich Thaddaeus G., do cna zasymilowany węgierski Żyd wykształcony w Niemczech, nominalny katolik i polski patriota, zjadłszy rosół, wsiadł do dorożki i pojechał do domu. Wiele wskazuje na to, że spotkać go raz jeszcze nie będzie nam dane.2.

Dziś, a mamy zimę na przełomie 1980 i 1981 roku, urodzony z takim trudem Jacek ma siedemdziesiąt trzy lata i cały świat odmienił się przez ten czas niezliczoną ilość razy.

Wygląda jak żaba, kiedy tak siedzi naprzeciw mnie, żaba o dużej głowie na niewielkim korpusie, dużych uszach, z których sterczą kępki włosów, ciężkich powiekach i oczach, które, przysiągłbym, mają zdolność patrzenia niezależnie jedno od drugiego. Prawe – zerk – w prawo i do góry, podczas gdy lewe – zerk – w lewo i na dół. Oczywiście każde w swoim własnym rytmie i tempie. Nie mam też wątpliwości, że gdyby do pokoju wpadła ćma i zaczęła tańczyć wokół lampy, starszy pan wypuściłby z paszczy długi język i upolowałby zdobycz, a potem kłapał z lubością protezami i rozcierał językiem na podniebieniu życiodajne białko. Od dawna nie godził się na żadne wywiady, wspomnienia, w ogóle trzymał się na uboczu, jakby chciał, żeby świat o nim zapomniał, przeszedł nad jego istnieniem do porządku i ogólnie rzecz biorąc, dał mu spokój.

Tak więc nic dziwnego, że byłem dumny, iż to właśnie ja siedzę naprzeciw tego ropuchowatego starucha i zadaję mu te wszystkie pytania. Ja! A nie żaden słynny redaktor, dajmy na to z „Polityki” czy „Życia Literackiego”. Albo z telewizji. Myślę zresztą, że właśnie dlatego się zgodził. Że odmawiał konsekwentnie słynnym redaktorom, a zgodził się na smarkacza, który jest jeszcze nikim. Przecież ja nawet, prawdę mówiąc, nie miałem sprecyzowanego pomysłu co do dalszych losów tego materiału. Poza dość utylitarnym i jednocześnie bardzo, ale to bardzo wąskim celem, jakim było przedstawienie go jako tak zwanej dokumentalnej pracy własnej na egzaminie do szkoły filmowej. Wiedział o tym i myślę, że przystał na moją propozycję dlatego, żeby się zemścić. Nie miałem pojęcia na kim i za co, ale czułem, że ten wywiad z jego strony to zemsta.

Oczywiście do takiego przekonania doszedłem później, gdy zacząłem rozpoznawać, kiedy kłamie, i więcej – rozumieć, dlaczego kłamie akurat w tej chwili i na ten właśnie temat, kiedy zacząłem rozpoznawać rozmaite konfabulacje i co ważniejsze – manipulacje, kiedy krok po kroku rozszyfrowywałem zasady gry, którą ze mną prowadził, słowem, kiedy już mogłem sobie pozwolić na jakieś diagnozy dotyczące jego osoby i jego, najogólniej rzecz ujmując, duszy.

Pierwszego dnia i tak głównie gadałem ja. Później zresztą też się tak zdarzało. Interesowało go wszystko: moje prowincjonalne dzieciństwo, narty, kardynał Wojtyła, studia polonistyczne, dyskoteki, swoboda obyczajowa, nasze życie płciowe, dewaluacja marksizmu, śmierć Staszka Pyjasa, wszechobecny oportunizm, detaliczne oblicze Solidarności, zasięg oddziaływania paryskiej „Kultury”, krótko – interesował go widnokrąg wrażliwego i zbuntowanego małoletniego inteligenta. Ze swej strony, jak przystało na wrażliwego i zbuntowanego małoletniego inteligenta, nie przepuściłem żadnej okazji, żeby dopiec, jak mi się wydawało, do żywego jego partii, jego komunizmowi, jego Stalinowi, jego Gierkowi i Jaruzelskiemu… Ma się rozumieć, spływało to po nim jak po kaczce, a nawet wprawiało w rozbawienie. Od bardzo dawna nie miał już żadnych złudzeń. Ale wtedy, podczas pierwszego spotkania, jeszcze o tym nie wiedziałem.

Muszę zresztą powiedzieć, że nie ograniczał się do zadawania pytań, ale był aktywnym uczestnikiem rozmowy. Na przykład kiedy opisywałem mu ekspresję Micka Jaggera, zapalił się:

– A wie pan, dlaczego te wszystkie stare dziady i te stare baby nie trawią takiej muzyki? Co, myśli pan: konflikt pokoleń? Gówno prawda. – Zniżył głos, jakby powierzał mi jakąś tajemnicę. – Chodzi o to, że oni nie mają wyczucia rytmu. Ja też nie mam, ale zdaję sobie z tego sprawę… Co innego Jurek. Myślę, że gdyby poświęcił się muzyce, to byłby wirtuozem. Świetnie tańczył…

– Jurek?

– Mój brat. – Popatrzył na zegarek. – No, druga. Niech pan tu sobie tymczasem poogląda zdjęcia… – Postawił na rogu stołu duże tekturowe pudełko i wyszedł z pokoju.

Słyszałem, że poszedł do kuchni, gdzie tłukł garnkami i talerzami i mruczał pod nosem jakieś dziwaczne melodie, świadczące o tym, że nie tylko nie ma poczucia rytmu, ale też za grosz muzycznego słuchu. Nagle rozległ się przeraźliwy brzęk. Taki, jaki wydaje duża srebrna łyżka spadająca z kredensu na podłogę pokrytą twardym lastryko.

– Kurwa mać… – zaklął, a potem stęknął, najwidoczniej schylając się z trudem po zgubę. – Powiem panu szczerze, jeżeli panu o to chodzi… – zagadnął mnie z tej kuchni znienacka mocnym i czystym głosem. – Nigdy, powiadam panu, nigdy nie było we mnie za grosz współczucia. Dla nikogo. Ani dla ojca, który przecież umarł dosyć młodo, ani dla Żydów z Treblinki, ani dla Jerzego, dla nikogo… Jeżeli pan rozumie, o czym ja mówię… – dokończył w drzwiach, wnosząc na tacy dwa parujące talerze pełne pachnących majerankiem i imbirem flaków. – No to flaczki sraczki. I dupa z kaczki. Dobre, pieprzne. Chce pan bułeczkę?

– Z przyjemnością… Mmm, pycha, panie pułkowniku. Sam pan gotuje?

Uwielbiam flaki; te zaś były znakomite. Samoistny, właściwy im korzenno-orzechowy aromat i kasztanowy smak podkreślone były perfekcyjnym doborem przypraw i jarzyn. Danie było klarowne, dzięki Bogu niesplugawione żadną zasmażką, ale treściwe, co świadczyło o jakości użytego rosołu; widać było, że po wystygnięciu i włożeniu do lodówki flaczki te stają się galaretą. Tak więc rozbroił mnie tymi flakami. Muszę przyznać, że wbrew zdrowemu rozsądkowi poczułem do tego starego czekisty sympatię.

– Co? – rzucił znad talerza.

– Pytałem, czy pan sam gotuje.

– Ogólnie rzecz biorąc, jak najbardziej. Ale z flakami nie chce mi się babrać. Przynoszą mi z Rakowieckiej, ze stołówki. Tam jest taki stary kucharz. Towarzysz Feliks. Na emeryturze, ale ma jeszcze jakiś kawałek etatu i przychodzi na całe poniedziałki i pół czwartku. W poniedziałek robi, co mu tam serce podyktuje, ale czwartek jest zarezerwowany obowiązkowo dla flaków.

Wrócił do jedzenia. Wyraźnie sprawiało mu przyjemność. Smakował każdą łyżkę, rozsmakowywał się i rozkoszował jędrnością al dente tych wyglądających jak robaki pasków wołowego przewodu pokarmowego.

– Mmm… imbir! Czuje pan? – zagadnął, ale nie czekał na moją odpowiedź, tylko coś mruknął i energicznie, z taką starczą energią szurnął krzesłem, wstał od stołu i wyszedł do kuchni. Chwilę czymś tam łomotał, znowu mrucząc dziwaczne melodie, i zaraz wrócił z oszronioną butelką żytniej i dwoma kieliszkami. – Imbir lubi pływać. Napije się pan ze starym ubekiem?

– Sugeruje pan, pułkowniku, że wiek ubeka dyskwalifikuje go jako kompana do kieliszka? – wysiliłem się na żart, na który odpowiadając, wykrzywił się tak, że to wykrzywienie mogło znaczyć cokolwiek, zarówno rozbawienie, jak i niesmak, dystans czy uprzejme skwitowanie gafy. Rozlał gęstą wódę do kieliszków i podniósł swój. – Zdrowie towarzysza Feliksa! Żeby nam jeszcze długo gotował takie flaki.

Trąciliśmy się i wypili, zaraz potem na drugą nóżkę, i wróciliśmy do flaków; jedliśmy już do końca w milczeniu. Kiedyśmy skończyli flaczki i przepłukali je żytnią, stary zebrał talerze, zaproponował kawę i stukając palcem w wieczko, ponownie odesłał mnie do kartonowego pudła i do zdjęć, które wedle jego słów zawierało.

– Niech pan rzuci okiem…

Wszystko, co zjadłem i wypiłem, wprawiło mnie w ten szczególny rodzaj błogostanu, którego źródło bije w żołądku i który objawia się przypływem obfitej fali życzliwości. Tak więc życzliwie oraz łaskawie sięgnąłem po karton. Było to pudełko po czekoladkach Zakładów Przemysłu Cukierniczego „Wawel”. Do wieka przyklejona była karteczka z napisem „Jurek Wrocław”. Dobrze pamiętam, że przemknęło mi przez myśl „Magiczne pudełko”, zanim je otwarłem. I miałem rację, bo nagle zanurkowałem w… jakby to powiedzieć… w historii kultury połowy dwudziestego wieku po Chrystusie? No cóż, wiele twarzy było mi znanych. Picasso, Paul Éluard, Ilja Erenburg, Le Corbusier, Max Frisch, Fernand Léger, Szołochow, małżonkowie Joliot-Curie, a z naszych Dąbrowska, Nałkowska, Tuwim, Słonimski, Kotarbiński, a także krakowski profesor Wyka… No, crème de la crème. À propos crème de la crème: zdjęcia dawnych luminarzy tak mnie pochłonęły, że ani się spostrzegłem, jak mój gospodarz pojawił się z kawą.

O, kawa w 1981 to było coś. Na kartki przysługiwała dziesięciodekowa paczka na miesiąc, ale za cenę rezygnacji z przydziałowego pół litra (można też było zamiast gorzały czy kawy wybrać tabliczkę prawdziwej czekolady). Najwyraźniej więc ten sowiecki agent mnie uwodził. Pierwszorzędne flaczki, porządnie zmrożona wódeczka, a teraz kawa, której zapach błyskawicznie rozszedł się po pokoju; poczułem się cholernie ważny – że mianowicie o mnie należy zabiegać.

W każdym razie zjawienie się starego z kawą było tak nieoczekiwane wobec stopnia koncentracji mojej uwagi na oglądanych zdjęciach, że kiedy z brzękiem postawił tacę, zatrzasnąłem pudełko, jakby mnie przyłapał na gorącym uczynku myszkowania w poufnych papierach. Moja reakcja, ma się rozumieć, nie uszła jego uwadze, nawet uśmiechnął się pod nosem.

– No i jakże pan znajduje wrocławski kongres? – spytał, rozstawiając zastawę.

– Kongres? – spytałem dostatecznie głupio, z takim niczym niemaskowanym brzemieniem ignorancji, że po raz pierwszy spojrzał na mnie tak, jak sobie wyobrażałem, że ubecy patrzyli na swoje ofiary podczas przesłuchań. Ruchem głowy dał mi do zrozumienia, że pyta o zawartość pudełka po czekoladkach. – A, kongres wrocławski! Imponujące. Imponujące przedsięwzięcie!

– Prawda?… – rzucił bardziej do siebie niż do mnie i zabrał mi pudełko ze zdjęciami.

– Picasso, Le Corbusier, Szołochow… – improwizowałem, usiłując sobie przypomnieć, kogo tam jeszcze widziałem na tych zdjęciach.

– Słodzi pan? – zapytał słodko.

– Poproszę.

– O, a tu mamy jeszcze ciasteczka… Więc chce pan być reżyserem. No cóż, piękny zawód. Wie pan, co powiedział Lenin?

– Wiem – że kino jest najważniejszą ze sztuk. Bardzo to piękna formuła, nie ma dwóch zdań, ale czy nie wydaje się panu, że Lenin podchodził do tego wyłącznie z punktu widzenia propagandowego interesu partii bolszewickiej? Że przemawia przez niego cyniczny utylitaryzm?

– Utylitaryzm srutylitaryzm. Jak mi pan powie, że Pancernik Potiomkin czy Iwan Groźny to są filmy do dupy, to nie uwierzę, że pan tak naprawdę myśli.

Coś tam bąknąłem, co miało znaczyć, że ależ skąd, bądźmy obiektywni, nikt nie kwestionuje, że to arcydzieła; puścił to mimo uszu i ciągnął wątek po swojemu:

– Zresztą, między nami mówiąc, zawsze mieliśmy dobre stosunki z filmowcami. Oczywiście kontakty te szczególnie sobie ceniliśmy. W końcu film był dla nas rzeczywiście najważniejszą ze sztuk… A wracając do wrocławskiego kongresu… Wie pan, że tu u nas nikt, ale to absolutnie nikt, nie wyłączając Bermana, nie miał pojęcia, że Fadiejew powie to, co powiedział…

– Fadiejew? – spytałem znów jak kretyn.

– Fadiejew, taki pisarz, przewodniczący delegacji radzieckiej. Więc oczywiście wszyscy się spodziewali, że dokopie Ameryce za bombę atomową. A on tymczasem twórczo ten temat rozwinął w tonie mniej więcej takim: gdyby szakale mogły nauczyć się pisać na maszynie, gdyby hieny umiały władać piórem, to to, co by tworzyły, przypominałoby z pewnością książki Millerów, Eliotów, Malraux i innych Sartre’ów… Sam pan rozumie, że wybuchł straszny skandal. He, he, he. Zdrowie innych Sartre’ów. – Polał i wypiliśmy pod kawę zdrowie innych Sartre’ów, a potem jeszcześmy pomilczeli chwilę, posiedzieli, wypili strzemiennego i znalazłem się na ulicy.

Na pocieszenie mogę się pochwalić, że mimo kilku gamoniowatych reakcji trzymałem się całkiem nieźle i ogólnie rzecz biorąc, robiłem dobrą minę do złej gry. I dopiero kiedy zamknął za mną drzwi, poczułem, jak oblewam się rumieńcem, jak od dołu do góry emanuję jakimś takim niezdrowym gorącem. Uświadomiłem sobie oto rozmiary własnej ignorancji i co tu dużo gadać, zwykłego hochsztaplerstwa wobec interlokutora. Kimkolwiek by był. Musiałem, chcąc nie chcąc, przyznać sam przed sobą, że do tego wywiadu przygotowałem się bardzo, ale to bardzo pobieżnie i co chyba jeszcze gorsze, podszedłem do tej roboty z gotową tezą, z głupio oczywistym nastawieniem, by zdemaskować, obnażyć, skompromitować i wystawić pod osąd ludu kogoś, kto wprawdzie siedział w pierdlu za swoje winy, ale o ileż za krótko! Zrozumiałem, że moja wiedza o moim bohaterze nie wykracza w gruncie rzeczy poza stereotyp, czyli że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będę zmuszony porzucić tak lube lenistwo i ruszyć do biblioteki.

Wiedziony intuicją zapisałem się rano do biblioteki na Koszykowej. Aleja Przyjaciół, gdzie mieszkał pułkownik Różański, była o dwa kroki. Ta akurat okolica Warszawy jakimś cudem przetrwała powstanie i wyglądała jak przed wojną, i dlatego, zabudowana przeważnie solidnymi modernistycznymi kamienicami o dużych oknach, przypominała mi Kraków. Na ulicy było ciemnawo, świeciła co któraś tylko latarnia, w końcu nawet stolica zmuszona była oszczędzać prąd, ale zaczął padać śnieg i przy bezwietrznym niżu padał prostopadle i rozjaśniał świat; było bardzo przyjemnie, czułem się, jakbym szedł w Krakowie od ciotki Liny na pasterkę do jezuitów, a wypita wódeczka mrowiła mi skronie.

W czytelni siedziałem, dopóki się dało, czyli do dziewiątej wieczorem. Dotarło do mnie, że facet, o którym wiedziałem tyle, że zaraz po wojnie założył wydawnictwo Czytelnik i że prywatnie był bratem mojego Różańskiego, Jerzy Borejsza, to cholernie ważna i barwna postać. Przypomniałem sobie, że pułkownik ze dwa czy trzy razy wspominał o bracie czy Jurku, co zważywszy na to, że facet umarł prawie trzydzieści lat temu, świadczyło samo przez się o wadze, jaką przywiązywał do jego osoby. Zresztą cały ten wrocławski kongres, ci Picasso i Le Corbusier, czyli Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju (odbył się latem 1948), to było przedsięwzięcie, bo ja wiem, na miarę mistrzostw świata w piłce nożnej. Około wpół do dziewiątej wiedziałem już o tym wydarzeniu sporo, a przede wszystkim to, że mogło być chwilą triumfu Jurka, a stało się początkiem jego upadku.3.

Na centralnej ścianie sali wisiała owalna emaliowana plakieta przedstawiająca dwugłowego czarnego orła, którego pierś zdobił wizerunek świętego Jerzego. Anna, odpowiadając na pytania, wbijała wzrok w państwowe godło jedynie dlatego, żeby nie patrzeć na sędziego, którego widok napawał ją odrazą, i znając siebie, żywiła słuszną obawę, że może pod jego adresem powiedzieć coś, co doprowadzi do skandalu. A na tym przecież nikomu nie zależało.

Sędzia był w istocie osobnikiem abominacyjnym pod każdym względem. Uosabiał najgorsze karykaturalne cechy czynownika: był gruby, niechlujny, zaczesujący łysinę pożyczką koloru świński blond, pocił się obficie, miał potężnego kaca, a jego mundur od dawna domagał się wizyty u praczki i żelazka. Nawet Order Świętego Włodzimierza wisiał na nim jakiś taki pozbawiony blasku i odarty z majestatu.

– Wasza Dostojność może być pewien, że nikt bardziej ode mnie nie szanuje i nie ceni mojego męża. To wspaniały człowiek, kryształowej uczciwości, ideowy, sprawiedliwy, życzliwy wobec podwładnych i współpracowników. Muszę też powiedzieć, że jest wzorowym ojcem. Mimo że obowiązki redaktora gazety wymagają od niego wielogodzinnego zaangażowania, zawsze znajduje czas, by poświęcić go naszym chłopcom. Chcę przez to powiedzieć, że nie czuję się w żaden sposób przez mojego męża… skrzywdzona.

– Za pozwoleniem, szanowna pani, nic z tego nie rozumiem. O cóż więc pani chodzi? – Sędzia mrużył krótkowzroczne oczy i marszczył czoło, dając dowód, że w istocie nie rozumie nic a nic.

Anna westchnęła tragicznie i ze łzami w oczach wbitych w carskiego orła łamiącym się głosem wyznała:

– Panie sędzio, nie ma pan pojęcia, jak dotkliwie zmęczyło mnie to życie… – Opadła na ławę i ukryła twarz w dłoniach.

Sędzia chrząkał i nawet nie usiłował ukryć konsternacji. Wpatrywał się dobrą chwilę w upozowaną na alegorię udręki Annę, po czym zwrócił się ku drugiej stronie procesu:

– Abramie Aronowiczu, czy zechce mi pan z łaski swojej wyjaśnić, o co w tym wszystkich chodzi? – Głos radcy stanu był tak zbolały, że ojciec postanowił mu ulżyć. Wstał i powiedział:

– Zgadzam się na ten rozwód. Proszę wybaczyć, ale to wszystko, co mam do powiedzenia.

Sędzia westchnął, ogłosił kwadransik przerwy i wyszedł do swojego gabinetu. Cichutko otworzył butelkę szampańskiego i przyssał się do butelki jak pijawka. Opłukał w umywalni twarz i przyczesał resztki włosów, zmiótł szczotką łupież z munduru, raz jeszcze pociągnął z butelki, wrócił do sali posiedzeń i orzekł rozwiązanie małżeństwa Anny Różańskiej i Abrahama Goldberga. Zgodnie z solidarnym życzeniem stron opieka nad pierworodnym synem Beniaminem przypada ojcu, nad drugim zaś synem, Józefem, matce.

Drugi syn Józef pozostał dla matki, ma się rozumieć, jej małym Jacusiem; Józef był pomysłem ojca. Uparł się, że imię człowieka, ów stygmat identyczności, to sprawa zbyt poważna, by w jego wyborze można było poniechać biblijnej proweniencji. „Ty jesteś jakiś żydowski obsesjonat! – wykrzykiwała Anna, kiedy stanowczo oponował przed zapisaniem Jacka jako Jacka. – To już może go zapisz jako Borucha! Albo Lejba! A potem – do jesziwy! Po co jakaś państwowa matura? – piekliła się. – Poza tym niech od razu zaczną sobie zapuszczać pejsy!”. Abram oponował, że przecież nie o to chodzi, że wie, że ona wie, że nie chodzi o żadną ostentację, ale jednak mimo wszystko, czy się to komu podoba, czy nie, chcąc nie chcąc, bądź co bądź są Żydami. Anna zmrużyła oczy i nachyliwszy swą łabędzią szyję ku mężowi, wysyczała jak zeźlona gęś: „W tej materii, mój drogi, zgadzam się z tobą całkowicie: miejsce Żydów jest w Palestynie!”. Abram wstał z kanapy, skinął żonie głową i poszedł do przedpokoju. Włożył płaszcz, wziął kapelusz i laskę i wyszedł z domu.

I od tego dnia w dokumentach stanu cywilnego Cesarstwa Rosyjskiego figuruje Goldberg Osip Abramowicz, urodzony w Warszawie, w Królestwie Polskim, dnia 13 lipca 1907 roku. Kiedy jakiś czas później matka wpadła na pomysł, żeby zmienić Jacusiowi nazwisko z Goldberg na Różański, wystarczyła notarialnie potwierdzona zgoda ojca. Ale kiedy postanowiła pójść za ciosem i zmienić mu imię z Józef na Jacek – o, w tym wypadku procedura okazała się tak skomplikowana, uciążliwa i długotrwała, że z westchnieniem boleści poddała się i Jacek pozostał Józefem.

Po rozwodzie Anna zabrała Jacka i pannę Kozik i wyprowadziła się; jak to się mówi, poszła na swoje. Na tyłach kamienicy, gdzie zamieszkała, nie było oficyny, tylko ogród, w którym stał obszerny pawilon, zajmowany do zeszłego roku przez tapicera; tapicer zwolnił go, gdyż wyjechał do Ameryki, by zająć się tam produkcją ruchomych obrazów wyświetlanych w odeonach. Trzeba powiedzieć, że właśnie ów pawilon przeważył w wyborze tego adresu – w nim bowiem Anna urządziła sobie atelier. Atelier przytykało tyłem i prawym bokiem do muru wyznaczającego granicę posesji, lewy zaś bok i front budyneczku były całe oszklone; wnętrze pozostawało więc widne bez względu na pogodę i w ogóle było tam bardzo przyjemnie. Oszklone ściany pracowni wychodziły na kamienicę i boczną oficynę, jednak wcale się tego nie czuło, gdyż w pierwszej, by tak powiedzieć, kolejności wychodziły na ogród. Wprawdzie w drugim rogu parceli, tuż przy murze, wybudowano śmietnik, jednak oddzielony był od pawilonu Anny cieniuchnym, ale wysokim murkiem, tak że nawet w najbardziej skwarne lato śmietnikowe miazmaty ulatywały w górę i nie raziły jej rasowych i zdradzających namiętność nozdrzy.

Spędzała w atelier wiele czasu, a nawet przyjmowała tam gości. Miejsce przypadło do gustu także małemu Jackowi. Nie był krnąbrnym bachorem, który nie może pięciu minut usiedzieć na tyłku, nie rozrabiał zbytnio, żeby zwrócić na siebie uwagę, nie miał niszczycielskich zapędów i można było przy nim zostawić rozpoczętą rzeźbę w glinie i pójść do mieszkania, żeby odbyć rozmowę telefoniczną, a po powrocie mieć pewność, że zastanie się rzeźbę w takim stanie, w jakim się ją zostawiło. Jacek siedział sobie cichutko w kąciku i lepił z gliny zwierzątka, zawsze pilnie chwalony przez matkę, kiedy przynosił jej te figurki do oceny.

W hierarchii przedmiotów, które Anna zgromadziła w pracowni, najwyżej stały kawalety z kompozycjami in statu nascendi, a tuż za nimi wielka skrzynia na glinę, w tej chwili pusta, tylko z jej zaskorupiałymi resztkami, które przypominały ropiejące wrzody. Przy obu ślepych ścianach stały proste regały z sosnowych desek. Walały się tam formy do odlewów, wykonane przez Annę kopie rzeźb mistrzów (od Mirona po Rodina, mawiała), rekwizyty wykorzystywane jako modele do prac, a także studiów przedmiotu, książki, arkusze papieru i przybory do rysowania, rzeźbiarskie narzędzia, te wszystkie dłuta nie dłuta, a nawet części garderoby matki: buciki, rękawiczki… Czegóż tam nie było! Pod oknami z oszklonego boku pracowni stał duży blat na prostych drewnianych kozłach, zasłany albumami, czasopismami poświęconymi sztuce, kartonami pełnymi rysunkowych kopii rzeźb pokrytych kratką cienkich linii odzwierciedlających proporcje. Stały też na tym blacie: samowar, dwie karafki, jedna z koniakiem, a druga z absyntem, kieliszki i zastawa do herbaty. W pracowni było również kilka foteli i krzeseł, a także wygodna kanapa i przed nią stolik. Do tego obity czarnym aksamitem podest dla modela, ruchomy stelaż z czarną draperią i wreszcie duże lustro, też na kółkach.

Anna siedziała przy stole. Odłożyła ołówek: przerysowała właśnie z reprodukcji Dawida Berniniego. Rzuciła nań jeszcze okiem, porównując z książkowym wzorcem, i zabrała się do analizowania kompozycji rzeźby. Była to jej własna metoda: jeździła linijką po rysunku, żeby przełożyć pełne ekspresji linie wyrzeźbionego ciała na liczbowe proporcje. Siedziała z prawą nogą podkurczoną pod lewe udo, pantofelek ześliznął się jej ze stopy i można było dostrzec perfekcyjny pedikiur. Długo nie mogła pogodzić się z tym, że przy jej zawodzie nie sposób było marzyć o równie perfekcyjnym manikiurze, toteż publicznie występowała wyłącznie w rękawiczkach. Aż w końcu zawistne baby, których zawsze i wszędzie jest pod dostatkiem, zaczęły rozpowiadać, że Różańska na pewno ma egzemę albo jakąś jeszcze gorszą skórną chorobę. A może i weneryczną. Tego było Annie za wiele. Przyparta do muru, musiała działać.

I mało kto wie, że przyparta do muru i zmuszona do działania Anna Różańska około 1912 roku wynalazła tipsy, czyli sztuczne paznokcie. Używała błony fotograficznej z dokładnie spłukaną emulsją. Precyzyjnie wycinała paznokcie doskonałego kształtu i następnie przyklejała do własnych, połamanych podczas rzeźbienia, w dwóch albo trzech warstwach, w zależności od grubości filmu, a na koniec pokrywała je lakierem. Oczywiście rękawiczki poszły w kąt i zawistne baby były zmuszone odszczekać swoje oszczerstwa. Niestety, Anna utrzymywała ten kosmetyczny proceder w najgłębszej tajemnicy – dlatego rynkowy triumf tipsów opóźnił się o dobrych kilkadziesiąt lat.

Kiedy obliczyła proporcje trójkąta utworzonego przez nogi Dawida i podłoże, poderwała się od stołu, zabrała album i podeszła do lustra. Sprawdzając co rusz w albumie, przybrała charakterystyczną pozę miłego Bogu procarza: ten sam wykrok prawej nogi, z lewą odrywającą się od ziemi, i ten sam skręt tułowia, mający na celu nadanie miotanemu kamieniowi jak największej prędkości. No cóż, nie ulegało wątpliwości, że pani Różańska jest atrakcyjną niewiastą…

Kiedy tak stała przed lustrem i korygowała swoją postawę Dawida, do pracowni weszła Kozik i zaanonsowała, że „przyjechał z gliną”.

– Doskonale! – ucieszyła się Anna, włożyła buciki i uwalany gliną roboczy kitel z szarej popeliny i kazała prosić.

Skrzynię gliny przywoził zwykle jeden człowiek, chociaż na wózek ładowało ją pięciu albo nawet sześciu ludzi – taki to ciężar. Rozładunek jednak był prosty, nie wymagał tytanicznej siły i polegał na umiejętnym zsunięciu skrzyni z wózka na podłogę. Dziś glinę przywiózł młody i ładniutki, dobrze zbudowany proletariusz, którego Anna nie znała.

– Oj, pana to widzę dziś pierwszy raz – zaszczebiotała.

– Dzień dobry szanownej pani, gdzie mam zrucić?

– A zrucaj, kochaniutki, gdzie ci serce dyktuje! – Roześmiała się, ale szybko spoważniała i powiedziała rzeczowo: – Chodźcie, pokażę wam. – Zaprowadziła chłopaka pod pustą pakę w głębi pracowni. – Dokładnie w tym miejscu, gdzie stoi ta pusta. Zresztą tę pustą musi pan zabrać. Tak jesteśmy umówieni z szefem, że zostawiacie pełną, a zabieracie pustą…

– Tak, tak, wiem, szanowna pani. Szef wspominał – przytaknął tragarz i napierając udem, przepchnął pustą w lewo tak, żeby uzyskać miejsce, gdzie zsunie z wózka pełną. Potem otworzył bramę pracowni na całą szerokość i wtoczył wielką skrzynię mokrej gliny na masywnej dwukółce z uchylnymi podporami z przodu i z tyłu. Sprawnie spuścił ją dokładnie tam, gdzie należało, po czym jednym szarpnięciem uniósł pustą skrzynię i wrzucił na wózek. Ruchy młodzieńca były, by tak rzec, przemyślane, świadome. Albo po prostu poddawał się instynktowi, czyli naturalnym sposobem podążał za fizjologią. Do czynności, które wykonywał, używał tych mięśni, których użyć należało, i wykorzystywał optymalnie dźwignie, jakimi w pewnych warunkach stają się uda czy ramiona.

Anna patrzyła na chłopaka z upodobaniem. Nie, nie chodzi o to, że zapragnęła młodzieńca, że postanowiła go posiąść, że zdecydowała się uwieść to młode, silne i dobrze zsynchronizowane ciało. Patrzyła na niego z takim samym zainteresowaniem, z jakim chwilę temu przyglądała się rzeźbie Berniniego. Dostrzegła zresztą sporo podobieństw, do których należy zaliczyć także i to, że robotnik był u fryzjera bardzo dawno temu. Kiedy przymocował skrzynię na platformie dwukółki, oznajmił:

– Czyli, psze szanownej pani, zrobiło się.

– Widzę, kochany. Bardzo pan precyzyjny. No, brawo! Teraz niech pan tu sobie usiądzie. Zasłużył pan na chwilę przerwy… – napełniła dwa kieliszki i wróciła do chłopaka – …i na kielicha.

– Nie odmówię… – odparł i wstał. – Zdrowie szanownej pani…

– To dla pana w ramach premii. – Anna wetknęła mu w dłoń srebrnego rubla. – Niech pan siada, niech pan siada, dość tych ceregieli. Muszę z panem pomówić. Niech mi pan poda swój kieliszek i tamtą karafkę. Teraz niech pan słucha… No, niech pan siada, niech pan siada. Wie pan, czym się zajmuję?

– Znaczy się szef coś wspominał, że tyle ty gliny dlatego, że pani z ty gliny rzeźbi rzeźby. To sobie pomyślałem, jak z trzysta kila gliny kobita rzeźbę rzeźbi, to co to musi być za herod-baba! No jakiś babochłop, myślę sobie. Trzysta kila gliny, psze szanownej pani, to jest trzysta kila. To chłop, żeby poradził, też nie może być ułomek, no ale kobita, to już za pozwoleniem…

Anna słuchała gościa ze wzbierającym rozbawieniem i w końcu nie wytrzymała i parsknęła śmiechem tak zaraźliwym, że w mig ten umięśniony chłopak śmiał się równie prostolinijnie.

– No widzisz, mój drogi… Jak ci na imię? – spytała Anna, ocierając łzy.

– Wincenty, psze szanownej pani.

– Jak? Wincenty? Nieładnie. Nie, nie pasuje do ciebie Wincenty. Za młody jesteś na Wincenty. Wincenty to może być poseł Witos, ale nie ty. Ty jesteś, Wincenty, zbyt przystojny na Wincenty. Będę do ciebie mówiła… Dawid. – Wstała, podeszła do młodego człowieka, położyła mu dłonie na głowie i powiedziała tajemniczo: – Nadaję ci oto imię Dawid. I pamiętaj, że od tej chwili jesteś Wincenty DAWID. – Wróciła na miejsce i usiadła nad wyraz arystokratycznie. – Nalej nam, Dawidzie… Tymczasem, jak widzisz, mój młody przyjacielu, ani herod-baba, ani babochłop. Bo to, proszę ciebie, jak się rzeźbi, to bynajmniej nie chodzi o to, żeby mieć tu. – Poklepała się po bicepsie. – Tylko tu. – Popukała się w skroń. Nagle spoważniała, odwróciła wzrok i powiedziała zmienionym głosem: – Będę cię rzeźbić, Dawidzie…

Biedny Wincenty omal nie przypłacił tej rewelacji życiem. Pech bowiem chciał, że kiedy Anna formułowała swoją artystyczną deklarację wobec jego osoby, Wincenty był w trakcie przełykania solidnej porcji koniaku i krótko mówiąc, zakrztusił się. Zakrztusił się tym dotkliwiej, że nie tylko płyn, który się dostał do tchawicy, blokował dostęp powietrza do płuc, ale też mocny w końcu alkohol drażnił niemiłosiernie błonę śluzową. Tak więc Wincenty nie tylko się dusił, ale dodatkowo dusił się boleśnie. Rzęził i oczy wychodziły mu z orbit. Anna waliła go z całych sił w plecy u nasady karku – bezskutecznie. I nagle pojawiła się myśl zbawienna: podbiegła do samowara, zdjęła go ze stołu i porwała wielką i ciężką platerowaną tacę, na której stał, i wyrżnęła nią Wincentego w plecy tak, że taca zadźwięczała jak jakiś, nie przymierzając, dzwon. Z ust Wincentego wysmyknęła smużka koniaku i pociekła na podłogę, a on sam wrócił pomiędzy żywych.

– O, moja dobrodziejko, toż ja byłem jedną nogą na tamtym świecie – wykrzyknął i rzucił się całować ją po rękach.

– Teraz słuchaj, Dawidzie – powiedziała Anna do Wincentego, kiedy przestał. Spokojnie kołysząc biodrami, odniosła tacę na miejsce, potem ustawiła na niej samowar i wróciła siedzieć arystokratycznie i ponętnie. – O której kończysz pracę?

– Otóż to różnie, szanowna pani. Jak szef każe, tak się robi.

– Ach, widzisz, to się nawet dobrze składa, bo ja rzecz całą ustalę z szefem, a ty tu będziesz przychodził na dwie godziny dziennie. Dwie godziny, Dawidzie, za całą dniówkę, weź to przede wszystkim pod uwagę. I cóż ty na to, młodzieńcze?

– Jeżeli pani dobrodziejka jeszcze ułoży to z szefem, to pokornie dziękuję, będę przychodził niezawodnie. No i do tego, ma się rozumieć, jakby się co w domu zepsuło czy coś takiego, to bezwarunkowo służę pomocą całkowicie gratisową.

– Doskonale, Dawidzie. Teraz możesz już iść i do zobaczenia jutro.

– Całuję rączki pani szefowej.

Tym właśnie sposobem młody tragarz gliny Wincenty, zwany Dawidem, został modelem Anny Różańskiej, by przyczynić się do powstania wielu jej rzeźb. Nie wyłączając słynnego niegdyś Babiego lata. Oczywiście wielu późniejszych kolegów małego Jacka określiłoby układ Anny z Wincentym jako bezwzględny, cyniczny i krwiożerczy wyzysk nieuświadomionego klasowo proletariusza przez burżuazyjną, za przeproszeniem, kurwę. Otóż trzeba stanowczo stwierdzić, drodzy późni towarzysze, że nic takiego nie miało tu miejsca. Wincenty zyskał na przyjaźni z Anną (no tak, przyjaźni, trzeba to nazwać po imieniu), jeżeli nie więcej, to już na pewno nie mniej, niż ona sama zyskała na jego przyjaźni. Co mu trzeba oddać, to że był inteligentny, łatwo i chętnie się uczył i był otwarty na świat, i chłonął go jak gąbka. Sporządźmy więc teraz, korzystając z okazji, pobieżny rachunek zysków, jakie Wincentemu przyniosła przyjaźń Anny. Otóż po pierwsze, zajęła się jego językiem. No i ogólnie go, jak się to mówi, okrzesała. Bo był przecież nieokrzesany. Sprawa przedstawiała się tak, że po półtorarocznym pozowaniu Annie Wincenty zachowywał się i wysławiał, jak przystało na dobrze wychowanego młodego człowieka. Po drugie, miała niebagatelny wpływ na ukierunkowanie rozwoju fizycznego jego tak pięknie przez naturę uformowanego ciała: Wincenty był filarem Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego, a z czasem został członkiem elitarnego Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów. Po trzecie, z inspiracji pani Różańskiej poszedł do szkoły wieczorowej i w końcu zdał maturę. Jakkolwiek nie porzucił stanu robotniczego, to szybko awansował i niedługo był już majstrem. Gdzieś tak koło 1910 przystał do socjalistów i skutkiem tego trafił do Legionów. Po wojnie bolszewickiej jako legionista odznaczony Virtuti Militari zapisał się na Politechnikę Lwowską. Potem budował Gdynię i zginął w kampanii wrześniowej jako czterdziestodziewięcioletni major rezerwy. Na koniec trzeba powiedzieć, że Wincenty przez całe życie, bez względu na wiek i miejsce na drabinie społecznej, pozował Annie bez słowa sprzeciwu, kiedy tylko przyjeżdżał do Warszawy. Aż do samego końca, to znaczy do 1927, kiedy to przyjechał na jej pogrzeb; wtedy też Jacek widział go po raz ostatni.

Skoro już mowa o Jacku, to trzeba wspomnieć, że Wincentego po prostu uwielbiał. Już pierwszego dnia, kiedy ów przywiózł do pracowni glinę, zapałał do niego pełną podziwu sympatią. Siedział za regałem i lepił te swoje figurki, głównie jednak przyglądał się matce, która stała przed lustrem w rozkroku i wykręcała się jak korkociąg. Wtedy weszła Kozik i powiedziała: „Przyjechał z gliną”. Jacek obserwował całą scenę zza regału, sam nie będąc widzianym. Nawiasem mówiąc, wszystko wskazuje na to, że to właśnie wtedy, w dzieciństwie spędzonym za regałem w atelier matki rzeźbiarki, opanował sztukę stawania się niewidzialnym. Przydała mu się ta sztuka znacznie później: ludzie ulegali iluzji, byli przekonani, że go nie ma, i mówili różne rzeczy, przeważnie takie, które Jacek chciał usłyszeć. Wtedy materializował się znienacka ku przerażeniu rozmówcy… Ale to później, znacznie, grubo później. Na razie przesiadywał za regałem i oddawał się temu, co go prawdziwie fascynowało: podglądaniu świata (a te zwierzątka to lepił z gliny jedynie po to, żeby mieć alibi). I to właśnie Jacek, zza regału, miał najlepszy punkt widzenia, by śledzić proces zsuwania skrzyni z dwukółki, a Wincenty nie miał pojęcia, że poza panią Różańską ktoś jeszcze mu się przygląda. Pani Różańska zresztą też nie miała o tym pojęcia.

By zamknąć rzecz w jednym zdaniu: Wincenty, wobec rzadkich kontaktów Jacka ze starszym bratem Niomą, był dla niego właśnie kimś w rodzaju starszego brata. Ponadto obserwując koleje życia Wincentego, najpierw z bliska, a potem z daleka, Jacek utwierdzał się w przekonaniu, że bogactwo życia jest nieprzebrane.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: