Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieszczęścia chodzą stadami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieszczęścia chodzą stadami - ebook

Halina, matka Iwonki – bohaterki znanej z „Nie zmienił się tylko blond” – nie może pogodzić się z wyprowadzką córki oraz wnuków z domu. Lekarstwem na złe samopoczucie starszej pani ma okazać się przyjazd jej córki chrzestnej – Martusi. Dziewczyna wraca do Sosenek po kilku latach pobytu w Anglii. Przywozi ze sobą dwójkę dzieci: kilkuletnią Marysię i trzymiesięcznego Krzysia.

Kiedy Halina odkrywa, że chłopiec jest czarnoskóry, robi wszystko, by nie dowiedział się o tym żaden mieszkaniec wsi i … żeby chrześnica jak najszybciej wyprowadziła się z jej domu. Starsza pani każe usunąć wszelkie „luksusy”, zarządza cowieczorne wyłączanie prądu, karmi Martusię zdrowym, prostym jedzeniem (czytaj: głodzi). Brzmi tragicznie? Niekoniecznie!

„Nieszczęścia chodzą stadami” to najzabawniejsza kobieca powieść!

Los uśmiecha się do tego, kto się śmieje. Zwłaszcza, jeżeli pomogą przyjaciele, a właściwie ten jeden przyjaciel, który z czasem zaczyna być kimś więcej…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-356-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Jak to dobrze, że Sosenki nie gubią igieł na zimę – zwykła mawiać metaforycznie Michalina, gdy lato dobiegało końca i mimo słonecznej pogody czuć było już w kościach zbliżające się nieuchronnie chłodniejsze powietrze oraz inne zawirowania pogodowe. Była gosposią w domu starszych państwa już od lat, a okno w kuchni nadal pozostawało jej ulubionym miejscem na całym bożym świecie.

– Tak. U nas ciągle jest słońce – odpowiadała wtedy jej przełożona, pani Halina, uśmiechając się lekko pod nosem, i patrzyła w zamyśleniu na sad, który aż uginał się od nadmiaru dojrzałych śliwek i jabłek.

Ale w tym roku było zupełnie inaczej.

Kiedy nastała jesień, a córka pani Haliny, Iwona, mężczyzna jej życia, Jaruś i czwórka dzieciaków, synowa, trzy psy oraz kot przeprowadzili się do siedliska na Mazurach (pomimo próśb, błagań oraz złowieszczych gróźb pani Haliny), życie tej ostatniej stało się zupełnie puste i pozbawione blasku, a przynajmniej tak się starszej pani zdawało. Może to wina jesiennej chandry, kolejnego skoku hormonów (albo tego, co w jej wieku po nich jeszcze zostało), żółknących powoli liści, a może po prostu przenikliwej, wręcz bolesnej pustki w domu, w którym przez całe wakacje aż tętniło życiem. A nawet kilkoma życiami.

Niezależnie od tego, czym owa depresja i załamanie nerwowe, których przez ponad dwa tygodnie doświadczała uporczywie pani Halina, były spowodowane, nie pozostały one bez echa, jeśli chodzi o jej relacje z mężem, gospodynią, a nawet całymi Sosenkami, o Kole Gospodyń Wiejskich nie zapominając.

Starsza pani chodziła więc ze spuszczoną głową po ogródku. Wylewała słone łzy na zieloną jeszcze trawę, z posępnym wzrokiem karmiła pływające w oczku wodnym kolorowe rybki i zupełnie bez życia snuła się po domu, nie czerpiąc przyjemności nawet z tego, że Michalina wróciła szczęśliwie z wesela siostry. Nie cieszyły jej spacery pośród uginających się od nadmiaru owoców jesiennych odmian jabłoni, kwitnące w najlepsze wrzosy i marcinki, a nawet ich słodkawy aromat roznoszący się po ogrodzie niczym delikatna mgiełka. Życie pani Haliny, mimo ostatnich słonecznych chwil tej jesieni, w jeden dzień zostało zupełnie pozbawione energii. A wszystko to przez jej wyrodną córkę, a raczej kogoś, kogo w przeszłości pani Halina zwykła nazywać córką, bo teraz to Iwona w ogóle na to nie zasługiwała!

Na jej zmartwienia nie pomagały też ciepłe herbatki z imbirem parzone wielkodusznie przez zaniepokojonego męża, wizyty wnucząt, a nawet wyjątkowo udany wyjazd do teatru, na który porwali się razem z Henrykiem, ponieważ dostali od jednej z wdzięcznych za opiekę nad dzieckiem sąsiadek bilety na „Upiora w operze”. Życie pani Haliny straciło cały blask, a ona sama nie starała się tego nawet ukrywać.

– Ale czego ty się załamujesz, Halinko! – podczas jednego z zebrań Koła Gospodyń Wiejskich próbowała ją pocieszać grubawa Miecia ubrana w kwiecistą sukienkę, która mogła pamiętać jeszcze czasy wojny. – Przecież siedlisko jest raptem czterdzieści minut drogi stąd, Iwona pracuje w Oddziale Przedszkolnym w Sosenkach i zagląda do ciebie naprawdę często, o tym, że spędza u ciebie z dzieciakami co drugi weekend nie wspominając! Przecież to tak, jakby oni wszyscy wcale się od ciebie nie wyprowadzili, a ty czyściej masz i spokojniej!

– No właśnie kochana, właśnie! – gdy pani Halina uroniła pierwszą, pełną rozpaczy łzę, nachyliła się do niej jeszcze owinięta fartuchem Bronka. – Młoda jesteś, ładna! Męża masz takiego, że każda z nas ci zazdrości. Może to czas, żeby przeżyć w końcu tę swoją trzecią młodość, co? Sama mówiłaś w wakacje, że w domu taki barłóg i hałas, że wytrzymać się tego nie da!

– Może i się nie dało, ale tej ciszy, która teraz w nim panuje, to już w ogóle się nie da! – odezwała się w końcu pani Halina siedząca w centrum tego żałobnego wianuszka. – Czy wy wiecie, że ja wczoraj wieczorem, leżąc w sypialni, cykanie świerszczy słyszałam?! Świerszczy! W swoim własnym domu! – zapłakała i schowała twarz w dłoniach.

Gospodynie Wiejskie popatrzyły po sobie, z niedowierzaniem kręcąc głowami.

– Nie może być! – wyrwało się jednej z nich.

– No właśnie! Zabrała mi dzieci, to tak, jakby mi życie odebrała. Serce z piersi. Rozum z głowy. Całe siły i zapał. Ostatnie tchnienie młodych płuc falujących w piersi niemrawo. Wszystko! – pani Halina teatralnie opadła do tyłu, nawet nie kryjąc swojego wzburzenia. – A mi za wiele życia nie pozostało! Umrę może dziś, może jutro i nic po mnie na tym świecie nie zostanie. Wnuków nawet nie pożegnam. Magdy, co mi prawnuka pod sercem nosi…

– Halinka, ale przecież ty na nic chora nie jesteś i jeszcze raczej pożyjesz!

– Taki ten ziemski padół okrutny, że po tylu latach wychowywania, trosk i nieprzespanych nocy przychodzi człowiekowi umierać w samotności – nie zważając na niczyje uwagi, pokręciła tylko głową, po czym, nie dbając o to, że do omówienia jest jeszcze sprawa wiejskiego festynu, który rokrocznie w październiku odbywał się w Sosenkach, wyszła na powietrze. Mimo krzyków Gospodyń, ruszyła do wielkiego, bijącego pustką domu, który od kilkudziesięciu lat dzieliła z mężem, a niegdyś i dziećmi, wnukami oraz całą chmarą zwierząt.

– Jesteś w końcu! – już od progu powitał ją przejmujący się jej spadkiem nastroju Henryk.

Pani Halina popatrzyła na niego ponuro i głośno wzdychając, pchnęła drzwi do ich potężnego domostwa.

– Jestem. Ale to nic nie zmienia. Powiedz Michalinie, niech nie czeka na mnie z obiadem. Nie będę dziś jadła.

– Znowu?! Wczoraj też nie jadłaś obiadu!

– I co z tego?! Może chociaż z głodu umrę. Lepsze to będzie niż całe moje przyszłe życie w samotności!

– Halka, ja ci mówię, ty się w końcu opamiętaj, bo ta twoja depresja może się źle skończyć! – nie wytrzymał w końcu Henryk. – Chcesz wylądować w szpitalu albo innym wariatkowie? No chcesz?

– Źle?! Od kilku lat mi trujesz głowę, żebym schudła. To może w końcu schudnę! – ryknęła na niego rozdrażniona pani Halina, po czym powłócząc nogami, powędrowała do sypialni i rzuciła się na wielkie, dębowe łóżko zasłane pościelą w delikatne kwiatki.

Henryk natomiast pokręcił głową i udał się do kuchni, w której, kołysząc się na boki w rytm nuconej przez siebie, starej piosenki, urzędowała przy garach rozentuzjazmowana Michalina.

– Podawać już? – popatrzyła tylko w stronę starszego pana, nie odkładając przy tym trzymanej w ręku łyżki wazowej.

– Podawać – mruknął.

– W jadalni?

– Może być tutaj. Halina nie będzie jadła – powiedział posępnie, odsunął sobie jeden z taboretów stojących przy kuchennym stole i usiadł na nim, opierając łokcie o kraciastą ceratę.

– Iwonka już trzy tygodnie temu się wyprowadziła, a jej jeszcze nie przeszło! Żeby to się w jaką chorobę głębszą nie przerodziło, bo kaplica jak nic. Młoda taka przecież, energiczna. A nagle… bach! Jakby całe życie z niej uszło – wzdychając smutno, spuściła wzrok Michalina.

– Może by posłać po doktora, co?

– Doktora? A co on tu pomoże? Konował jeden z dala od ludzi powinien się trzymać. To już lepiej po zielarkę. Ziółek tylko jakich przepisze i pożytek z tego jakiś będzie. Dzisiejsza medycyna to tylko dobić człowieka potrafi, a nie pomagać… – Michalina pokręciła głową i oparła się o kuchenny blat.

– To może po księdza?

Gospodyni zamyśliła się, patrząc w uchylone okno, przez które wpadał do kuchni ciepły, jesienny wietrzyk i miarowo poruszał koronkową firanką.

– Ale tak z ostatnim namaszczeniem? Nie za szybko?

– Jakim ostatnim! Żeby porozmawiał z nią tylko…

– A… – zamyśliła się Michalina. – No to proboszcz nie zaszkodzi, ale ja bym miała lepszy pomysł! – podginając rękawy, powiedziała po chwili i podeszła do stołu, przy którym siedział Henryk.

Starszy pan popatrzył na nią zaciekawiony i pochylił się nieco do przodu. Jego kraciasta koszula zafalowała lekko i utworzyła niedużą fałdę wokół brzucha, ale ani myślał to poprawiać. Każdy sposób, żeby wyrwać żonę z marazmu, był dla niego teraz na wagę złota i jeśli Michalina miała jakiś pomysł, aby uratować jego kochaną, aczkolwiek momentami nieznośną Halinkę, to musiał, po prostu musiał z tego skorzystać.

– Nowego zajęcia jej trzeba. Ot co! – biorąc się pod boki, wypaliła triumfalnie Michalina.

Henryk jednak nie do końca podzielał jej entuzjazm.

– A to Michalina wymyśliła… – mruknął. – Bo ja o tym nie wiem? Ale drugiej córki nie mam, żeby ją tu ściągnąć! Zuzkę, córkę mojej siostry, ewentualnie by można, ale ona w Jaszczurkach mieszka, to po co by się miała przeprowadzać, skoro jest miejscowa? A domu, żeby się do Iwony wyprowadzić, też nie sprzedam. Nie na to całe życie harowałem, żeby teraz, na ostatnie lata… Starych drzew się przecież nie przesadza.

– Ja wiem, ja wiem! – Michalina uspokajająco machnęła ręką i przysunęła się bliżej, konspiracyjnie ściszając głos.

Starszy pan popatrzył na nią z zaciekawieniem.

– Na wsi plotkują, że Martusia z Londynu przyjeżdża!

– Nie może być! – zdziwił się i przejechał dłonią po nieogolonej brodzie. Nie widział Martusi przez dobrych pięć, a może nawet sześć lat, a tu taka niespodzianka!

– Ano tak! Dom po Czeremchowej odłogiem stoi kilkadziesiąt lat, odkąd staruszka w samotności umarła, to i dziewczyna zatrzymać się nie będzie miała gdzie.

– Nie może być! – ponownie z niedowierzaniem wyszeptał Henryk.

– A komu bardziej wypada ją pod dach przyjąć, jak nie matce chrzestnej, co?!

– No komu?

– No nikomu! – Michalina uderzyła dłonią w stół.

Starszy pan o mało się nie przewrócił, kołysząc się niebezpiecznie na taborecie.

Skąd te wszystkie kobiety w tym domu miały tyle energii?

– Ba, to wy jako pierwsi powinniście się dowiedzieć, kiedy ona tu dokładnie przyjeżdża, i dla niej pokój przyszykować – kontynuowała natomiast Michalina.

– No pewnie, że my! – zrozumiał nareszcie. – W końcu Halka to jej matka chrzestna, no tak czy nie?

– Ale to nie wszystko! – gosposia rozejrzała się dookoła i pochyliła jeszcze bardziej. – Na wsi mówią, że ona nie sama przyjeżdża!

– Wyszła za mąż? – zdziwił się jeszcze bardziej. – No nie może być…

– Podobno nie z mężem – Michalina nie dała zbić się z tropu.

– A z kim?

– Ponoć w ciążę w tej Anglii zaszła i z dzieckiem wraca.

– Przecież ona z Marysią to jeszcze w Polsce zaciążyła!

– Ale urodziła w Anglii. Tak czy nie? – próbowała udowodnić swoje.

– No tak, tak. A więc mówisz, Michalino, że ona teraz panna z dzieckiem i to bez domu…

– Ano z dzieckiem i bez dachu nad głową – powtórzyła pokornie.

Henryk popatrzył na nią wyczekująco.

– I bez męża?

– No tego nie wiadomo! Ale sam pan przyzna, panie Henryku, że dla nas to idealna okazja, żeby panią Halinkę wyrwać z tej depresji. Wprawdzie to nie taka wielka gromada jak u Iwonki, ale serce okazać trzeba. No nie mam racji?

Starszy pan uśmiechnął się lekko i spojrzał w otwarte okno.

– A no masz, Michalinko, świętą rację! – zaklasnął w końcu w ręce zupełnie rozpromieniony. – A teraz nalej mi zupy, bo z tej radości zgłodniałem jak wilk.

– Wiedziałam, że dziś czeka nas jakaś dobra informacja, wiedziałam! – gosposia uśmiechnęła się ciepło i wstała z miejsca. – Ptaki od rana mi w oknie świergoliły, to sobie, jak tylko oczy otworzyłam, pomyślałam, że Pan nam dziś jakąś dobrą nowinę ześle! – dodała i podśpiewując pod nosem „Kiedy ranne wstają zorze”, wyjęła z szafki talerz i nalała Henrykowi zupy.

– Smacznego. Niech panu Bóg błogosławi! – powiedziała, stawiając przed nim pełen talerz. – Ale po tę zielarkę toby pan mógł posłać. Nie zaszkodzi, a pomóc pomoże – dodała jeszcze zadowolona i oddaliła się na piętro, żeby zabrać się za pranie, pozostawiając uszczęśliwionego Henryka samego z obiadem, który dzisiaj wyjątkowo mu smakował.

– Jak ta zupa? – gdy Henryk kończył drugie danie, zjawiła się w kuchni pani Halina.

– Jak to zupa. Smaczna – odpowiedział.

– To dobrze.

– Nalać ci? – zaproponował usłużnie.

Żona spojrzała na niego jak na wariata.

– Nie będę jadła. Po nóż tylko przyszłam.

– Nóż?

– Mówię przecież.

Henryk zerwał się na równe nogi, o mały włos nie przewracając przy tym krzesła.

– Ale na co ci ten nóż, kochanie?!

– Sznurek sobie idę uciąć!

– Jaki sznurek, Matko Boska, po co?! – przeraził się nie na żarty.

– Wieszać się będę! – z rozpaczą obwieściła pani Halina, ściskając w ręce największy nóż kuchenny, jaki mieli. – Nic mi innego w tej sytuacji nie pozostało jak stryczek! I to przez rodzoną córkę, do tegośmy dopuścili, że po tylu latach wychowywania i nadskakiwania tak nam się odpłaca. Niewdzięcznica!

Henryk poczuł, jak z jego twarzy odpływa krew i robi się z chwili na chwilę coraz bledszy. Znał swoją żonę aż nazbyt dobrze, żeby wiedzieć, że z kim jak kim, ale z nią nie ma żartów.

– Nigdzie nie pójdziesz! – rzucił się więc ku drzwiom i stanął w nich, wyciągając ręce, żeby uniemożliwić jej wyjście i realizację tego diabelskiego planu. – Czyś ty na rozum upadła?!

– Może i upadłam! Ale sensu życia nie widzę i tyle!

– Halinka, wierząca jesteś, katoliczka, samobójstwo przecież…

– Widać nie zasłużyłam na niebo! – pani Halina krzyknęła w jego stronę, zanosząc się łzami.

– Nie będziesz się wieszać! Po moim trupie!

– Ach tak?! To masz, weź ten nóż, weź go – agresywnie podeszła do męża i wyciągnęła nóż w jego stronę. – I dźgnij mnie, bo ja tego życia dłużej nie wytrzymam! – wcisnęła mu w dłoń nóż i uniosła swój beżowy sweterek, odsłaniając białą bluzkę spod spodu.

Henryk odrzucił nóż na szafkę i podszedł do żony.

– Uspokój się kobieto!

– Nie mam po co żyć! – zapłakała z goryczą.

– Właśnie, że masz! – rzucił dość agresywnie, jak na niego. – Martusia przyjeżdża, a ty zabijać się chcesz! – wyłożył jej prostu z mostu, cały się trzęsąc przez te gwałtowne emocje, i wziął ją w ramiona.

Wyraz twarzy pani Haliny zmienił się natychmiast.

– Nasza Martusia? Czeremchówna?!

– A jaka inna? Dom po Czeremchowej odłogiem stoi, to do kogo ona tu przyjedzie, jak nie do nas?! – powtórzył słowa Michaliny zadowolony z siebie Henryk. Udało mu się w końcu zainteresować czymś żonę.

– No racja! My teraz jesteśmy przecież jej najbliższą rodziną… – zamyśliła się pani Halina. – Wypada ją zaprosić w takiej sytuacji. Nawet trzeba.

Henryk popatrzył na nią, próbując ukryć uśmiech.

– Ale żebym to ja o tym nie wiedziała? Ja?! – rzuciła w jego stronę pani Halina, robiąc wielkie oczy.

– Przez tę depresję z domu nie wychodziłaś, to cię ominęła taka świeżynka. Ponoć cała wieś trąbi o tym, że Martusia z dzieckiem do Sosenek przyjeżdża.

– Ano masz rację… – pokręciła głową. – Nie może być! – powiedziała jeszcze do męża i dziarsko ruszyła ku drzwiom.

– Dokąd idziesz? A obiad? – zawołał za nią Henryk.

– Na co mi obiad, jak ja do wsi iść muszę dowiedzieć się wszystkiego?! Nie czekajcie na mnie z kolacją! – rzuciła z typową dla siebie energią i wyszła z kuchni, a Henryk pomyślał, że z jego serca spadł właśnie ogromny kamień, i od razu poczuł się o dziesięć kilo lżejszy.

– Udało się! – powiedział sam do siebie i zasiadł na miękkiej kanapie przed telewizorem, moszcząc się w kolorowych, haftowanych poduszkach, a potem postanowił obejrzeć mecz. Nic nie poprawiało mu humoru tak, jak uszczęśliwienie swojej specyficznej żony i dobry futbol w telewizji, a do jego nozdrzy, razem z ciepłym wietrzykiem wpadającym do salonu przez uchylone okno, dolatywał aromat dojrzewających, jesiennych jabłek, od których uginał się cały sad rozpościerający się z tyłu posiadłości.

– I co? – zajrzała do salonu, trzymająca pod pachą kosz ze świeżo wypranymi ubraniami, Michalina. – Zadziałała ta wiadomość o przyjeździe Martusi?

– Zadziałała, kochana, oj zadziałała! Halinka już na wieś pobiegła więcej szczegółów się dowiedzieć. Powinienem ci na kolanach dziękować za tę informację!

– Nie trzeba, nie trzeba! – żachnęła się Michalina, wokół której unosił się kwiatowy zapach płynu do płukania tkanin. – Ale do zielarki zajdę zaraz i tak, bo znów mi w stawach strzyka. A pani Halince na wszelki wypadek ziółka wezmę. Przecież z tymi choróbskami to nigdy nic nie wiadomo.

– No nie wiadomo – przytaknął Henryk.

– Rozwieszę tylko pranie i idę. Sznurki sobie przewiesiłam bliżej wrzosów i marcinków, to może ich zapachem ubrania przejdą. Niby kupuje się te pachnące środki, ale nic się nie może równać z zapachem dojrzałych śliwek i wrzosowiska. O tej porze to najchętniej z ogrodu bym nie wychodziła!

– Skarb jesteś, Michalinko. Po prostu nasz anioł na ziemi!

Gosposia zaśmiała się i machnęła wolną ręką.

– Głupstwa pan gada, oj głupstwa. Ale nie przeszkadzam! – powiedziała tylko rozbawionym głosem i wyszła na ganek, na którym od razu owionął ją niesamowity, słodkawy zapach niesiony przez jesienny wietrzyk.

– Poezja – szepnęła tylko pod nosem Michalina i zabrała się za rozwieszanie prania. Potem, uzbrojona w wiklinowy koszyk, polną drogą wijącą się przez las udała się do chatki mieszkającej na uboczu zielarki, żeby ta przybyła z pomocą jej obolałym stawom i umysłowi pani Haliny, który wydawał się gosposi w dużo gorszym stanie niż jej trzeszczące kości.

Las o tej porze roku był miejscem co najmniej baśniowym. Wpadające przez puste przestrzenie w koronach drzew promienie popołudniowego słońca oświetlały mięciuchne kępki zielonych jeszcze mchów, rzucały cienie na prężące się dumnie drzewa, a przede wszystkim potęgowały niesamowitą, bijącą po oczach feerię barw, którą mieniły się niewysokie kępki wrzosów rosnące tuż przy dróżce. Z oddali słychać było głośne trele rozświergotanych ptaków, a także rozentuzjazmowane głosy mieszkańców Sosenek i okolicznych Jaszczurek, którzy o tej porze roku wyjątkowo chętnie zabierali całe swoje rodziny i udawali się na jesienne grzybobranie.

– Hej, hej! – zamachała do Michaliny jedna z mieszkanek Sosenek. Szła z naprzeciwka i prowadziła za ramę rower.

– Dzień dobry! – odpowiedziała jej i zatrzymała się na chwilę.

– Na grzybki?

Michalina uśmiechnęła się i popatrzyła na trzymany na ramieniu koszyk, a potem energicznie potrząsnęła głową.

– Nie, nie! Idę do zielarki.

– A co, stało się coś?! – podekscytowała się żywo jej rozmówczyni.

Mieszkańcy Sosenek uwielbiali plotki. Wyprawa do zielarki oznaczała zwykle jakąś poważniejszą chorobę albo przynajmniej niewyjaśnioną alergię lub trudne do wyleczenia przeziębienie. Tutaj, w małej, lokalnej społeczności, każdy chciał wiedzieć, co dzieje się ze współmieszkańcami, nawet jeśli od lat byli ze sobą pokłóceni i żyli w niezgodzie. Ot, wiejska solidarność.

– Nic specjalnego. W stawach mnie tylko strzyka ostatnio mocniej niż zwykle, to mówię, trzeba się wybrać po jakieś ziółka i maści. Pogoda się zmienia, ciśnienie szaleje, a kości już nie te, co dawniej, i wszystko to człowiek czuje od razu.

– Ano ma rację Michalina, ma rację – rozmówczyni pokiwała głową i oparła się mocniej o rower, którego koła coraz bardziej grzęzły w wysuszonej na wiór leśnej drodze, a raczej jaśniutkim piasku, z którego gdzieniegdzie przebijały pojedyncze kępki leśnych traw albo krzaczki jagód.

– Także widzisz kochana sama, że wybrać się trzeba.

– Zielarka na polanie jakieś zioła ucierała. Widziałam, bo byłam na łące za lasem krowy dojrzeć. Ze dwie godziny jeszcze albo trzy i synów będę musiała po nie posłać. Lato nam się kończy w zawrotnym tempie.

– Ano kończy, kończy. Ale pogoda jeszcze ładna.

– Oby słońce jak najdłużej było, bo jak się rozpada, to na całego! – podekscytowała się rozmówczyni gosposi i nachyliła do niej nieco bardziej. – Na wsi słyszałam, że Martusia Czeremchówna do wsi przyjeżdża. Prawda to czy nie?

– Ano prawda.

– Wiadomo już, do kogo i na ile?

Michalina odkrząknęła cicho i poprawiła wiklinowy koszyk przewieszony przez ramię.

– Ja tam jeszcze nic nie wiem.

– Pewnie do was, bo kogo ona teraz ma tu innego? Stara Czeremchowa tyle lat temu umarła, że już się nie doliczy, dom odłogiem stoi i próchnieje, a nikogo więcej ona tu nie ma. Nie wspominała Halina jeszcze nic? Hę? – chciała wiedzieć jak najwięcej opierająca się o rower kobiecina.

– Jeszcze nic nie wiem – Michalina powtórzyła zgodnie z prawdą.

Kobieta łypnęła na nią wzrokiem, starając się wyszukać w jej pomarszczonej twarzy oznak prawdy albo kłamstwa.

– Oj, ciężka sprawa, co? – pokręciła w końcu głową i wróciła do swojej pierwotnej pozycji. – Z takich powrotów po latach to nigdy nic dobrego nie wynika, tym bardziej że ona ponoć z dzieckiem wraca. I panna! – rzuciła na odchodne, a potem wsiadła na rower i odjechała bez słowa pożegnania, chwiejąc się na boki i zagrzebując w leśnej dróżce.

Michalina patrzyła w ślad za nią przez chwilę, a potem zniesmaczona pokręciła głową i ruszyła w stronę chatki zielarki. Trzeba się cieszyć, że Martusia z tej obcej ziemi powraca, a że panna i z dzieckiem, to trudno. Dzieci mieć nie grzech! Nawet konserwatywna w swoich poglądach gosposia doskonale to wiedziała. Bo co takie dziecko komu winne, no co?

Drewniana chatka wioskowej zielarki znajdowała się na skraju polany położonej w północnej części lasu, do której mało kto, nie znając drogi, się zapuszczał. Zbudowana z podłużnie ułożonych, grubych bali, pokryta strzechą i nie dochodził do niej prąd, pomimo że miejscowa ludność skrzyknęła się kilka lat temu i gotowa była kable energetyczne tu doprowadzić.

– Niedoczekanie wasze! Ja się na to nie narodziłam, żeby iść z duchem czasu, ale leczyć! – krzyczała na wielkodusznych mieszkańców zielarka i skutecznie przepędzała ich ze swojego domostwa, do tego stopnia, że w końcu, jak jeden mąż, poddali się i pozwolili żyć kobiecinie na łonie natury, doglądając jej od tamtej pory skwapliwie i pilnując, czy tylko czegoś nie potrzeba. Zielarka, jak to zwykle w takich wioskach bywa, była ceniona przez mieszkańców Sosenek bardziej niż okoliczny lekarz, a raczej niezaradny konował, i gdyby tylko coś jej się stało, odbiłoby się to na zdrowiu ich wszystkich. A raczej jego braku.

Zimą więc zaprzęgali konie i przedzierali się przez hałdy śniegu, a kiedy się nie dało, wkładali grube futra i grzęznąc po kolana, donosili jej żywność. Latem natomiast sprzątali dookoła las, żeby nic nie zapaliło się przypadkiem od porzuconej butelki albo papierka, a jesienią przynosili domowe konfitury przyrządzane z zapałem przez Koło Gospodyń Wiejskich albo po prostu przychodzili usiąść i porozmawiać. Stara zielarka była jak dobry duch Sosenek i wszyscy liczyli się z jej zdaniem.

– Witam Michalinę! – powitała gosposię zielarka, stojąc przy zbitym z drewnianych bali stoliku i trąc coś w moździerzu. – A co to ją do mnie sprowadza, co?

Zielarka miała bowiem w zwyczaju zwracać się do każdego w trzeciej osobie, nawet jeśli rozmówca stał do niej twarzą w twarz.

– Pogoda się zmienia, zima idzie, to i w stawach łupie bardziej niż zawsze.

– A no łupie, łupie. Mnie samą wszystkie kosteczki bolą i muszę sobie, dla uśmierzenia bólu, pięty mydlić na noc, bo inaczej to bym chyba nie wytrzymała! – odpowiedziała, nie przerywając pracy. – Michalina siada! – wskazała gestem dłoni drewniany zydelek.

Gosposia usiadła posłusznie.

Zielarka popatrzyła na nią posępnie, odkładając w końcu moździerz, i wytarła ręce w leżącą na stole kraciastą ściereczkę.

– Widzę, że niejedno zmartwienie jej się po głowie pałęta.

– Może i ma pani rację – westchnęła Michalina. – O panią Halinę się martwię. Chodzi ostatnio jak struta. Odkąd Iwonka z dzieciakami wyprowadziła się do siedliska, to życia w niej mniej z każdym kolejnym dniem. Marnieje mi w oczach i nie wiem, co radzić.

– Oj życie, życie – pokręciła głową zielarka. – Ciasta chce? Hubertowa mi przyniosła, bo jej dziecko z kolki wyleczyłam, a sama nie zjem.

– Jak dla towarzystwa, to poproszę.

– Może wejdzie do środka? – spojrzała na gosposię spode łba.

Michalina pokiwała twierdząco głową i podniosła się, ruszając do środka drewnianej chatki, od której aż biło zapachem suszonych ziół, aromatami świeżych jabłek i śliwek, a przede wszystkim ponadczasową, wszechobecną żywicą.

– Ludzie na wsi mówią, że Martusia Czeremchówna z Londynu powraca. Prawda to? – zielarka zapytała bez cienia nieśmiałości, ciężko opadając na krzesło przy stojącym na środku pokoju stoliku, który nakryty był ręcznie dzierganym obrusem.

– Ano prawda. Pani Halina chce ją pod dach przygarnąć.

– Ponoć ona panna i z dzieckiem?

Michalina skinęła głową, biorąc w dłonie kawałek drożdżowego ciasta przesyconego rodzynkami. Było tak pulchne, że aż rozpływało jej się w ustach.

– Ano podobno tak.

– Będą na wsi gadali jeszcze bardziej niż teraz, oj będą.

– O Iwonie też gadali, że rozwódka.

– Ale chociaż męża miała!

– Taki mąż to nie mąż. Może na jej miejscu lepiej by było nie mieć.

– Głupoty Michalina gada. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Tak czy nie?

– A wiadomo, czy w tej Anglii Martusia sobie jakiegoś nie przygruchała? Może jaki gołąbek ją tam zechciał i nie tylko z dzieckiem wróci, ale i z chłopem?

– Niezbadane są wyroki boskie, niezbadane – zielarka pokręciła głową, po czym wstała i sięgnęła po porcelanowy kubek stojący na kaflowym piecyku ogrzewającym izbę. – Z fusów powróżę. Mówią, że lepszy znany wróg niż obcy!

– Jaki tam Martusia wróg, skoro ona nasza, z Sosenek.

– Może i nasza, ale wokół jej rodziny od wieków same nieszczęścia!

Michalina westchnęła ciężko, słysząc słowa zielarki, i zapatrzyła się na to, jak starsza pani zalewa fusy wrzątkiem, czeka kilka chwil, a potem zlewa wodę do stojącej obok miseczki. Co jak co, ale rację to zielarka miała, oj miała.

– I co? – gosposia w końcu nie wytrzymała i łypnęła na starszą panią. – Widać coś?

– Niedobrze – pokręciła głową w odpowiedzi tamta. Z jej twarzy zdawała się odpływać krew.

– Niech zielarka mówi, co widzi! – zaniepokoiła się Michalina.

– Czarno ten przyjazd widzę, oj czarno! – powiedziała tylko i odstawiła kubek z fusami na bok.

Wzdłuż kręgosłupa Michaliny przebiegł zimny dreszcz.

– Niech zielarka powie coś więcej!

– Com miała powiedzieć, powiedziała! Idę po ziółka. Na stawy i spadek nastroju. Ale po tym, co żem zobaczyła, to lepiej i na serce przyniosę, bo niejeden na zawał padnie z wrażenia, jak Martusia powróci, oj padnie.

Zielarka wyszła z izby i oddaliła się na moment, pozostawiając Michalinę z mętlikiem w głowie, co też owo „czarne widzenie” w przypadku Martusi Czeremchówny mogłoby oznaczać.

– Dla Haliny dam miksturę olejową z ruty polnej – oznajmiła, wracając do pomieszczenia z dwoma słoiczkami i małym, płóciennym woreczkiem. – Już w starych pismach na kłopoty z głową polecali, zawsze pomaga. Złe myśli odgania, sen spokojny przyniesie i nerwów zszarganych ukojenie, a i na jelita nie zaszkodzi. Do ośmiu tygodni niech zażywa, nie dłużej! Szyszki z chmielu do tego niech wrzątkiem zalewa. Co wieczór albo co dwa. Uspokajają i wrażliwość uśmierzają. Na krótko, bo krótko, ale z zaśnięciem pomogą. Rozumie?

– Tak – skinęła głową Michalina.

– A to na stawy. Ta sama maść co zwykle.

Wzięła do ręki słoiczek z maścią i powąchała.

– Olej Kręgowy.

– Goździki w niej są, co ból uśmierzają, olejek z rozmarynu, mięty i arnika. Na boleści pomogą, ale na zmartwienia, które wam los niesie, zielarki nic nie mają.

Michalina popatrzyła na starszą panią, chcąc kolejny raz dowiedzieć się, co też ma na myśli, ale ta nic więcej już nie powiedziała. Gosposia włożyła więc otrzymane preparaty do koszyka, zostawiła na stoliku słoik konfitury różanej i ruszyła ku drzwiom wyjściowym.

– Niech wam Bóg błogosławi – zielarka powiedziała jeszcze na pożegnanie i po uściśnięciu przedramienia Michaliny wróciła do pozostawionego na stoliku moździerza, w którym ucierała mieszankę ziół dla jednej z mieszkanek Sosenek. Pani Grażynka od lat cierpiała na nawracającą co kilka dni niestrawność i była jej stałą klientką.

Gosposia natomiast ruszyła w drogę powrotną przez las, który tonął już w zachodzącym słońcu, ale nawet piękno nienaruszonego przez człowieka krajobrazu nie odgoniło niepokoju, który zasiała w jej głowie zielarka.

– Czarno to widzę, oj czarno – wracały do niej prorocze słowa, których za nic w świecie nie potrafiła zrozumieć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: