Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieszczęśliwy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieszczęśliwy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 207 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Twier­dzę Orsk miej­sco­wi Kir­gi­zi na­zy­wa­ją Ja­man-Kała i na­zwa ta nad­zwy­czaj traf­nie okre­śla fi­zjo­no­mię miej­sco­wo­ści oraz sa­mej twier­dzy. Rzad­ko moż­na spo­tkać taką po­zba­wio­ną cha­rak­te­ru miej­sco­wość: płasz­czy­zna i płasz­czy­zna. Dla Kir­gi­za, oczy­wi­ście, nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia – zżył się z tym pej­za­żem – ale cóż może od­czu­wać czło­wiek, przy­zwy­cza­jo­ny w ota­cza­ją­cej go przy­ro­dzie po­strze­gać pięk­no i wdzięk, kie­dy znaj­dzie się na­gle przed su­ro­wym, jed­no­staj­nym ho­ry­zon­tem nie­prze­by­te­go, nie­skoń­czo­ne­go ste­pu? Rzecz oso­bli­wa, jak nie­przy­jem­nie taki pej­zaż dzia­ła na sa­mot­ną psy­chi­kę no­wi­cju­sza.

Twier­dza Orsk, jak już nie moż­na bar­dziej, har­mo­ni­zu­je z miej­sco­wo­ścią, któ­ra ją ota­cza. Ta sama jed­no­staj­ność i płasz­czy­zna. Od ogól­ne­go ko­lo­ry­tu twier­dzy od­ci­na się nie­co tyl­ko ta nie­wiel­ka mu­ro­wa­na cer­kiew na gó­rze – pro­szę za­uwa­żyć: na Gó­rze Jasz­mo­wej. Pod górą z jed­nej stro­ny le­pią się brud­ne ta­tar­skie dom­ki, a z dru­giej stro­ny, oprócz ta­kich sa­mych brud­nych dom­ków – dom in­ży­nie­ryj­ny z ka­za­ma­ta­mi dla ka­torż­ni­ków. Na­prze­ciw­ko domu in­ży­nie­ryj­ne­go dłu­ga, ni­ska bu­dow­la z be­lek o nie­du­żych kwa­dra­to­wych okien­kach – to ko­sza­ry ba­ta­lio­no­we, któ­re przy­le­ga­ją jed­nym koń­cem do drew­nia­nej szo­py, zwa­nej eg­zer­cyr­hau­zem, dru­gim zaś koń­cem wy­cho­dzą na czwo­ro­kąt­ny plac, ozdo­bio­ny nową mu­ro­wa­ną cer­kwią i ob­sta­wio­ny pod­ły­mi drew­nia­ny­mi dom­ka­mi. A gdzież jest wła­ści­wa twier­dza? – spy­ta­ją pań­stwo. I ja przez dwa dni za­da­wa­łem ta­kie samo py­ta­nie, póki trze­cie­go dnia, we­dle wska­zó­wek jed­ne­go ze sta­rych miesz­kań­ców osie­dla, nie wy­sze­dłem na pole w kie­run­ku ko­mo­ry han­dlo­wej i nie zo­ba­czy­łem le­d­wo wznie­sio­ne­go na­sy­pu i za nim ka­na­łu. Ka­nał i na­syp były mniej wię­cej tego roz­mia­ru co rów, ja­kim u nas do­bry go­spo­darz oko­pu­je swo­je pole. I to jest tak zwa­na twier­dza dru­giej kla­sy. Na­pa­trzyw­szy się do syta na to cudo tech­ni­ki for­ty­fi­ka­cyj­nej, już pod wie­czór wra­ca­łem przez sło­bód­kę do domu i skrę­ciw­szy za róg jed­nej nędz­nej le­pian­ki zo­ba­czy­łem tłum żoł­nie­rzy, idą­cych z ba­ła­łaj­ką i bęb­nem. Żoł­nie­rze sta­nę­li na­prze­ciw­ko le­pian­ki, utwo­rzy­li koło i wkrót­ce roz­le­gła się stam­tąd ju­nac­ka pieśń z bi­ciem w bę­ben i przy­gwiz­dy­wa­niem, a z tłu­mu dało się sły­szeć:

– Ale dzie­dzic! Ale szlach­cic! Orzeł! Po pro­stu orzeł! Te krzy­ki za­sta­no­wi­ły mnie: już chcia­łem po­dejść do we­so­łych żoł­nie­rzy­ków i do­wie­dzieć się, co tam za dzie­dzic, ale tym­cza­sem tłum się roz­stą­pił, nie prze­ry­wa­jąc pie­śni, i przed nim uka­zał się w ro­ze­rwa­nej ko­szu­li do­rod­ny ja­sno­wło­sy mło­dzian, któ­ry zręcz­nie ujął się pod boki i po­szedł w pry­siu­dy.

Ude­rzy­ła mnie po­wierz­chow­ność tego mło­dzia­na. Było w nim coś szla­chet­ne­go i za­ra­zem coś nik­czem­ne­go, od­py­cha­ją­ce­go. Nie mo­głem przyj­rzeć mu się do­kład­nie, gdyż coś mię od­strę­cza­ło od pa­trze­nia na nie­go. Od­cho­dząc od tłu­mu spy­ta­łem żoł­nie­rza, któ­ry wy­dał mi się trzeź­wiej­szy od swo­ich ko­le­gów:

– Któż to jest ten, co tak dziar­sko tań­czy?

– Nie­szczę­śli­wy! – od­parł po­śpiesz­nie żoł­nierz i po­dą­żył za tłu­mem.

Żoł­nierz dziw­nie ja­koś wy­mó­wił sło­wo „nie­szczę­śli­wy”. Wy­da­ło mi się, że na­zy­wa tym sło­wem ja­kiś stan spo­łecz­ny, a nie to, co ono wła­ści­wie ozna­cza.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że inni lu­dzie też tak wy­ma­wia­li tam to sło­wo, a kie­dy oswo­iłem się z nim, za­czą­łem je wy­ma­wiać w po­dob­ny spo­sób.

Czło­wiek sam nie za­uwa­ża, jak szyb­ko oswa­ja się z ludź­mi, któ­rzy go ota­cza­ją.

W nocy wciąż mi się ma­ja­czył ja­sno­wło­sy mło­dy atle­ta i brzmia­ły mi w uszach sło­wa: – Ale dzie­dzic! Ale szlach­cic!

Na­za­jutrz po­sze­dłem się do­wia­dy­wać, kto jest ten nie­szczę­śli­wy, i – ma się ro­zu­mieć – nic nie wskó­ra­łem, gdyż nie on je­den taki, jak mi póź­niej po­wie­dzia­no, znaj­du­je się w twier­dzy Or­skiej.

Było ja­kieś świę­to; nie… ma­jąc nic lep­sze­go do ro­bo­ty, po­sze­dłem się wa­łę­sać po bez­na­dziej­nie smęt­nych oko­li­cach twier­dzy i przed wie­czo­rem, wra­ca­jąc do domu, tuż obok ce­giel­ni spo­tka­łem gro­mad­kę we­so­łych żoł­nie­rzy­ków z bęb­nem i ba­ła­łaj­ką oraz zna­ne­go mi już tan­ce­rza i usły­sza­łem te same okrzy­ki. Żeby zno­wu nie stra­cić go z oczu, od­wo­ła­łem na stro­nę jed­ne­go z żoł­nie­rzy i po ci­chut­ku spy­ta­łem, jak się na­zy­wa ten szlach­cic, któ­ry tań­czy. Żoł­nierz wy­mie­nił mi jego na­zwi­sko i już na­za­jutrz w kan­ce­la­rii ba­ta­lio­nu prze­czy­ta­łem jego smut­ną kon­fir­ma­cję. Był to mło­dzian, wcie­lo­ny do sze­re­gów jako pro­sty żoł­nierz na proś­bę ro­dzo­nej mat­ki. Wy­da­rze­nie to bar­dzo mię za­cie­ka­wi­ło, ale jak roz­wią­zać po­dob­ną za­gad­kę? Nie mo­głem nic lep­sze­go wy­my­ślić, jak tyl­ko po­znać się z tym osob­ni­kiem i od nie­go do­wie­dzieć się ca­łej praw­dy. I jak­że się, nie­ste­ty, omy­li­łem!

Było to coś w ro­dza­ju idio­ty. Trzeź­wy, mil­czał upar­cie; po jed­nym kie­lisz­ku wód­ki sta­wał się pi­ja­ny i za­czy­nał prze­kli­nać swo­ją mat­kę, sie­bie sa­me­go i wszyst­ko, co go ota­cza. Tyl­ko ta­niec miał dla nie­go pe­wien urok, lecz nic wię­cej.

Pró­bo­wa­łem go wy­ba­dać pod wzglę­dem wy­kształ­ce­nia, ale na­plótł mi ta­kich głupstw, że le­piej było go nie py­tać. Pew­ne­go razu przy­cho­dzi do mnie pod­chmie­lo­ny i wi­dzi u mnie na sto­le roz­ło­żo­ną książ­kę. – Cóż to pan czy­ta? – zwra­ca się do mnie. – „Mar­twe du­sze”. – A to na­pi­sał Eu­ge­niusz Sue? – Tak – od­rze­kłem.

Nie­wie­lu, są­dzę, znaj­dzie się mo­ich czy­tel­ni­ków, któ­rzy by mi uwie­rzy­li, że to było istot­nie tak, a na­praw­dę tak było.

Otóż więc taka jest Ja­man-Kała: sama przez się nie­po­zor­na, a mie­ści w so­bie ta­kie rzad­kie oka­zy, że nie wa­dzi opi­sy­wać je w spo­sób moż­li­wie naj­do­kład­niej­szy.

W jed­nej z cen­tral­nych gu­ber­ni na­sze­go bez­kre­sne­go pań­stwa, w po­bli­żu po­wia­to­we­go mia­stecz­ka N., wzdłuż wiel­kiej dro­gi wy­cią­gnę­ły się sze­re­giem sza­re, drew­nia­ne, z za­kop­co­ny­mi szy­ber­ko­wy­mi okien­ka­mi cha­ty i tych sza­rych chat na­li­czy­łem prze­szło dwie­ście. Wy­ni­ka z tego, że wieś do­syć duża, ale nie ma wy­glą­du du­żej. I dziw­na rzecz: do­ko­ła szu­mią­ce lasy, a we wsi – pu­sto jak wy­miótł, ani jed­ne­go drzew­ka. Albo chło­pom za­bro­nio­no sa­dzić drze­wa, albo – Bóg ra­czy wie­dzieć – może sami nie chcą, a wła­ści­cie­lom do gło­wy nie przyj­dzie skło­nić ich do sa­dze­nia, bo prze­cie sami mają pod ręką an­giel­ski ogród od­po­wia­da­ją­cy naj­wy­bred­niej­szym gu­stom. A dzie­ci, kie­dy wy­bie­gną na uli­cę po­pa­trzyć na prze­jezd­ne­go, to wca­le nie dzie­ci: to niedź­wiad­ki, ist­ne niedź­wiad­ki.

Po­środ­ku wio­ski cer­kiew z wy­so­kim szpi­cem dzwon­ni­cy, dość fan­ta­zyj­nie zbu­do­wa­na i by­najm­niej nie świad­czą­ca o sma­ku ar­chi­tek­ta, a może na­wet sa­me­go kty­to­ra. Do­ko­ła cer­kwi ist­nia­ło kie­dyś ogro­dze­nie, o czym świad­czą na pół zbu­rzo­ne słu­py z ce­gieł, roz­sta­wio­ne nie­da­le­ko je­den od dru­gie­go i grun­tow­nie po – wa­la­ne bło­tem – za­pew­ne przez czo­cha­ją­cą się o te słu­py nie­ro­ga­ci­znę.

I cer­kiew, i wieś, i pół­na­gie za­kop­co­ne dzie­ci, sło­wem wszyst­ko wy­glą­da tu­taj ma­low­ni­czo, cał­kiem w gu­ście na­szych ro­ku­ją­cych duże na­dzie­je ar­ty­stów ro­dza­jo­wych, za­pa­trzo­nych na ta­kie­go mi­strza jak van Osta­de.

Gdy się prze­je­dzie wieś, po le­wej stro­nie, w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od trak­tu pocz­to­we­go, na gó­rze wi­dzi się wiel­ko­pań­ską re­zy­den­cję z bel­we­de­rem, oto­czo­ną ciem­nym la­sem, a las jest oto­czo­ny – przy­najm­niej po tej stro­nie, gdzie trakt – głę­bo­kim i sze­ro­kim ro­wem, wa­łem i ży­wo­pło­tem na wale.

Skroś drzew mi­go­ce ja­sne lu­stro sta­wu; zza gru­py lip wyj­rzy na­gle wę­gieł al­ta­ny chiń­skiej albo krzew aka­cji, albo coś in­ne­go, jak­by igła Kle­opa­try, wznie­sio­na na pa­miąt­kę przy­jaź­ni i mi­ło­ści – sło­wem, cudo! Tyl­ko ze­sko­czyć z wozu, prze­sa­dzić ży­wo­płot i iść ma­lo­wać po wszyst­kich za­kąt­kach wspa­nia­łe­go wiel­ko­pań­skie­go ogro­du.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, tak zro­bi­łem. Ale to było daw­no. Te­raz już po­dob­nej sztu­ki nie do­ko­nam. Prze­sze­dłem wte­dy cały park od koń­ca do koń­ca i, jak do­brze jesz­cze dziś pa­mię­tam, ude­rzy­ła mię tam strasz­na ci­sza. Wi­dzia­łem oka­za­ły dom, pa­wi­lo­ny, al­ta­ny, ko­ły­szą­cą się ma­lo­wa­ną łód­kę, na skra­ju sta­wu, pod ob­wi­sły­mi drze­wa­mi, i po­środ­ku sta­wu pły­wa­ją­cą parę ła­bę­dzi, nie wi­dzia­łem jed­nak ani jed­ne­go czło­wie­ka, któ­ry by oży­wiał ten wy­twor­ny ob­raz. Nie­przy­jem­nie po­dzia­ła­ła na mnie taka nie­obec­ność lu­dzi: to jest to samo, co prze­pięk­ny pej­zaż nie oży­wio­ny ludz­ką po­sta­cią. Za­czą­łem na­wet ża­ło­wać, że wsze­dłem do tego za­cza­ro­wa­ne­go par­ku.

O, gdy­bym wie­dział wów­czas, że kie­dyś wy­pad­nie mi pi­sać hi­sto­rię miesz­kań­ców tego cu­dow­ne­go za­kąt­ka – nie ogra­ni­czył­bym się do po­wierz­chow­ne­go obej­rze­nia miej­sco­wo­ści, ale po­sta­rał­bym się prze­nik­nąć rów­nież do pa­ła­cu oraz wszę­dzie tam, gdzie tyl­ko moż­na prze­nik­nąć, i może wte­dy moja hi­sto­ria by­ła­by zu­peł­niej­sza i bar­dziej za­okrą­glo­na. Prze­szło­ści jed­nak wró­cić nie moż­na. Po­prze­stań­my więc na tym, co mamy te­raz. Prze­je­chaw­szy ze dwie wior­sty, spy­ta­łem woź­ni­cy:

– Czy­ją to wieś prze­je­cha­li­śmy?

– Pań­ską.

– Wiem, że pań­ską! Ale jak się jej pan na­zy­wa?

– Chlu­pin.

– Wi­dać, że sam chy­ba mało prze­by­wa we wsi?

– Przy­jeż­dża tyl­ko po czynsz i to nie każ­de­go roku.

Tyle wte­dy uzy­ska­łem wia­do­mo­ści. W ja­kieś trzy­dzie­ści lat póź­niej spo­tka­łem w twier­dzy Or­skiej nie­szczę­sne­go osob­ni­ka, no­szą­ce­go to samo na­zwi­sko, któ­re mi wy­mie­nił woź­ni­ca, i po kil­ku py­ta­niach do­wie­dzia­łem się od mło­dzień­ca, że jest on je­dy­nym sy­nem i spad­ko­bier­cą wła­ści­cie­la zna­nej mi wsi i par­ku.

Spra­wa przed­sta­wia­ła się na­stę­pu­ją­co:

Rot­mistrz Chlu­pin, oj­ciec tego nie­szczę­sne­go mło­dzień­ca, nie miał w ogó­le za­mia­ru że­nić się, lecz oko­licz­no­ści zmu­si­ły go do tego i oże­nił się z bo­ga­tą i nie­mło­dą wdo­wą, wziąw­szy za nią w po­sa­gu opi­sa­ny prze­ze mnie ma­ją­tek.

Wdo­wa, po uro­dze­niu mu syna, a po­tem cór­ki, nie­dłu­go już po­ży­ła i prze­nio­sła się do wiecz­no­ści. Ma­ją­tek prze­ka­za­ła w te­sta­men­cie dzie­ciom, a ojca usta­no­wi­ła nad nimi w roli jak­by opie­ku­na. Sta­rusz­ka naj­wi­docz­niej nie chcia­ła, żeby on się zno­wu oże­nił, i w do­dat­ku jesz­cze z mło­dą. Rot­mistrz ato­li na­wet nie zdra­dzał chę­ci do za­ło­że­nia ogni­ska ro­dzin­ne­go: wziął swo­je pta­szę­ta – sie­ro­ty wraz z or­sza­kiem nia­niek i ma­mek i udał się do Pi­tra. Dłu­go czy krót­ko wy­trwał tam w ka­wa­ler­skim sta­nie – nie wiem. Wszak­że, acz­kol­wiek nie­zbyt umiał dbać o dzie­ci, zo­rien­to­wał się, iż dzie­ciom po­trzeb­na jest mat­ka, to jest, iż musi się oże­nić.

Z taką to my­ślą zboż­ną wy­szedł kie­dyś z po­dwó­rza. Idzie uli­cą Li­tiej­ną, wy­cho­dzi na Pro­spekt New­ski, pa­trzy, a tu na­prze­ciw­ko nie­go pły­nie jak­by ju­trzen­ka ró­żo­wa, jak­by ła­będź bia­ły. Ser­ce prze­sta­ło bić sta­re­mu hu­za­ro­wi. Na­wet we śnie nig­dy nie wi­dział ta­kiej pięk­no­ści, jaka mu się te­raz uka­za­ła.

– Ano – my­śli hu­zar, gło­wa ro­dzi­ny – ku­pić nie ku­pić, po­tar­go­wać moż­na; spró­bu­je­my! Li­be­rii za nią nie wi­dać, nie ma więc żad­nej prze­szko­dy.

I po­wlókł się za pięk­ną nie­wia­stą. Dłu­go wo­dzi­ła go za sobą po róż­nych za­uł­kach, wresz­cie za­cią­gnę­ła go nie­mal do par­ku Tau­rydz­kie­go i tam na­gle zni­kła w jed­nym ubo­żuch­nym dom­ku z dwo­ma drob­ny­mi okien­ka­mi, a on zo­stał na uli­cy i w do­dat­ku na za­bło­co­nej.

Prze­staw­szy z do­brą go­dzi­nę na­prze­ciw­ko dom­ku mach­nął ręką i po­szedł z po­wro­tem.

Zda­wa­ło­by się, że tu jest ko­niec ca­łej przy­go­dy. A tym­cza­sem nie. Tu do­pie­ro, rzec moż­na, hi­sto­ria się za­czy­na, a wła­ści­wie za­czy­na się zło.

Gdy­by to się zda­rzy­ło in­ne­mu wo­ja­ko­wi, a nie dy­mi­sjo­no­wa­ne­mu hu­za­ro­wi, od razu by ze wszyst­kim skoń­czył i ba­sta. Mój rot­mistrz, któ­ry też był zna­ny ze sta­now­czo­ści, skoń­czył jed­nak tym, że po wie­lo­krot­nych i bez­sku­tecz­nych cho­dze­niach na Pia­ski zde­cy­do­wał się wresz­cie po­słać swat­kę do ta­jem­ni­cze­go dom­ku. Jak po­my­ślał, tak zro­bił – i już nie­ba­wem szczę­śli­wy rot­mistrz z pięk­ną mał­żon­ką je­dzie do swo­jej po­sia­dło­ści, z dzieć­mi, z niań­ka­mi i mam­ka­mi, ze sto­sem ru­pie­ci i ma­nat­ków – za nimi.

W tym miej­scu, są­dzę, nie za­szko­dzi opo­wie­dzieć po­krót­ce, kto to jest ta dru­ga mał­żon­ka sta­now­cze­go rot­mi­strza. A jest to taka oso­ba:

Oj­ciec jej słu­żył jako pra­porsz­czyk w któ­rymś puł­ku pie­cho­ty, sta­cjo­nu­ją­cym na Wo­ły­niu, i za­ko­chał się w ja­kiejś na­dob­nej szlach­cian­ce. Spra­wa mo­gła­by się na tym skoń­czyć, ale ofi­cer za­brnął tro­chę za da­le­ko i zmu­szo­no go do że­niacz­ki. Nie sprze­ci­wiał się, wziął ślub i wy­ru­szył za swo­ją rotą, któ­ra zmie­ni­ła wte­dy miej­sce po­sto­ju. Woj­sko w tym cza­sie za­czę­ło ścią­gać do Wo­znie­sien­ska. Na ostat­nim eta­pie mar­szu, przed Wo­znie­sien­skiem, mło­da żona pra­porsz­czy­ka po­wi­ła có­recz­kę Ma­rię. Trzy czy czte­ry lata bied­na pra­porsz­czy­ko­wa tu­ła­ła się z dziec­kiem za swo­im mę­żem, a ści­ślej mó­wiąc za rotą, do­pó­ki wresz­cie wsku­tek nie­do­stat­ku, zmar­twień i róż­nych do­le­gli­wo­ści nie wpa­dła w su­cho­ty i nie umar­ła.

Sza­lo­na, po trzy­kroć sza­lo­na dziew­czy­na, któ­ra od­wa­ża się za­ko­chać i wyjść za mąż za li­nio­we­go ofi­ce­ra – nie tyl­ko za pra­porsz­czy­ka, ale na­wet za po­rucz­ni­ka, o ile nie jest on do­wód­cą roty. Żeby wyjść za mąż za do­wód­cę roty, też trze­ba mieć dużo od­wa­gi. Musi tu ist­nieć szcze­ra, praw­dzi­wa mi­łość. We­dług mnie jest to tak wiel­ka ofia­ra ze stro­ny ko­bie­ty, że jako tako przy­zwo­ity męż­czy­zna nie po­wi­nien się jej nie tyl­ko do­ma­gać, ale na­wet pra­gnąć.

Po­cho­waw­szy swo­ją żonę mę­czen­ni­cę i zło­żyw­szy w ręce deńsz­czy­ka dziec­ko, pra­porsz­czyk po­pę­dził na wy­na­ję­tych ko­niach, żeby do­go­nić rotę. W służ­bie nie miał zbyt­nie­go po­wo­dze­nia; nie cie­szył się wzglę­da­mi zwierzch­ni­ków: ko­le­dzy jego daw­no już byli pod­po­rucz­ni­ka­mi i po­rucz­ni­ka­mi, a on wciąż no­sił jed­ną gwiazd­kę. Co by to zna­czy­ło – Bóg tyl­ko wie. Obo­wiąz­ki swo­je speł­nia chwac­ko, zby­tecz­ne­go kie­lisz­ka nie wy­pi­je; chy­ba to jed­no, że się tro­chę za wcze­śnie oże­nił – ale co komu do tego! My­ślał, my­ślał, aż wresz­cie za­czął pić ma­lut­ko, po­tem du­żut­ko, a wresz­cie cał­kiem dużo i skoń­czy­ło się na tym, że bie­da­ko­wi za­pro­po­no­wa­no dy­mi­sję. Po­pro­sił o prze­nie­sie­nie do któ­re­goś z li­nio­wych ba­ta­lio­nów i prze­nie­sio­no go do 23 dy­wi­zji pie­cho­ty, sta­cjo­nu­ją­cej, jak wia­do­mo, w Kra­ju Oren­bur­skim.

Ani się nasz pra­porsz­czyk obej­rzał, jak có­recz­ka skoń­czy­ła dzie­sięć la­tek, a tym­cza­sem bie­dacz­ka nie umie ani czy­tać, ani pi­sać. Bo i gdzież się ma na­uczyć? Oj­ciec nie ma wol­nej chwi­li, deńsz­czyk nie­pi­śmien­ny, a chłop­cy wiej­scy na­uczy­li ją tyl­ko grać w krę­gle.

Bied­ny ofi­cer są­dził, że przy­je­dzie do Kra­ju Oren­bur­skie­go, osie­dli się gdzieś w jed­nym miej­scu i zaj­mie się wy­cho­wa­niem có­recz­ki. Ale próż­ne to były ma­rze­nia. Nie zdą­żył ro­zej­rzeć się na no­wym miej­scu, jak go już od­ko­men­de­ro­wa­no do jed­nej ze ste­po­wych for­ty­fi­ka­cji. Nie­szczę­ście i tyle!

Nie ma rady, prze­niósł się na step. Kto nie wi­dział tych umoc­nień na ste­pie, temu ra­dzę, niech się gor­li­wie mo­dli do Boga, żeby ich nig­dy nie zo­ba­czyć. Czło­wiek jest tam po­zba­wio­ny wszyst­kie­go, co ma ja­ką­kol­wiek łącz­ność z oświa­tą, zno­si róż­ne nie­wy­go­dy i udrę­ki. O oby­cza­jach nie war­to na­wet mó­wić.

Otóż, do ta­kie­go gniazd­ka tra­fił mój bied­ny pra­porsz­czyk ze swo­ją już dwu­na­sto­let­nią cór­ką. Na­za­jutrz zdą­ży­ła już za­sły­nąć jako kan­to­ni­sta w spód­ni­cy.

Rze­czy­wi­ście była to dziew­czyn­ka ład­na, mą­dra i śmia­ła tak, że i chło­piec w jej wie­ku nie był­by śmiel­szy. Na nie­szczę­ście pra­porsz­czyk przy­wiózł z sobą jesz­cze w cha­rak­te­rze niań­ki ja­kąś sta­rusz­kę, nie­chluj­ną i do nie­moż­li­wo­ści roz­wią­złą. No i kie­dy, by­wa­ło, pod­chmie­lą so­bie we dwo­je, to­Ma­sza musi ucie­kać do ko­szar dla żo­na­tych i tam no­co­wać. Bied­ne dzie­cię! Do­pie­ro ja­kiś żoł­nierz na­uczył ją czy­tać.

Tak mi­nę­ły dwa lata, roty się zmie­ni­ły. Ma­sza wy – ro­sła i prze­dziw­nie wy­ład­nia­ła, i wię­cej nic. Co praw­da, to jest naj­waż­niej­sze, a resz­ta – kogo ob­cho­dzi?

Wró­ciw­szy do swo­je­go ba­ta­lio­nu oj­ciec chciał się na­resz­cie wziąć do edu­ka­cji Ma­szy, ale Ma­sza już nie ta sama: już jej idzie pięt­na­sty rok.

– No cóż – me­dy­tu­je mało wy­ma­ga­ją­cy oj­ciec – za pi­sa­rza i tak może wyjść.

A pod­czas gdy tak me­dy­to­wał, Ma­sza ro­sła, ro­sła i wy­ro­sła na po­dzi­wu god­ną pięk­ność: nie tyl­ko za pi­sa­rza, ale na­wet za ge­ne­ra­ła nie wstyd jej wy­dać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: