Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieszczęsny narzeczony Aurelii - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieszczęsny narzeczony Aurelii - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 366 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GRO­TE­SKO­WA AU­TO­BIO­GRA­FIA

Po­nie­waż dwie czy trzy oso­by oświad­czy­ły nie­gdyś, że gdy­bym na­pi­sał au­to­bio­gra­fię, prze­czy­ta­ły­by ją chęt­nie w wol­nych chwi­lach, ule­gam więc temu go­rą­ce­mu żą­da­niu pu­blicz­no­ści i od­da­ję jej do rąk moją hi­sto­rię.

Po­cho­dzę z wiel­ce sza­now­ne­go, szla­chet­ne­go i sta­re­go rodu, któ­re­go ko­rze­nie się­ga­ją głę­bo­ko w sta­ro­żyt­ność. Pierw­szym z mo­ich przod­ków, o któ­rym ród Twa­inów po­sia­da jaką taką wia­do­mość, był pe­wien przy­ja­ciel domu na­zwi­skiem Hig­gins. Dzia­ło się to w XI wie­ku, kie­dy moja ro­dzi­na żyła w miej­sco­wo­ści Aber­de­en, w hrab­stwie Cork, w An­glii. Dla­cze­go mój sta­ro­żyt­ny ród po­słu­gi­wał się od tego cza­su na­zwi­skiem mat­ki, za­miast na­zwi­skiem Hig­gins – po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą, któ­rej nie bar­dzo chcie­li­śmy i chce­my do­cho­dzić. Tkwi w tym ja­kiś bar­dzo za­wi­ły i pięk­ny ro­mans, w któ­ry wo­li­my się ra­czej nie za­głę­biać. Wszyst­kie sta­re ro­dzi­ny po­stę­pu­ją w ten sam spo­sób.

Ar­tur Twa­in był czło­wie­kiem nie­wąt­pli­wie wy­bit­nym: peł­nił on za­szczyt­ne funk­cje po­bor­cy ro­gat­ko­we­go w epo­ce Wil­hel­ma Ru­fu­sa. Ma­jąc lat mniej wię­cej trzy­dzie­ści udał się do jed­ne­go z owych wspa­nia­łych, sta­ro­an­giel­skich miejsc wy­po­czyn­ko­wych, zwa­ne­go New­ga­te1, skąd nie było mu już dane po­wró­cić. Zmarł tam na­głą śmier­cią. Au­gust Twa­in na­ro­bił spo­ro za­mie­sza­nia oko­ło 1160 r. Był to je­go­mość pe­łen hu­mo­ru. Miał zwy­czaj ostrzyć swą sta­rą sza­blę, za­cza­jać się nocą w róż­nych za­uł­kach i rzu­cać się na prze­chod­niów. Ist­nie­ją po­dej­rze­nia, że prze­szy­wał on lu­dzi sza­blą, wy­łącz­nie zresz­tą po to, aby ob­ser­wo­wać ich za­baw­ne kon­wul­sje.

Miał on wro­dzo­ne po­czu­cie hu­mo­ru. Po­nie­waż jed­nak po­su­nął się w tej dzie­dzi­nie nie­co za da­le­ko, wła­dze przy­chwy­ciw­szy go na tego ro­dza­ju igrasz­ce, od­dzie­li­ły jed­ną część jego ziem­skiej po­wło­ki od dru­giej. Część ta zo­sta­ła umiesz­czo­na w pięk­nym i wy­nio­słym miej­scu na Tem­ple Bar, skąd przo­dek mój mógł się swo­bod­nie przy­pa­try­wać lu­dziom i spę­dzać czas na go­dzi­wej roz­ryw­ce. Żad­ne miej­sce nie przy­pa­dło mu nig­dy tak bar­dzo do gu­stu i do żad­ne­go miej­sca nie przy­wią­zał się nig­dy na tak dłu­go.

Na­sze drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne wy­ka­zu­je przez na­stęp­ne dwa wie­ki sze­reg szla­chet­nych ry­ce­rzy, któ­rzy szli za­wsze do bi­twy z pie­śnią na ustach tuż za ar­mią i co­fa­li się z dzi­kim wrza­skiem na jej cze­le.

Nie przy­no­si za­szczy­tu pa­mię­ci nie­bosz­czy­ka Fro­is­sar­ta jego bez­pod­sta­wo­we i igno­ranc­kie twier­dze­nie, iż na­sze drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne po­sia­da­ło za­wsze, i to po swej pra­wej stro­nie, jed­no tyl­ko od­ga­łę­zie­nie, któ­re ro­dzi­ło owo­ce za­rów­no zimą, jak i la­tem. Na po­cząt­ku XV wie­ku żył Beau Twa­in z przy­dom­kiem "Uczo­ny". Po­sia­dał on wiel­kie zdol­no­ści ka­li­gra­ficz­ne i tak do­sko­na­le na­śla­do­wał pi­smo każ­de­go ze swych bliź­nich, że moż­na było wprost pęk­nąć ze śmie­chu. Ta­lent jego był nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem hu­mo­ru. Z cza­sem jed­nak przo­dek mój przy­jąć mu­siał zo­bo­wią­za­nie tłu­cze­nia ka­mie­ni na go­ściń­cu i pra­ca ta ze­psu­ła mu rękę. Nie­mniej prze­to pro­spe­ro­wał on po­myśl­nie w tym przed­się­bior­stwie ka­mie­niar­skim, w któ­rym za­trud­nio­ny był z ma­ły­mi prze­rwa­mi przez czter­dzie­ści dwa lata. Zmarł na sta­no­wi­sku. Przez cały ten czas pro­wa­dził się tak wzo­ro­wo, że rząd wi­dział się zmu­szo­ny od­na­wiać z nim kon­trakt, ile­kroć choć­by na ty­dzień opusz­czał przed­się­bior­stwo. Był czło­wie­kiem peł­nym uro­ku. Cie­szył się go­rą­cą sym­pa­tią swych ko­le­gów-ar­ty­stów i był wy­bit­nym człon­kiem ich do­bro­czyn­ne­go taj­ne­go sto­wa­rzy­sze­nia, zwa­ne­go po­tocz­nie "ban­dą kaj­da­nia­rzy".

Strzygł się za­wsze krót­ko i miał sła­bość do ubio­rów w pa­ski. Zmarł ku bez­brzeż­ne­mu ża­lo­wi rzą­du. Była to cięż­ka stra­ta dla kra­ju, już choć­by ze wzglę­du na jego wzo­ro­wą su­mien­ność.

W kil­ka lat póź­niej wy­stą­pił na wi­dow­nię dzie­jo­wą zna­ko­mi­ty John Mor­gan Twa­in. W r. 1492 przy­był on do Ame­ry­ki wraz z Krzysz­to­fem Ko­lum­bem jako pa­sa­żer. Wy­da­je się, iż był to osob­nik o zgryź­li­wym i nie­mi­łym uspo­so­bie­niu. W cza­sie po­dró­ży uskar­żał się nie­ustan­nie na je­dze­nie i sta­le gro­ził, że wy­sią­dzie na ląd, choć nie miał ra­czej po temu oka­zji. Żą­dał wciąż świe­żej ryby rzecz­nej.

bar­dziej swym ba­ga­żem niż po­zo­sta­li pa­sa­że­ro­wie ra­zem wzię­ci.

Gdy okręt za­nu­rzał się dzio­bem, prze­no­sił swój "pa­ku­nek" na rufę i ba­dał skut­ki tego. Gdy okręt za­nu­rzał się rufą, nu­dził Ko­lum­ba o wy­de­le­go­wa­nie kil­ku lu­dzi z za­ło­gi do prze­nie­sie­nia "pa­kun­ku" na daw­ne miej­sce. Nie było dnia, aby z dum­nie pod­nie­sio­ną gło­wą nie roz­bi­jał się po po­kła­dzie, nie drwił z do­wód­cy i nie wy­gła­szał gło­śno opi­nii, że Ko­lumb sam nie wie, jak pły­nie i do­kąd do­pły­nie. Pa­mięt­ny okrzyk "Zie­mia!" wzru­szył głę­bo­ko każ­de­go, tyl­ko nie jego. Mój przo­dek wpa­try­wał się przez krót­ką chwi­lę w li­nię na ho­ry­zon­cie, a po­tem po­wie­dział: "Do dia­bła z zie­mią, to tyl­ko czół­no!" Gdy przy­był na po­kład okrę­tu, przy­niósł z sobą chust­kę do nosa z mo­no­gra­mem B. G., ba­weł­nia­ną skar­pet­kę z li­te­ra­mi L. W. C., weł­nia­ną skar­pet­kę, zna­czo­ną D. F., i noc­ną ko­szu­lę z mo­no­gra­mem O. N. R. Nie­mniej jed­nak w cza­sie po­dró­ży za­drę­czał wszyst­kich owym "pa­kun­kiem" i cheł­pił się W cza­sie bu­rzy mu­sia­no kne­blo­wać mu usta, bo jego żale nad lo­sem "pa­kun­ku" za­głu­sza­ły roz­ka­zy do­wód­cy.

Czło­wiek ten nig­dy bo­daj nie był pu­blicz­nie oskar­żo­ny o ja­kie­kol­wiek prze­stęp­stwo, ale za­no­to­wa­ne jest w dzien­ni­ku okrę­to­wym jako cu­rio­sum, że cho­ciaż przy­niósł swój ba­gaż w ga­ze­cie, wy­niósł go na brzeg w czte­rech skrzy­niach, ogrom­nej pace i kil­ku ko­szach od szam­pa­na. Kie­dy jed­nak po­wró­cił na po­kład z gru­biań­ską pre­ten­sją, że bra­ku­je mu wie­lu przed­mio­tów, i kie­dy za­czął prze­szu­ki­wać ba­ga­że in­nych pa­sa­że­rów, prze­peł­ni­ła się mia­ra cier­pli­wo­ści i zrzu­co­no go w mo­rze. Przez dłu­gi czas przy­glą­da­no się z cie­ka­wo­ścią fa­lom, lecz ża­den pę­che­rzyk nie wska­zy­wał miej­sca, w któ­rym za­nu­rzył się mój przo­dek; po chwi­li za­uwa­żo­no z prze­ra­że­niem, iż okręt zda­ny jest na ła­skę fal, lina ko­twicz­na zaś zwi­sa luź­no z dzio­ba. I znów za­no­to­wa­no w po­żół­kłej księ­dze okrę­to­wej taką oto dzi­wacz­ną uwa­gę: "Od­kry­to, że nie­mi­ły ten pa­sa­żer po­rwał ko­twi­cę i sprze­dał ją dzi­kim kra­jow­com. Co za łotr!" A jed­nak czło­wiek ten kie­ro­wał się za­cny­mi i szla­chet­ny­mi po­pę­da­mi. Nie bez dumy przy­po­mi­nam, iż był on pierw­szym z bia­łych, któ­ry po­świę­cił się pra­cy nad ucy­wi­li­zo­wa­niem i edu­ka­cją In­dian. Zbu­do­wał wy­god­ne wię­zie­nie, zmon­to­wał szu­bie­ni­cę i aż do śmier­ci zwykł był ma­wiać z za­do­wo­le­niem, że miał na In­dian wpływ znacz­nie szla­chet­niej­szy i bar­dziej pod­nio­sły niż ja­ki­kol­wiek inny re­for­ma­tor. W tym miej­scu kro­ni­ka sta­je się na­gle bar­dziej mgli­sta i koń­czy się nie­spo­dzie­wa­nie wia­do­mo­ścią, iż sta­ry po­dróż­nik, po­no­sząc skut­ki po­wie­sze­nia pierw­sze­go bia­łe­go czło­wie­ka w Ame­ry­ce, do­znał przy tym tak wiel­kich ob­ra­żeń, że przy­pła­cił to ży­ciem.

Pra­wnuk "re­for­ma­to­ra" żył w roku ty­siąc sześć­set z ka­wał­kiem. Wy­stę­pu­je on w kro­ni­kach ro­dzin­nych jako "sta­ry ad­mi­rał", cho­ciaż hi­sto­ria nada­ła mu inne ty­tu­ły. Przez dłu­gi czas do­wo­dził flo­tą lek­kich, do­brze uzbro­jo­nych stat­ków i po­ło­żył wiel­kie za­słu­gi w pra­cy nad ści­ga­niem okrę­tów ku­piec­kich. Okrę­ty, za któ­ry­mi pły­nął lub któ­re doj­rzał swym so­ko­lim okiem, szyb­ko za­zwy­czaj mknę­ły po oce­anie. Je­że­li jed­nak ja­kiś okręt guz­drał się w idio­tycz­ny spo­sób, obu­rze­nie jego nie mia­ło gra­nic. Kie­dy nie mógł dłu­żej już za­pa­no­wać nad sobą, za­bie­rał taki okręt do sie­bie i sta­ran­nie go ukry­wał w ocze­ki­wa­niu, iż zgło­szą się poń jego wła­ści­cie­le. Nie zda­rza­ło się to jed­nak nig­dy. Pra­gnąc od­uczyć ma­ry­na­rzy za­gar­nię­te­go okrę­tu le­ni­stwa i gnu­śno­ści, zmu­szał ich do wzmac­nia­ją­cych ćwi­czeń i ką­pie­li. Na­zy­wał to "cho­dze­niem po de­sce". Wszy­scy jego pod­opiecz­ni nie­zmier­nie to so­bie chwa­li­li. Stra­ciw­szy na­dzie­ję, że wła­ści­cie­le zgło­szą się po swo­je okrę­ty, ad­mi­rał pa­lił je zwy­kle, po­nie­waż nie mógł pa­trzeć na tego ro­dza­ju mar­no­wa­nie pie­nię­dzy wy­da­nych na ubez­pie­cze­nie od ognia. Wresz­cie wspa­nia­ły ten wilk mor­ski zo­stał ścię­ty w kwie­cie wie­ku i u szczy­tu swej ka­rie­ry ży­cio­wej, wdo­wa zaś po nim była prze­ko­na­na aż do śmier­ci, iż gdy­by ope­ra­cji tej do­ko­na­no o kwa­drans wcze­śniej, był­by wskrze­szo­ny.

Char­les Hen­ry Twa­in żył w dru­giej po­ło­wie XVII wie­ku. Był to żar­li­wy i zna­ko­mi­ty mi­sjo­narz. Na­wró­cił on szes­na­ście ty­się­cy miesz­kań­ców wysp na mo­rzach po­łu­dnio­wych i prze­ko­nał ich nie­mal, że na­szyj­nik z psich zę­bów i para bi­no­kli nie są do­sta­tecz­nym przy­odziew­kiem do uczest­ni­cze­nia w służ­bie bo­żej. Za­cna jego trzód­ka ko­cha­ła go bar­dzo, bar­dzo go­rą­co, gdy zaś po­grzeb jego się skoń­czył, ucznio­wie po­wsta­li gro­mad­nie (i wy­szli z ja­dło­daj­ni) ze łza­mi w oczach, mó­wiąc, że był to do­bry, pulch­ny mi­sjo­narz i pra­gnę­li­by bar­dzo zjeść jesz­cze coś z nie­go.

Pa-Go-To-Wah-Wah-Puk­ke­te­ki­wis (Po­tęż­ny My­śli­wy o Świń­skim Oku) Twa­in był ozdo­bą XVIII wie­ku. Po­ma­gał ca­łym ser­cem ge­ne­ra­ło­wi Brad­doc­ko­wi w zwal­cza­niu cie­mię­ży­cie­la – Wa­szyng­to­na. On to wła­śnie strze­lał zza drze­wa sie­dem­na­ście razy do Wa­szyng­to­na. Aż do tego miej­sca to pięk­ne i ro­man­tycz­ne po­da­nie, któ­re zna­leźć mo­że­cie w umo­ral­nia­ją­cych ksią­żecz­kach, jest zgod­ne z hi­sto­rią; kie­dy jed­nak zbli­ża­my się do opo­wie­ści o tym, jak to prze­ję­ty zgro­zą dzi­kus oświad­czył po sie­dem­na­stym strza­le, iż nie śmie już pod­nieść bez­boż­nej bro­ni prze­ciw czło­wie­ko­wi, prze­zna­czo­ne­mu wi­dać przez Wiel­kie­go Du­cha do speł­nie­nia wiel­kiej mi­sji dzie­jo­wej – to tu za­prze­czyć mu­si­my z całą ener­gią temu wy­raź­ne­mu fał­szo­wa­niu hi­sto­rii. W rze­czy­wi­sto­ści bo­wiem przo­dek mój wy­po­wie­dział na­stę­pu­ją­ce sło­wa: "To cał­kiem bez­ce­lo­we. Ten czło­wiek jest tak pi­ja­ny, że chwie­je się na no­gach i nie mogę w ża­den spo­sób go tra­fić. Nie mam za­mia­ru mar­no­wać wię­cej na­bo­jów." Oto jaka była praw­dzi­wa przy­czy­na za­prze­sta­nia ka­no­na­dy po sie­dem­na­stym strza­le – przy­czy­na bar­dzo praw­do­po­dob­na i zdo­by­wa­ją­ca bez za­strze­żeń na­sze za­ufa­nie. Ubó­stwia­łem za­wsze opo­wia­da­nia ze wspo­mnia­nej ksią­żecz­ki, ży­wi­łem jed­nak po­dej­rze­nie, że każ­dy In­dia­nin, strze­la­jąc w cza­sie bi­twy dwu­krot­nie do któ­re­goś z żoł­nie­rzy Wa­szyng­to­na (a dwa w cią­gu stu­le­cia z ła­two­ścią wzro­snąć może do sie­dem­na­stu), gdy chy­bił, na­bie­rał prze­ko­na­nia, iż Wiel­ki Duch prze­zna­czył tego żoł­nie­rza do wiel­kich ce­lów. Mnie­mam, że je­dy­ną przy­czy­ną, dla któ­rej spra­wa strze­la­nia do Wa­szyng­to­na do­sta­ła się do pod­ręcz­ni­ków hi­sto­rii, inne zaś ana­lo­gicz­ne wy­pad­ki po­szły w za­po­mnie­nie, jest fakt, że pro­roc­two In­dia­ni­na speł­ni­ło się wła­śnie w od­nie­sie­niu do pre­zy­den­ta. Nie­wąt­pli­wie nie star­czy­ło­by ksią­żek na ca­łej kuli ziem­skiej, aby po­mie­ścić w nich wszyst­kie pro­roc­twa, ja­kie wy­po­wie­dzie­li In­dia­nie i inne nie­po­wo­ła­ne in­dy­wi­dua – lecz li­stę pro­roctw speł­nio­nych moż­na by do­sko­na­le zmie­ścić w kie­szon­ce od ka­mi­zel­ki.

Pra­gnę tu nad­mie­nić, że nie­któ­rzy z mo­ich przod­ków zna­ni są w hi­sto­rii pod przy­dom­ka­mi, wo­bec cze­go nie wi­dzę po­trze­by stresz­cza­nia ich dzie­jów ani na­wet wy­li­cza­nia ich wszyst­kich z na­zwi­ska. Go­dzi się jed­nak wspo­mnieć, że Ri­chard Brin­sley Twa­in, alias Guy Faw­kes, John Wen­tworth Twa­in, alias Jan z Szes­na­sto­ma Strycz­ka­mi, Wil­liam Ho­garth Twa­in, alias Jack Shep­pard, Ana­nias Twa­in, alias ba­ron Mün­ch­hau­sen, John Geo­r­ge Twa­in, alias ka­pi­tan Kydd, wresz­cie Geo­r­ge Fran­cis Twa­in, Tom Pep­per, Na­bu­cho­do­no­zor i ośli­ca Ba­la­ama – wszy­scy oni na­le­żą do na­szej ro­dzi­ny, ale do ga­łę­zi nie­co od­da­lo­nej od głów­nej li­nii ro­do­wej. Człon­ko­wie tej bocz­nej ga­łę­zi róż­nią się od swe­go sta­ro­żyt­ne­go pnia przede wszyst­kim tym, że w ro­dzin­nym dą­że­niu do zdo­by­cia sła­wy wy­bra­li nędz­ną me­to­dę gni­cia w wię­zie­niu, za­miast ko­rzy­sta­nia z do­bro­dziejstw szu­bie­ni­cy.

Nie jest rze­czą po­żą­da­ną, aby do­pro­wa­dzić tego ro­dza­ju wspo­mnie­nia zbyt bli­sko do swo­jej epo­ki. Le­piej wspo­mnieć je­dy­nie nie­wy­raź­nie o pra­dziad­ku, na­stęp­nie zaś prze­sko­czyć do swo­jej oso­bi­stej hi­sto­rii, co ni­niej­szym czy­nię. Uro­dzi­łem się bez zę­bów i pod tym wzglę­dem Ry­szard III miał wyż­szość nade mną.

Uro­dzi­łem się jed­nak bez gar­bu i pod tym wzglę­dem mia­łem prze­wa­gę nad nim. Moi ro­dzi­ce nie byli ani zbyt ubo­dzy, ani też prze­sad­nie uczci­wi.

Ale przy­cho­dzi mi coś do gło­wy. Moja wła­sna hi­sto­ria wy­da­je mi się wo­bec lo­sów mych przod­ków tak li­cha i skrom­na, że bez­piecz­niej bę­dzie po­zo­sta­wić ją nie­na­pi­sa­ną, aż do cza­su kie­dy i ja zo­sta­nę po­wie­szo­ny. Gdy­by inne bio­gra­fie, któ­re mia­łem oka­zję czy­tać, po­prze­sta­ły na przod­kach, za­nim nie zda­rzy się po­dob­ny wy­pa­dek z ich wła­ści­wym bo­ha­te­rem, by­ło­by to bło­go­sła­wień­stwem dla czy­tel­ni­ka. I cóż wy na to?JAK RE­DA­GO­WA­ŁEM DZIEN­NIK W TEN­NES­SEE

Le­karz za­le­cił mi w ce­lach zdro­wot­nych wy­jazd na Po­łu­dnie, wy­bra­łem się więc do sta­nu Ten­nes­see, gdzie wy­ro­bi­łem so­bie po­sa­dę współ­pra­cow­ni­ka w cza­so­pi­śmie "Wrzask Po­łu­dnio­wo-Ame­ry­kań­ski".

Kie­dy wsze­dłem do lo­ka­lu re­dak­cji, by roz­po­cząć pra­cę, za­sta­łem na­czel­ne­go re­dak­to­ra pi­sma, skur­czo­ne­go we dwo­je na stoł­ku o trzech tyl­ko no­gach, pod­czas gdy jego wła­sne nogi le­ża­ły przed nim na sto­le.

W po­ko­ju znaj­do­wał się jesz­cze, oprócz pana re­dak­to­ra, stół i fo­tel moc­no zu­ży­ty. Oby­dwa te sprzę­ty, a więc tak stół, jak i fo­tel, ugi­na­ły się pod sto­sem ga­zet, wy­cin­ków i rę­ko­pi­sów. Oprócz tego mie­ści­ła się w lo­ka­lu paka z pia­skiem, za­sy­pa­na nie­do­pał­ka­mi cy­gar i pa­pie­ro­sów, oraz piec z drzwicz­ka­mi wi­szą­cy­mi pre­cy­zyj­nie na jed­nej tyl­ko za­wia­sie. Pan re­dak­tor na­czel­ny ubra­ny był w dłu­gi, czar­ny sur­dut oraz bia­łe płó­cien­ne in­ek­spry­ma­ble. Buty miał zgrab­ne i sta­ran­nie oczysz­czo­ne. Ubio­ru do­peł­nia­ła po­mię­ta ko­szu­la, wiel­ki pier­ścień z bry­lan­tem na pal­cu, sto­ją­cy koł­nie­rzyk ar­cha­icz­ne­go kro­ju i wzo­rzy­sty kra­wat o luź­no zwi­sa­ją­cych koń­cach. Cały ten strój utrzy­ma­ny był w sty­lu roku 1848. Re­dak­tor pa­lił ha­wań­skie cy­ga­ro i wi­dać szu­kał w my­śli sło­wa do ja­kie­goś zda­nia, gra­su­ją­ce bo­wiem w czu­pry­nie pal­ce roz­wi­chrzy­ły ją w nie­moż­li­wy spo­sób. Wy­raz jego twa­rzy zdra­dzał wście­kłość i okru­cień­stwo, to­też nie­trud­no było mi od­gad­nąć, że pi­sze w tej chwi­li ja­kiś nie­zwy­kle cię­ty ar­ty­kuł. Uj­rzaw­szy mnie, ka­zał mi przej­rzeć miej­sco­we dzien­ni­ki i na­pi­sać "Prze­gląd pra­sy" z uwzględ­nie­niem wszyst­kie­go, co by mi się mo­gło wy­dać god­ne uwa­gi.

Sia­dłem przy biur­ku i skre­śli­łem, co na­stę­pu­je:

PRZE­GLĄD PRA­SY TE­NES­SYJ­SKIEJ

Wy­daw­cy ty­go­dni­ka "Trzę­sie­nie Zie­mi" kie­ru­ją się, jak się zda­je, ja­kimś nie­uza­sad­nio­nym uprze­dze­niem wzglę­dem nowo po­wsta­ją­cej ko­lei w Bal­ly­hack. Jak nas in­for­mu­ją, To­wa­rzy­stwo Ak­cyj­ne wca­le nie ma za­mia­ru omi­nąć osa­dy Buz­zar­dvil­le. Prze­ciw­nie, To­wa­rzy­stwo uwa­ża tę osa­dę za je­den z naj­waż­niej­szych punk­tów li­nii ko­le­jo­wej. Nie wąt­pi­my prze­to, że czci­god­ni pa­no­wie z "Trzę­sie­nia Zie­mi" za­miesz­czą ni­niej­sze spro­sto­wa­nie.

Mr. John W. Blos­som, uta­len­to­wa­ny wy­daw­ca "Pio­ru­na" oraz "Echa Wol­no­ści" w Hig­gin­svil­le, przy­je­chał wczo­raj do na­sze­go mia­sta i za­miesz­kał w ho­te­lu Van Bu­ren­sa. Zwra­ca­my uwa­gę czy­tel­ni­ków, że nasz ko­le­ga z "Wy­cia Po­ran­ne­go" myli się bar­dzo, za­pew­nia­jąc, że wy­bór Van War­te­ra nie jest jesz­cze fak­tem do­ko­na­nym; nie wąt­pi­my, że spro­stu­je on swój błąd. Nie­wąt­pli­wie ko­le­ga nasz padł ofia­rą nie­po­ro­zu­mie­nia, w któ­re wpro­wa­dzi­ły go nie­kom­plet­ne li­sty wy­bor­cze.

Niech nam bę­dzie wol­no stwier­dzić z ca­łym za­do­wo­le­niem, że mia­sto Bla­the­rvil­le sta­ra się o za­war­cie kon­trak­tu z kil­ko­ma przed­się­bior­ca­mi z New Yor­ku w celu wy­bru­ko­wa­nia swych ulic. Dzien­nik "Hura Co­dzien­ne" roz­pa­tru­je tę de­cy­zję w spo­sób umie­jęt­ny i przy­pusz­cza, że raz wresz­cie dzie­ło to osią­gnie po­myśl­ny sku­tek.

Ar­ty­kuł ten da­łem re­dak­to­ro­wi, aby go przej­rzał, po­pra­wił lub znisz­czył. Ten rzu­cił okiem, na dzie­ło mego pió­ra – i chmu­ra prze­bie­gła po jego ob­li­czu. Przej­rzał po­wtór­nie ar­ty­kuł i jego twarz przy­bra­ła wy­raz gnie­wu. Nie­trud­no było do­strzec, że coś mu nie do­ga­dza. Na­raz re­dak­tor pod­sko­czył na krze­śle i za­wo­łał:

– Do stu ty­się­cy dia­błów! Czyż pan my­śli, że w ten spo­sób moż­na pi­sać? Czy może pan.

Nie zda­rzy­ło mi się wi­dzieć nig­dy w ży­ciu, aby ja­kieś pió­ro tak szyb­ko kre­śli­ło, ma­za­ło, Pod­czas gdy re­dak­tor pra­co­wał, ktoś strze­lił do nie­go przez otwar­te okno i ze­psuł całą – Ach! – wy­krzyk­nął mój zwierzch­nik. – To ten łotr Smith z "Wul­ka­nu Mo­ral­ne­go"; To mó­wiąc wy­cią­gnął zza pasa re­wol­wer i wy­strze­lił. Smith padł, tra­fio­ny w udo… są­dzi, że czy­tel­ni­cy mego or­ga­nu za­do­wo­lą się taką wodą? Ho! ho! Po­zwól pan pió­ro! po­pra­wia­ło i ni­we­czy­ło czy­jeś sło­wa w spo­sób aż tak bez­względ­ny… sy­me­trię mego ucha… po­wi­nien był sta­wić się tu wczo­raj.

Zmie­ni­ło to kie­ru­nek dru­gie­go wy­strza­łu Smi­tha, któ­ry tra­fił w nie­zna­jo­me­go. Tym nie­zna­jo­mym, któ­re­mu kula urwa­ła pa­lec, by­łem ja.

Na­czel­ny re­dak­tor da­lej pro­wa­dził swe dzie­ło znisz­cze­nia na moim rę­ko­pi­sie. W chwi­li gdy koń­czył, wpadł przez ko­min gra­nat ręcz­ny i roz­trza­skał piec na drob­ne ka­wał­ki. Poza tym nie wy­rzą­dził żad­nej szko­dy, tyl­ko ja­kiś drob­ny odła­mek wy­bił mi parę zę­bów.

– Ten piec już na nic – za­uwa­żył na­czel­ny re­dak­tor.

Po­wie­dzia­łem, że i mnie się tak wy­da­je.

– No, ale mniej­sza o to. Nie­po­trzeb­ny mi przy ta­kiej po­go­dzie. Wiem, kto to zro­bił. Do­sta­nę go w swo­je ręce! Patrz pan, oto jak po­win­no być na­pi­sa­ne! Wzią­łem rę­ko­pis. Tak był po­skro­ba­ny i po­ma­za­ny, że ro­dzo­na mat­ka nie po­zna­ła­by go, gdy­by ją kie­dy­kol­wiek po­sia­dał. Te­raz brzmiał, jak na­stę­pu­je:

PRZE­GLĄD PRA­SY TEN­NES­SYJ­SKIEJ

Na­ło­go­wi łga­rze z ty­go­dni­ka "Trzę­sie­nie Zie­mi" mów za­mie­rza­ją ob­rzu­cić ja­dem swych plu­ga­wych oszczerstw gro­no uczci­wych i do­stoj­nych po­sta­ci; obec­nie przed­mio­tem ich wstręt­nych mi­sty­fi­ka­cji sta­ło się jed­no z naj­świet­niej­szych przed­się­biorstw w ostat­nich cza­sach – a mia­no­wi­cie ko­lej że­la­zna w Bal­ly­hack. W ich zwy­rod­nia­łych mó­zgow­ni­cach zro­dził się po­mysł, że ko­lej ta omi­nie osa­dę Buz­zar­dvil­le. Do­praw­dy, le­piej by się uto­pi­li w ka­łu­ży wła­sne­go kłam­stwa, za­nim by się mie­li od nas do­cze­kać la­nia, któ­re im się praw­dzi­wie na­le­ży.

Kre­tyn z "Pio­ru­na" i "Echa Wol­no­ści" znów się uka­zał w na­szym mie­ście. Sta­nął, osioł, u Van Bu­ren­sa.

Pro­si­my o zwró­ce­nie uwa­gi na to, że łotr z "Wy­cia Po­ran­ne­go" z wła­ści­wą so­bie per­fi­dią po­dał w swo­jej szma­cie, że War­ter nie zo­stał wy­bra­ny! Nie ba­cząc na to, że apo­stol­stwem dzien­ni­ka­rza ame­ry­kań­skie­go jest krze­wie­nie wśród bliź­nich praw­dy, tę­pie­nie fał­szu, kształ­ce­nie spo­łe­czeń­stwa, pod­no­sze­nie po­zio­mu etycz­ne­go oraz oby­czaj­no­ści ogó­łu, że pod wpły­wem dzien­ni­ka­rza wszy­scy win­ni sta­wać się ła­god­niej­si, li­to­ściw­si oraz pod każ­dym wzglę­dem lep­si i szczę­śliw­si – ten łotr spod ciem­nej gwiaz­dy hań­bi świę­te apo­stol­stwo dzien­ni­kar­stwa ame­ry­kań­skie­go roz­sie­wa­jąc oszczer­cze fał­sze, wy­my­sły i gru­biań­stwa. Oby­wa­te­lom Bla­the­rvil­le'u za­chcia­ło się – bru­ków!!! Przy­da­ło­by się im ra­czej wię­zie­nie albo dom star­ców. Też po­mysł! Bru­ko­wać mia­sto, któ­re ma le­d­wie jed­ną go­rzel­nię, jed­ną kuź­nię i jed­ną szma­tę w ro­dza­ju dzien­ni­ka "Hura Co­dzien­ne"! Nic więc dziw­ne­go, że ten gad Buc­ker, re­dak­tor "Hura Co­dzien­ne­go" – drze się wnie­bo­gło­sy w tej spra­wie, we wła­ści­wy so­bie kre­tyń­ski spo­sób są­dząc, że gada do rze­czy!

– Oto jak na­le­ży pi­sać z tem­pe­ra­men­tem. Styl cu­kier­ko­wy w dzien­ni­kar­stwie nie zda się na nic!

W tej chwi­li z wiel­kim hu­kiem wle­cia­ła przez okno ce­gła i ude­rzy­ła mię w ple­cy. Usu­ną­łem się, bo wy­da­ło mi się, że sto­ję ko­muś na dro­dze.

– To za­pew­ne puł­kow­nik – rzekł re­dak­tor. – Cze­ka­łem na nie­go dwa dni, w tej chwi­li po­wi­nien się tu po­ka­zać.

Miał słusz­ność. W chwi­lę po­tem sta­nął na pro­gu puł­kow­nik z re­wol­we­rem w ręku.

– Czy mam za­szczyt mó­wić z tchó­rzem, któ­ry wy­da­je to pod­łe pi­smo?

– Tak, pa­nie. Sia­daj pan, pro­szę. Ostroż­nie z krze­słem, brak mu jed­nej nogi; są­dzę, że mam za­szczyt roz­ma­wiać z bez­czel­nym kłam­cą, puł­kow­ni­kiem.

– Wła­śnie. Mam mały ra­chu­nek do ure­gu­lo­wa­nia z pa­nem. Je­śli ma pan wol­ną chwi­lę, to mo­gli­by­śmy za­cząć.

– Mam do skoń­cze­nia ar­ty­kuł o "Wy­raź­nym po­stę­pie mo­ral­nym i in­te­lek­tu­al­nym w Ame­ry­ce", ale to nic pil­ne­go. Za­czy­naj pan.

Oba pi­sto­le­ty wy­strze­li­ły jed­no­cze­śnie. Na­czel­ny re­dak­tor stra­cił je­den kę­dzior ze swej buj­nej czu­pry­ny, a kula puł­kow­ni­ka ob­ra­ła so­bie sta­łe lo­kum w naj­bar­dziej mię­si­stej czę­ści mego uda. Puł­kow­nik miał nie­co nad­we­rę­żo­ne lewe ra­mię. Strze­lił po raz dru­gi. Obaj chy­bi­li, ale ja do­sta­łem swój udział; któ­ryś bo­wiem prze­strze­lił mi rękę. Za trze­cim ra­zem prze­ciw­ni­cy po­gła­ska­li się za­le­d­wie ku­la­mi, ja zaś mia­łem zra­nio­ną nogę w ko­st­ce. Wów­czas po­wie­dzia­łem, że chciał­bym udać się na prze­chadz­kę, zwa­żyw­szy, że jest to spra­wa pry­wat­na, w któ­rej wro­dzo­na de­li­kat­ność nie po­zwa­la mi brać dal­sze­go udzia­łu. Ale obaj pa­no­wie pro­si­li mię, abym usiadł, za­pew­nia­jąc, iż by­najm­niej im nie prze­szka­dzam. Po czym przy­stą­pi­li do na­bi­ja­nia bro­ni roz­ma­wia­jąc przy tym o żni­wach i wy­bo­rach, a ja za­ją­łem się opa­try­wa­niem mych ran. Strze­la­ni­na roz­po­czę­ła się na nowo, z ogrom­ną za­wzię­to­ścią; każ­dy strzał był cel­ny, z tym jed­nak, że na sześć kul pięć tra­fi­ło we mnie. Za szó­stym strza­łem puł­kow­nik otrzy­mał śmier­tel­ną ranę, po czym z wła­ści­wym so­bie hu­mo­rem stwier­dził, że zmu­szo­ny jest się po­że­gnać ma­jąc waż­ne spra­wy do za­ła­twie­nia na mie­ście. Po­tem, za­py­taw­szy o dro­gę do przed­się­bior­cy po­grze­bo­we­go, opu­ścił nas. Re­dak­tor zwró­cił się do mnie:

– Ocze­ku­ję dziś go­ści na obiad i mu­szę się przy­go­to­wać na ich przy­ję­cie. Zro­bi mi pan praw­dzi­wą grzecz­ność za­stę­pu­jąc mnie tu­taj i przyj­mu­jąc in­te­re­san­tów.

Trosz­kę się wzdry­gną­łem wo­bec per­spek­ty­wy przyj­mo­wa­nia in­te­re­san­tów, ale za­nad­to by­łem oszo­ło­mio­ny strze­la­ni­ną, któ­ra jesz­cze mi hu­cza­ła w uszach, aby zdo­być się na ja­ką­kol­wiek opo­zy­cję. Re­dak­tor cią­gnął da­lej:

– Jo­nes bę­dzie tu o trze­ciej, musi go pan wy­po­licz­ko­wać. Gil­le­spie przyj­dzie może wcze­śniej, trze­ba wy­rzu­cić go przez okno. Fer­gu­son ma być koło czwar­tej, uśmier­ci go pan. Wy­da­je mi się, że to na dzi­siaj wszyst­ko. Gdy­by miał pan chwi­lę swo­bod­ną, pro­szę na­pi­sać cię­ty ar­ty­kuł na po­li­cję, a zwłasz­cza zje­chać głów­ne­go in­spek­to­ra. Broń jest w szu­fla­dzie, na­bo­je leżą w ką­cie, a za pie­cem są ban­da­że. W ra­zie wy­pad­ku znaj­dzie pan na dole chi­rur­ga, dr Lan­ce­ta. Ogła­sza się u nas, a my in­ka­su­je­my za­pła­tę w jego usłu­gach le­kar­skich. Wy­szedł. Dreszcz prze­biegł mnie od stóp do głów. W prze­cią­gu na­stęp­nych paru go­dzin na­ra­żo­ny by­łem na tak strasz­li­we nie­bez­pie­czeń­stwa, że opu­ści­ła mnie wszel­ka po­go­da umy­słu i bez­tro­ska. Przy­szedł Gil­le­spie i on mnie wy­rzu­cił przez okno. Jo­nes zja­wił się w porę i gdy za­bie­ra­łem się do spo­licz­ko­wa­nia go, wy­rę­czył mnie w tym mi­łym za­ję­ciu. Ja­kiś cał­kiem nad­pro­gra­mo­wy przy­bysz po­zba­wił mnie czę­ści mych wło­sów. Inny nie­zna­jo­my, na­zwi­skiem Thomp­son, po­zo­sta­wił mnie już w sta­nie zu­peł­nej ru­iny, za­mie­nia­jąc mą odzież w garść łach­ma­nów. Na osta­tek zo­sta­łem na­pad­nię­ty i ob­lę­żo­ny w ką­cie po­ko­ju przez wście­kłą tłusz­czę ja­kichś re­dak­to­rów, po­li­cjan­tów i in­nych in­dy­wi­du­ów, któ­re klę­ły, wrzesz­cza­ły i wy­ma­chi­wa­ły mi nad gło­wą bro­nią wszel­kie­go ro­dza­ju, aż po­wie­trze się roz­ja­śni­ło w po­ko­ju od cią­głych bły­sków sta­li. Mia­łem wła­śnie wy­rzec się sta­no­wi­ska współ­re­dak­to­ra, gdy po­wró­cił mój zwierzch­nik wio­dąc za sobą gro­mad­kę oży­wio­nych i naj­wy­raź­niej za­chwy­co­nych nim przy­ja­ciół. Wy­wią­za­ła się bi­ja­ty­ka i mor­dow­nia, któ­rej żad­ne ludz­kie pió­ro nie jest w sta­nie opi­sać. Lu­dzie na­wza­jem za­bi­ja­li się, ćwiar­to­wa­li, wy­sa­dza­li w po­wie­trze, wy­rzu­ca­li okna­mi. Roz­le­ga­ły się po­nu­re bluź­nier­stwa i wście­kłe okrzy­ki wo­jen­ne, po czym wszyst­ko uci­chło. W cią­gu pię­ciu mi­nut po­kój się opróż­nił i zna­la­złem się sam z re­dak­to­rem, ską­pa­nym we krwi; spoj­rze­li­śmy jed­no­cze­śnie na ob­raz krwa­we­go znisz­cze­nia roz­ta­cza­ją­cy się przed nami.

On rzekł:

– Po­lu­bi pan to miej­sce, przy­wyk­nie pan do nie­go.

Od­par­łem:

– Mam na­dzie­ję, że ze­chce mnie pan uznać za wy­tłu­ma­czo­ne­go; być może, iż z cza­sem na­uczył­bym się pi­sać w spo­sób, któ­ry panu do­ga­dza; nie wąt­pię, iżby mi się to uda­ło, sko­ro tyl­ko na­brał­bym wpra­wy i oswo­ił się z ję­zy­kiem. Ale, praw­dę rze­kł­szy, ta do­sad­ność wy­ra­żeń ma swo­je nie­do­god­no­ści, a przy tym trud­no tu pra­co­wać bez prze­rwy. Sam pan musi zda­wać so­bie z tego spra­wę. Oczy­wi­ście, ta jędr­ność sty­lu ma na celu po­dźwi­gnię­cie po­zio­mu umy­sło­we­go pu­blicz­no­ści, ale ja nie ży­czę so­bie tak da­le­ce zwra­cać na sie­bie uwa­gę. Nie umiem też pi­sać swo­bod­nie, gdy prze­ry­wa­ją mi tak czę­sto jak dzi­siaj. Owszem, po­do­ba mi się to za­ję­cie, ale nie chciał­bym, aby mi po­ru­cza­no przyj­mo­wa­nie in­te­re­san­tów. Wra­że­nia te są ory­gi­nal­ne, przy­zna­ję, i mogą spra­wiać pew­ną przy­jem­ność, gdy­by były spra­wie­dli­wie roz­dzie­la­ne. Ktoś strze­la do pana przez okno i rani mnie; gra­nat wpa­da przez ko­min pod pana ad­re­sem i wsa­dza ka­wał pie­ca pro­sto w mój nos; przy­ja­ciel ja­kiś wpa­da, aby z pa­nem za­mie­nić parę grzecz­no­ścio­wych uwag, i tak mnie na wy­lot prze­dziu­ra­wia ku­la­mi, że nie je­stem na­wet w sta­nie za­cho­wać rów­no­wa­gi umy­sło­wej; idzie pan so­bie na obiad, tym­cza­sem zaś przy­cho­dzi Jo­nes – aby mnie po­licz­ko­wać, Gil­le­spie – aby mnie wy­rzu­cać przez okno, Thomp­son – aby mnie obe­drzeć z wszel­kie­go odzie­nia, a ja­kiś nie­zna­jo­my zgo­ła osob­nik skal­pu­je mnie z całą non­sza­lan­cją; wresz­cie wpa­da­ją wszyst­kie oko­licz­ne oprysz­ki i swy­mi to­ma­haw­ka­mi wy­pę­dza­ją ze mnie tę resz­tę du­cha, któ­ra ko­ła­cze się jesz­cze w moim cie­le. Ogó­łem wziąw­szy, w ży­ciu moim nie za­zna­łem tylu wra­żeń, co przez dzień dzi­siej­szy. Nie, pa­nie. Lu­bię pana, lu­bię nie­wzru­szo­ny spo­kój, z ja­kim za­ła­twia pan swo­ich in­te­re­san­tów, ale wi­dzi pan, nie przy­wy­kłem do tego try­bu ży­cia. Ser­ce po­łu­dniow­ca jest zbyt im­pul­syw­ne, a go­ścin­ność po­łu­dniow­ca zbyt ob­ce­so­wa dla nas, lu­dzi pół­no­cy. Ar­ty­ku­li­ki, któ­re dziś na­pi­sa­łem, a w któ­rych chłod­ne fra­ze­sy mi­strzow­ską swą ręką wsą­czył pan go­rą­cą esen­cję ten­nes­syj­skie­go dzien­ni­kar­stwa, po­ru­szą nowe gniaz­do szer­sze­ni. Przyj­dzie znów cała tłusz­cza re­dak­to­rów; może będą głod­ni i będą mu­sie­li wy­ła­do­wać na kimś swe nie­za­do­wo­le­nie. Chciał­bym przed­tem po­że­gnać pana. Uchy­lam się od wszel­kie­go udzia­łu w tych uro­czy­sto­ściach. Przy­je­cha­łem na po­łu­dnie, aby pod­re­pe­ro­wać moje zdro­wie, i w tym sa­mym celu chcę od­być jak naj­prę­dzej po­dróż po­wrot­ną. Dzien­ni­kar­stwo ten­nes­syj­skie sta­now­czo za­nad­to mnie pod­nie­ca.

Po czym po­że­gna­li­śmy się z obu­stron­nym ża­lem, a ja na­tych­miast wy­na­ją­łem miesz­ka­nie – w szpi­ta­lu.NIE­SZCZĘ­SNY NA­RZE­CZO­NY AU­RE­LII

Fak­ty do­ty­czą­ce po­ni­żej opi­sa­ne­go wy­pad­ku prze­sła­ła mi w li­ście pew­na mło­da dama, za­miesz­ku­ją­ca pięk­ną sto­li­cę San Jose. Nie znam jej wca­le. Li­sty pod­pi­su­je po pro­stu "Au­re­lia Ma­ria". Być może, że jest to imię fik­cyj­ne, ale mniej­sza o to. Bied­ne dziew­czę jest wprost zgnę­bio­ne przez nie­szczę­ścia, ja­kie na nią spa­dły, a przy tym sprzecz­ne rady pod­stęp­nych wro­gów i pod­mó­wio­nych przy­ja­ciół wy­wo­ła­ły w jej gło­wie taki za­męt, że bie­dac­two nie wie, jaką dro­gę ma obrać, aby wy­plą­tać się z sie­ci trud­no­ści, w któ­re, jak się zda­je, wplą­ta­ła się już na za­wsze. W tro­sce swej zwra­ca się o po­moc i radę do mnie, z elo­kwen­cją, któ­ra po­ru­szy­ła­by ser­ce po­są­gu.

Po­słu­chaj­cie jej smut­nej opo­wie­ści:

Kie­dy mia­ła lat szes­na­ście, po­ko­cha­ła – jak po­wia­da – z ca­łym od­da­niem, ce­chu­ją­cym na­tu­ry na­mięt­ne, pew­ne­go mło­de­go czło­wie­ka z New Jer­sey. Na­zy­wał się Wil­liam­son Brec­kin­rid­ge Ca­ru­thers i był o ja­kieś sześć lat od niej star­szy. Za­rę­czy­li się za wspól­ną zgo­dą krew­nych i przy­ja­ciół. Przez pe­wien czas ży­cie ich wy­da­wa­ło się za­bez­pie­czo­ne od wszel­kich trosk, zmar­twień i nie­pew­no­ści, na ja­kie los ska­zu­je in­nych lu­dzi. Lecz na­gle koło for­tu­ny od­wró­ci­ło się. Mło­dy Ca­ru­thers za­ra­ził się ospą naj­zja­dliw­sze­go ga­tun­ku i kie­dy wy­zdro­wiał, twarz jego wy­glą­da­ła jak for­ma do wa­fli. Uro­da jego prze­pa­dła raz na za­wsze.

Au­re­lia chcia­ła ze­rwać z nim zu­peł­nie, ale li­tość dla nie­szczę­śli­we­go ko­chan­ka prze­mo­gła. Odło­ży­ła tyl­ko dzień ślu­bu do na­stęp­ne­go se­zo­nu. My­śla­ła, że się może coś zmie­ni. Aku­rat w przed­dzień ślu­bu Wil­liam­son Brec­kin­rid­ge Ca­ru­thers, ma­jąc wzrok utkwio­ny w ba­lon, wlazł w stud­nię i zła­mał nogę. Mu­sia­no uciąć mu ją nad ko­la­nem. I znów Au­re­ilię na­ma­wia­no do ze­rwa­nia z nim, ale i tym ra­zem mi­łość za­trium­fo­wa­ła. Dziew­czy­na po­wtór­nie odło­ży­ła dzień ślu­bu i dała na­rze­czo­ne­mu nową szan­sę po­pra­wy.

I zno­wu zły los do­tknął nie­szczę­śli­we­go mło­dzia­na. Utra­cił pra­we ra­mię na sku­tek przed­wcze­sne­go wy­bu­chu ar­ma­ty w dzień uro­czy­sto­ści 4 lip­ca, a lewe ode­rwa­ła mu ma­szy­na do grem­plo­wa­nia. Ser­ce Au­re­lii było pra­wie zła­ma­ne. Czyż mo­gła nie wpaść w roz­pacz, wi­dząc, jak ko­cha­nek opusz­cza ją po ka­wał­ku, i czu­jąc, tak jak ona to czu­ła, że nie star­czy go już na dłu­go, je­śli pro­ces odej­mo­wa­nia bę­dzie trwał nadal? Bez­sil­na, nie mo­gą­ca zmie­nić tego strasz­li­we­go prze­zna­cze­nia, za­la­na łza­mi i zroz­pa­czo­na, ża­ło­wa­ła, jak po­śred­nik, któ­ry stra­cił na prze­trzy­ma­nym to­wa­rze, że nie po­ślu­bi­ła go wcze­śniej, gdy nie uległ jesz­cze tak znacz­nej de­wa­lu­acji.

Mimo to dziel­na du­sza Au­re­lii wzię­ła górę. Dziew­czy­na po­sta­no­wi­ła prze­cze­kać cier­pli­wie wy­jąt­ko­wo nie­szczę­śli­we oko­licz­no­ści, ja­kie ści­ga­ły jej przy­ja­cie­la.

Znów zbli­żył się dzień ślu­bu i znów roz­cza­ro­wa­nie okry­ło go swym cie­niem. Ca­ru­thers roz­cho­ro­wał się tym ra­zem na różę i oślepł na jed­no oko. Krew­ni i przy­ja­cie­le na­rze­czo­nej wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że jej wy­rze­cze­nie po­szło już zbyt da­le­ko, a w każ­dym ra­zie o wie­le da­lej, niż po­zwa­la roz­są­dek, wy­stą­pi­li i sta­now­czo za­żą­da­li ze­rwa­nia. Au­re­lia, wie­dzio­na god­ną po­chwa­ły szla­chet­no­ścią, od­rze­kła jed­nak, że po chłod­nym roz­wa­że­niu spra­wy nie znaj­du­je, aby Brec­kin­rid­ge był wi­nien i za­słu­gi­wał na na­ga­nę.

Raz jesz­cze odło­ży­ła więc dzień ślu­bu i Ca­ru­thers zła­mał dru­gą nogę. Smut­ny to był dzień dla mło­dej dziew­czy­ny, gdy uj­rza­ła chi­rur­gów nio­są­cych z usza­no­wa­niem wo­rek, o któ­re­go za­war­to­ści na­uczy­ło ją już po­przed­nio na­by­te do­świad­cze­nie. Ser­ce po­wie­dzia­ło jej gorz­ką praw­dę, że oto jesz­cze jed­na część jej ko­chan­ka prze­pa­dła na wie­ki. Po­czu­ła, że te­ren jej mi­ło­ści zmniej­sza się z każ­dym dniem, a jed­nak na prze­kór ro­dzi­nie od­no­wi­ła swe za­rę­czy­ny. Zbli­żał się szyb­ko dzień ślu­bu, gdy nowa klę­ska spa­dła na mło­de sta­dło. Jed­ne­go tyl­ko czło­wie­ka oskal­po­wa­li In­dia­nie znad rze­ki Owen, a czło­wie­kiem tym był

Wil­liam­son Brec­kin­rid­ge Ca­ru­thers. Je­chał do domu z ser­cem peł­nym ra­do­ści, gdy na­gle przy­szło mu raz na za­wsze roz­stać się ze swą czu­pry­ną. W tej go­dzi­nie go­ry­czy prze­kli­nał zwod­ni­czą li­tość, oszczę­dza­ją­cą jego gło­wę!

Au­re­lia zna­la­zła się w koń­cu w praw­dzi­wym kło­po­cie. Co da­lej ro­bić? Ko­cha w dal­szym cią­gu swe­go Ca­ru­ther­sa – pi­sze mi o tym ze szcze­rym ko­bie­cym uczu­ciem – a ra­czej ko­cha to, co z nie­go po­zo­sta­ło. Ale ro­dzi­ce całą siłą prze­ciw­sta­wia­ją się me­za­lian­so­wi, po­nie­waż nie­zdol­ny do pra­cy kon­ku­rent nie po­sia­da nic, a ona nie ma środ­ków, aby obo­je mo­gli utrzy­my­wać się do­stat­nio. "Cóż mam więc po­cząć?" – tymi stra­pio­ny­mi sło­wy zwra­ca się do mnie z nie­śmia­łą proś­bą o radę.

Spra­wa jest de­li­kat­na. Szczę­ście ca­łe­go ży­cia ko­bie­ty i przy­szłość pra­wie 2/3 męż­czy­zny za­wi­sły od mo­jej de­cy­zji. Uświa­da­mia­jąc so­bie ogrom od­po­wie­dzial­no­ści, jaką wziął­bym na sie­bie, nie wyj­dę poza ma­lut­ką pro­po­zy­cję, któ­rą moż­na za­rów­no przy­jąć, jak od­rzu­cić. Mia­no­wi­cie: jak­że przed­sta­wiał­by się plan od­bu­do­wy? Je­że­li stać Au­re­lię na ten wy­da­tek, niech za­opa­trzy swe­go ko­chan­ka w drew­nia­ne ręce i nogi, nie­chaj mu kupi szkla­ne oko i pe­ru­kę, a wte­dy niech go po­ka­że raz jesz­cze. Po­tem niech mu zo­sta­wi po raz ostat­ni dzie­więć­dzie­siąt dni – bez ape­la­cji – na pró­bę, a je­że­li nie skrę­ci kar­ku przez ten czas, nie­chaj ry­zy­ku­je i wyj­dzie za nie­go za mąż.

Nie zda­je mi się, Au­re­lio, aby twe ry­zy­ko było wiel­kie. Je­że­li bo­wiem Wil­liam­son Brec­kin­rid­ge Ca­ru­thers trwać bę­dzie nadal w swej skłon­no­ści do uszka­dza­nia się przy każ­dej do­brej po temu oka­zji, to na­stęp­ny eks­pe­ry­ment wy­koń­czy go, a wte­dy znaj­dziesz spo­kój czy jako pan­na, czy jako mę­żat­ka. W obu wy­pad­kach drew­nia­ne nogi i inne ru­cho­mo­ści, ja­kie po­sia­dał, zo­sta­ną przy to­bie i nie stra­cisz nic… prócz uko­cha­nych czę­ści szla­chet­ne­go, acz nie­szczę­śli­we­go mał­żon­ka, któ­ry chciał prze­cież jak naj­le­piej, ale in­ten­cjom jego prze­ciw­sta­wiał się zły los.

Spró­buj, Ma­rio Au­re­lio! Rzecz całą zba­da­łem uważ­nie. Upa­tru­ję w tym je­dy­ny dla cie­bie ra­tu­nek.

Co praw­da, Ca­ru­thers miał­by szczę­śli­wy po­mysł, gdy­by za­czął od zła­ma­nia kar­ku. Ale sko­ro uznał za sto­sow­ne obrać inną po­li­ty­kę i prze­cią­gnąć spra­wę jak naj­dłu­żej, są­dzę, że nie po­win­ni­śmy mu ro­bić za to wy­mó­wek. Wi­docz­nie spra­wia­ło mu to przy­jem­ność. Po­win­ni­śmy więc zro­bić, co leży w na­szej mocy, nie od­da­jąc się roz­pa­czy i wie­rząc, że wszyst­ko jesz­cze bę­dzie do­brze.JAK KAN­DY­DO­WA­ŁEM NA GU­BER­NA­TO­RA

Przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi wy­su­nię­to moją kan­dy­da­tu­rę na gu­ber­na­to­ra sta­nu New York z li­sty nie­za­leż­nych. Mo­imi kontr­kan­dy­da­ta­mi byli pp. John T. Smith oraz Blank J. Blank. Wie­dzia­łem, że po­sia­dam nie­wąt­pli­wą prze­wa­gę nad tymi pa­na­mi w po­sta­ci do­brej re­pu­ta­cji. Wy­star­czy­ło spoj­rzeć na ga­ze­ty, aby do­wie­dzieć się, że je­śli pa­no­wie ci cie­szy­li się kie­dyś do­brą opi­nią, to cza­sy te mi­nę­ły już bez­pow­rot­nie. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że mie­li oni w ostat­nich la­tach do czy­nie­nia z naj­bar­dziej po­dej­rza­ny­mi i brud­ny­mi spraw­ka­mi. Kie­dy jed­nak cie­szy­łem się w ci­cho­ści du­cha z mo­jej prze­wa­gi mo­ral­nej, to z ra­do­ścią tą mie­sza­ło się uczu­cie za­że­no­wa­nia, że moje na­zwi­sko wy­mie­nia­ne bę­dzie jed­nym tchem z na­zwi­ska­mi tego typu in­dy­wi­du­ów. Dłu­go zwle­ka­łem z przy­ję­ciem kan­dy­da­tu­ry, aż wresz­cie po­sta­no­wi­łem na­pi­sać w tej spra­wie do mo­jej bab­ki. Od­po­wiedź jej była za­rów­no szyb­ka, jak i do­bit­na:

"Nie po­peł­ni­łeś w swym ży­ciu ni­cze­go ta­kie­go, co mo­gło­by przy­nieść ci ujmę. Spójrz tyl­ko na ga­ze­ty, a zro­zu­miesz, ja­ki­mi osob­ni­ka­mi są pa­no­wie Smith i Blank. Za­sta­nów się do­brze, czy chcesz po­ni­żyć się do tego stop­nia, aby ry­wa­li­zo­wać z ludź­mi tego po­kro­ju." Tak samo wła­śnie i ja my­śla­łem! W nocy nie mo­głem zmru­żyć oka. Mimo wszyst­ko jed­nak nie wi­dzia­łem spo­so­bu wy­co­fa­nia swej kan­dy­da­tu­ry. By­łem już za­an­ga­żo­wa­ny i mu­sia­łem sta­nąć do wal­ki. Prze­glą­da­jąc przy śnia­da­niu dzien­ni­ki na­tra­fi­łem na taką oto wzmian­kę, któ­ra wy­trą­ci­ła mnie cał­kiem z rów­no­wa­gi:

KRZY­WO­PRZY­SIĘ­STWO

Może by pan Mark Twa­in wy­tłu­ma­czył nam dzi­siaj, gdy sta­je jako kan­dy­dat na gu­ber­na­to­ra przed swym na­ro­dem, jak to się sta­ło, że w r. 1863 w miej­sco­wo­ści Wa­ka­wak w Ko­chin­chi­nie czter­dzie­stu czte­rech świad­ków udo­wod­ni­ło mu krzy­wo­przy­się­stwo, któ­re po­peł­nił, aby wy­drzeć szmat pola ba­na­no­we­go z rąk nie­szczę­śli­wej wdo­wy ma­laj­skiej i jej bez­bron­nej ro­dzi­ny, dla któ­rej pole to było je­dy­nym środ­kiem utrzy­ma­nia. Nie wąt­pi­my, że p. Twa­in w in­te­re­sie za­rów­no swo­im, jak i ludu, o któ­re­go głos za­bie­ga, ze­chce spra­wę tę wy­ja­śnić jak naj­ry­chlej. Czy jed­nak to uczy­ni?

My­śla­łem, że pęk­nę ze zdu­mie­nia. Cóż za okrut­ne, strasz­li­we oskar­że­nie. Nie wi­dzia­łem nig­dy na oczy Ko­chin­chi­ny!

Nie sły­sza­łem o żad­nym Wa­ka­wa­ku! Nie po­tra­fił­bym od­róż­nić pola ba­na­no­we­go od kan­gu­ra! Nie wie­dzia­łem, co po­cząć. By­łem oszo­ło­mio­ny i bez­rad­ny. Dzień mi­nął, a ja nic nie zro­bi­łem w tej spra­wie. Na­za­jutrz ta sama ga­ze­ta za­mie­ści­ła kró­ciut­ką no­tat­kę:

CHA­RAK­TE­RY­STYCZ­NE

Go­dzi się za­uwa­żyć, iż p. Twa­in za­cho­wu­je zna­mien­ne mil­cze­nie w spra­wie krzy­wo­przy­się­stwa w Ko­chin­chi­nie.

(N. B. Przez cały czas wal­ki wy­bor­czej dzien­nik ten nie na­zy­wał mnie in­a­czej, jak "Twa­in, ohyd­ny krzy­wo­przy­sięz­ca".)

Na­stęp­nie wpa­dła do mych rąk "Ga­zet­te", w któ­rej prze­czy­ta­łem, co na­stę­pu­je:

PRO­SI­MY O OD­PO­WIED?

Może by nowy kan­dy­dat na sta­no­wi­sko gu­ber­na­to­ra ze­chciał wy­ja­śnić nam pew­ną spra­wę. Idzie o jego współ­lo­ka­to­rów w Mon­ta­nie, któ­rym od cza­su do cza­su gi­nę­ły róż­ne drob­ne, choć war­to­ścio­we dro­bia­zgi. Dziw­nym tra­fem znaj­dy­wa­no je za­wsze u p. Twa­ina. Współ­lo­ka­to­rzy byli zmu­sze­ni udzie­lić mu dla jego wła­sne­go do­bra przy­ja­ciel­skie­go na­po­mnie­nia, po czym dali mu nie­złą na­ucz­kę i po­ra­dzi­li, aby po­zo­sta­wił na sta­łe próż­nię w miej­scu, w któ­rym zwykł był prze­by­wać w obo­zie. Cze­ka­my na wy­ja­śnie­nia p. Twa­ina w tej spra­wie.

Czy moż­na było zdo­być się na więk­szą zło­śli­wość? Nig­dy w ży­ciu nie by­łem w Mon­ta­nie. ("Ga­zet­te" nie na­zy­wa­ła mnie od­tąd in­a­czej, jak "Twa­in, zło­dziej z Mon­ta­ny".) Bra­łem te­raz do rąk dzien­ni­ki tak ostroż­nie, jak czło­wiek, któ­ry pod­no­si koł­drę spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć w łóż­ku żmi­ję. W parę dni póź­niej zna­la­złem znów taki oto ar­ty­ku­lik:

KŁAM­STWO PRZY­GWOŻ­DŻO­NE

Zło­żo­ne pod przy­się­gą ze­zna­nia pp. Mi­che­la O'Fla­na­ga­na, esq… z Five Po­ints oraz Snub Raf­fer­ty i Cat­ty Mul­li­ga­na z Wa­ter Stre­et jed­no­gło­śnie do­wo­dzą, iż fał­szy­we oświad­cze­nie p. Mar­ka Twa­ina na te­mat dziad­ka na­sze­go kan­dy­da­ta po­zba­wio­ne jest wszel­kie­go po­kry­cia w rze­czy­wi­sto­ści. P. Twa­in ośmie­lił się mia­no­wi­cie stwier­dzić, iż zmar­ły dzia­dek po­wszech­nie sza­no­wa­ne­go p. Blan­ka J. Blan­ka po­wie­szo­ny zo­stał za ra­bu­nek ulicz­ny, co jest ohyd­nym i or­dy­nar­nym łgar­stwem. Jest rze­czą od­ra­ża­ją­cą, iż dla do­raź­nych ce­lów po­li­tycz­nych nie daje się spo­ko­ju lu­dziom na­wet w gro­bach ob­rzu­ca­jąc bło­tem ich czci­god­ne na­zwi­ska. Kie­dy po­my­śli­my o tym, jak wiel­ce bo­leć mu­szą po­dob­ne znie­wa­gi ro­dzi­nę i przy­ja­ciół nie­od­ża­ło­wa­ne­go nie­bosz­czy­ka, nie mo­że­my oprzeć się chę­ci za­ape­lo­wa­nia do sza­now­nych wy­bor­ców, aby udzie­li­li na­ucz­ki zdzi­cza­łe­mu oszczer­cy. Ale nie!

Po­zo­staw­my go ra­czej na pa­stwę wy­rzu­tów su­mie­nia (cho­ciaż je­śli­by szla­chet­niej­si spo­śród czy­tel­ni­ków za­da­li kłam­cy ob­ra­że­nia cie­le­sne, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że nie zna­la­zł­by się sąd, któ­ry po­tę­pił­by ich za ten wznio­sły uczy­nek).

Mi­ster­ne ostat­nie zda­nie tego ar­ty­ku­łu wy­war­ło taki sku­tek, że "naj­szla­chet­niej­si spo­śród czy­tel­ni­ków", opa­no­wa­ni szla­chet­nym obu­rze­niem, wy­rzu­ci­li mnie w nocy z mo­je­go wła­sne­go miesz­ka­nia ła­miąc me­ble i okna oraz uno­sząc ze sobą to wszyst­ko, co byli w sta­nie unieść. A jed­nak go­tów je­stem przy­siąc na wszyst­kie świę­to­ści, że nig­dy nie ob­ra­zi­łem pa­mię­ci dziad­ka p. Blan­ka. Wię­cej jesz­cze, nie sły­sza­łem o nim aż do chwi­li uka­za­nia się wspo­mnia­ne­go ar­ty­ku­łu.

(Na­wia­sem mó­wiąc, dzien­nik ten na­zy­wał mnie od­tąd "Twa­in, pro­fa­na­tor zwłok".)

Na­stęp­na wzmian­ka, któ­ra przy­ku­ła moją uwa­gę, brzmia­ła na­stę­pu­ją­co:

ŁAD­NY KAN­DY­DAT

Mark Twa­in, któ­ry miał wczo­raj wy­gło­sić mowę na wie­cu nie­za­leż­nych, nie przy­był wca­le na wiec. Le­karz jego do­niósł te­le­gra­ficz­nie, że p. Twa­in ma nogę zła­ma­ną w dwóch miej­scach. Pa­cjent cier­pi okrop­nie – itd. itd. i całe mnó­stwo po­dob­nych bred­ni. Nie­za­leż­ni wzię­li to za do­brą mo­ne­tę, te­raz zaś uda­ją, że nie wie­dzą nic o praw­dzi­wej przy­czy­nie nie­obec­no­ści tego in­dy­wi­du­um, któ­re w swym za­śle­pie­niu wy­bra­li na kan­dy­da­ta. A prze­cież wi­dzia­no wczo­raj wie­czo­rem, jak ja­kiś pi­ja­ny osob­nik zmie­rzał do miesz­ka­nia p. Twa­ina w sta­nie zu­peł­ne­go za­mro­cze­nia. Jest obo­wiąz­kiem nie­za­leż­nych do­star­czyć nam do­wo­dów, iż osob­nik ten nie był p. Mar­kiem Twa­inem.

Na­resz­cie mamy ich w ręku! W tej spra­wie nie ma miej­sca na żad­ne krucz­ki i wy­bie­gi! Lud za­da­je im z całą mocą i na­ci­skiem py­ta­nie: "Kim był ten pi­jak?" Było to fan­ta­stycz­ne, cał­kiem fan­ta­stycz­ne, że wła­śnie moje na­zwi­sko za­mie­sza­ne było w po­dob­ną spra­wę. Prze­szło trzy lata mi­nę­ły już od chwi­li, kie­dy mia­łem w ustach ostat­nią (Już od na­stęp­ne­go nu­me­ru dzien­nik ów na­zy­wał mnie sta­le: "Pan De­li­rium Tre­mens kro­plę al­ko­ho­lu.Twa­in".)

W tym sa­mym cza­sie za­czę­ły do mnie na­pły­wać w wiel­kiej ilo­ści li­sty ano­ni­mo­we. Treść ich była za­wsze nie­mal jed­na­ko­wa:

Jak to było z tą ko­bie­tą, któ­rą pan po­bił, kie­dy pro­si­ła o jał­muż­nę? Poi Pry.

Albo: Po­peł­nił pan sze­reg łaj­dactw, o czym nie wie nikt prócz mnie. Ra­dził­bym więc panu prze­słać mi od­wrot­nie kil­ka do­la­rów, gdyż in­a­czej zro­bię z tego uży­tek w ga­ze­tach. Han­dy Andy.

To chy­ba wy­star­czy. Mógł­bym cy­to­wać wię­cej, gdy­bym chciał zmę­czyć czy­tel­ni­ka. Wkrót­ce po­tem cen­tral­ny or­gan re­pu­bli­kań­ski za­rzu­cił mi prze­kup­stwo na wiel­ką ska­lę, zaś cen­tral­ny or­gan de­mo­kra­tycz­ny przy­to­czył "fak­ty" świad­czą­ce, iż usi­ło­wa­łem zy­skać bez­kar­ność w pew­nych spraw­kach za po­mo­cą szan­ta­żu.

Z tej ra­cji zy­ska­łem dwa nowe przy­dom­ki: "Twa­in, brud­ny ła­pow­nik" i "Twa­in, pod­ły szan­ta­ży­sta".

Od­tąd do­ma­ga­no się ode mnie od­po­wie­dzi ze wszyst­kich stron i z taką na­tar­czy­wo­ścią, że nie tyl­ko re­dak­to­rzy, ale rów­nież i przy­wód­cy mego stron­nic­twa orze­kli, iż dal­sze mil­cze­nie z mej stro­ny sta­nie się moją zgu­bą po­li­tycz­ną. Na do­miar złe­go na­za­jutrz uka­zał się w jed­nym z dzien­ni­ków na­stę­pu­ją­cy ar­ty­kuł:

PRZYJ­RZYJ­CIE MU SIĘ DOB­B­ZE!

Kan­dy­dat nie­za­leż­nych wciąż jesz­cze mil­czy. Robi to dla­te­go, że nie ma dość od­wa­gi, aby za­brać głos. Wszyst­kie oskar­że­nia prze­ciw­ko nie­mu są w peł­ni umo­ty­wo­wa­ne, zaś swym mil­cze­niem po­twier­dza on jesz­cze sto­krot­nie ich słusz­ność. Nie­za­leż­ni, przyj­rzyj­cie się swo­je­mu kan­dy­da­to­wi! Spójrz­cie na ohyd­ne­go krzy­wo­przy­sięz­cę, zło­dzie­ja z Mon­ta­ny, pro­fa­na­to­ra zwłok! Po­dzi­wiaj­cie tego de­li­ry­ka, brud­ne­go ła­pow­ni­ka, pod­łe­go szan­ta­ży­stę! Za­sta­nów­cie się i po­wiedz­cie, czy mo­że­cie zło­żyć wa­sze gło­sy na czło­wie­ka ob­cią­żo­ne­go tak wstręt­ny­mi zbrod­nia­mi, któ­ry nie po­sia­da na­wet dość od­wa­gi, aby pi­snąć słów­ko w swo­jej obro­nie!

Nie, dłu­żej nie mo­głem mil­czeć. Za­nim jed­nak przy­go­to­wa­łem "od­po­wiedź" na tę po­twor­ną ilość za­rzu­tów, je­den z dzien­ni­ków za­rzu­cił mi, że spa­li­łem dom wa­ria­tów li tyl­ko dla­te­go, że prze­sła­niał mi wi­dok z mo­je­go okna. To wpra­wi­ło mnie w ja­kiś nie­sa­mo­wi­ty lęk. Za­raz po­tem prze­czy­ta­łem za­rzut, iż otru­łem mego wu­jasz­ka pra­gnąc za­wład­nąć jego ma­jąt­kiem – za­rzut po­łą­czo­ny z żą­da­niem eks­hu­ma­cji zwłok. Omal że nie zwa­rio­wa­łem! Na­stęp­nie oskar­żo­no mnie, że bę­dąc dy­rek­to­rem przy­tuł­ku uży­wa­łem do naj­cięż­szych ro­bót znie­do­łęż­nia­łych i bez­zęb­nych sta­rusz­ków. Za­czą­łem po­waż­nie się wa­hać, czy nie wy­co­fać się z tej ca­łej awan­tu­ry. Na ko­niec jed­nak, jako uko­ro­no­wa­nie wszel­kich oszczerstw rzu­ca­nych na mnie przez prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych, na­stą­pi­ło zwo­ła­nie ca­łej chma­ry dzie­cia­ków róż­nej wiel­ko­ści i ma­ści i na­ka­za­nie im, by wo­ła­ły w cza­sie mego prze­mó­wie­nia na wie­cu: "Ta­tuś, ta­tuś!"

Da­łem za wy­gra­ną. Ule­głem. Nie do­ro­słem wi­dać do wy­so­kie­go sta­no­wi­ska gu­ber­na­to­ra sta­nu New York. Wy­co­fa­łem moją kan­dy­da­tu­rę, przy czym tak pod­pi­sa­łem się na mym li­ście:

"Z sza­cun­kiem

M a r k T w a i n nie­gdyś po­rząd­ny czło­wiek, dziś ohyd­ny krzy­wo­przy­sięz­ca, zło­dziej z Mon­ta­ny, pro­fa­na­tor zwłok, de­li­ryk, brud­ny ła­pow­nik, pod­ły szan­ta­ży­sta itp."
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: