Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nietota: księga tajemna Tatr - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nietota: księga tajemna Tatr - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 571 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIE­CZOR­NE PU­STY­NIE.

Mrocz­ne for­te­ce pra­daw­nych Tatr, na któ­rych wy­grze­wa się Król Wę­żów. wiel­kie jego ciel­sko sie­dem i pół razy owi­ja górę ol­brzym­kę, za­ro­słą ciem­nym niedź­wie­dzio­wym la­sem i za­koń­czo­ną na wir­chu lo­do­zwa­ła­mi nie­ta­ją­cy­mi nig­dy.

Król wę­żów – to pio­run i słoń­ce dla jed­nych, to Ży­cie lub Zły Duch My­śli­ciel dla tych, co go zna­ją już w so­bie. Zie­lo­ny jad ze­brał się gru­bą war­stwą na grzbie­cie jego. Prze­cud­na i strasz­na ko­ro­na z nad­ludz­kich mę­czar­ni mrocz­nie­je nad szma­rag­do­wy­mi oczy­ma.

W dzie­dzic­two jego idzie­my.

W te mrocz­ne Ta­try nie z cza­sów dzi­siej­szych, lecz ta­kie, jak oglą­dał­by ja­sno­wi­dzą­cy:

Ta­try – Hi­ma­la­je.

Ta­try, u stóp któ­rych bez­mier­ne sza­fi­ro­we mo­rze, za­ory­wa­ne w wiel­kie ski­by fal zło­wiesz­czy­mi uro­ki Księ­ży­ca i Hal­nym wi­chrem; fior­dów mi­ło­sne ręce za­pusz­cza­ją się w gę­stwi­nę boru, w ta­jem­ni­cze wgię­cia re­gli po­dob­nych dzie­wi­czym pier­siom ol­brzy­mek.

Tam lo­do­zwa­ły wznio­sły się w nie­przy­stęp­ny dla ży­ją­cych Dom śmier­ci.

Tam rze­ki spa­da­ją Nia­ga­ro­we­mi ka­ska­da­mi.

Rak­sza­se nocy in­dyj­skich czu­ły­by się tu u sie­bie, roz­po­ście­ra­jąc skrzy­dła gi­gan­tycz­ne na lo­dow­cach.

Pie­śniarz Ka­le­wa­li śpie­wał­by runy o bo­gi­ni po­wie­trza i pierw­szym czło­wie­ku Wej­na­moj­ne­nie, mę­dr­cu i cza­ro­dzie­ju słów.

Kra­ina nie ba­śni, lecz naj­głęb­szej istot­no­ści, roz­po­ście­ra się przed nami.

Idzie­my – za cie­niem chmur pły­ną­cych. –

za pió­ra­mi za­gu­bio­ny­mi orła – za echem ka­ska­dy tę­czu­ją­cej wśród le­śnych won­nych ma­lin.

My cie­nie – nie wi­dać nas.

My nie­do­ty­kal­ni – czu­je­my jed­nak pod sto­pą mięk­kie zio­ła. Tchnie­niem woli mo­że­my wzbić się aż po ob­ło­ki i pły­nąć w tych je­dwa­bi­stych ka­ro­cach.

Za­szło już słoń­ce.

Król Wę­żów wy­peł­za ze swej pie­kiel­nej cze­lu­ści. U wy­lo­tu do­li­ny wzno­si się po­tęż­na ścia­na gór – nad nimi już w nie­bie śnie­żą lo­dow­ce.

Chłod­no tu. Swo­bod­nie. Ol­brzy­mio – ta­jem­ni­czo – wśród roz­ro­słych drzew, z któ­rych każ­de jest ko­ścio­łem.

Roz­su­nął ktoś ga­łę­zie limb.

Wy­szedł – syn tej pusz­czy. Pa­trząc w nie­go, wie­rzy my mi­moch­cąc w le­gen­dy o lu­dziach z rasy wyż­szej pew­ne­go kró­la irań­skie­go, za­mknię­tych wśród gór.

Wło­sy czar­ne spa­da­ją mu aż na bar­ki.

Strój lek­ki. Z łu­sek ry­bich ma ciż­my.

Na po­tęż­nych ra­mio­nach, po­dob­nych do gru­bych ga­łę­zi dębu – mro­czy się skó­ra mor­skie­go lwa z grzy­wą.

Ten czło­wiek może mieć lat oko­ło trzy­dzie­stu.

Zbron­zo­wia­ły od burz na mo­rzu. Z twa­rzy jego tchnie me­lan­cho­lia i dzi­kość.

Tak wy­glą­da­li in­dyj­scy bo­ha­te­ro­wie – Węże, sy­no­wie kró­la Wę­żów w Hi­ma­la­jach, boga Szi­wy. Ta­jem­ni­ce wi­dzie­li wszę­dzie, do ta­jem­ni­cy mo­dli­li się, ta­jem­ni­cą za­wie­ra­li swe Tabu mi­ło­ści, któ­ra jaw­ną do­pie­ro sta­wa­ła się w zbrod­ni pło­ną­cych miast, w po­tęż­nym huku ła­mią­ce­go się ar­chi­tra­wu w ska­łach wy­ku­tej świą­ty­ni – Ra­mesz­wa­ram. Ten czło­wiek, któ­re­go my śle­dzi­my, znu­żo­ny być musi.

Nie kła­dzie się, lecz wspie­ra o pień lim­by rękę.

Za­pew­ne ści­ga­ją go Du­chy, jemu tyl­ko wi­dzial­ne: gdyż twarz mu się kur­czy, oczy urze­czo­ne po­twor­no­ścią pły­ną­cej na po­wie­trzu trum­ny – i jesz­cze cze­goś nie­wy­ra­żal­ne­go – bo wtem ru­nę­ło cia­ło na zie­mię, cia­ło moc­ne jak splot bły­ska­wi­cy z pniem ro­so­cha­tym czar­no­klo­nu; ręce rwą ko­so­drze­wi­ny w roz­pacz­nym wy­bu­chu.

Tłu­cze się gło­wa o ska­ły.

Na wło­sach czar­nych wy­stę­pu­je krew.

Z pie­nią­cych się ust nie­wy­raź­ne sło­wa.

Lecz nie jest to epi­lep­sja.

Ten czło­wiek wsta­je.

Za­śmiał się.

Nie­by­wa­le dum­nie dźwię­czy jego śmiech, jako tego co już po­ko­nał Ból.

Strasz­liw­szym jest te­raz w spo­ko­ju, niż kie­dy ła­ma­ły go bu­rze sza­tań­skiej my­śli.

Na gła­zie nad prze­pa­ścią stoi, u wej­ścia tej roz­pa­dli­ny wul­ka­nicz­nej, la­wa­mi go­rą­ce­mi wio­ną­cej i dy­ma­mi, gdzie znik­nął Król Wę­żów.

Do nie­go pono idzie ów czło­wiek: że­gna się z zie­lo­no­wło­se­mi du­cha­mi limb!

Mrocz­niej­szą du­sza jego zda się, niż to nie­bo, z któ­re­go już za­pa­dło w nie­byt słoń­ce.

Krwa­we tyl­ko smu­gi roz­peł­zły po wir­chach, niby świa­tła grom­nic.

W głę­bi prze­ra­ża­ją­cej nie­ru­cho­mem zda­je się mo­rze, któ­re tam roz­bi­ja naj­śmiel­sze bar­ki na fior­dach. Nie do­cho­dzi jego szum tu na wy­ży­ny wie­lu ty­się­cy me­trów nad mo­rzem.

W mil­cze­niu bez­mier­nem wta­jem­ni­cza się ten czło­wiek pu­sty­ni.

Du­sza jego tu po­czy­na­jąc mil­czeć – Mówi tym ję­zy­kiem, któ­ry leży w głę­bi­nie wszyst­kie­go bytu.

Tak mó­wią lim­by do skał tak mó­wił De­miurg do two­rzą­cej się pla­ne­ty.

Tak mówi ludz­kie wiecz­nie nie­zna­ne Ja w głę­bi­nie swej.

My cie­nie – nie­do­ty­kal­ni, wi­je­my się za pnia­mi drzew.

Po­słu­chaj­my spo­wie­dzi!

Lub kto wie, może dzi­wacz­nej ko­me­dyi?

Bo nie­wia­do­mo nig­dy, gdzie koń­czy się gro­za i gdzie za­czy­na się iro­nia w na­tu­rze i du­chu.

Cza­sem oskar­ża­my to, co jest bar­dzo dro­gie ser­cu; cza­sem wy­anie­la­my to, co do­brze by­ło­by owi­nąć kol­cza­tą le­śną lia­ną i rzu­cić smo­kom ja­skiń na po­żar­cie.

Nie mów­my – nie mów­my – słu­chaj­my!

Za­pa­mię­tuj­my wy­zna­nia – ten zu­chwa­lec wy­glą­da na Ja­zo­na, któ­ry za­to­pił swój okręt Argo dla Me­dei lub zda­je się być kró­le­wi­czem in­dyj­skim, któ­ry by wy­ku­pić swą du­szę z pod gnie­wu świę­te­go Wa­san­ta­ze­ny, stał się gra­ba­rzem i mu­siał po­grześć wła­sne dziec­ko.

Nie mów­my, nie mów­my – spi­suj­my oskar­że­nia.

Bo "wszyst­ko co ist­nie­je – war­te jest aby po­szło do dna".

Mil­czy syn dzi­wo­wej kra­iny, ma­ją­cy wy­kręt­ną myśl tego co wal­czył z Mi­no­tau­ra­mi – ma­ją­cy ser­ce pła­czą­ce rosą.

Mil­czy on, gła­dząc lim­by.

Przy­glą­da się tań­cu el­fów nie­wi­dzial­nych. Mil­czy, bo czu­je, ie my słu­cha­my. Lecz pa­trz­cie, nie dba o nas!

My je­ste­śmy dla nie­go tyl­ko li­ść­mi, któ­re wiatr za chwi­lę uto­pi w czar­nych pie­kiel­nych je­zio­rach śmier­ci.

Mówi ze sobą twór tych wiel­kich kra­in Ja­sno­wi­dzą­ce­go.

Nie do­wie­rzaj­my jego sło­wom ła­god­nym, uspo­ko­jo­nym: ręka jego nie­świa­do­mie za­kre­śla na ko­rze kil­ku­set­let­niej lim­by znak strasz­ny zgo­nu.

– Na­zwę się przed wami Ar­ja­man. Je­stem ry­ba­kiem, któ­ry w mo­rzu po­ła­wia. I prze­pły­wam w bar­ce wśród mro­ków ciem­nej nocy, iskrząc ka­gan­kiem, wa­bią­cym re­ki­ny pod ska­li­sty­mi zrę­ba­mi Tatr: na har­pu­nie mo­jej nie­raz znaj­du­ję dzi­wa, o któ­rych lu­dzie nie wie­dzą, cho­dzą­cy tyl­ko lą­da­mi". Jam ry­bak mon­strów, za­iste osa­mot­nio­ny, lecz nie pra­gnę ni­cze­go nad to, izby du­chy ja­wi­ły się mi nadal, śle­piąc pio­ru­na­mi, a mo­rze aby szu­mia­ło wiecz­nie, t… j… aż poza kres mo­gi­ły, moim dwoj­gu dzie­ciom i mnie.

Te­raz Wam opo­wiem zu­peł­nie o czem in­nem. Je­stem nie­umie­jęt­ny w opo­wia­da­niu, zresz­tą ni­ko­go z mo­ich nie wi­dząc, mó­wię je­dy­nie do skał i do paru limb, któ­re na­de­mną się kło­nią, do bru­nat­nej le­śnej zie­mi, na któ­rej przed chwi­lą tak tłu­kłem gło­wą.

Nie my­śl­cie, ie opo­wieść ma bę­dzie smut­na: ni­cze­go nie zno­szę mniej, niż roz­po­wia­da­nej bo­le­ści.

Owszem, roz­ra­du­ję moje ser­ce i wraz ze mną Wy, któ­rym Wieszcz­ka ech po­nie­sie tę opo­wieść przez góry i mo­rza: wiel­cy ma­gna­ci nie wie­dzą­cy, jak czy­nić da­lej ze swym ży­ciem, – lub stró­żo­wa­ni przez ha­le­bard­ni­ków więź­nie –

tę noc mogą Wam umi­lić opo­wie­ścią!

Tyl­ko niech ko­bie­ty nie spo­dzie­wa­ją się, ie je­stem zdo­len być ko­chan­kiem, na­wet je­śli nie­jed­no będę mógł wy znać o mi­ło­ści, co nie było do­tąd nig­dy wy­po­wie­dzia­ne.

Lim­by – po­chyl­cie swe zie­lo­ne ser­ca w uwa­dze. Ta­try mają du­szę we­wnętrz­ną, któ­ra wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej, niź­li mo­że­cie są­dzić, bę­dąc przy­wią­za­ne ko­rze­nia­mi do tej odro­bi­ny nie­uro­dzaj­nej gle­by.

Mają one w so­bie hi­stor­ję Pra­zie­mi, mają też klucz, któ­rym roz­two­rzy się Bra­ma Sądu Osta­tecz­ne­go.

Wspi­na­łem się po ta­trzań­skich lo­dow­cach nad mo­rzem tra­gicz­nie szu­mią­cem, choć niby obo­jęt­nem i czar­nem; wie­dzia­łem stwo­ry, pa­są­ce się na ha­lach, po­dob­ne do tych, któ­re w sta­rym fre­sku Czer­wo­ne­go Klasz­to­ru po­że­ra­ją grzesz­ni­ków:

wiel­kie ognio­we siar­ka­ny, sied­mio­mi­lo­we węże z ko­ro­ną, An­ty­chry­sty o 666 źre­ni­cach, któ­re la­ta­ją nad głę­bi­na­mi, a gdy za­sną – kon­ste­la­cje gwiazd kład­ną mi­ło­sne po­ca­łun­ki na ich oczach i cały ar­chi­pe­lag astral­nych ostro­wów ko­niecz­ny im jest do głę­bo­kie­go raj­skie­go snu.

Na od­kry­cie tych i wię­cej przy­ziem­nych kra­in na­pro­wa­dził mnie sta­ry Oreł Sa­ba­łe­cek, mó­wią­cy o zie­miach Pana Ofa, gdzie wiel­go­ry­by tur­la­ją się na tra­wie, a dzi­wo­że­ny mi­ga­ją w po­to­kach.

Kry­je się ten zwie­rzy­niec wśród puszcz nie­prze­by­tych, zwie­dza­nych tyl­ko przez upior­ny ko­ro­wód wia­tru hal­ne­go –

wśród wznie­sio­nych nad pra­ta­trzań­skim mo­rzem, wiel­kich, niby ka­te­dry peł­ne ukrzy­żo­wa­ne­go Lu­ci­fe­ra, wy­klę­tych przed wiecz­no­ścią wieź Ba­be­lu; wśród nie­wy­obra­żal­nie groź­nych, nie­po­ży­tych ot­chła­ni, gdzie toną ame­ty­sty wie­czor­nej ża­rzy nad mru­kli­wym zło­wiesz­czą­cym bo­rem.

Za­iste, urze­czy­wist­nio­ny kraj tę­sk­not mo­jej du­szy, kraj naj­tra­gicz­niej­szych mro­ków! Tam usły­sza­łem na tu­ro­wym rogu gra­ją­ce­go Ry­ce­rza kon­ne­go (in­dyj­skie­go Maga, idą­ce­go w świ­cie ry­czą­cych bły­ska­wic Per­ku­na) i od epo­ki tego hej­na­łu nie mia­łem już nig­dy uko­je­nia.

Mi­nę­ło wie­le burz, wi­chur hal­nych i szkwa­łów na mo­rzu, wie­le upior­nych po­lar­nych nocy zimą –

nie­je­den po­tę­pio­ny duch, wlo­kąc ga­łąź jo­dło­wą, wcho­dził na Za­dusz­ki w me drzwi – –

za smut­ny by­łem, abym się do or­lich wir­chów uwieść dał ku­sze­niem: Bądź jako bo­go­wie!

To obrzy­dli­we re­kla­mu­ją­ce się, jak ka­kao Van Ho­ute­na, czło­wie­czeń­stwo, czyż nie ma i we mnie swe­go Przed­sta­wi­cie­la? czyż nie je­stem z rów­nie mar­ne­go ma­ter­ja­łu fiat! pe­re­at! jak wszyst­ko, co się prze­wa­la do ot­chła­ni? Skąd­że więc "hy­bris", tak po­tę­pio­na przez mę­dr­ców Hel­la­dy – aby się na­rzu­cać ucztu­ją­cym Bo­gom? a choć­by na­wet – Pu­sty­ni?

Lim­by, szu­mi­cie ga­łęź­mi nie­cier­pli­wie, nu­dzi was, że nie opo­wia­dam fak­tów z mego ży­wo­by­cia?

Nie­chaj wam wy­star­czy je­den.

Zna­łem kie­dyś gło­śne­go w świe­cie Star­ca bra­mi­na, któ­ry się zwał de Man­gro.

Miesz­ka­jąc na wy­spach He­bryd­skich, wy­kła­dał nie­śmier­tel­ność du­szy i obie­cał uczyć po­tę­gi nad świa­tem.

Przy­by­łem do nie­go; po­grą­żo­ny w pra­cę nad za­wi­ły­mi ka­ba­li­stycz­ny­mi ra­chun­ka­mi, przy­go­to­wu­ję się do wiel­kie­go dusz ka­płań­stwa, gdyż na­iw­nie poj­mo­wa­łem, że Chry­stus ob­ja­wi się tym za­my­ślo­nym naj­głę­biej, pra­cu­ją­cym w piw­ni­cy ma­gne­tycz­nych fil­trów Bra­mi­na de Man­gra.

Ten za­klął mnie wiel­ki­mi ślu­ba­mi usy­no­wie­nia, od­gry­wa­jąc przedem­ną rolę Szek­spi­row­skie­go Pro­spe­ra.

Za­iste jed­nak prze­ko­na­łem się, czem są jego do­bro­czyn­ne prak­ty­ki.

My mło­dzień­cy i dzie­wi­ce w tej aka­de­mii uczy­li­śmy się na ma­gne­ty­ze­rów, aby po­tem w sa­lach kon­cer­to­wych, uśpiw­szy masy, moż­na było swo­bod­nie ope­ro­wać w ich su­mie­niu.

Czy­stość była poj­mo­wa­na, jako co­itus sine eja­cu­la­tio­ne scmi­nis.

Zbyt póź­no po­zna­łem, do cze­go wio­dą ścież­ki taj­ne de Man­gra, kie­dy już ogół nasz był zmie­nio­ny w zwie­rzy­nę Cyr­cei.

Ja ucier­pia­łem może naj­sro­żej, bo przed­się­wziąw­szy bunt, przez syna de Man­gra mia­łem być ujarz­mio­ny. Jed­na ko­bie­ta w klasz­to­rze uwia­do­mio­na, iż do­sta­ję obłę­du – istot­nie wie­rząc w "lu­dzi wyż­szych", przy­by­ła zda­le­ka.

Mnie usy­pia­no kwia­ta­mi odu­rza­ją­cy­mi – ścia­na prze­gra­dza­ją­ca w nocy łoża na­sze znik­nę­ła.

Oce­an tak szu­miał, księ­życ tak cza­ro­wał…

I zo­sta­ła mą żoną.

Ku nie­do­li do­wie­dzia­łem się, iż była to za­kon­ni­ca któ­ra wstą­pi­ła do klasz­to­ru wie­dząc, żem przy­siągł so­bie nig­dy się nie że­nić.

Py­ta­łem de Man­grów, w pod­stę­pie tym – jaki był cel?

rze­kli mi:

iż chcie­li wy­pró­bo­wać swej wła­dzy nad ludź­mi.

Cze­mu nie wzią­łem ka­mie­nia i nie za­bi­łem? Chry­stus pa­trzył na mnie przez wszyst­kie za­sło­ny zbrod­ni i bluź­nier­stwa.

Mi­nę­ły od tego cza­su lata naj­głęb­szych zwąt­pień.

Z tru­dem zdo­by­wa­łem siłę na prze­ży­cie po­wsze­dnie­go dnia, ona tym wię­cej mę­czy­ła się my­ślą, iż mnie zwią­za­ła.

W koń­cu prze­ko­na­łem się, że de Man­gro był tyl­ko na­rzę­dziem sił wyż­szych. Moja przy­pad­ko­wo wy­bra­na jest tą, któ­rą mi prze­zna­czy­ła du­cho­wa Anan­ke.

Lecz wie­dząc o tem, nie mo­głem już mieć szczę­ścia – ży­cie na­sze już ką­pa­ło się we krwi. Po­twor­ny cha­os róż­nych ludz­kich za­gma­twań zmu­sił mnie ujść aż tu – na pu­sty­nię.

Jak Edyp, za­miesz­ka­łem wśród prze­pa­ści, szu­ka­jąc roz­wią­za­nia ta­jem­nic swej jaź­ni.

Go­tów je­stem kro­czyć za wszel­kiem Ob­ja­wie­niem, choć­by ono było wie­dzą ka­ini­tów, je­śli nie może być wie­dzą świę­tych z Wie­cze­rzy Ostat­niej. Bę­dzie li to ja­ski­nia du­si­cie­li, czy błę­kit­na gro­ta, gdzie Anie­li za­nu­cą hymn Ofia­ro­wa­nia?

Jed­ne­go wie­czo­ra uj­rza­łem na chmur­nym nie­bie wi­ją­cy się Pio­run – Kró­la Wę­żów: miał ko­ro­nę z ognia, któ­ra mie­ni­ła mi­lar­da­mi klej­no­tów nad mrocz­nym wą­wo­zem w le­sie, pło­mie­nia­ła uro­czy­stym, dum­nym szczę­ściem. Trwał on na wir­chach sam, od­bi­ja­jąc tra­gicz­nie mrocz­ną łu­skę w zło­ci­stych bron­zach i w pom­pe­jań­skiem tę­czo­wem od pa­ty­ny wie­ków szkle lo­dow­ca – jakg­dy­by wy­klę­tym, tak – wy­klę­tym był go­ściem na zbyt ubo­giej zie­mi!

Któż wie, dla­cze­go upadł z nie­bio­sów? lub je­śli oj­czy­zną jego są pod­zie­mia – dla­cze­go wy­bły­snął z nich? I prę­dzej, niż oka­mgnie­nie, znik­nął – za­ko­pał się aż pod samą wez­głąb mo­rza – tyl­ko uci­chły dru­zgot le­cą­cych da­le­ko hen – ka­mie­ni świad­czył, iż tam prze­wi­ła się Po­tę­ga! – – –

Ule­ga­jąc tę­sk­no­cie za mi­tycz­nym świa­tem Or­na­ko­we­go Woj­ska, któ­re­go Wir­nym (1) mu­siał być mój Ry­cerz, a wię­zi­cie­lem Król Wę­żów – po­rzu­ci­łem wię­cie­rze i cha­tę.

–- (1) Po gó­ral­sku Prze­ło­żo­ny.

Wie­dzia­łem, ie w cha­cie za­pas ryb su­szo­nych nic da dzie­ciom mym za­znać gło­du, zresz­tą – ie i mój syn już do­brze wła­da łu­kiem, mógł­by ścią­gać że­leź­cem nad­mor­skie, dzi­kie, wy­so­ko le­cą­ce gęsi, gdy­by nie mi­łość do skrzy­dla­te go wszech­stwo­rze­nia, któ­ra za­peł­nia ser­ce moje i mo­ich dzie­ci.

Oglą­da­łem się dłu­go, mi­ja­jąc rzę­dy po­dwór­co­wych świer­ków – swa­sti­ką od­że­gny­wa­łem upio­ry; wie­dzia­łem już, do­kąd mam iść – nę­cił mnie, co mó­wie! z siłą nie­po­ko­na­ną przy­cią­gał mnie rze­ką mroź­ną iskrzą­cy wy­so­ko aż w nie­bie lo­do­wiec, na któ­re­go wir­chu uj­rza­łem mi­tycz­ną twarz Wię­zi­cie­la…

Na­stał zmierzch, wsze­dłem mię­dzy wą­wo­zy, za­ro­słe wy­so­ki­mi wkształt go­tyc­kich ka­plic fi­jo­le­to­wy­mi kwia­ta­mi. Kie­dym już szedł na ogrom­nym wznie­sie­niu – w prze­pa­ści szu­mia­ła rze­ka, weł­niąc się męt­ną wio­sen­ną pia­ną.

Ki­ście won­nych kwia­tów lila

w nie­wia­do­me tchną re­gio­ny –

ciem­ny grób się tu roz­chy­la

w zmierz­chach rosy zbłę­kit­nio­nej!

Tam – jak har­fa wy­żnich czy­nów

z gór się weł­ni po­tok siwy – – –

idę szu­kać pa­la­dy­nów,

hu­fiec mę­żów, do­tąd żywy!

Lecz na­de­mną wiecz­na góra

lo­do­zwa­łem zim­nym ja­rzy!

w gro­tach oczy lśnią Ahu­ra –

wład­cy gro­bów i cmen­ta­rzy!

Na wy­so­kie szczy­ty Hi­ma­la­jów idzie się całe mie­sią­ce – o ileż dłu­żej iść mu­szę ja na te góry, za­pew­ne wyż­sze od Hi­ma­la­jów!

A te­raz opo­wie­dziaw­szy wam o po­szu­ki­wa­niu nie­śmier­tel­no­ści du­szy pod wo­dzą bra­mi­na de Man­gro, mu­szę wam wy­znać, iż zna­la­złem istot­ny świat mi­sty­ki.

W głę­bi­nie ludz­kie­go je­ste­stwa kry­je się wie­dza, któ­ra uczy iść przez la­bi­ryn­ty świa­ta.

Tak idąc, na­tra­fi­łem na Atlan­ty­dę, za­to­pio­ną nie­gdyś przez oce­an, i na Le­mur­ję, spa­lo­ną przez wul­ka­ny i trzę­sie­nia zie­mi.

Na­tra­fi­łem pra­daw­ną świą­ty­nię nad fjor­dem, przy któ­rym ro­sły lasy wy­so­kich drzew, po­dob­nych do na­szej, drob­nej obec­nie, ro­ślin­ki Nie­to­ty.

W tej świą­ty­ni, w le­sie, stał po­sąg zło­to – roz­świe­tlo­nej Pani, któ­ry był jed­nym cu­dem nie­wy­sło­wio­ne­go pięk­na.

Za­pło­ną­łem, jak lam­pa w świą­ty­ni, bez­mier­ną ad­o­ra­cją.

By­łaż to Mat­ka Boża? by­łaż to ob­lu­bie­ni­ca Sza­ta­na Nie­do­ko­na­ne­go, któ­ry błą­dzi w strasz­li­wych kra­te­rach księ­ży­ca pod bez­gra­nicz­nem mil­cze­niem prze­stwo­rzy?

Wta­jem­ni­czy­łem się w uczu­cia bar­dzo gór­ne i tak śród­gwiezd­ne, ie aż nie­praw­do­po­dob­ne.

Zwie­dza­łem w jed­nej chwi­li ol­brzy­mi krąg ist­nie­nia po to, aby przy­nieść mej, wnętrz­nie zło­tej, lecz we wło­sie­niey i ze styg­ma­ta­mi, Pani –

ja­kiś ne­nu­far z je­zio­ra Rak­sza­sów uszczk­nię­ty, lub ta­li­zman z be­ry­lu, któ­ry no­sił król Sa­lo­mon.

Sta­wa­łem się Ja­sno­wi­dzą­cym.

Ży­łem już na an­ty­po­dach wszyst­kie­go, co bied­ne, zro­ba­czy­wia­łe ludz­kie ser­ce uwa­ża za nie­wzru­szal­ną dzie­dzi­nę swych cnót i przy­wi­le­jów, szu­ka­jąc "Boga" dro­gą be­stjal­stwa i li­sie­go cho­du.

Wstą­pi­łem na dro­gę je­dy­ną – Jaź­ni.

I za­iste, wraz z wie­lu świę­ty­mi i mę­dr­ca­mi na świe­cie, do­się­gną­łem góry Meru, gdzie już na wir­chu są in­dyj­scy bo­go­wie i daw­ne wiel­kie ty­ta­no­bo­gi Hel­la­dy, pra­ży­wio­ło­wy Świa­to­wid, oraz Dru­idy i Gu­śla­rze sło­wiań­scy – wtem, kie­dy już mia­łem kro­czyć ku Ostat­niej Wie­dzy –

uj­rza­łem bied­ną dziew­czy­nę źe­bracz­kę, któ­ra za­miast oczu mia­ła dwa krwa­we oczo­do­ły.

Lecz twarz jej była pięk­na i ci­cha.

Li­tość nie­zmier­na wstrzą­snę­ła mym ser­cem. Wzią­łem ją za rękę, po­wio­dłem ku le­śnym kwia­tom, gra­łem jej na har­fie – i ona za­czę­ła mnie uwiel­biać, jak sa­me­go In­drę.

Wkrót­ce jed­nak ob­myw­szy oczy źró­dla­ną wodą, ob­my­ła tak do­kład­nie czer­wie­nie­ją­cy je do­tąd kar­min, że spoj­rza­ła we mnie wiel­ki­mi błę­kit­ny­mi oczy­ma z ty­sią­ca i jed­nej nocy.

To jed­nak od­zy­ska­nie wzro­ku przy­pi­sa­ła cza­rom mi­ło­ści – i ja, na­iw­ny, uwie­rzy­łem w to.

I nie opo­wiem wam nic już nad­to, iż ta li­tość nad isto­tą, któ­rej lu­dzie ja­ko­by wy­pa­li­li wzrok, do­pro­wa­dzi­ła mnie wkrót­ce do czy­nów sza­lo­nych.

Zna­la­złem się w wię­zie­niu i mia­łem być roz­strze­la­ny. Lecz w nocy uj­rza­łem cud­ne zja­wi­sko: ja­kaś moc wzię­ła mnie za rękę i wy­wio­dła skry­tem wyj­ściem pod­ziem­nem, a po­tem ja­rem le­śnym. Tam rzu­ci­ła mi się na szy­ję że­bracz­ka, któ­ra była ni­czem in­nem, jak moż­ną cza­row­ni­cą – i jed­ną z cór Kró­la Wę­żów. I księż­nicz­ka Azu­dem (bo tak się zo­wie) dała mi za­cza­ro­wa­ny sy­gnet. Po­wio­dła mnie w ja­ski­nie świet­niej­sze, niż ty­siąc i jed­na noc w opo­wie­ści Sza­chrza­de. Wśród prze­sy­ceń ha­szy­szo­wych rzu­ci­łem pier­ścień do wul­ka­nu. Ja­ski­nie cud­ne zmie­ni­ły się w ohyd­ne gli­nia­ste, ro­pie­ją­ce wnę­trza. Za­miast córy Kró­la Wę­żów ka­pa­ła tyl­ko wil­goć ze ścian. Je­dy­ną praw­dą było wię­zie­nie mej du­szy. I byli tam lu­dzie uwię­zie­ni. I prze' by­łem tam nie wiem ile wiecz­no­ści.

Aż razu jed­ne­go rze­kłem so­bie, iż du­szy nie­ma – i na­raz po­czu­łem się wol­ny. Wy­szłem z tych mu­rów. Na­tra­fi­łem zno­wu na miej­sce, gdzie był Po­sąg Mi­sty­ki, lecz mrocz­ny już i bez­gwiezd­ny. Pod­bie­głem i roz­bi­łem mło­tem tę daw­ną, naj­wyż­szą moją świę­tość. I wte­dy sta­ła się rzecz naj­strasz­liw­sza: siłą nie­ziem­ną od­rzu­co­ny, zle­cia­łem z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią po ośli­zgłych lo­do­wa­tych ścia­nach gło­wą w dół.

Ock­nąw­szy się z omdle­nia, uj­rza­łem zno­wu tyl­ko moją cha­tę, lecz z wy­ra­zist­szą nę­dzą, z co­raz okrop­niej­szym ję­kiem nocy je­sien­nych, z my­śla­mi, któ­re już cze­ka­ły na mnie wy­bla­dłe, trum­nia­ne, bez­za­rad­ne, peł­ne pła­czu tak okrop­ne­go, że gdy­by po­ra­dzi­ło co roz­piąć się na krzy­żu – z pew­no­ścią bym to uczy­nił dla zna­le­zie­nia Utra­co­nych Du­chów i zga­sze­nia na wie­ki mego nie­mo­gą­ce­go ska­mie­nieć Dja­bła, t… j… ser­ca.

Mo­że­cie wy­obra­zić, o lim­by, ile musi być wę­żów w tym bi­czu su­mie­nia, któ­re mi każe zno­wu szu­kać wejść do Or­na­ku.

Po­wie­dzia­łem, że imię moje jest Ar­ja­man: tak mnie na­zwa­li in­dyj­scy cy­ga­nie, wró­żą­cy mi z lotu pta­ków.

Mó­wi­li, że je­stem wcie­le­niem ja­kie­goś in­dyj­skie­go kró­la, czy fe­ty­sza; lecz ja chęt­nie ich ob­da­rzy­łem ry­ba­mi i kil­ku lśnią­cy­mi am­mo­ni­ta­mi mimo tego kłam­stwa.

Za­klę­li mnie, abym no­sił swe mia­no, jako ta­li­zman – i abym nig­dy nie po­ko­chał ko­bie­ty, że taka joga mnie do­pro­wa­dzi do Żró­deł Bytu.

Tak mi­nę­ły zno­wu lata w ocze­ki­wa­niu.

Ro­ze­bra­łem się ze wszel­kich złu­dzeń, ze wszel­kich po­zo­rów – aż do na­giej du­szy Pra – In­dja­ni­na.

Od świ­tu Ja­re­go do wzej­ścia gwiazd, uwa­ża­jąc sie­bie za zwie­rze zie­mi, cho­dzę wo­bec wszyst­kich le­śnych pa­ra­wa­nów nago; w pu­sty­ni nocy od­naj­du­ję w so­bie po­wi­no­wac­two z naj­dal­sze­mi gwiaz­da­mi, nie­ma dość wznio­słych Che­ru­bi­mów, nad któ­ry­mi nie był­bym wznie­sio­ny, zwę­dro­wu­ję na ja­kichś skrzy­dłach ty­sią­ce ot­chła­ni – nie mo­gąc po­tem przed sobą sa­mym wy­sło­wić ani je­dy­nej z tych za­klę­tych ta­jem­nic!

Ży­cie moje ze­wnętrz­ne sta­ło się zato me­lan­chol­ją mo­gił wraz z Dan­tej­skim na­stro­jem i hy­je­na­mi.

Mu­szę wie­dzieć na­ko­niec!

Mu­szę zna­leźć na­resz­cie moje roz­wią­za­nie bytu:

mu­szę zro­zu­mieć, czy je­stem z tych cie­ni, któ­re nisz­czy Król Wę­żów w swych po­twor­nych je­zio­rach, czy je­stem nie­śmier­tel­ny –

czy do­się­gnę Pu­ra­na Bha­ga­wat!?

Lim­by, wam nie będę tło­ma­czył wy­ra­zów tu nie­zna­nych, któ­re mi brzmią głę­biej i wznio­słej, niż te, któ­re są już, jak oto­cza­ki wy­okrą­glo­ne, a jak wul­ka­nicz­ny tuff – wy­żło­bio­ne i pu­ste, dzię­ki nad­uży­ciu ludz­kie­go ję­zo­ra.

Tak więc, po­wta­rzam: mu­szę iść i zna­leźć moje naj­wyż­sze Pu­ra­na Bha­ga­wat. My­śli­cie, że to bę­dzie smut­ne ja­kieś mi­ster­jum? By­najm­niej, je­śli nie Wam – to so­bie mu­szę do­trzy­mać opo­wie­ści o bez­gra­nicz­nym wiel­kim Szczę­ściu.

Otoż win­ne­ście wie­dzieć Wy, któ­rych ród gi­nie już po mie­czu i po ką­dzie­li, że tam wy­so­ko w gó­rach na­tra­fi­łem na wiel­ki od­wiecz­ny las lim­bo­wy, któ­ry wca­le wy­gi­nąć nie miał za­mia­ru; w tym le­sie zna­la­złem krze­wy gór­skich ro­do­den­dro­nów [bar­dzo ukry­te są, upew­niam Was!

Za la­sem tym była mała wio­secz­ka, któ­rą omi­ną­łem, dzi­wiąc się, ie na ta­kiej wy­ży­nie lu­dzie mają bez­czel­ność za­kła­dać swą po­wsze­dnią eg­zy­sten­cję.

Omi­ną­łem wio­skę zda­le­ka, kry­jąc się ga­łęź­mi, aby mnie czy­je złe oko nie urze­kło.

Wszy­scy lu­dzie mają złe oczy, nie­praw­daż? (mnie nie po­trze­bu­je­cie się lę­kać, ja nig­dy nie uwa­ża­łem się za czło­wie­ka)!

W dali za wiel­ki­mi gła­za­mi cią­gnę­ły się hale, na nich zaś ro­sły kwia­ty ró­żo­we, za­sło­nio­ne pa­ję­czy­ną, za­kry­te, jak mni­szecz­ki w ży­wym gro­bie, któ­ry same wy­przę­dły.

Usły­sza­łem kro­ki idą­cych gó­ra­li, na no­szach ko­biet tę le­żą­cą, nie­śli z tych gór ni­żej ku wio­sce. Wie­dzia­łem, iż wieś ta była ku­mań­ska: są to roz­bit­ki z daw­nych po­ło­wiec­kich kucz, nie­gdyś tu chrzcze­ni przez świę­te­go Jac­ka, przez któ­re­go uło­żo­ny słow­nik je­ży­ka. Ku­ma­no w za­cho­wał się do­tąd w Po­do­liń­cu. Lecz ci gó­ra­le ku­mań­scy byli pi­ja­ni – no­sze chwia­ły się w ich rę­kach, oni zaś prze­ska­ki­wa­li głę­bo­kie żle­by, nie dba­jąc, ja­kie wra­że­nie na le­żą­cej wy­wo­ła ich tępy, choć za­wa­djac­ki chód.

Ko­bie­ta ski­nę­ła ręką i wy­szła z no­szów. Nie mia­ła pono sił iść, więc usia­dła mię­dzy bo­żym zie­lem. Chło­py ryp­nę­li ku cha­łu­pom. Na­sta­ła ci­sza.

Nie zbli­ża­łem się.

Mi­ło­sier­ni­cy wy­szpe­ro­wu­ją nie­do­lę, niby ukry­te­go świ­sta­ka, aby jego sa­dłem wdzięcz­nym na­trzeć swą za­zwy­czaj mor­so­wa­tej gru­bo­ści skó­rę; któż wy­le­czy po­wszech­ną ludz­ką udrę­kę, po­cho­dzą­cą z tego, że się zwią­za­ło du­szę w wiel­ki gor­dyj­ski wę­zeł głu­po­ty? czyż mia­łem ta­kiej, co zna­la­zła się na­resz­cie sama w mro­ku pod pło­mie­nia­mi gwiazd, przy­su­nąć fo­tel i za­pa­lić elek­trycz­ne świa­tło, ofia­ro­wu­jąc in­te­re­su­ją­cą po­ga­węd­kę? Ze zdra­dy, jak mó­wią gó­ra­le, czy­li nie­spo­dzia­nie spoj­rzaw­szy na nią, uj­rza­łem, ie jed­nak po­wo­li sama unio­sła się do wpół – gło­wę wspar­ła o głaz, pa­trząc w lo­dow­ce. Od gu­ślarstw wscho­dzą­cych gwiazd oży­wia­ły się, jak cmen­tarz w noc Za­dusz­ną.

Je­den ró­żo­wiał za­cisz­nie ogro­dem He­spe­ryd. Lecz dru­gi w strasz­li­wych roz­pę­kli­nach, na­styr­mio­ny mia­sta­mi lo­do­wy­mi, z mo­no­li­tów two­rzy­ły się wie­że, ko­ścio­ły, po­są­gi, to znów de­mo­nicz­ne wiel­kie skrzy­dła Po­nu­re­go My­śli­cie­la…

Na bez­mier­nej ka­te­drze za­trzy­ma­ły się ge­hen­nicz­ne du­chy, bły­ska­jąc srebr­ne­mi lan­ca­mi: Wal­kir­je sło­wiań­skie – moie te, przed któ­re­mi ostrze­gał Sło­wac­ki:

"Ky­rie elej­zon, Ky­rie –

nie żonę mieć przy so­bie, lecz Wal­kir­je!"

Ciem­ność wy­chy­nę­ła z nie­po­ję­tych cze­lu­ści, za­kry­ła zie­mie, kwia­ty otu­li­ła na ma­gne­tycz­ny sen.

Trwa­ło to nie wiem ile cza­su. To­ną­łem, jak Ogień, w kon­tem­pla­cji tej ska­mie­nia­łej wal­ki Bo­gów. Gwiazd za­mar­z­łe upio­ry, wró­ciw­szy z An­tark­tycz­ne­go mo­rza, olśnie­wa­ły górę, każ­dą in­a­czej, jak od­ręb­ne, nie wie­dzą­ce o so­bie pla­ne­ty. Wresz­cie wznio­sły się nad kra­wę­dzią ot­chła­ni, spo­iły wszyst­kie mro­ki w je­den bez­mier­ny, mil­czą­cy, pie­kiel­ny ko­ściół.

Ni­żej w do­li­nach pły­nę­ły mgły – i było tak, jak­by Ta­try zmie­ni­ły się w mo­rze łez. Duch mój za­padł w zim­ne pra­wiecz­ne krysz­ta­ły lo­dow­ca, w mroź­ną gi­gan­tycz­ną ta­jem­ni­cę zie­mi. Lecz da­rem­no roz­glą­dał się twa­rzą srebr­ną w wi­tra­żach lo­do­zo­rza, szu­kał wyj­ścia z wiecz­nie pła­czą­cych… grot mie­czem Par­si­fa­lo­we­go ry­ce­rza – grał na wiel­kiej har­fie ty­się­cy pod­ziem­nych po­to­ków – za­głę­biał się w co­raz nową kon­dy­gna­cję mę­czarń i nie­na­wi­ści – –

Mrok. W miej­scu zga­szo­ne­go ko­ścio­ła kłę­bi­ła się nie­wia­do­ma ćma ni­co­ści. Wtem z lo­dow­ca wy­pły­nę­ła łódź pło­mien­na –

to księ­życ! Krwa­wił – umie­rał ży­ciem swym nad" ziem­nym w zie­mi cze­lu­ściach. Nikt go nie wy­słu­chał w żad­nym z wszech­świa­tów

I wspo­mnia­łem o De­mo­nie, przez Kró­la i Maga Sa­lo­mo­na za­mknię­tym w urnie, rzu­co­nym na dno mo­rza. Przez pierw­sze lat sto obie­cy­wał kró­le­stwa temu, kto go wy­ba­wi z pod wła­dzy za­klę­tych pie­czę­ci; przez dal­sze lat pięć­set chciał uczy­nić naj­szczę­śliw­szym z mi­łu­ją­cych; mi­nę­ło jesz­cze łat ty­siąc – go­tów do­po­módz w nie­zgłę­bio­nej mą­dro­ści i na­uce; wresz­cie ze­rwa­ła się spi­żo­wa stru­na jego cier­pli­wo­ści, przy­siągł, że tego, kto go wy­zwo­li – naj­okrut­niej i naj­bez­względ­niej za­bi­je! Bia­da ry­ba­ko­wi, któ­ry nie w porę wy­ło­wi ta­kie­go ge­niu­sza! bia­da – kto zbyt póź­no wy­zwo­li sa­me­go sie­bie! Wzglę­dem sie­bie musi do­trzy­mać ta­kiej przy­się­gi i uni­ce­stwić!…

Nie­gdyś mo­głem ko­chać każ­de­go boga – na­wet Sa­ty­ra, na­wet Kri­kszta­sa na żmudz­kim krzy­żu!… mi­nął ten czas, kie­dy wzbie­ra­łem, jak mo­rze, przy­pły­wem i od­pły­wem nie­chyb­nie ku temu, cze­go Nie­ma. Moje ser­ce było nie­raz po­tra­to­wa­ne przez sta­da pe­ka­rich! i ja dep­ta­łem pod­ko­wa­mi mego ko­nia, dru­zgo­ta­łem, miaż­dży­łem – i go­rzej: nie wie­dzia­łem nic o in­nych ser­cach. Je­stem już nie­czu­ły na­wet na gro­zę, gdy­bym uj­rzał zie­mię w jej nocy ostat­niej ist­nie­nia – nie ża­ło­wał­bym pięk­no­ści jej, nie mi­ło­wał­bym na­wet w jej Eu­tha­na­zji.

Jak­że mógł­bym się tro­skać o kró­le­stwa i wszyst­kie ist­nie­nia – ja, któ­ry nie mogę mieć już mi­ło­sier­dzia dla wła­snej du­szy? Rzu­ci­łem ją w głę­bo­ki Malsz­trem, skąd wy­pły­nąć nie moż­na już na żad­nej be­czuł­ce so­fi­zma­tu, na żad­nej, choć pęk­nię­tej, łód­ce Wia­ry. Malsz­trem jest ko­niecz­nym zde­rze­niem dwuch prą­dów pod mo­rzem mej du­szy: Wie­dzy, że jest Jaźń! Wie­dzy, ie bę­dzie Ni­cość.

Naj­lu­ci­fe­row­sze­mu my­śli­cie­lo­wi wy­star­czy trzy cale wody nad gło­wą; dla la­bi­ryn­tu du­szy wy­star­czy, je­śli się go za­wi­kła na balu u mi­ło­wa­nej pan­ny, któ­rą Dja­beł że­nię… Bo nie po­wie­dzia­łem wam do­tąd, lim­by, ie ko­cham się w re­al­nej księż­nicz­ce Zo­li­mie bez wza­jem­no­ści. Co, wy­ście się do­my­śli­ły od razu – za­nim wy­rze­kłem pierw­sze sło­wo mo­je­go snu o cór­ce Kró­la Wę­żów?

Uważ­cie, lim­by, za­nim was po­rą­bię i w ogniu spa­lę, aż bę­dzie­cie ja­rzy­ły w dy­niach, jak krwa­wa li­tan­ja o po­moc dla ko­na­ją­cych –

uważ­cie, że Was nikt nie wy­ra­tu­je z obłęd­ne­go mo­rza mę­czarń! – – –

Czy sły­sza­ły­ście o ta­kiej tor­tu­rze: w Pe­re­ja­sła­wiu sa­dza­no ska­za­nych na wąz­kiej ła­wecz­ce wy­so­ko na wie­ży i zmu­sza­no ich tak prze­by­wać kil­ka dni – kil­ka nocy: z tej ła­wecz­ki lada zmru­że­nie oczu, lada osła­bie­nie ra­mion zwa­li w dół na czy­ha­ją­ce strasz­li­we że­la­zne ostro­ko­ły.

– Moja Pani, rze­kłem.

W Nie­zna­ną jak­by strze­li­ła iskra elek­trycz­na, duża przy­najm­niej na metr – taka, jak to umie­ją nie­któ­re ryby mor­skie pusz­czać! Ko­so­drze­wi­ny, na­gię­te pod jej nogą, wy­pro­sto­wa­ły się, niby w la­sach ho­do­wa­ne świę­te li­tew­skie węże.

Za­czę­ło się mó­wić o Ta­trach i gien­cja­nach mo­drych, o zbi­tych ze ste­po­we­go bo­dja­ku i ostu ku­lach, któ­re gna­ne wia­trem, ska­czą po zie­mi jak za­ją­ce, lub w po­wie­trzu wia­trem nie­sio­ne ku Mo­rzu Czar­ne­mu; wresz­cie o Kam­czat­ce, na któ­rej ona była jesz­cze małą dziew­czyn­ką, to­wa­rzy­sząc wy­gna­ne­mu ojcu, i wy­wnio­sko­wa­ła, że Sy­bir – to już nie­odzow­na część i naj­lep­sza Pol­skiej Oj­czy­zny; opo­wie­dzia­ła.

mi tez o swym przod­ku, het­ma­nie Wy­chow­skim, wbi­tym na pal przez Po­la­ków – i o tym, ie kie­dy cór­ka Mic­kie­wi­cza pro­si­ła ją, by usia­dła w al­ta­nie Ojca – ona od­rze­kła, ie tu na­le­ia­ło­by uklęk­nąć, a nie sia­dać…

Trud­no wy­ło­żyć, lecz je­śli mam to wy­ra­zić jed­nym okre­śle­niem i dla Was, o lim­by, zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łym – po­wiem Wam: Pol­ska… taka Pol­ska z krzy­ża.

Czy ro­zu­mie­cie, lim­by, jed­nak ta­kie ska­mie­nie­nie du­szy, któ­ra moie się z męki na krzy­żu wy­śmie­wać?

Więc spy­ta­łem, czy taka Pol­ska jest to Jaźń lub ra­czej – – Gno­za we­wnętrz­na – to, co u gó­ra­li na­zy­wa się go­ściec? Go­ściec chce, aby coś uczy­nić – trze­ba wstać choć­by w nocy i za­raz rwać kwia­ty, no­sić wodę, po­świę­cić du­szę Panu Je­zu­so­wi, lub wła­mać się w dom swej Srebr­nej Sa­lo­mei – in­a­czej Go­ściec po­ła­mie czło­wie­ka, po­tar­dze na nic! Ma wiec to być istot­na praw­da le­chic­kie­go czło­wie­ka w sto­sun­ku do jego ziem­nych prze­zna­czeń – praw­da nie­tyl­ko ro­zu­mu, lecz i ca­łej nie­świa­do­mej Mi­syi?

Ona od­rze­kła: Dla mnie – tak. –

A więc, taki na­wie­dzo­ny tym go­ś­cem pol­skim mu­siał by, jak wy, lim­by, znaj­do­wać się przy sa­mym oł­ta­rzu praw­dy, gło­wę mieć w nie­bio­sach, jed­no­cze­śnie wra­sta­jąc w czar­na cmen­tar­ną gle­bę, któ­ra nas kar­mi. Śmiał­by się do słoń­ca na cmen­ta­rzu! wy­sy­łał z każ­dym wie­trzy­kiem swe bursz­ty­no­we pyły! i wę­żo­wy­mi skrę­ta­mi strasz­nie opie­rał się bu­rzy, roz­kru­szał cier­pli­wą swą mac­ką – gra­ni­ty! Je­że­li zaś ten pol­ski go­ściec w ży­ciu oka­że się in­a­czej: jako sam śro­dek wnę­trza pa­ję­czy­ny, gdzie Du­sza-pa­jąk wy­cze­ku­je na ból, aby z nie­go wy­ssać – po­etycz­ność?

Tak my­śląc, choć­by tyl­ko jed­nym wło­sko­wa­tym na­czy­niem mo­je­go mó­zgu – już po­zba­wiam Du­szę pol­ską

Praw­dy – Po­ezji i Bólu. Ja­kie wiec Pol­ska mo­gła­by zmar­twych­wstać z ta­kiej Du­szy?

W nie­wia­do­mą toń spo­glą­dam, w któ­rej buj­ne ziel­ska me­lan­chol­ji, prze­zro­czy­ste mą­twy tę­sk­not, czar­ne se­pje zło­czy­nień, na­mięt­ny tro­pi­kal­ny ogień wul­ka­nu wśród po­twor­nej ma­cie­rzy oce­anicz­nych głę­bin – i da­le­ki tu­ła­czy księ­życ, wiecz­ny wę­dro­wiec…

Du­sza nie da się wy­ra­zić mo­rzem. Są w niej pu­sty­nie, wśród któ­rych bywa Chry­stus ku­szo­ny przez Mon­stra; są w niej ży­wio­ło­we pra­mo­ce pod­ziem­ne, któ­re jed­ne war­stwy tak na­ło­żą na inne, że na wir­chu góry bywa płat pra­mor­skich lil­jow­ców i ra­dio­łar­ji, gdy w do­li­nie ule­gły się gra­ni­ty, albo po­piół wul­ka­nu, któ­ry daw­no już za­gasł.

Ani przez pu­sty­nie, ani przez góry, ani przez mo­rze, ani przez gwiaz­dy, ani przez sny, ani przez my­śle­nie, ani przez mil­cze­nia, ani przez mi­łość, ani przez tę­sk­no­tę, ani przez wiry zwąt­pień – Du­sza wy­ra­zić się nie może. Ani przez to wszyst­ko ra­zem wzię­te. Ani przez Boga, uno­szą­ce­go się nad tym Cha­osem ciem­nym. Ani przez Lu­ci­fe­ra, któ­ry ze­szedł w ot­chłań, o któ­rej Bóg za­po­mniał. Ani przez wszyst­ko, cze­go jesz­cze wśród licz­nych ty­siąc­o­le­ci myśl ludz­ka się do­wie. Jest to świa­tło, prze­cho­dzą­ce w strasz­ną wiecz­ną ciem­ność. Jest to za­po­mnie­nie zu­peł­ne, ie się jest świa­tłem. Jest to ko­niecz­ność być wszyst­kiem w tej próż­ni, gdzie nie­ma ni­cze­go, prócz kłę­bią­cych się mę­czar­nia­nych smug. Jest to naj­dum­niej­sze zgo­dze­nie się ra­chun­ku wszyst­kich wiecz­no­ści, w któ­rym wy­pa­da wy­znać, ie z ca­łe­go skar­bu na dnie zo­sta­je – ni­cość.

Na­zew­nątrz ma to wy­gląd wca­le nie roz­pacz­ny, moż­na być wy­so­kim i roz­ro­słym, jak po­skra­miacz sło­necz­nych koni, nie­zu­ży­tym przez roz­pu­stę, – –

śmie­ją­cym się z każ­de­go zło­że­nia w gro­bie. Mę­czar­ni taki nie zna! Nim wej­dzie ona za próg, strze­la mę­czarn w łeb i kład­nie ją tru­pem. Lecz taki Wi­teź smo­ko­bój­ca moie mieć nie­tyl­ko jed­ną pię­tę do zra­nie­nia, lecz cały jest jed­ną raną tym, że ist­nie­je: na­ro­dzo­ny nie z tych, nie tak, nie wte­dy, nie tam, nie na to, jak to spodo­ba­ło się zro­bić mi­łe­mu Fi­glo­wi. Na po­cie­chę zo­sta­nie ta­kie­mu Wi­te­zio­wi tyl­ko me­ta­fi­zyk, któ­ry ro­zu­mu­je tak:

– Czym­że jest król Aso­ka wo­bec do­bro­ci mo­jej? i król Ham­mu­ra­bi wo­bec spra­wie­dli­wo­ści mych? i Or­fij­ski pie­śniarz wo­bec mi­ło­ści mej? Wy­sze­dłem z mia­sta za­dżu­mio­nych, z wiel­kie­go rodu nie­spo­koj­nych, ze spu­ści­zną mar­ne traw­ców, z bło­go­sła­wie­niem zmar­no­wa­nych, z wiecz­ną pu­sty­nią nie­mi­łu­ją­cych. Gdy za­nu­rzę ręce me w zie­mi – ona za­czy­na pła­kać; a kie­dy po­ło­żę ręce me już nie na gwiaz­dach – ale na pro­stych uczu­ciach – one opa­da­ją w za­mie­ci li­ści zro­ba­czy­wia­łych; kie­dy po­dej­dę z przy­się­gą Bogu, – za­wsze ją zła­mię; kie­dy we­zmę mi­łość – to na to, aby że­la­zne­mi szczyp­ca­mi drzeć pasy i cien­kim sznur­kiem prze­kra­wać ją wzdłuż i wszerz, mę­cząc, jak Iwan Groź­ny w pod" zie­miach – gdzie scho­dził dla na­bra­nia ape­ty­tu.Świa­tło w ciem­no­ściach świe­ci­ło, ciem­no­ści nim owład­nę­ły!

Wóz Wiel­kiej Niedź­wie­dzi­cy za­nu­rza się już do po­ło­wy w Ta­trach za­mglo­nych, któ­re są jak­by so­na­tą, mewy gra­ną przez żad­ne­go Ahu­ra. Bra­mą wstęp­ną Tatr te dwa od­ręb­ne, a rów­nie nie­przy­stęp­ne lo­dow­ce.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Wie­cie już, limb­ki, że w tych gó­rach są osa­dy Ku­ma­nów, i że wład­ca kra­iny wśród in­nych ty­tu­łów nosi ty­tuł Rex Cu­ma­no­rum. Ucze­ni Aka­de­mi­cy ze świe­cą szu­ka­ją sła­wet­ne­go zgu­bio­ne­go szcze­pu, aby nie uszczu­plić o je­den ty­tuł re­gał­jów Jej Apo­stol­skiej Mo­ści! Otóż w ję­zy­ku tych

Ku­ma­nów ró­żo­wie­ją­cy lo­do­zwał nad la­sem lim­bo­wym i ro­do­den­dra­mi zwie się ogro­dem róż; ten po­trza­ska­ny, jak twarz Lu­ci­fe­ra, zwie­szo­ny po­twor­ną, pro­sto­pa­dłą, wy­szli­fo­wa­ną ścia­ną nad mo­rzem, wpa­trzo­ny tam w ja­kąś okrop­ną, je­dy­ną war­tą za­my­śle­nia ta­jem­ni­cę – to ogród Śmier­ci. Tu sta­nę­ły nie­gdyś hor­dy Ala­ry­ka, moie na chwi­lę za­po­mi­na­ją­ce o skar­bach Rzy­mu wo­bec tego wy­bry­lan­to­wio­ne­go ta­jem­ni­ca­mi Pie­kła!

W lo­dó­zwał, tchną­cy ma­je­sta­tem zgo­nu, wpa­try­wa­ła się ko­bie­ta, jam wo­lał ten dru­gi lo­do­wiec sło­wiań­sko-in­dyj­skie­go Ha­re­mu. Mu­szę wam wy­znać, ie mój przo­dek był pierw­szym per­skim tło­ma­czem w Pol­sce mi­stycz­ne­go po­ema­tu o Jus­su­fie i Zu­lej­ce. Nie­raz tez ob­ja­wiał się mi duch mego an­ce­tre mo­sle­miń­skie­go, o któ­re­go zresz­tą tyle dbam, co i o sa­me­go Ro­lan­da: tak mało ważę wszel­kie przy­wi­le­je rasy, ma­jąc za­mek słoń­ca nad bez­gra­nicz­nym, dy­szą­cym wiel­ką opo­wie­ścią, mo­rzem.

Mó­wi­cie, lim­by, ie to jest py­cha?

To jest do­pie­ro ta­blicz­ka mno­że­nia ra­chun­ku nie­skoń­czo­no­ścio­we­go Du­szy. Lecz i wy ją ma­cie? więc za­świadcz­cie o niej! –

Uj­rza­łem twarz mej są­sie­dzi­cy, w tej chwi­li za­iste wiesz­czą.

My­śli­cie, o lim­by, żem wy­spo­wia­dał się z mo­ich po­szu­ki­wań Mi­ło­ści? Wiedz­cie, ie mam 9 ko­mór mil­cze­nia w swym ser­cu, trud­no je wy­peł­nić na­raz, i dla­te­go nie tonę.

Mi­łu­ję Mi­łość – jak Dan­te, choć już nie wie­rzę, że ob­ró­ci ona zie­mią i gwiaz­da­mi; w daw­nych, do­brych cza­sach ro­man­su Róży usa­dził­bym mi­łość na wiel­błą­da i kro­kiem ale­xan­dry­ny, slo­ki czy hek­sa­me­tru wiódł­bym ją, gra­jąc na fle­cie. Mó­wił­bym do Mi­ło­ści przy jasz­czur­kach w po­łu­dnie, or­łom nad wie­czo­rem, du­szom o pół­no­cy, sło­wi­kom mdle­ją­cym o brza­sku; wiódł­bym Ko­bie­tę-Me­sja­sza do tej ja­ski­ni w da­le­kim pod­bie­gu­no­wym kra­ju, gdzie mę­czy się Loki, zły ty­tan i waż ka­pie mu ja­dem w ob­na­żo­ne ser­ce.

Lecz ży­je­my w cza­sach sro­gich, nie­przy­ja­znych dla ży­cia du­szy. Za­py­ta­łem Wieszcz­kę lo­dow­ców, jaką mi ra­dzi wy­brać dro­gę, aby zajść jak naj­zaw­rot­niej i zna­leźć mi­łość Gio­con­dy księ­ży­co­wej na naj­wyż­szym krę­gu astral­nej wie­ży ma­gów Zi­gu­rat? – – za­chro­bo­ta­ły kierb­ce na ka­mie­niach, zja­wi­ło się kil­ku Ku­ma­nów, prze­pra­sza­jąc Pa­nią tę za nie­uwa­gę, po­ło­ży­li ją na no­szach i po­nie­śli.

Mia­łem iść wraz za tą Damą? Wszak­że to nie było po­rwa­nie mo­jej wy­bra­nej, dla któ­rej zdo­by­cia mógł­bym wznieść Kry­wań na Lo­do­wym i Ko­ściół Pan­ny Mar­ji Kra­kow­skiej umie­ścić jesz­cze, jak ka­plicz­kę, na wir­chu!

Wieszcz­ka nie po­wie­dzia­ła mi imie­nia swe­go, ani za­miesz­ka­nia. Zro­zu­mia­łem, kie­dy ją od­no­si­li na no­szach, że była ja­kąś wiel­ką Pa­nią. Mó­wi­ła ze mną tak, jak­by z ogrod­ni­kiem, któ­ry strze­że tych aza­li­jek – jed­nak sama wy­bra­ła kró­le­stwo, gdzie na­wet po­ro­sty prze­sta­ły od­dy­chać na ka­mie­niach wśród wiecz­nej po­lar­nej zimy Lo­dow­ca Zgo­nu.

I oto pa­trz­cie! wy­wlo­kła się za mną ol­brzy­mia chmu­ra, a w niej ko­ły­sze się umie­ra­ją­cy ła­będź: tę­sk­no­ta za Pol­ską!

Je­śli tak we­so­ły ma być ten go­ściec Pol­ski – to le­piej od­ra­zu w ośmiu bud­dyj­skich pie­kłach mroź­nych za­ło­żyć ho­dow­lę je­dwab­ni­ków. Pol­ska tej Wiesz­czej Mary wy­ra­sta z ży­cia, lecz wzno­si się nad nim – jak Bóg nad swy­mi ka­zno­dzie­ja­mi. I za­pew­ne wchło­nie cały smę­tek nie­do­rzecz­ny ob­ra­zu, gdzie Dzie­cię Je­zus idzie wspar­te na lwie, obok – we­so­ło hasa źre­bię, wół wy­cią­ga po­czci­wą gło­wi­znę, a ty­grys rzy­cie­li przed­sta­wia mo­ment za­pew­ne po uprzed­niej la­pa­ra­to­mii, gdzie wnętrz­no­ści zmie­nio­no wszyst­kim dwu i czwo­ro­no­gom, z wy­jąt­kiem pi­jaw­ki – tej wol­no żło­pać w naj­lep­sze krew, idą­cą z krzy­ża… – zaś krzyż, to, jak wia­do­mo, rzecz "bar­dzo do­bra – ino, wi­cie, cięż­ko jest temu, kto go ma dźwi­gać!"

Być może, iż tego, co już naj­wyż­sze, nie­ma kto roz­pi­nać na krzy­żu! –

Za­pu­ści­łem się w wiel­ką prer­ję traw – i – o wsty­dzie! – za­czą­łem scho­dzić ku ja­kimś błę­kit­nie­ją­cym po­wab­nym da­lom. Win­ne były temu zło­wab­ne nim­fy w po­sta­ci świersz­czy, któ­re mnie wio­dły wciąż w swej kom­pan­ji śpie­wac­kiej, bar­dzo rade z tego, że ich ła­cho­cą skrzy­deł­ka. One mnie na­mó­wi­ły, abym się zwie­rzył, mó­wiąc, iż czło­wiek w ję­zy­ku pra­le­chów zna­czy dźwięcz­ną mowę ma­ją­cy…

Tak po­chle­bia­jąc mi, za­pro­wa­dzi­ły mnie z wy­żyn mil­cze­nia na te po­gwa­ry ja­ski­ni nad­mor­skiej, gdzie za­snę wnet wśród le­żą­cych ku­pa­mi alg, won­nych od jodu i od sło­nych po­wie­wów mo­rza.

Zresz­tą i ro­zum na­ka­zu­je mi wejść do ja­ski­ni, bo Ta­try zmie­ni­ły się w je­den hu­ra­gan – pio­ru­ny biją i za­czy­na mi być praw­dzi­wie do­brze.

Za­snę snem 40tu mło­dzian­ków w pie­cu ogni­stym.

I wi­dzi­cie mnie te­raz, o lim­by, za­błą­ka­ne­go w pusz­czy mego du­cha tak, że le­d­wo kil­ka tych my­śli mo­głem wy snuć, obie­caw­szy słu­cha­czom wśród ciem­nej nocy sza­tań­sko wie­le – ja­kąś Ma­hab­cha­ra­tę Tatr!

Lecz tę wy­gwieź­dzi wam noc, wy­pro­ro­ku­je księ­życ, wy­hu­czy wiatr, za­cheł­bi nią Mor­skie Oko, zim­ny­mi pal­ca­mi wy­ko­ła­cą ją u bram Umar­li.

Moje ska­ły – Wam po­pro­stu po­wiem: nig­dy w ży­ciu ni­cze­go urze­czy­wist­nić nie zdo­łam, i tę mi­łość, któ­ra tuła się po dzie­wię­ciu dan­tej­skich krę­gach mego ser­ca, będę mu­siał strą­cić w ot­chłań. Ko­bie­cie jej nie od­dam, gdyż każ­da jest Nie­to­tą, li­chą ro­śli­ną, po­krew­ną Le­pi­do­den­dro­nów, na któ­rej jed­nak roz­pry­ska za­wsze kosa mo­jej me­ta­fi­zy­ki; Bogu nie – gdyż jest to ma­larz swej wła­snej be­zecz­ci: El pin­tor de su de­shon­ra – ma­larz, któ­ry w lu­dziach wy­ma­lo­wał swą od­wiecz­ną in­fam­ję: jest On zły, mści­wy, na­rzu­ca­ją­cy się ze zba­wie­niem, nie po­ma­ga­ją­cy ni­ko­mu, i jak fa­kir pły­nie na li­chej tra­twie przez swe naj­głęb­sze ni­co­ści: nie dziw, ie co chwi­la zni­ka nam z oczu!

Mi­ło­wać nie mogę ni­cze­go, prócz bez­mia­rów, nie­za­peł­nio­nych jesz­cze krzy­kiem żad­ne­go okrę­tu Argo, żad­nej ka­ra­we­li Wą­sko de Gamy, żad­ne­go ae­ro­pla­nu, żad­ne­go pod­wod­ne­go stat­ku, uwię­złe­go w Bi­zer­cie.

Tam – wiecz­ne tam – bez­dro­że je­dy­nie mi­łu­ję!

"Wieszcz­ka Lo­dow­ców po­wie­dzia­ła mi, stresz­cza­jąc swe wra­że­nie:

– Ar­ja­man nie uświa­da­mia nic, za­po­mi­na o wszyst­kiem i nie umie wy­cią­gać wnio­sków z ni­cze­go. –

To strasz­ne, nie­praw­daż? Przy­po­mi­nam, że w ka­ju­cie roz­bi­te­go okrę­tu czy­ta­łem po­wieść o księ­ciu, zwa­nym Idjo­tą, wpraw­dzie to był wca­le nie­naj­głup­szy z lu­dzi!

Tak­że i Don Ki­chot, kie­dy wy­zdro­wiał na łożu śmier­tel­nym i pu­ścił się w nową po­dróż – to za­dzi­wił na­wet San­cze­za Pan­sę swo­ją roz­trop­no­ścią! Może bę­dzie tak i ze mną. Tym­cza­sem moja mą­drość po­le­ga przedew­szyst­kiem na­tem, że zda­la żyję od lu­dzi, bo in­a­czej był­bym przez nich od­ra­zu strą­co­nym aż na dno. Wy­wę­dro­wa­łem do ta­kich kra­jów, gdzie wo­gó­le już na­zwa czło­wiek sta­je się non­sen­sem.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Mil­cze­niem bez­gra­nicz­nym za­koń­czy­ła się osta­tecz­nie roz­mo­wa Ar­ja­ma­na z lim­ba­mi.

Ten… szu­ka­ją­cy Wta­jem­ni­czeń nie do­my­ślał się, że jego spo­wie­dzi wy­słu­chu­je naj­groź­niej­szy ty­ran, naj­zręcz­niej­szy Pro­te­usz, naj­bar­dziej nie­uchwyt­ny wróg Boga w Ta­trach!

Tri­sme­gi­sta – Król "Wę­żów, któ­ry od­daw­na już rzu­cał na du­szę Ar­ja­ma­na swe tru­ją­ce mro­ki…

Ar­ja­man wy­szedł z gro­ty nad mo­rzem wśród ja­rów Lo­dow­ca Zgo­nu i szedł kę­dyś po ciem­ku.

Deszcz ustał.

W smęt­nym mro­ku gi­nę­ły za wid­no­krę­giem krwa­we ża­rze księ­ży­ca.

Wy­da­wa­ło się, że to już zmierz­cha Ko­smos: nie­zmier­na me­lan­chol­ja za­prze­pasz­cza­nia się na­tu­ry i ser­ca! Ar­ja­man uczuł się za­wie­szo­ny w ja­kiejś pu­st­ce bez­kre­snej, jak Szy­mon Mag.

Wzię­ła go nie­prze­par­ta ocho­ta zejść zno­wu, lecz już osta­tecz­nie w roz­sz­cze­li­nę wul­ka­nu, gdzie żył Król Wę­żów, i za­ko­ła­tać tam do bram spi­żo­wych.

Wtem uczuł mróz, jak­by ty­sią­ce ma­cek gło­wo­no­ga. W gó­rze za­wie­szo­na gło­wa de­mo­nicz­ne­go Węża ze szma­rag­do­wy­mi oczy­ma – ni­żej zaś otwar­ta cze­luść do strasz­li­we" go jego Zam­ku.

Ar­ja­man uj­rzał, iż nie­ma już in­ne­go zej­ścia z wy­so­ko­ści nie­zmier­nej: wy­ją­ce wzbu­rzo­ne mo­rze wy­da­wa­ło się z tych wy­żyn je­zio­rem, śnią­cem w je­sien­nej to­pie­lic ko­ły­san­ce. Głos ja­kiś we­wnętrz­ny szep­tał mu: wy­trwaj jesz­cze – bli­skie zba­wie­nie twe!

Lecz upór zwąt­pie­nia, roz­pacz wie­lo­let­nia i po­czu­cie ze­msty prze­ciw wła­sne­mu lo­so­wi zwy­cię­ży­ły.

Jak księ­życ wa­lą­cy się na zie­mię, za­sę­pi­ła całe jego je­ste­stwo de­cy­zja Złe­go. Ar­ja­man prze­szedł most wi­szą­cy, któ­ry zło­żo­ny tyl­ko z trzech lin, chwiał się nad prze­pa­ścią po­twor­ną.

W dole wyła rze­ka..

Krok je­den wa­ha­nia strą­cał w bez­d­no.

Ar­ja­man wszedł do jamy Kró­la Wę­żów.

Był rad, iż od­rzu­cił za sie­bie tę­czu­ją­cą Maję – i że te­raz iść bę­dzie w Mro­ku nie­przej­rza­nym, lecz try­um­fu­ją­cym na wie­ki i bę­dą­cym je­dy­ną Praw­dą.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

W dali nie­zmier­nej opusz­czo­ne­go świa­ta za­brzmiał tu­ro­wy róg –

po­tęż­ny hej­nał roz­le­gał się wśród skał, jak­by wspa­nia­ły gra­ją­cy pan Za­wi­sza Czar­ny je­chał do zam­ku swe­go pod Łom­ni­cą.

Po­tęż­ny hej­nał Pol­ski przy­szłej – in­dyj­skiej, ru­nął na moż­ne, lecz tak nie­po­ję­cie roz­pacz­ne ser­ce Ar­ja­ma­na – za­pu­ścił w nim zo­ło­to­strun­ne szpo­ny – zbro­ił w tar­czę ze słoń­ca, prze­ku­wał w Mi­łość, ubie­rał w szy­szak, da­wał miecz wie­dzy –

Ar­ja­man daw­niej po­czuł­by się w każ­dej ła­cie swe­go po­kru­szo­ne­go ser­ca – Wo­jow­ni­kiem Ist­nie­nia.

Lecz było już za­póź­no. Wyj­ścia zna­leść nie mógł. Wię­zie­nie nad nim się za­war­ło. Pod­zie­mia po­twor­nej gru­bo­ści od­dzie­li­ły go od świa­ta. Był więź­niem Kró­la Wę­żów.

Błą­kał się w strasz­nych la­bi­ryn­tach, a je­dy­nym gło­sem był pu­hacz, któ­ry zda­wał się śmiać szy­der­czo –

i echo w du­szy Ar­ja­ma­na mó­wi­ło:

nig­dy już!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: