Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niskie Łąki - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
6 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niskie Łąki - ebook

Wznawiane po ponad dziesięciu latach, wychwalane i potępiane przez media "Niskie Łąki" to najodważniejsza polska powieść o końcu komunizmu i początku naszego nowego świata. Troje młodych bohaterów – bezimienny Anglik, piękna cyniczna kobieta i natchniony psychopata z podziemia – prowadzą nas przez kontrkulturowy Wrocław z czasów stanu wojennego, labirynty Manhattanu i wreszcie rodzącą się pstrokatą Polskę lat 90.  Ich gorzka, porywająca historia to obraz pokolenia, które dziś rządzi Polską.

"Najważniejsza powieść pokoleniowa, która najpełniej jak dotąd chwyta doświadczenia i wyraża nastroje Polaków urodzonych na początku lat 60." Dariusz Nowacki, „Polityka”

"Siemion napisał książkę porywającą, pasjonującą, zabawną i inteligentną, choć jednocześnie gorzką i dwuznaczną." Stanisław Bereś, „Kresy”

"„Niskie Łąki” to najlepsza polska powieść ostatnich lat." Piotr Bratkowski, „Gazeta Wyborcza”

"Subtelna, a chwilami przerażająco dosadna wirtuozeria, jak w filmach Quentina Tarantino." „Frankfurter Algemeine Zeitung”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-280-6
Rozmiar pliku: 634 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Anglik z wody

Przefrunął na płask ponad barierą i głową w dół runął jak w studnię. Trzasnął plecami w czarną wodę. Zimny wir zamknął się nad nim, parząc skórę. Gdy Anglik wynurzył się i zachłysnął powietrzem, nurt spod śluz elektrowni znosił go już na środek rzeki. Na oślep, pieskiem, rzucił się w kierunku kamiennego brzegu, który majaczył po lewej. Nocna woda cuchnęła fenolem. Kiedy jak zabłąkany morski krab dotknął wreszcie mokrego granitu i wpełzł na dolne stopnie nadbrzeża, czuł drżenie w każdym włóknie mięśni. Zamiast wspinać się wyżej, uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.

Nikogo, cisza. Na pewno? Bo jeśli tamci czterej wrzucą go po raz drugi, dbając, by tym razem już nie wypłynął?

Nie, pusto. W górze nie majaczyły niczyje twarze, nie rozbrzmiewały już obce głosy. Pochyłość była stroma, ale pełznąc wzdłuż jej złączenia z kamienną ścianą, tworzącą przyporę jazu, można było się wygrzebać na samą górę, na poziom jezdni, przed bramę elektrowni. Dopiero teraz poczuł zimno. Do tej pory był zbyt przerażony, by zwracać uwagę na cokolwiek. Skulony, znieruchomiał tam, gdzie zaczynała się wiodąca od rzeki w stronę głównego placu wąska brukowana ulica. Szedł nią przedtem, za dnia, około siódmej, w gasnącym sierpniowym słońcu, pięć godzin po tym, jak ogłuszony i mokry od potu wysiadł z pociągu na głównym dworcu. Wszystkie łacińskie litery napisów poznaczono kreseczkami i kropkami o niewiadomym znaczeniu. Kiedy przemierzył beczkowato sklepioną główną halę żeliwnego dworca, godnego salonek Habsburgów, i wyszedł przed gmach, pierwszy raz wciągnął w nozdrza wilgotny zapach tego miasta. Woń mokrego kamienia, łąk, siwych spalin, upału, rzecznej pleśni, cegieł i koksowego pyłu.

Na dnie rzeki spoczęły klucze od mieszkania, otrzymane późnym popołudniem w dyrekcji teatru, a także granatowy paszport, bez którego – jak się dowiedział dzień wcześniej od witającego go w Warszawie przedstawiciela Instytutu Brytyjskiego – nie powinien, jako cudzoziemiec, chodzić po tutejszych ulicach.

– Policja wszystkich sprawdza, zwłaszcza teraz. Wie pan, ledwo znieśli ten swój stan wyjątkowy, propaganda trąbi o wrogiej infiltracji, więc dokumenty trzeba mieć przy sobie – uprzedził Anglika czarniawy mężczyzna w za ciasnej tweedowej marynarce, który go odnalazł w barakach stołecznego lotniska. – Tu ma pan rezerwację hotelową, a tu, na jutro rano, bilet na pociąg. Pan oczywiście na staż teatralny.

– Widzę, że się pan orientuje w szczegółach…

– Nie, w tamtym mieście robią tylko staże teatralne, poza tym nic się tam nie dzieje, wie pan.

– Będę pomagał inscenizować Dziką kaczkę.

– Dziką kaczkę?

– Tak wynikało z teleksów i z listu.

– Będę musiał to chyba sprawdzić. Proszę tędy. Ostrożnie, łatwo się potknąć.

Woda ściekała z ubrania, tworząc trzy niewielkie kałuże na potrzaskanym granitowym nadbrzeżu. Szyderstwa o nieszczelnych zegarkach, takich jak ten jego, barwnych szwajcarskich wynalazkach sprzed roku, „dobrych w sam raz, by w nich zmywać naczynia”, nie sprawdziły się. Wskazówki pokazywały dwadzieścia minut po północy, a sekundnik krążył w najlepsze pod zaparowanym szkiełkiem.

Anglik pomyślał, że kraty przy jazach często zatrzymują zwłoki, ciała o pojaśniałej skórze i włosach zlepionych tłustą wodą. Wszystko odbyło się tak prędko: wrzask, podrzut ramion w zbiorowym wysiłku, potem uderzenie ciała o taflę wody. Wzdrygnął się. Pamiętał dokładnie, że paszport wyleciał mu z kieszeni, zanim jeszcze rzeka zamknęła się nad głową i oparzyła w jednej sekundzie. Przez mgnienie obserwował szybowanie dokumentu, cały czas przerażony myślą, że spadnie prosto na kamienie w dole. Mignęła mu przed oczami granatowa okładka z wycięciem. Klucze musiały wypaść później, pewnie już w wodzie. W każdym razie w kieszeni miał zamiast nich tylko wilgoć. Wzdrygnął się i zakaszlał, wypluwając wodę. Czy naprawdę dotknął dna rzeki? Dawno temu w Blackpool, a więc podczas wakacji, odważył się i skoczył z pięciometrowej trampoliny do basenu, głębokiego – jak zaświadczała blaszana tablica – na dziesięć jardów. Pamiętał wstrząs, gdy przeciął wodę, pamiętał też, jak otworzył oczy i wśród mglistej zieleni dostrzegł wykładany kafelkami mur. Przeraził się wtedy, nie wiedząc, czy ma przed sobą dno basenu, czy ścianę. Nie miał pojęcia, w którą stronę płynąć. Długo machał rękami, pełznąc ku powierzchni. Wtedy także zaczynał się dławić wodą. W odmęcie mignęły czyjeś bose stopy. Pływak! Brakowało mu już oddechu.

Z sąsiedniego mostu skręcał na nieoświetlony bulwar żółty nocny tramwaj. Zamajaczyły we wnętrzu ludzkie cienie, zahurgotały koła. Żółte było w każdym razie światło wewnątrz wagonu. Nadal ani jednego przechodnia, nikogo. W Londynie na miejscu wypadku zebrałby się już spory tłumek, migotałyby czerwone lampy ambulansów, a mokrą ofiarę przepytywałaby policja. W Londynie nie ma tramwajów. Tramwaje mogą być w Niemczech Zachodnich, Wschodnich może zresztą też. A także tutaj, w mieście, którego nie znał, tak jak nie znał miejscowego języka ani smaku nieruchomego miejscowego powietrza. A zatem, lekcja dla początkujących: nocą, podczas pierwszego samotnego spaceru po Wschodniej Europie, można zostać zrzuconym z mostu do wody, bez prowokacji i bez wyraźnego powodu – przez czwórkę facetów, którzy pojawili się znikąd i nie zadawali żadnych pytań.

Nie bardzo wiedząc, co się robi w takich wypadkach, poczłapał przed siebie, przez jezdnię i tory tramwajowe, przez drugi pas jezdni… Na ślepej ścianie drugiego z domów widniał wielometrowy wizerunek łamanego kołem mężczyzny. Kiedy szedł tamtędy za dnia, zapamiętał to malowidło, wyraźne mimo osadu węgla i dwutlenku siarki, zatykających wapienne pory kolorowanego tynku. Już wiedział, gdzie jest. Teraz trzeba wezwać policję. Ale w jakim języku? Liczyć na to, że patrol będzie znał angielski? Czy francuski? Albo że zajmie się kompletnie mokrym bełkoczącym facetem bez dokumentów? Choć oczywiście do wody mogli go wrzucić policjanci po cywilnemu. W tych krajach wszystko możliwe.

Na chodnikach nie było widać nikogo. Za to z bramy narożnej kamienicy dobiegała przytłumiona muzyka, tak, chyba jazz. Nie znał tego standardu, a w każdym razie nie potrafił rozpoznać melodii, od której basowego wątku drżało drewniane, chropawe w dotyku skrzydło uchylonych wrót. Farba łuszczyła się pod palcami.

W tunelu sieni było zupełnie ciemno, toteż zwolnił, a potem zamarł w miejscu, bo ciemność rozdarł trzask zapałki. Żółty płomyk zmienił się zaraz w czerwone kółko papierosa. Poruszył się, choć oczywiście nie rozumiał skierowanych do siebie słów:

– Nie krępuj się, przyjacielu. Czym brama bogata.

Na stopniach, skręcających z bramy w klatkę schodową, siedziało ich dwóch, mniejszy i większy. Ten mniejszy, z wąsikiem, zaciągnął się głęboko papierosem i podał go większemu. Z zapachu wynikało niezbicie, że nie palą miejscowego tytoniu, którego czad trwał we wszystkich odwiedzonych dotąd wnętrzach w tym kraju. Najgorzej było w pociągu, właśnie z racji dymu i uporczywego jarzeniowego światła, którego mimo jasnego dnia nie dało się wyłączyć. Obaj siedzący na schodkach bez zdziwienia przyglądali się mokrej zjawie.

– I was thrown… I fell from the bridge. Into the water, you see?

– Nie spiesz się z językami, kolego. Muszę się jeszcze trochę upalić, żebyśmy sobie mogli pogawędzić. Inglisz?

– Yes!

– No, sam widzisz. Nie pogadamy.

– Co się go pytasz, Bozia, słyszysz, że mó-ó-wił po a-a-angielsku.

– Choćby mówił językami anielskimi, a miłości nie znał, nie powtórzy za Panem: „I stanąłem na piasku morskim”. Co, może też chcesz się machnąć? – zabrzmiał znowu miły basowy głos.

Papieros przeszedł z rąk do rąk.

– Tylko nam go nie rozmocz.

– I had an accident…

– Pewno nam chcesz opowiedzieć, co robiłeś na dnie Odry?

– No, no, tylko się nie przyzwyczajaj do mojej marychy.

– Bo tu nie Jamajka.

Na chwilę zapadło milczenie.

– Somebody assaulted me. Four big blokes, they plopped me into the river just like this, see?

– Jeśli kto językiem niezrozumiałym mówi, odwróci się zbór od niego.

– P-p-popatrz no, jak się trzęsie.

– Popływał, to go trzęsie.

– To co? Wracamy na górę?

Idąc za gestem ręki, mokra sylwetka oderwała się od odrapanej olejnej lamperii i zaczęła się wspinać za nieznajomymi po szerokich drewnianych schodach. Łatwo było się potknąć, bo na dół klatki schodowej przedostawał się tylko poblask mizernej żarówki z górnych pięter. Krawędzie wyślizganych desek okute były jeszcze gdzieniegdzie mosiądzem. W półmroku sień kamienicy, czterdzieści i kilka lat temu podziobanej kulami i tak pozostawionej, zmieniała się w brzuch chorego wieloryba, pełen suchych wodorostów i zielonkawego cienia.

Za trzecim zakrętem schodów cała trójka stanęła przed wysokimi drzwiami. Kiedy błysnęła zapalniczka, na przypiętej do ich skrzydła tekturce dały się odczytać polskie wyrazy W OGÓLE NIE P… Reszta napisu była urwana. W środku także trwał półmrok, spęczniały od zastarzałych zapachów gotowanej bielizny, kurzu, grubych płaszczy, papierosów. Dopiero za załomem korytarzyka, w świetle, Anglik na kieszeni amerykańskiej kurtki wojskowej mniejszego chłopaka z bramy dostrzegł blaszanego ­orzełka z koroną.

– A, to wy – przywitano ich.

– Wyskoczyliśmy tylko ptaka przee-wietrzyć. – Dwa krótkie palce dotknęły orzełka z koroną.

– A ten koleś?

– Płetwonurek.

W kątach obszernego pokoju siedziało na podłodze kilkanaście osób. Dopiero po chwili zorientował się, jacy są młodzi, dużo młodsi nawet od niego. Ten przy oknie, śpiący z głową w popielniczce, to zupełne dziecko. Dwie dziewczyny z ciekawością spojrzały na obuwie nowego przybysza: czarne robociarskie półbuty na bardzo grubej podeszwie, lecz (co nie było już oczywiste) bardzo lekkie, na tyle w każdym razie, że przed kwadransem nie pociągnęły właściciela jeszcze niżej w głębinę, za kamienny zakręt. Z porzuconej przy drzwiach torby ze sztucznej skóry ktoś wyłuskał niewielką butelkę z pękatą szyjką i napisem „export” na etykietce. Anglik poczuł lekkie mdłości. Goły facet w drugim kącie pokoju – nie, miał jednak na sobie slipki – oddał pustą szklankę sąsiadowi i z namysłem zaczął poświstywać na glinianej piszczałce.

Przedstawiciel Instytutu Brytyjskiego dwukrotnie napomykał o tym, by uważać na nowe znajomości i nie ulegać łatwej pokusie zabawy w city guerrilla, „zwłaszcza że, proszę mi wierzyć, ani to city, ani to guerrillas, przynajmniej po tym, co widziałem na Malajach”. Pustych butelek porozstawianych po całym pokoju, otchłannym, lecz jak się okazało, jedynym w tym mieszkaniu, wystarczyłoby na koktajle Mołotowa dla całego Brixton. Piszczałka, na takich grają Cyganie na filmach oświatowych z Channel 4. Nie wiadomo, czy ta przypadkowa znajomość nie przyspieszy zakończenia pierwszego w życiu poza Anglią stażu reżyserskiego. Nie wiadomo, skąd wyrosła czwórka oprychów. Nie wiadomo, co mówią do siebie na jego temat ludzie z mieszkania i ci dwaj z bramy. Wódkę bez lodu pije się tylko na filmach o zimnej wojnie.

– Skąd wiecie, że to Anglik?

– Anglik, bo nic nie mówi.

– Przypłynął łodzią podwodną.

– Ty, Anglik, nie zimno ci tak?

– No, czy ci nie zimno? Zrzucaj łachy. Masz tu koc, się owiń.

– Dżon kłuii – wybełkotał w odpowiedzi, przypominając sobie, jak się po tutejszemu dziękuje, jedyny zwrot zapamiętany w uproszczonej transkrypcji z rozmówek Berlitza. Natychmiast poczuł nowy atak dreszczy.

– Bez kitu?

– Yes, yes. Dżon kłuii.

– No, przynajmniej wiemy, John, jak masz na imię.

– Dżon kłuii.

– Chłopaki, nalejcie Johnowi.

Za dziesięć druga, po kolejnym hauście alkoholu poczuł, że robi mu się niedobrze. Przestał już się trząść, głównie dlatego, że zwlókł z siebie szerokie, czarne spodnie i koszulę, a buty odstawił na parapet uchylonego okna. Kapiąca z nich woda ściekała w studnię ciemnego podwórza. Otulając wilgotne plecy kocem, poczłapał do łazienki. Czuł, że zaraz na oślep zwymiotuje mieszanką wódki i wody z rzeki, a bardzo w tej chwili nie chciał zrobić złego wrażenia na ludziach, u których uda się może doczekać do rana. Rano poprosi sympatycznego asystenta w dyrekcji teatru (jakże się on nazywa, coś jak „Yassek”, wizytówkę wetknął chyba do ­paszportu) o zapasowy klucz, można będzie się dostać do ciasnego pokoiku z wnęką kuchenną, gdzie czeka torba, a w niej suche rzeczy, rozmówki, słoik rozpuszczalnej kawy – tak niedaleko, raptem ćwierć mili stąd, jeśli dobrze zapamiętał trasę wieczornego spaceru, podczas którego, mimo że było już zupełnie ciemno, nie słabł letni upał, a ponad wąwozem rozsypujących się kamienic polatywała w obojętnym prądzie powietrza stronica gazety. Kiedy tamtędy przechodził, z jednego z okien parteru, z plastikowego radia stojącego na parapecie dobiegały spóźnione o czterdzieści lat dźwięki hollywoodzkiej orkiestry.

– Przepuśćcie go, widzicie, że się zaraz porzyga – powiedział ktoś obok niego.

– Ty, John, tylko uważaj w łazience, jak będziesz rzygał, bo tam się Lidka kąpie.

Wyrwał się spomiędzy ludzi tarasujących mu przejście i susem przez korytarzyk dopadł drzwi łazienki, na szczęście otwartych. W całej czaszce czuł ogień – w korzonku każdego pojedynczego włosa, pod każdym milimetrem kwadratowym skóry. Miał w uszach grzechot szklanych bębnów, skrzyp maszynerii śluzy na kanale obok ceglanych ścian browaru, lecz w innym mieście, w innym świecie. Dźwięk szkła rozbijanego o krawężnik. Po coraz bliższym lustrze wody sunęły bąble lodowej kry, przysypanej sadzą podczas kolejnej szarej zimy, której oddech zmieniał przemysłowy dym w niebotyczną chorągiew, zwiastującą kolejny długi, fioletowy zmierzch. Na myśl o rzecznej wodzie wnętrzności same zacisnęły mu się w kwaśny kłębek.

Kiedy wypluł z siebie litr cieczy w zżółkłą fajansową gardziel poniemieckiej muszli, oparł czoło o blaszaną kolumnę łazienkowego piecyka i trwał tak chwilę, pragnąc, aby chłód jak najdłużej spływał mu pod czaszkę, ciekł strumieniem, który stopniowo wygładzi ból, trwający tam może jeszcze od popołudnia, od pierwszej chwili pod beczkowatym żeliwnym sklepieniem w hali głównego dworca. Z ociąganiem oderwał czoło od metalu, bo chociaż chciał jak najprędzej spłukać smak żółci, nie był pewien, czy uda mu się zrobić dwa kroki w stronę wanny. Dopiero teraz, kiedy podniósł głowę, zauważył, że zamiast żarówki łazienkę oświetlają trzy świeczki. Jedna stała na półeczce, obok szamponu z kwiatem rumianku na etykiecie, druga na białej pokrywie staroświeckiej pralki, ostatnią zaś ­czyjaś ręka nadziała krzywo na haczyk sterczącego ze ściany wiesza­ka na ręczniki.

Pochylił się nad napełnioną po brzegi wanną. Chociaż klęczał, cały szarpnął się do tyłu, gdyż ciemny kształt majaczący nad powierzchnią wody okazał się ludzką głową. Poblask świecy odbił się w białkach otwartych nagle oczu, zachlupotała przegarniana rękami woda. Dziewczyna uniosła się na łokciach i spojrzała mu prosto w oczy. Źrenice miała rozszerzone, tak że prawie zniknęły tęczówki. Widział jej oczy tylko przez mgnienie, kiedy strzelił w górę i zaskwierczał płomyk najbliższej świeczki. Ujrzał czubki piersi zanurzające się w wodzie, a kiedy wrócił do poprzedniej pozycji, dostrzegł zarys brzucha, linię ud, mokre pasma włosów w złotawej zawiesinie, ramiona na tle białej emalii, kolano zaczajone drapieżnie tuż pod lustrem wody.

– I’m sorry, I was just…

– Co?

– I don’t really feel too well. I was thrown from the bridge, and…

– Nie zaimponujesz mi, wiesz? Jeden mój kolega mówi po angielsku lepiej od ciebie – usłyszał wreszcie i chociaż nie zrozumiał ani słowa, ucieszył go ciepły i konkretny ton. Przekrzywił głowę, słuchając dalszego ciągu: – Nie mówili ci, żebyś nie wchodził, bo się kąpię? Jeszcze siedzą, co?

Nie próbował odpowiedzieć, uśmiechnął się tylko i oparł swobodniej o krawędź antycznej dwumetrowej wanny, zastanawiając się, jaka może być temperatura wody, z każdą sekundą oddającej coraz więcej ciepła przez białą skórę emalii w najciemniejsze rejony pod żeliwną niecką, tam gdzie od dawna spoczywają zapomniane szczotki do zębów z drewnianymi rączkami i upuszczone zakrętki od tubek pasty, gdzie schną sklejone mydłem kłębki włosów i blade zmumifikowane pająki, jak w księżycowym kraterze, do którego nie zajrzy już nikt aż do końca świata, do dnia rozbiórki kamienicy. Znów otulił się wilgotnym kocem.

– Nie trzęś się tak, bo febry dostaniesz – powiedziała Lidka, a kiedy znowu zadygotał, dodała: – Ubrałbyś się czy co. Nie zimno ci w tym kocu? Tam na sznurach wiszą koszule, możesz sobie pożyczyć tę zieloną.

Posłusznie powiódł wzrokiem tam, gdzie wskazała, między cienie pod sufitem, gęste od płacht suszących się ubrań. Dziewczyna tymczasem podniosła się i przestąpiła przez krawędź wanny. Płomyki roziskrzyły się w kropelkach wody błyszczących na jej skórze, na piersiach, w mokrych włosach. Zachęciła go gestem, więc nie dał się długo prosić. Starał się jednocześnie nie uronić nic z widoku dziewczyny, która wycierała się szarym w tym oświetleniu ręcznikiem, a zarazem zasłonić własne blade, piegowate ciało wilgotnym i gryzącym coraz bardziej kocem. Ostrożnie postawił nogę na krawędzi wanny. Prawą ręką wsparł się o pokrywę pralki, a lewą o ścianę. Uśmiechnął się niepewnie do dziewczyny, podciągnął i oparł drugą stopę na przeciwległej krawędzi, po czym ostrożnie wyprostował nogi. Niewiele widział z tej pozycji, ale żeby zdjąć ze sznura flanelową koszulę, musiał przesunąć się jeszcze pół kroku. Dziewczyna zasuwała już zamek w spodniach. Puścił pralkę i ścianę, wyciągnął ramię do przodu i przesunął prawą stopę do samego narożnika wanny.

Zapamiętał tylko swój przeraźliwy kwik, strach, że trzaśnie potylicą o żeliwo, i plusk letniej kipieli, uderzającej o ściany łazienki. Tylko wyjątkowym rozmiarom starej wanny zawdzięczał to, że kiedy nadepnął na mydło i runął, nie rozwalił sobie głowy. Spadł prawie na wznak, na plecy, zgodnie z prawem powszechnego ciążenia. Wynurzył twarz, prychnął i rozlepił powieki. Dziewczyna w czarnych spodniach stała w progu łazienki i gestykulując w jego stronę, tłumaczyła coś podniesionym głosem kilku osobom, które zaglądały do pomieszczenia z korytarzyka. Kiedy odwrócił wzrok, przekonał się, że jednak udało mu się pochwycić w locie koszulę, po którą sięgał. Nadal ściskał ją oburącz i przytulał do brzucha. Nawet w tym nędznym świetle mógł podziwiać zielony, kraciasty deseń. Ze zdziwieniem przekonał się przy okazji, że w wannie cały czas pływały trzy niedopałki papierosów, każdy z białym, rozmokniętym filtrem.

Pospiesznie wyczłapał z niej, starając się nie patrzeć na ludzi, którzy popatrywali na niego od drzwi. Kiedy zrobił dwa kroki po posadzce, poczuł, że woda chlupie mu wokół kostek. Przystanął, czując w gardle kolejny skurcz. W narastającym popłochu rozglądał się, szukając szmaty, wiadra, czegokolwiek, czym da się zebrać warstwę wody z lastrykowej podłogi. Utkwił wzrok w stojącym przy wannie plastikowym nocniku. Czy nie zostanie źle zrozumiany, kiedy go pochwyci?

– Właściwie, to John ma świetny pomysł – zauważył w pokoju smukły chłopak z garbatym nosem. – Nie popływalibyście?

– Chyba nie w wannie z petami – burknął spod ściany ogolony na zero grubas w dżinsowej kurtce.

– Fajnie będzie się wykąpać przed snem – dobiegło od strony legowiska, które jeżyło się tuzinem flaszek po piwie. – Dawno trzeba się było ruszyć… – dodał jeszcze leżący i znowu zamknął powieki.

Wszyscy zaczęli nagle wstawać, szukać swoich papierosów, przepychać się w korytarzyku. Potem trzasnęły drzwi. Wychodzili kolejno na cuchnącą moczem klatkę schodową. Pierwszy chłopak z garbatym nosem, za nim grubas, jąkała z orłem na piersi, dwie dziewczyny… Kolejno mijali Anglika, wciąż skulonego w kącie przy drzwiach łazienki.

– A ty nie idziesz, Johnny? – zwróciła się do niego starsza od innych kobieta o zmęczonym wyglądzie, wsparta na ramieniu przystojniaka z czarną brodą. Widząc, że zapytany nie rozumie, pociągnęła go za rękę.

– Chodź, jedziemy się kąpać!

Nie zrozumiał tych słów, ale pojmując, że pora opuścić kwaterę, wzdrygnął się i podążył za resztą towarzystwa. Było mu wszystko jedno, co stanie się dalej. Zaczynał czuć głód i z radością wybiegł myślą ku kolacji, na którą zaprosił go nazajutrz, jako nowego stypendystę, siwowłosy dyrektor. Jedyny posiłek, na jaki można teraz liczyć. Na szczęście miał w bagażach marynarkę. Najpierw trzeba będzie rano znaleźć w teatrze zapasowy klucz, zadzwonić do ambasady z wiadomością o utracie paszportu. A potem? Wszystko możliwe we Wschodniej Europie. Pójść samemu na policję? Po pierwsze, trzeba dotrwać do rana.

Kiedy znów znaleźli się na ulicy, brukowanej dziobatą granitową kostką, chłopak z garbatym nosem podszedł do zaparkowanej obok kubłów furgonetki z krytą drewnianą skrzynią i potraktował drzwi szoferki mocnym kopniakiem. Cios rozszedł się metalicznym echem po całym podwórku. Za drugim razem klamka się poddała. Po chwili zaczął rzęzić rozrusznik.

Ruszyli z piskiem łysych opon. Pozostawało uczepić się jednego z metalowych pałąków, które podtrzymywały plandekę, i modlić w duchu, by kierowca przypomniał sobie, że trzeba włączyć światła. W którym krawacie wybrać się na kolację u dyrektora? Czy w ogóle iść, biorąc pod uwagę to, co się stało?

Kiedy pędzili przed siebie, skręcając z wąskich uliczek starego miasta w ciemne topolowe aleje, pod plandekę wdarł się nocny powiew. Dochodziła druga trzydzieści w nocy i nareszcie zelżał całodniowy skwar. Tylko jeden z pasażerów, przemoczony i zziębnięty, nie czuł z tego powodu ulgi. Kraciasta zielona koszula lepiła mu się do pleców jak kaftan bezpieczeństwa. Pod nogami walały się jakieś jarzyny, ziemniak, dwie marchewki…

Przemknęli pod wiaduktem okólnej linii kolejowej i wypadli na szeroką arterię, po której obu stronach rozciągały się dzikie pola, zarośnięte chaszczami i zielskiem. Spośród traw wychylały się tu i ówdzie czteropiętrowe bloki mieszkalne. Z racji późnej pory zgasła już otaczająca je wieczorami sina aureola, zamilkły głosy telewizorów, które przedtem wstrząsały granatowym letnim niebem. Dawno zamknięto ostatnie sklepy, oprócz kiosku na dworcu głównym. Na chodnikach nie było widać ani jednego przechodnia, na jezdniach ani jednego samochodu.

Wątły silnik furgonetki warczał cierpiętniczo, jakby za chwilę miał przebić blaszaną obudowę i wylądować kierowcy na kolanach. Kiedy brali zakręty, gromada pasażerów pod plandeką chwytała się drewnianych ławek. Gdy samo­chód wreszcie zwolnił, o brezent budy zaszurały gałęzie.

Zapachniało spalinami i mokrą, tłustą ziemią. Liście ponad głowami tworzyły szczelną kurtynę, pod którą trzeba było nieomal po omacku znajdować drogę wzdłuż muru. Mur okazał się boczną ścianą willi, której kruszejący tynk pod dotknięciem palców przypominał wysuszoną skórę zwierzęcia. Szli gęsiego wzdłuż tej ściany, wyczuwając pod stopami kamienne kwadraty ogrodowej ścieżki.

– Batory już śpi – zauważył grubas. – Cichusieńko! Nie ma co go teraz budzić.

– Pewnie, najpierw się wykąpiemy – zgodził się basowym szeptem większy z typów napotkanych w bramie. – Spytajcie się tam który, czy Johnny zabrał kostium i czepek. Zaraz nam powtórzy za Panem, na czym stanął.

Któryś z chłopaków zachichotał.

– Cichusieńko!!! – wrzasnęło kilka rozbawionych głosów naraz, a potem znów rozległ się śmiech.

Ten, na którego mówili Gipson i który przedtem siedział obok nosatego w szoferce furgonetki, przeszedł do przodu i zaczął manipulować przy matowych oszklonych drzwiach w obramowaniu ze stalowego kątownika. Wokół siebie mieli ciemny, zarośnięty ogród. Kiedy udało się odkręcić drut służący za kłódkę, z wnętrza buchnęło gorąco.

Przemykali kolejno przez wejście i po ceglanych schodkach schodzili dalej. Dopiero teraz Anglik, łaskotany zewsząd łodygami roślin, zorientował się, że są we wnętrzu szklarni. Albo w cieplarni ogrodu botanicznego. Albo w nieczynnym planetarium, w którym ktoś założył plantację, w ciągu dnia rozsuwając kopułę, by puścić światło na plon ukryty przed niepowołanym wzrokiem. Nareszcie przestał się trząść z zimna i spróbował zebrać myśli. Trzeba będzie zaraz – choćby i na migi – wytłumaczyć przygodnym znajomym, że jeśli tylko przechowają go do rana, będzie mógł po dziewiątej coś ze sobą zrobić: teatr, klucze, telefon do ambasady, a może lepiej do Instytutu Brytyjskiego, w końcu od pomocy w takich sytuacjach są wszyscy ci ludzie, odpowiedzialni za odczyty, występy i – last but not least – staże teatralne. Był zły na siebie. Dlaczego się nie dziwił, że Instytut Brytyjski zaprasza go do pracy przy sztuce autorstwa Norwega? Wzdrygnął się po raz setny tej nocy i z wdzięcznością przyjął papierosa, który podała mu przycupnięta obok kruczowłosa, śniada dziewczyna z wanny. Od paznokci u jej stóp poodpryskiwał karminowy lakier.

Łodygi goździków pochylały się nad ich głowami jak nadmorskie trzciny, tyle że pod szkłem nie kołysał roślinami najmniejszy powiew. Niestety, znów wróciła pamięć o fatalnej scenie, do jakiej doszło podczas pierwszych rozmów w dyrekcji. Na słowa Dzika kaczka rozmówcy otworzyli szeroko oczy – najpierw napotkany na dworcu Yassek, a po nim sam tykowaty dyrektor artystyczny, który zresztą pierwszy zorientował się w nieporozumieniu i korzystając z translatorskich zdolności asystenta, tłumaczył:

– Nie kaczka, tylko kurka. Kurka Wodna. Nie Dzika kaczka. Zupełnie inna sztuka. Ktoś się pomylił przy wysyłce tych teleksów do Anglii – zauważył pod adresem Yasska. – Innego wytłumaczenia nie widzę, a pan? Swoją drogą, co za pomysł! Nie po to rok się targuję z tym partyjnym debilem z komitetu wojewódzkiego o Witkacego w repertuarze, żeby dwa tygodnie przed początkiem sezonu brać się do Ibsena! Tego nie musi mu już pan tłumaczyć, nawiasem mówiąc.

– Hen. No duck. Hen. „Water Hen”. Water hen, you know?

– Water hen? What water hen? What exactly are you two talking about?

– No, no, no. It is a play. A play by Stanisław Ignacy Witkiewicz.

– Who? What?

Nie wiedział, czemu ani na co czekają w dusznej szklarni, więc przymknął oczy i oparł czoło o kolana. Otrząsnął się jednak nagle i poderwał z miejsca, bo okazało się, że został sam w całym rozległym wnętrzu. Na drugim końcu szklarni mignęła mu jeszcze czyjaś biała koszulka. Popędził w tamtą stronę, przeskoczył próg i z całym impetem wpadł na wysokie na dobre dwa metry ogrodzenie z żelaznych prętów, które zaczynało się zaledwie krok za tylnymi drzwiami szklarni. Ten w białej koszulce przekładał już nogi przez szczyt parkanu, uważając, by nie zaczepić gumową podeszwą trampka o dyndający tam obluzowany drut kolczasty. Potem rozległ się stłumiony odgłos uderzenia pary stóp o ziemię.

– Skacz, Anglik, idziemy się kąpać!

Zachęcany gestami dziewczyn zza parkanu, wdrapał się mozolnie, stopami szukając oparcia na gładkich prętach, podciągnął się, oparł gołym brzuchem o górną krawędź i powoli podkurczył drugą nogę. Po paru sekundach stał już w kucki na ogrodzeniu, mając do wyboru – skoczyć w ciemność lub wracać. Do szklarni, do marchwi w furgonetce? Nie balansował przecież na czubku muru berlińskiego.

Upadł na ziemię po drugiej stronie, podniósł się szybko i popędził przez strzyżony trawnik w stronę żywopłotu. Rozgarnął gałęzie w ciasnym przesmyku, zza którego biło światło jarzeniowych latarni, i zamarł. Naga dziewczyna skakała do srebrnej wody, w której kipiało już od kąpiących się postaci. Po sekundzie woda znów wystrzeliła do góry. Pływali wszyscy, na brzegu pozostały tylko ich porozrzucane ubrania.

Miał przed sobą basen pływacki, odkryty, lecz z trzech stron chroniony ogrodzeniem z matowego szkła. Wokół jarzeniowych latarni w narożnikach obiektu krążyły miliony oszołomionych nocnych owadów. Słychać było jedynie plusk wody i niedalekie dudnienie towarowego pociągu. Stanął nad cementowym brzegiem, zzuł buty, pochylił się i zanurzył czubki palców w nagrzanej przez cały dzień, iskrzącej się toni. Tuż przed nim wynurzyła się spod powierzchni czarnowłosa dziewczyna, ta sama, która przedtem poczęstowała go papierosem. Lewą ręką odgarnęła włosy, które zalepiały jej oczy, prawą zaś złapała go za ramię i jednym szarpnięciem pociągnęła za sobą w wodę. Kiedy się odwracała, by zanurkować, światło latarni załamało się białymi ognikami w kroplach na jej ciemnych piersiach. Nie sprawdziła nawet, czy wciągnięty do zabawy przybysz płynie za nią, czy też gramoli się z powrotem na wykładany kafelkami brzeg.

– Aaaameryka nie basen! – dosłyszał zachwycony okrzyk, kiedy się wynurzył. Wypluł nową porcję wody. Od chloru załaskotało go w nozdrzach.

Było mu wszystko jedno, co stanie się dalej, więc po chwili po prostu przymknął oczy i biorąc głęboki oddech, zanurkował w głębinę, na samo chropowate dno, którego wreszcie dotknął czubkami palców. Stało mu się naraz obojętne, czy się jeszcze wychyli na powierzchnię. Zacisnął powieki i na próbę zwinął się w kłębek tuż nad betonem. W skroniach miło pulsowała krew, popychana naprzód połączonym rytmem chemikaliów, zmęczenia i strachu, które w pewnej chwili, dobrze po trzeciej nad ranem, przeszły w zupełny spokój. Płynął pod wodą, która nie była zimna ani gorąca. Powietrze przestało być konieczne do życia. Wystarczyło mocniej zamknąć oczy, by do reszty zatracić orientację wśród biegunów nocnego świata. Przedświt. Nad Morzem Północnym wisi mgła, szare chmury, zielone i białe światełka latarniowców wyznaczają tor wodny przed ujściem rzeki, śpią wąskie drewniane barki na kanale, który łączy krainę nadmorskich moczarów z przemysłową krainą środkowych hrabstw. Sine niebo napiera ze wszystkich stron, omywa skórę coraz zimniejszym powiewem. Zza cieśnin, od płaskich łąk, które się ciągną od Holandii ­coraz dalej na wschód, idzie biały opar, zasnuwając ceglane miasta nad wąskimi, cembrowanymi rzekami.

Kiedy wreszcie wynurzył głowę, znajdował się w najciemniejszym kącie basenu. Rozlepił oczy i pożałował, że jednak wypłynął. W świetle lamp wyraźnie ujrzał postaci w ciemnych mundurach, pędzące wzdłuż przeciwległego brzegu w pościgu za dwójką golasów. Inna para funkcjonariuszy usiłowała zdjąć z parkanu chłopaka uczepionego pazurami przy szczycie. Mundurowy z wilczurem na smyczy biegł w stronę krzaków, za którymi musiała zniknąć reszta towarzystwa, odwrócił się jednak, bo jeden z golasów rzucił się pod nogi ścigających, strącając pierwszego prosto do wody. Następny funkcjonariusz był szybszy i zanim leżący chłopak zdążył poderwać się na nogi, wymierzył mu kopniaka w żebra.

– Puszczać psa!

– Uwaga, głowa!

– Łapcie skurwysynów…

– Dziewczyny łapcie!

Uderzony buciorem w brzuch chłopak zwinął się z bólu, ale zanim zdążył nań spaść kolejny cios, drugi z nagusów trzasnął mundurowego pięścią w ucho. Pofrunęła w bok czapka z lakierowanym daszkiem. Chłopak, który zahaczył o druty na szczycie płotu, wyszarpnął się, skoczył i powiewając zarzuconą na ramiona koszulką, zniknął w ciemno­ściach po drugiej stronie. Uderzony mundurowy przykucnął i zaczął szukać czegoś przy biodrze, ale było już za późno, bo ostatni golas znikał właśnie pośród ozdobnych krzewów strzeżonego obiektu.

Pies szczekał jeszcze długo, a dwie pary mundurowych przeszukiwały z latarkami cały teren. Na szczęście nie zbliżali się do krawędzi basenu, więc nie dojrzeli pływaka, który szczękał zębami, starając się stopić w jedno z zielonkawym tłem narożnika. Potem zniknęli za krzakami, oddalając się rozproszonym szykiem wzdłuż ogrodzenia. Z oddali błyskały ich latarki.

Było mu tak zimno, że nie czekał dłużej. Wygramolił się na obramowanie basenu i na zesztywniałych nogach zrobił dwa niepewne kroki przed siebie. Okropnie bolało go ścięgno Achillesa. Kuśtykając, dotarł do ogrodzenia, za którym trwała ciemność. Gdy skradał się przez murawę, udało mu się jeszcze naciągnąć na grzbiet szarą koszulę ze stójką zamiast kołnierza. Podniósł tę koszulę z brzegu basenu, gdzie leżała porzucona tuż przy jego własnych półbutach. Ze strachu przed powrotem patrolu przemknął nad dwumetrowym parkanem jak ptak. Takie miał przynajmniej wrażenie, lądując na zdrowej nodze w grządce mieczyków.

Był w cudzym ogrodzie. Kiedy ukradkiem mijał dom, z werandy rozniosło się ujadanie psa, ale na szczęście do furtki było blisko. W mgnieniu oka, zanim w oknach domu zapłonęło światło, znalazł się na ulicy, czy raczej willowej alei. Kontury domów zaczynały coraz wyraźniej majaczyć w szarówce. Przeszedł kilkaset kroków, aż do skrzyżowania z szerokim, wysadzanym drzewami bulwarem, którego środkiem biegł podwójny rząd tramwajowych szyn. Wilgotny opar snuł się między kolcami żywopłotów, oddzielających torowisko od obu jezdni.

Przycupnął na ławce pod czerwoną wiatą przystanku tramwajowego. Miał słabą nadzieję, że uda mu się ustalić strony świata. Najlepiej byłoby oczywiście zapytać o drogę do centrum policjanta. Uśmiechnął się krzywo sam do siebie. Z gałęzi nad wiatą dobiegało coraz głośniejsze ćwierkanie miejskich ptaków.

Musiał się zdrzemnąć z głową opartą o kolana, bo kiedy podniósł wzrok, odkrył, że jest już zupełnie jasno. Nadal siedział na ławce – na skwerku przed ceglaną, staroświecką zajezdnią tramwajową, przed którą manewrowały ze zgrzytem pierwsze szaroniebieskie wozy. Podniósł się i uśmiechnął niepewnie do tramwajarzy, których grupa w drodze do portierni zatrzymała się przy wiacie i przyglądała zjawie w aresztanckiej koszuli i czarnych półbutach wzutych na gołe, podrapane nogi. Ciekawskich przybywało z minuty na minutę, bo mimo iż jedni znikali za bramką portierni, wciąż podchodzili nowi. Nie rozumiał, co mówią, choć trudno było udawać, że gesty całej gromady i chrypli­we uwagi nie dotyczą jego właśnie, tylko, powiedzmy, wyników ligi piłkarskiej. Bał się tych ludzi, choć tak samo jak oni miał na grzbiecie szary materiał, a na nogach niezgrabne buty, włosy miał zlepione w strąki, a oczy czerwone z braku snu.

Nie umiał niczego wyczytać z tych twarzy ani nawet zorientować się, czy tutejsi ludzie patrzą wrogo, czy tylko z ciekawością, jak rybacy mogliby spoglądać na chorego morskiego stwora, wyrzuconego na ich wioskową plażę. Większość gapiów odstąpiła jednak po chwili. Siedział teraz prawie sam, śledząc wzrokiem szlak pęknięcia w cementowym chodniku. Mógł tylko milczeć albo próbować wytłumaczyć wszystko od samego początku. Pierwsze wyjście było tym łatwiejsze, że nikt nie zadawał mu żadnych pytań. Cynobrowy przestwór między drzewami parku po drugiej stronie ulicy nabiegał złotą barwą. Wróbel skakał wokół rozduszonego sreberka od lodów, dziobiąc przyschnięte resztki. Ulicą co chwila przeciągał teraz samochód – czasem kanciasty wóz osobowy, a czasem rozdzwoniona ciężarówka. Do wróbla dołączył drugi.

Kiedy zdumiewająca pustka, jaką w sobie teraz czuł, zaczęła gęstnieć w skurcz krtani, w pieczenie, które wcale nie przynosiło ulgi zapuchniętym od chloru powiekom, i kiedy nie pozostawało już właściwie nic innego, jak tylko wrócić na ławkę pod wiatą i czekać w coraz ostrzejszym świetle, aż zza najbliższego pagórka wypadnie kawaleria Stanów Zjednoczonych – wtedy właśnie rozległ się dzwonek.

– Pasażer! Wsiadasz? Obudź się, pasażer! Nie śpij, bo cię zgarną! – wrzeszczał z rozchylonych drzwi pucołowaty motorniczy, bardzo młody i rozczochrany. Widząc wahanie podrapanego chudzielca, stojącego na przystanku w samej koszuli i półbutach, ponowił gest.

– Wsiadaj, przewieziesz się!

Anglik spojrzał mu prosto w oczy.

I wsiadł.Mordercy polskich kur

Pękło drewniane niebo i w zgrzycie zardzewiałych gwoździ usunęło się z jękiem. Zadrżały kanciaste węgły świata. Nad grzebieniami stadka stłoczonego w kącie zapłonęły gwiazdy. A wówczas spośród gwiazdozbiorów, z granatowego i mrocznozielonego przestworu, wychynęły dwie mocarne pary rąk i prędko, drapieżnie pochwyciły pierwszą z brzegu kurę, by wrzucić ją, oszołomioną i bezbronną, do podstawionego wora. Potem na jakieś pół minuty nastała cisza. Szeleścił tylko co chwila sizalowy worek.

– Jedna wystarczy? – zachrypiało z nieba. Potem zakołysały się trawy, zgięte pod ciężarem dachu, jednym szarpnięciem zerwanego z budy i delikatnie odłożonego na bok, by nie przeszkadzał dziełu.

– Gdzie tam wystarczy – oddudniło z wysoka. – Wszyscy głodni. Żal ci bezkartkowego ptactwa? Zapuść sierp i rżnij!

Dwie pary rąk zanurkowały ponownie w skrzyni kurnika, przerobionego chyba z klatki na króliki, i uniosły do wora kolejną ofiarę, mniej spokojną niż pierwsza. Reszta mieszkańców skrzyni zerkała bojaźliwie, ale nie ruszała się – patrzyła tylko, jak kolejna towarzyszka znika w czarnej dziurze pośród gwiazdozbiorów, w ciszy, szumie liści, w nieskończonej przestrzeni, wypełnionej sapaniem oprawców wielkich jak wieże. W miejscu zwykłej mozaiki słojów drewna i płatów papy gorzały letnie konstelacje. Niskie gałęzie nocnego ogrodu rozczapierzały się nad skrzynią niczym nad zbitą z desek arką, którą rzeczne prądy przyniosły aż na niestrzyżony trawnik na tyłach poniemieckiej willi. A potem drewniane niebo na powrót krzywo zasunęło się nad całym stadkiem.

– Nasadzę im ten daszek, bo lumbago dostaną…

Do pomroczniałego wnętrza docierał teraz tylko szelest worka wleczonego po ogrodowej ścieżce, potem jęk drucianej siatki i podwójne klaśnięcie podeszew o płyty chodnika.

Kury przekrzywiły głowy.

– Marnujemy czas, nie? Kartki, srartki, kombinuj… – wciąż słychać było basowy szept. – A tu pełne ogrody, tylko bierz. Idziemy do wspólnoty pierwotnej, uczyłem się przed maturą. Bo kategorie się zacierają.

– Iii… imperatywy też. Te się dopiero zacierają… – doleciało jeszcze z gardzieli willowej uliczki.

Kury przycupnęły i zadrzemały. A potem, po niewiadomym, lecz nie za długim czasie, drewniane niebo zakołysało się od jęku syreny. Na ulicy zgrzytnęły hamulce, trzasnęły drzwiczki samochodu. I zaraz trzasnęły znowu. I jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze.

– Co jest, jak rany?

– Nie chcą się zamknąć, panie chorąży. Nowy wóz, a nie chcą. No nie mogę!

– To pierdolnijcie nimi, jak trzeba!

– Odlecą.

– To się zdrutuje. – I innym tonem wypowiedziane słowa: – To niby pan nas wzywał? Że napad? My tu na sygnale, i co? Gdzie napad?

– No nie napad, ale bandytyzm, panie, sadycyzm. Złodziejstwo… Już drugi raz mi tak… Co to wtedy za pierwszym razem panowie nie przyjechali, bo dyżurny na Jaworowej powiedział, żeby mu dupy nie zawracać, bo panowie łapią nadajnik, ale co ja zrobię, jak mi tutaj kury…

– Nie panu jednemu, nie panu pierwszemu, od razu powiem. – Trzasnęła zapałka, której błysk przez szparę omiótł wnętrze skrzyni. – Tfu, same patyki w tych popularnych… My co noc mamy meldunki o królikach, kurach. Ale nas teraz rozliczają z przeciwnika wewnętrznego, nie z drobiu. O, włamania nawet nie było, kłódka wisi, jak trzeba.

– Ale daszek ktoś wyrwał. Z korzeniami, psiakrew, wyrwał.

Stadko zatupotało w miejscu, bo niebo odsunęło się znowu.

– Dwóch brak, o… Tej i tej nie ma!

– Nie widzę.

– Bo ukradli!

W paciorkowatych oczach stadka co półtorej sekundy migał fioletowy rozbłysk policyjnej lampy na dachu wozu, rwący ciemność na drobne, zaraz się zrastające strzępki. Ten sam rozbłysk widać było dobrze z odległości mniej niż pół kilometra, z balkonu na szóstym, przedostatnim piętrze bloku obrośniętego dzikim winem, okolonego lipami i akacjami pachnącymi nieprzytomnie nawet o północy. Na cementowej posadzce balkonu leżał worek i poruszał się nieznacznie.

– Leżeć, skowroneczki. Jeszcze ranek nie tak bliski – odezwał się karcąco pod adresem worka ktoś, kto stał na balkonie, pod sobą mając ciemność, baloniaste, pachnące korony drzew, uśpione dalsze bloki i przycupnięte u ich ślepych ścian wille – jedne stare, poniemieckie, piernikowe, kanciaste i z czerwonymi dachami, z ogródkami, o dziobatych tynkach, i te nowe, płaskie, podobne do bladych kostek smalcu. Dalej był park, cmentarz, pusta pętla tramwajowa, kolejne willowe uliczki, których perspektywę zamykały daleka bryła szpitala wojskowego i budynek telewizji za nasypem kolejowym. Niewielki świat, przycupnięty w atramentowym roztworze nocy, po której firmamencie zniżała się para zielonych i niebieskich światełek.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38­-300 Gorlice

tel./fax +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38­-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie II
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: