Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nocne kompozycje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nocne kompozycje - ebook

Kariera muzyczna Maggie to nieustające pasmo sukcesów. Niestety, w życiu osobistym los nie jest dla niej tak łaskawy. Na skutek dramatycznych wydarzeń przypadkiem trafia do małego miasteczka i pod wpływem impulsu kupuje stary dom. Ma nadzieję, że z dala od zgiełku Los Angeles i Hollywoodu wreszcie odzyska spokój. Jednak wkrótce okazuje się, że jej dom skrywa wiele mrocznych tajemnic. Przed laty zginął w nim poprzedni właściciel, a sprawa nie jest zamknięta…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9938-9
Rozmiar pliku: 550 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Co ty, do diabła, tutaj robisz?!

Maggie, klęcząc na czworakach, nie podniosła nawet głowy.

– Ciągle ta sama piosenka, C.J.?

C.J. obciągnął kaszmirowy sweter. Potrafił uczynić z zamartwiania się prawdziwą sztukę. Niepokoił się o Maggie. Ktoś musiał. Spojrzał na jej brązowe włosy związane byle jak na czubku głowy. Miała długą, wiotką szyję, była drobna, szczupła i sprawiała wrażenie kruchej. C.J. zawsze kojarzyła się z dziewiętnastowiecznymi angielskimi arystokratkami. Być może one też w swoich filigranowych, smukłych ciałach gromadziły niewyczerpane zasoby energii.

Maggie miała na sobie sprany podkoszulek i równie sprane dżinsy. I brudne ręce. C.J. przeszedł dreszcz: wiedział, do jakiej magii zdolne są te wytworne, delikatne dłonie.

Faza, pomyślał. Maggie ma fazę. Był dwa razy żonaty, miał za sobą kilka luźnych związków i zdawał sobie sprawę, że kobiety od czasu do czasu miewają humory. Musnął starannie przystrzyżone jasne wąsy. Ostrożnie, łagodnie sprowadzi Maggie z powrotem na ziemię, przywróci jej poczucie rzeczywistości.

Rozejrzał się. Wokół tylko drzewa, skały, kompletne pustkowie. Ciekawe, czy są tu niedźwiedzie, przemknęło mu przez głowę. W realnym świecie takie stwory trzyma się w zoo. Popatrując nerwowo, czy nie dojrzy między drzewami jakiegoś zagrożenia, spróbował jeszcze raz.

– Jak długo zamierzasz tak się zachowywać, Maggie?

– Niby jak, C.J.? – Miała niski, zmysłowy głos. Sprawiał, że mężczyźni marzyli, by budziła się u ich boku.

Ta dziewczyna doprowadzała go do furii. C.J. przeczesał palcami świetnie ostrzyżone włosy. Co ona robi blisko pięć tysięcy kilometrów od Los Angeles, pełzając po lesie na czworakach? Czuł się za nią odpowiedzialny. Wypuścił powietrze z płuc – stary nawyk, zawsze tak robił, kiedy napotykał na opór. Negocjacje to była jego specjalność. Musi przemówić jej do rozumu. Przestąpił z nogi na nogę, ostrożnie, żeby nie ubrudzić eleganckich pantofli.

– Kocham cię, maleńka. Wiesz przecież. Wracaj do domu.

Maggie odwróciła się i posłała mu uśmiech, jeden z tych, rozświetlających całą twarz. Usta, którym tylko trochę brakowało, by były za szerokie, lekko szpiczasta broda i wysokie kości policzkowe. Wielkie brązowe oczy, a w nich żywy błysk. Nie była to twarz przyprawiająca o niemy zachwyt, a jednak nawet teraz, bez makijażu, z umazanym ziemią policzkiem, Maggie Fitzgerald przyciągała uwagę. Była osobą ze wszech miar interesującą.

Przysiadła na ziemi, zdmuchnęła spadający na oczy kosmyk i spojrzała na zachmurzonego C.J. Wzruszał ją i śmieszył. Jedno i drugie przychodziło jej z łatwością.

– Ja też cię kocham, a teraz przestań utyskiwać jak stara baba.

– Nie masz tu nic do roboty – próbował tłumaczyć. – Po co łazisz na czworakach? Jesteś cała umorusana ziemią.

– Lubię to.

Pełen naturalności ton, jakim to powiedziała, oznaczał prawdziwe kłopoty. Gdyby krzyczała, kłóciła się, łatwiej by mu z nią poszło. Nieporównanie łatwiej. Przełamać ten spokojny upór zdawało się ponad ludzkie siły. Jak wspinaczka na Mount Everest. Niebezpieczna i wyczerpująca. C.J. był mądrym człowiekiem, zmienił więc taktykę.

– Rozumiem, że chciałaś się wyrwać, odetchnąć. Nikt bardziej nie zasłużył na odpoczynek. Dlaczego nie pojedziesz na dwa tygodnie do Cancuun albo nie polecisz na zakupy do Paryża?

Maggie strzepnęła resztki ziemi z bratków, które właśnie posadziła. Nie najlepiej wyglądały. Podniosła się z kolan.

– Możesz mi podać konewkę?

– Nie słuchasz tego, co mówię.

– Ależ słucham. – Wyciągnęła rękę i sama sięgnęła po konewkę. – Byłam już w Cancuun, a ciuchów mam tyle, że nie wiem, co z nimi robić.

C.J. spróbował od innej strony.

– To nie tylko moje zdanie – zaczął, patrząc, jak Maggie podlewa bratki. – Wszyscy twoi znajomi, którzy dowiedzieli się o twoim pomyśle, uważają, że...

– Że mi odbiło? – podsunęła. Za dużo wody, pomyślała, widząc, jak kwiatki w oczach oklapły. Musi jeszcze dużo się nauczyć. – C.J., pomógłbyś, zamiast besztać mnie jak dziecko i namawiać do czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty.

– Pomóc ci? – oburzył się, jakby mu zaproponowała, że doda do najprzedniejszej whisky wody z kranu.

Maggie parsknęła śmiechem.

– Podaj mi te petunie. – Wbiła ponownie w ziemię niewielki szpadel. – Ogrodnictwo zbliża człowieka do natury – stwierdziła sentencjonalnie.

– Nie mam ochoty zbliżać się do natury.

Zaśmiała się ponownie. Dla C.J. kontakt z naturą kończył się na wejściu do basenu z chlorowaną wodą, i to podgrzewaną, ma się rozumieć. Jeszcze kilka miesięcy temu o sobie mogła powiedzieć to samo. Jednak znalazła inny świat, którego, zresztą, wcale nie szukała. Gdyby nie przyjechała na Wschodnie Wybrzeże, żeby pracować nad muzyką do nowego musicalu, gdyby po długich, wyczerpujących próbach nie ruszyła na południe wiedziona irracjonalnym impulsem, nigdy nie odkryłaby sennego miasteczka w Blue Ridge.

Tak naprawdę nie wiemy, gdzie jest nasze miejsce dopóty, dopóki nie natkniemy się na nie przypadkiem. Maggie jechała po prostu przed siebie i trafiła do domu.

Może to los przywiódł ją do maleńkiego Morganville u podnóża gór: kilkadziesiąt budynków, stu czterdziestu dwóch mieszkańców, kilka farm, parę samotnie stojących domów. Przy furtce jednego zobaczyła tablicę „Na sprzedaż”. Nie zastanawiała się, nie targowała, nie żywiła wątpliwości. Podpisała umowę i po miesiącu była właścicielką liczącej dwanaście akrów posiadłości oraz dwupiętrowego drewnianego domu.

Nie dziwiła się specjalnie, że znajomi mogli martwić się o stan jej umysłu. Zostawiła rezydencję z marmurami i basenem dla starego budynku i zarośniętego ogrodu. Bez oglądania się za siebie.

Przyklepała ziemię wokół petunii i przysiadła na piętach. Sadzonki wyglądały trochę lepiej niż bratki. Może zaczynała chwytać, o co chodzi.

– I co myślisz?

– Myślę, że powinnaś wrócić do Los Angeles i dokończyć muzykę.

– Pytałam o kwiaty. – Podniosła się i otrzepała dżinsy. – Pracuję nad muzyką tutaj.

– Jak możesz pracować tutaj?! – C.J. wyrzucił w górę ręce gestem, który uwielbiała, tyle było w nim teatralności. – Jak mogło przyjść ci do głowy, aby mieszkać w tej dziczy?

– Niby dlaczego w dziczy? Bo nie ma tu siłowni i butików na każdym rogu? – Chcąc złagodzić ostre słowa, ujęła C.J. pod ramię. – No dalej, weź głęboki oddech! Świeże powietrze ci nie zaszkodzi.

– Ludzie nie doceniają smogu – mruknął C.J. Był agentem Maggie, ale uważał się za jej przyjaciela. Być może był nawet jej najlepszym przyjacielem, od kiedy umarł Jerry. Znowu zmienił ton, tym razem na łagodny: – Wiem, że masz za sobą trudny okres. Może z Los Angeles wiąże się zbyt wiele bolesnych wspomnień, ale nie możesz zakopywać się na tym odludziu.

– Nie zakopuję się. – Uścisnęła dłonie C.J., zapominając, że jej są uwalane ziemią. – Pochowałam Jerry'ego prawie dwa lata temu. To zupełnie inny rozdział mojego życia, C.J., i nie ma nic wspólnego z obecną decyzją. Tu jest mój dom. Nie wiem, jak ci to inaczej wytłumaczyć. Czuję się tutaj szczęśliwsza niż kiedykolwiek w Los Angeles.

Wiedział, że wali głową w mur, ale spróbował jeszcze raz. Objął ją ramieniem, jakby była małym dzieckiem, które zbłądziło.

– Popatrz na ten dom.

Rzeczywiście budynek nie prezentował się imponująco. Farba obłaziła, w podłodze ganku brakowało kilku desek, okiennice zwisały smętnie na starych, zardzewiałych zawiasach. Ale Maggie widziała jak słońce odbija się w szybach, tworząc tęczowe refleksy.

– Nie powiesz mi, że chcesz tu mieszkać.

– Trochę farby, kilka gwoździ – zbyła C.J. Dawno zrozumiała, że zewnętrzne problemy najlepiej ignorować. A te prawdziwe kryją się pod powierzchnią, nieuchwytne, nie zawsze dostrzegalne. – Ten dom ma szansę odżyć.

– Ten dom ma szansę zawalić ci się na głowę.

– W zeszłym tygodniu naprawiłam dach. Przyszedł taki jeden miejscowy i po kłopocie.

– W promieniu kilkunastu kilometrów nie ma żadnych miejscowych. Chyba że elfy i gnomy.

– W takim razie może to był gnom. – Maggie rozprostowała zesztywniałe plecy. – Mógł mieć metr sześćdziesiąt, ale był silny jak wół – pokpiwała. – Na imię ma Bog.

– Maggie...

– Bardzo sympatyczny człowiek. Obiecał, że zajmie się wszystkimi ważniejszymi naprawami.

– W porządku. Znalazłaś gnoma, który zna się na ciesiołce i zrobi ci remont. A co z tym? – C.J. zatoczył ręką, wskazując otoczenie: głazy, chwasty i gęste zarośla.

Nawet największy optymista nie mógłby nazwać kawałka gruntu „trawnikiem”. Tuż obok domu rosło przysadziste drzewo niebezpiecznie nachylone w jego stronę. Zaniedbana od lat winorośl rozkrzewiła się dziko. Wszystko tu wyrosło, jak chciało, tworząc zielone chaszcze.

– Zamek Śpiącej Królewny – szepnęła Maggie. – Będzie mi trochę przykro usuwać te zielska, ale pan Bog obiecał, że i w tym mi pomoże.

– Ma koparkę?

Maggie przechyliła głowę i uniosła brwi. Ludziom powyżej czterdziestki musiałaby przypominać teraz swoją matkę.

– Polecił mi projektanta zieleni. Twierdzi, że Cliff Delaney jest najlepszy w całym hrabstwie. Przyjdzie dzisiaj po południu, żeby zobaczyć, co jest do zrobienia.

– Jeśli jest mądry, spojrzy na wykroty, które nazywasz drogą dojazdową, i pojedzie dalej.

– Sarkasz, a jednak dojechałeś pod sam dom tym wynajętym mercedesem. – Obróciła się, zarzuciła C.J. ręce na szyję i ucałowała go. – Dziękuję, że chciało ci się lecieć tutaj z Kalifornii i że się o mnie martwisz. Nie myśl, że tego nie doceniam. – Zmierzwiła mu włosy: na taki gest nikt inny nie mógłby sobie pozwolić. – Wierz mi, naprawdę wiem, co robię. A patrząc z zawodowego punktu widzenia, moja praca tylko zyska na tej zmianie.

– To się okaże – mruknął C.J. i dotknął policzka Maggie. Jest jeszcze na tyle młoda, by mieć szalone marzenia, pomyślał. I taka wzruszająca przez to, że w nie wierzy.

– Nie o twoją pracę się martwię.

– Wiem. – Głos zabrzmiał łagodniej. Maggie nigdy nie starała się panować nad swoimi uczuciami, pozwalała raczej, by one nią kierowały. – Potrzebuję spokoju, który mam tutaj. Po raz pierwszy w życiu zsiadłam z karuzeli. Rozumiesz? Czuję wreszcie twardy grunt pod nogami i bardzo mi z tym dobrze.

Znał Maggie na tyle, by wiedzieć, że w żaden sposób nie odwiedzie jej od podjętej decyzji. Może rzeczywiście powinna odpocząć?

– Muszę już jechać, jeśli mam zdążyć na samolot – powiedział. – Skoro uparłaś się tu zostać, obiecaj, że będziesz do mnie dzwoniła codziennie.

Maggie znowu go pocałowała.

– Raz w tygodniu – oznajmiła. – Za dziesięć dni będziesz miał muzykę do „Heat Dance”. – Otoczyła go ramieniem i podprowadziła do mercedesa. – Bardzo podoba mi się ten film. Jest lepszy, niż wyobrażałam sobie po przeczytaniu scenariusza. Muzyka pisze się sama.

C.J. odchrząknął i rzucił ostatnie spojrzenie na dom.

– Jeśli poczujesz się samotna...

– Nie poczuję się. – Maggie ze śmiechem popchnęła go do samochodu. – Odkryłam, jak bardzo potrafię być samowystarczalna. Leć szczęśliwie i przestań o mnie się martwić.

Słabe szanse, pomyślał i odruchowo włożył rękę do kieszeni, żeby upewnić się, czy ma aviomarin.

– Przyślij mi muzykę. Jeśli okaże się sensacyjna, może przestanę się martwić... trochę.

– Jest sensacyjna. – Cofnęła się, robiąc C.J. miejsce do wykręcenia samochodu. – Ja jestem sensacyjna! – zawołała, kiedy uruchomił silnik. – Powiedz znajomym, że postanowiłam kupić kozy i kury.

Mercedes zatrzymał się gwałtownie.

– Maggie...

Parsknęła śmiechem.

– Nie teraz. Może jesienią – uspokoiła go, przerażona, że gotów wysiąść z wozu i zacząć namowy od początku. – Przyślij mi trochę czekoladek Godiva.

To już brzmi lepiej, pomyślał C.J., wrzucając bieg. Za sześć tygodni Maggie będzie z powrotem w Los Angeles. Zerknął jeszcze w lusterko wsteczne. Widział jej drobną, szczupłą postać na tle gęstwiny roślin i rozpadającego się domu. Wzdrygnął się. Tym razem jednak nie był to dreszcz obrzydzenia wobec „natury”, raczej lęk, graniczące z pewnością przeczucie, że nie będzie na tym pustkowiu bezpieczna.

Pokręcił głową i odszukał w kieszeni buteleczkę ze środkami uspokajającymi. Wszyscy mu powtarzali, że za bardzo się przejmuje.

Samotna, pomyślała Maggie, patrząc, jak mercedes podskakuje na wertepach. Nie, nie czuła się tak. Miała pewność, że nigdy nie poczuje się samotna w nowym domu. Raptem dopadły ją złe przeczucia, ale odegnała je szybko, mówiąc sobie, że to jakiś absurd.

Odwróciła się i powoli ruszyła do stojącego na wzniesieniu domu. Drzewa zaczynały dopiero puszczać pąki, ale za kilka dni dom otoczy zielona ściana. Zimą będzie tu biało-czarny pejzaż, lód na gałęziach, oblodzone głazy. Jesienią za oknami pojawi się wielobarwny kilim we wszystkich odcieniach żółci, brązów i czerwieni. Nie, nie będzie tutaj samotna.

Po raz pierwszy w życiu może odcisnąć ślad na miejscu, w którym mieszka. To wyłącznie jej miejsce. Błędy, które tu popełni, będą tylko jej błędami. Podobnie jak małe triumfy, które tu odniesie. Prasa nie będzie porównywała domku w zachodnim Marylandzie z rezydencją jej matki w Beverly Hills ani z willą ojca na południu Francji. Jeśli dopisze jej szczęście, bardzo dużo szczęścia, prasa w ogóle tu nie trafi. A ona będzie pisać muzykę i żyć spokojnie z dala od ludzi.

Jeśli stawała bez ruchu i zamykała oczy, natychmiast otaczała ją muzyka. Nie ptasie koncerty – granie powietrza w gałęziach drzew. Kiedy wytężała słuch, dochodził cichy szmer małego potoku po drugiej stronie drogi. To była muzyka ciszy. Bogata, zorkiestrowana jak symfonia.

Miała już dość blichtru świata. Miała go dość od dawna, ale nie wiedziała, jak się z niego wyrwać. Kiedy twoje narodziny odnotowywane są przez międzynarodową prasę, gdy kolorowe magazyny zachwycają się, że zaczęłaś chodzić, powiedziałaś pierwsze słowo, możesz potem nie wiedzieć, że istnieje inne życie.

Jej matka była jedną z największych amerykańskich pieśniarek bluesowych. Ojciec, aktor dziecięcy, został uznanym reżyserem. Fani na całym świecie śledzili związek tej pary, a pojawienie się Maggie na świecie celebrowano jak narodziny księżniczki krwi. Maggie żyła jak księżniczka. Złote karuzele i białe futerka. Miała szczęście, bo rodzice ją uwielbiali tak jak siebie nawzajem. Miłość kompensowała to, co w show-biznesie trudne do zniesienia: umowność, bezwzględność. Miłość i bogactwo chroniły ją przed światem. Nazwisko wystawiało na widok publiczny.

Jako nastolatka, na każdej randce była prześladowana przez paparazzi. Ją to bawiło, chłopców frustrowało. Pogodziła się z tym, że jej życie jest własnością publiczną. Od początku tak było.

Kiedy samolot rodziców rozbił się w szwajcarskich Alpach, miała osiemnaście lat. Jej świat się rozsypał. Prasa rozpisywała się o jej rozpaczy. Nie protestowała. Rozumiała, że ludzie opłakują razem z nią śmierć dwojga swoich ulubieńców.

Potem pojawił się Jerry: przyjaciel, kochanek, wreszcie mąż. I znowu życie nabrało wymiaru fantazji, by przynieść kolejną tragedię.

Nie będzie o tym teraz myśleć, powiedziała sobie, biorąc do ręki szpadel i atakując ponownie kamienistą ziemię. Tak naprawdę została jej muzyka. Z muzyki nigdy by nie zrezygnowała. Nie potrafiłaby. Muzyka stanowiła część jej samej. Komponowała obsesyjnie, w zachwycie, nieustannie. Sama nigdy nie występowała, obdarowywała innych swoim talentem.

Miała dwadzieścia osiem lat, dwa Oskary, pięć nagród Grammy i Tony. Mogła usiąść przy fortepianie i zagrać z pamięci każdy utwór, jaki kiedykolwiek napisała. Nagrody ciągle leżały w pudłach, które przyleciały z Los Angeles.

Mała rabata, którą właśnie zakładała w pocie czoła, była dziełem serca. Umieszczona tak, że nikt jej pewnie nigdy nie zobaczy poza Maggie. Sprawiło jej przyjemność, że mogła ubarwić kawałek ziemi, który uważała za własny. Maggie pracowała i nuciła. Zapomniała o niemiłym uczuciu, jakie ogarnęło ją po odjeździe C.J.

Cliff Delaney zwykle nie robił wycen i nie sporządzał wstępnych projektów. Już nie musiał. Od sześciu lat firma prosperowała na tyle dobrze, że wysyłał na pierwsze rozmowy jednego z dwóch najlepszych pracowników. Zazwyczaj oni też później prowadzili roboty, on sam włączał się dopiero w końcowej fazie, kiedy zaczynały się subtelności i zabawa w detale. Jeśli zlecenie było ciekawe, zaglądał czasami na miejsce, coś sugerował, ale to wszystko. Tym razem zrobił wyjątek.

Znał dom Morgana. William był jednym z tych Morganów, od których nazwiska miasteczko wzięło nazwę. Dziesięć lat temu jego samochód stoczył się do Potomacu i od tego czasu budynek stał pusty. Pozbawiony od samego początku uroku, surowy, wzniesiony na niewdzięcznej ziemi. Jednak przy odpowiednim podejściu można tam wyczarować piękne otoczenie. Bardzo wątpił, czy dama z Los Angeles potrafi wykazać się odpowiednim podejściem.

Słyszał o niej, ma się rozumieć. Każdy, kto przez ostatnie dwadzieścia osiem lat zaglądał przynajmniej od czasu do czasu do gazet, musiał słyszeć o Maggie Fitzgerald. Morganville ożywiło się, kiedy przyjechała. Sensacja była jeszcze większa niż po ucieczce żony Lloyda Messnera z dyrektorem banku.

Miasteczko żyło ospałym rytmem. Wydarzeniem był zakup nowej armatki wodnej i doroczna parada w Dniu Założyciela. Dlatego Cliff zdecydował się zostać, choć w jego sytuacji mógł mieszkać, gdzie chciał. Tu się wychował, znał ludzi, akceptował ich poczucie jedności, różne wady. Co więcej, rozumiał ziemię. Bardzo wątpił, czy opromieniona sławą kompozytorka z Kalifornii też ją zrozumie.

C.J. dawał jej sześć tygodni na powrót do Kalifornii, Cliff trzy, zanim ją jeszcze zobaczył. Liczył, że uda mu się coś zdziałać, zanim Maggie Fitzgerald znudzi się wiejskim życiem i wsiądzie do samolotu.

Skręcił z szosy w polną drogę prowadzącą do domu Morgana. Nie był tu całe lata. Posesja wyglądała gorzej, niż ją zapamiętał. Deszcze i zaniedbanie uczyniły drogę niemal nieprzejezdną. Gałęzie zarośli, porastających z obu stron pobocze, uderzały o karoserię. Pierwsza rzecz to zrobić porządek z drogą, myślał Cliff, pokonując wykroty. Trzeba ją wyrównać, wysypać żwirem, wykopać z obu stron rowy odwadniające.

Jechał powoli nawet nie dlatego, że oszczędzał pick-upa: chłonął widok. Miał wielką ochotę zmierzyć się z tym prymitywnym, bezczasowym otoczeniem. Jego talent naprzeciwko geniuszu natury. Jeśli Maggie Fitzgerald chciała mieć tu asfalt i egzotyczne roślinki, to źle trafiła. Pierwszy jej to uświadomi.

Cliff nie darzył zaufaniem przyjezdnych i miał ku temu powody.

Pojawiali się tu zamożni mieszkańcy Waszyngtonu i chcieli mieć przed domami gładko wystrzyżone trawniki. Kazali wycinać dęby i topole, które przecież miały większe prawa niż oni. Żądali równiutkich rabatek kwiatowych. Trawnik też powinien być gładki i równy, żeby można było kosić go bez wysiłku. A potem opowiadali, że „mieszkają na wsi”, rozmyślał Cliff z ironicznym uśmiechem, chociaż przywozili ze sobą miejskie nawyki i takież same gusta. Dojeżdżając do domu Morgana, był już wrogo nastawiony do Maggie Fitzgerald.

Maggie usłyszała samochód, zanim wyłonił się zza zakrętu. To była jedna z wielu rzeczy, która podobała się jej w nowym domu: otaczający go spokój. W mieście nie zwróciłaby nawet uwagi na odgłos silnika. Podniosła się znad rabaty, wytarła dłonie o pupę i osłoniła oczy od słońca, wypatrując nadjeżdżającego wozu.

Pick-up zatrzymał się w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed godziną stał mercedes. Zakurzony, z dawno niepolerowanymi chromami, wyglądał znacznie bardziej swojsko niż luksusowa maszyna wypożyczona przez C.J. Co prawda, nie mogła dojrzeć jeszcze kierowcy, słońce odbijało się w przedniej szybie, ale uśmiechnęła się i pomachała ręką na powitanie.

Pierwsza rzecz, jaką Cliff pomyślał, to że jest znacznie drobniejsza, niż oczekiwał. Fitzgeraldowie powinni być więksi od zwykłych śmiertelników. Ciekawe, czy będzie chciała hodować równie delikatne, jak ona storczyki. Wysiadł z samochodu przekonany, że damulka zaraz go zirytuje.

Maggie przeżyła moment zaskoczenia na widok Cliffa: spodziewała się chyba kogoś w typie pana Boga, tymczasem zobaczyła modelowego faceta: na oko prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie bary, szczupła sylwetka, ciemne, rozwiane jazdą włosy, zmysłowe usta bez uśmiechu. Ciemne okulary zasłaniały oczy. A ona oceniała ludzi po oczach.

Poruszał się swobodnie, pewnie. Wysportowany, pomyślała. Był kilka metrów od niej, kiedy wyczuła jego nieprzyjazne nastawienie.

– Panna Fitzgerald?

– Tak. – Uśmiechnęła się neutralnie i wyciągnęła rękę. – Pan od Delaneya?

– Tak.

Wymienili krótki uścisk dłoni. Cliff nie przedstawiając się, omiótł wzrokiem teren.

– Chciała pani, żebyśmy wycenili prace ogrodowe.

Maggie poszła za jego wzrokiem i w jej uśmiechu pojawiło się rozbawienie.

– Muszę coś tu zrobić. Czy wasza firma potrafi czynić cuda?

– Znamy się na swojej robocie. – Zerknął na biedną rabatkę z bratkami i petuniami. Pańcia znudzi się, zanim przyjdzie pora na pielenie pierwszych chwastów. – Proszę powiedzieć, o czym pani myśli.

– W tej chwili o szklance mrożonej herbaty. Przyniosę coś do picia, a pan niech się rozejrzy, potem porozmawiamy. – Wydawała polecenia przez całe swoje życie, miała to we krwi. Odwróciła się i weszła po chwiejnych stopniach na ganek. Cliff zmrużył oczy.

Dobre, markowe dżinsy, pomyślał zgryźliwie, zanim siatkowe drzwi zamknęły się za nią. Na szyi brylant, przynajmniej jednokaratowy. W co się bawi ta hollywoodzka panna? Zostawiła po sobie subtelny, drażniący zmysły zapach. Wzruszył ramionami i odwrócił się plecami do domu.

Otoczenie można było uporządkować i ukształtować bez większych szkód dla pejzażu. Należało tylko uporać się z wieloletnimi zaniedbaniami i nie ingerować zbyt nachalnie w naturę. Na pewno nie zafunduje pannie Fitzgerald idealnego trawnika przed domem. Cliff odrzucił już w swojej karierze wiele zleceń tylko dlatego, że klienci chcieli zbyt radykalnych zmian. Nawet przy takim stosunku do krajobrazu nie nazwałby się artystą. Był biznesmenem. Jego biznesem były ziemia i zieleń.

Ruszył w stronę kępy drzew obrośniętych powojem, gęstej od ostów. Poszycie można było z łatwością oczyścić, nawieźć, posadzić może w miejscu ostów żonkile. Kępa zacznie emanować spokojem. Cliff wetknął kciuki do tylnych kieszeni dżinsów. Z tego, co czytał przez lata o Maggie Fitzgerald, spokój był jej raczej obcy.

Podróże, szybkie życie, blask i blichtr. Co ją tutaj przywiało?

Zanim ją usłyszał, poczuł zapach perfum. Kiedy się odwrócił, była kilka kroków od niego, niosła dwie szklanki wypełnione herbatą. Przyglądała mu się z nieukrywaną ciekawością. Gdy stanęła przed nim, ze słońcem za plecami, pojął, że jest najbardziej pociągającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał.

Podała mu szklankę dobrze zmrożonej herbaty.

– Chce pan usłyszeć, o czym myślę?

Chyba chodzi o głos, pomyślał. Niewinne pytanie zadane zmysłowym głosem, w którym kryły się jakieś mroczne obietnice. Upił łyk.

– Po to przyjechałem – odpowiedział niemal niegrzecznie. Nigdy tak się nie zachowywał wobec potencjalnych klientów.

Uniosła brwi na ten ton, jedyny znak, że usłyszała w jego głosie wrogość. Z taką postawą niedługo utrzyma pracę. A jednak nie robił wrażenia najętego pracownika.

– W rzeczy samej, panie...

– Delaney.

– We własnej osobie. – Nadal nie wyjaśniało to jego postawy. – Słyszałam, że jest pan najlepszy, panie Delaney, a ja chcę mieć najlepszych ludzi, więc... – Przesunęła palcem po szkle. – Powiem panu, czego chcę, a pan mi powie, czy podejmie się zadania.

– Bardzo proszę. – Nie wiedział, dlaczego zirytowało go to proste stwierdzenie, tak jak nie wiedział, dlaczego podziwia gładkość jej skóry, dlaczego wpatruje się w te wielkie, aksamitne oczy. Nie był myśliwym, raczej obserwatorem. – Powiem pani od razu, że moja firma nie przyjmuje zleceń, które rujnują naturalne otoczenie. Taką mamy zasadę. To jest surowy krajobraz, panno Fitzgerald, i taki ma pozostać. Jeśli oczekuje pani akra albo dwóch wymuskanego trawnika, kupiła pani nie tę ziemię i zamówiła nie tego projektanta zieleni.

Maggie ciężko pracowała nad tym, żeby opanować naturalną skłonność do wpadania w złość. Nie chciała, by przylgnęła do niej etykietka wybuchowej córeczki wybuchowych rodziców.

– Uczciwie stawia pan sprawę – udało się jej powiedzieć po trzech głębokich wdechach.

– Nie wiem, po co kupiła pani ten dom.

– Nie sądzę, żebym chciała udzielać informacji na ten temat.

– To rzeczywiście nie moja sprawa. Ale to – zatoczył ręką – już tak.

– Nie sądzi pan, że trochę pospieszył się pan z potępianiem mnie, Delaney? – Maggie upiła łyk herbaty. – Nie zdążyłam jeszcze pana poprosić, żeby sprowadził pan buldożery i puścił w ruch piły mechaniczne.

Powinna mu powiedzieć, by wyniósł się z jej terenu. Ledwie zadała sobie pytanie, dlaczego tego nie zrobiła, przyszła odpowiedź. Instynkt. Instynkt sprowadził ją do Morganville, kazał kupić ziemię, na której teraz stała. Instynkt mówił jej, że Delaney jest najlepszy. Tylko on może zająć się otoczeniem domu. Nie chcąc robić nic pochopnie, upiła kolejny łyk herbaty.

– Ta kępa drzew – wskazała. – Chciałabym ją oczyścić z ostów. W tej chwili nie sposób tam wejść. – Zerknęła na Cliffa. – Nie robi pan notatek?

Przyglądał się jej uważnie.

– Nie. Proszę mówić.

– Dobrze. Ten kawałek ziemi tutaj, przed domem... – Spojrzała na wysokie po kolana chwasty. – Kiedyś musiał być tu trawnik. Powinien znowu być. Trzeba by zasadzić na nim, nie wiem, może kilka sosen, żeby zbyt nie odcinał się od lasu. Wszystkie chwasty na zboczu, aż do drogi dojazdowej, też trzeba usunąć. – Niektóre z nich tak wybujały, że Maggie mogła pośród nich zniknąć. – Trochę tu za stromo, żeby siać trawę. Niech pan wprowadzi trochę koloru, nie lubię jednostajności.

– Na zboczu można posadzić iglaki, różne odmiany. Jałowiec, na przykład, a do tego forsycje. Tu, gdzie mniej stromo, jakieś niskie, płożące się rośliny. – Widział już fuksje kwitnące między głazami. – To trzeba wyciąć – wskazał na drzewo nachylające się niebezpiecznie nad dachem domu. – Za domem też są dwa czy trzy spróchniałe, które trzeba usunąć.

Zachmurzyła się, chociaż zawsze wierzyła zdaniu ekspertów.

– Dobrze, ale nie chcę, żeby usuwał pan cokolwiek, czego usuwać nie trzeba.

Nie widziała jego oczu, tylko swoje odbicie w jego okularach.

– Nigdy tego nie robię. – Odwrócił się i ruszył na tyły domu. – Tu jest problem kolejny – ciągnął, nie sprawdzając nawet, czy Maggie za nim idzie. – Deszcze wymywają ziemię z klifu, co oznacza, że skała może zacząć się osypywać. Któregoś dnia głazy wylądują pani w kuchni.

– Co pan radzi? Pan jest ekspertem.

– Trzeba umocnić ten stok i obsadzić cały wyką. Wtedy powstrzyma się erozję. Wyka dobrze trzyma grunt.

– Zgoda. – Brzmiało to rozsądnie. – Te chwasty też należy usunąć – powiedziała, przebijając się przez zieloną gęstwinę tuż za domem. – Tutaj – wskazała konkretne miejsce – można by zrobić skalniak. – Tyle tu głazów – mruknęła. – A tam...

Cliff chwycił ją za rękę.

– Nie radziłbym – powiedział i Maggie przeszedł lekki dreszcz.

– Czego by pan nie radził? – Odwróciła się bardziej zaskoczona niż przestraszona.

– Schodzić tędy. – Wskazał na opadające stromo zbocze, gdzie kończyły się chaszcze.

Czuł pod palcami gładką skórę Maggie. Z łatwością zamykał dłoń na jej przedramieniu. Drobna i delikatna, pomyślał. Zbyt delikatna, by zmagać się z upartą ziemią.

Maggie spojrzała na jego dłoń: mocna, ogorzała od słońca. Czuła, że serce zaczyna jej bić nierówno. Podniosła wzrok.

– Panie Delaney...

– Węże – poinformował krótko i Maggie cofnęła się gwałtownie. – W takich miejscach zawsze są węże. Otoczenie jest tak zarośnięte, że musi mieć je pani teraz wszędzie.

– W takim razie... – Maggie dokonała herkulesowego wysiłku, żeby się nie wzdrygnąć z przerażenia. – Mógłby pan zacząć prace od razu.

Po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech. Bardzo ostrożne, nieznaczne skrzywienie warg. Oboje zapomnieli, że nadal zaciska dłoń na jej przedramieniu. Stali teraz bardzo blisko siebie. Nie zareagowała tak, jak się spodziewał. Nie byłby zaskoczony, gdyby krzyknęła głośno na wspomnienie węży i uciekła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Sam o tym nie wiedząc, gładził kciukiem gładką skórę.

– Może uda mi się przysłać tu ludzi w przyszłym tygodniu, ale najpierw trzeba zrobić porządek z drogą dojazdową.

Maggie wzruszyła ramionami.

– Niech pan robi, co uważa za konieczne, nie kładźcie tylko asfaltu. Ma być dobry dojazd, to wszystko. Chcę skupić się na domu i jego otoczeniu.

– Poprawienie drogi będzie panią kosztowało jakieś tysiąc dwieście, tysiąc pięćset dolarów... – zaczął, ale przerwała mu.

– Niech pan robi, co uważa za konieczne – powtórzyła z mimowiedną arogancją osoby, która nigdy nie musiała martwić się o pieniądze. – A tam – wskazała zarośnięty płaski kawałek ziemi, szeroki może na cztery metry i długi na pięć, u stóp niewielkiego zbocza, po którym zabronił jej zejść. – Tam chciałabym mieć oczko wodne.

– Oczko?

Spojrzała na niego przeciągle.

– Proszę pozwolić mi na ten jeden kaprys, panie Delaney. Niewielkie oczko wodne. Podejrzewam, że z tym miejscem nic innego nie da się zrobić. Ma pan coś przeciwko wodzie?

Cliff nie odpowiedział. Wpatrywał się we wskazany kawałek gruntu i zastanawiał. Prawdę mówiąc, nie mogła wybrać lepiej. Oczko dałoby się zrobić. Zadanie niełatwe, rozmyślał, ale wykonalne.

– Będzie to panią sporo kosztować – odezwał się w końcu. – Włoży pani w ten dom mnóstwo pieniędzy, a odsprzedać go później nie będzie wcale łatwo.

Maggie skończyła się cierpliwość. Była zmęczona, bardzo zmęczona, słysząc bezustannie, że nie wie, co robi.

– Panie Delaney, wynajmuję pana do określonej pracy, nie chcę rad na temat obrotu nieruchomościami czy moich finansów. Jeśli pan nie jest w stanie podjąć się zlecenia, proszę powiedzieć, znajdę kogoś innego.

Cliff mocniej zacisnął palce na jej ręce, nieznacznie, ale wyczuwalnie.

– Podejmę się tej roboty. Przygotuję kosztorys i umowę. Jutro otrzyma je pani pocztą. Jeśli zdecyduje się pani wynająć moją firmę, proszę o telefon do biura. – Puścił ją, oddał szklankę z niedopitą herbatą i ruszył do samochodu.

– Za mocno podlała pani bratki – rzucił jeszcze, nie oglądając się.

Maggie stała przez chwilę bez ruchu na skraju zbocza, po czym wypuściła powietrze z płuc i wychlusnęła letnią herbatę na ziemię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: