Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowe pamiętniki. Lamartin'a - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowe pamiętniki. Lamartin'a - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOWE PA­MIĘT­NI­KI LA­MAR­TIN\'A. WSTĘP.

DO PANA DE GI­RAR­DIN.

Ko­cha­ny Gi­rar­din! Po­sy­łam ci nowy ze­szyt mo­ich po­uf­nych no­ta­tek, któ­re po­do­ba­ło się po­wszech­no­ści na­zwać Zwie­rze­niem; ale po­sy­ła­jąc je, czu­ję na nowo ści­ska­ją­ce się ser­ce. Com aż nad­to prze­wi­dział, to się sta­ło. Otwar­łem ży­cie moje, i ule­cia­ło, wy­pa­ro­wa­ło. Ten dzien­nik wra­żeń mo­ich, zna­lazł przy­ję­cie ła­ska­we, po­bła­ża­nie, wzbu­dził za­ję­cie na­wet ( je­śli mam wie­rzyć po­chleb­nym ode­zwom ano­ny­mów), u nie­któ­rych czy­tel­ni­ków. Ale kry­ty­cy su­ro­wi i cierp­cy, lu­dzie, co i łza­mi na­sze­mi go­lo­wi atra­ment roz­ra­biać, aby do­dać go­ry­czy swo­je­mu szy­der­stwu, nie prze – ba­czy­li tym wy­le­wom du­szy dwó­dzie­sto­let­niej. Są­dzi­li, lub uda­wa­li że są­dzą, ja­ko­bym szu­kał mi­zer­nej sła­wy w zglisz­czach wła­sne­go ser­ca; po­wie­dzie­li, że przez ja­kąś próż­ność chci­wą na­sy­ce­nia, za­pra­gną­łem ze­brać i na­sy­cić się za ży­wo­ta, na­wet smut­ne­mi kwia­ta­mi jed­no­dnio­we­mi, któ­re po śmier­ci wy­ro­sną na moim gro­bie. Krzy­cze­li na pro­fa­na­cyą uczu­cia we­wnętrz­ne­go, na bez­wstyd du­szy ob­ra­żo­nej, na zgor­sze­nie wspo­mnień wy­ja­wio­nych przed­wcze­śnie; na przedaj­ność rze­czy świę­tych, na si­mon­ją po­ety przeda­ją­ce­go się czę­ścia­mi, dla oca­le­nia drze­wa i da­chu pod któ­re­mi sta­ła jego ko­leb­ka! Czy­ta­łem, słu­cha­łem w mil­cze­niu tych zło­śli­wych wy­kła­dów czy­nu, któ­re­go praw­dzi­wą na­tu­rę tyś znał wprzó­dy da­le­ko, ni­że­lim ją ob­ja­wił lu­dziom. Nic nie od­po­wia­da­łem na to. Co­żem mógł od­po­wie­dzieć? Po­zo­ry były prze­ciw­ko mnie. Tyś je­den wie­dział, że te no­ta­ty na­pi­sa­ne były od­daw­na, i sta­ły za­mknię­te w mo­jej skrzy­necz­ce z drze­wa ró­ża­ne­go, z dzie­się­cią to­ma­mi no­tat mat­ki mo­jej, że z niej wy­nijść nie mia­ły; żem w po­cząt­ku wzdry­gnął się my­ślą prze­ciw­ko wy­da­niu ich na świat; żem od­mó­wił ogrom­ną sum­mę, okup kró­la, ofia­ro­wa­ny mi za te kart­ki bez żad­nej rze­czy­wi­stej war­to­ści; żem wresz­cie dnia jed­ne­go – dnia, któ­ry mi cię­ży, któ­ry wy­rzu­cam so­bie, ma­jąc do wy­bo­ru, lub po­zbyć się mo­ich bied­nych Char­met­tes, Char­met­tes tak dro­gich i święt­szych niż owe Ro­us­se­au'a, lub do­zwo­lić wy­dać te no­ta­ty, – wo­lał sam się za­smu­cić, niż za­truć bo­le­ścią sta­re i po­czci­we słu­gi, sprze­da­jąc ich da­chy, ich win­ni­ce ob­cym lu­dziom. Jed­ną ręką li­czy­łem za­pła­tę za zwie­rze­nia się moje, dru­gą od­da­łem ją za­raz, ku­pu­jąc nią tro­chę cza­su.

Oto wy­stę­pek mój, za któ­ry od­po­ku­tó­wu­ję.

Nie­chże się ci kry­ty­cy cie­szą do sy­to­ści ze­mstą swo­ją! ofia­ra moja na nic się nie przy­da­ła! Na­próż­no rzu­ci­łem na wiatr te kart­ki wy­dar­te z księ­gi mo­ich naj­droż­szych wspo­mnień; czas, któ­ry ich ceną oku­pi­łem, nie wy­star­czył na do­pro­wa­dze­nie mnie do pro­gu tego miesz­ka­nia, w któ­rem się po ni­czem nie pła­cze. Moje Char­met­tes mu­szą być sprze­da­no! niech się cie­szą! Po­zo­stał mi wstyd, żem wy­dał Zwie­rze­nia moje, a nie ku­pi­łem nim ra­do­ści za­cho­wa­nia mo­je­go ogród­ka. Śla­dy ob­cych kro­ków za­trą w nim kro­ki ojca mo­je­go i mat­ki. Bóg jest Bo­giem, roz­ka­zu­je cza­sem wia­trom wy­ry­wać dęby stu­let­nie, a czło­wie­ko­wi wy­drzeć so­bie ser­ce wła­sne. Dąb i ser­ce są jego wła­sno­ścią: trze­ba mu je zło­żyć, i z nie­mi od­dać mu spra­wie­dli­wość, chwa­łę, bło­go­sła­wień­stwo!

Te­raz, gdym zu­peł­nie przy­jął kry­ty­ki, gdy się uzna­ję win­nym, a na­de­wszyst­ko uci­śnio­nym; roz­waż­my, czym tak da­le­ce wi­nien jak mó­wią, czy nie mam żad­nej wy­mów­ki, któ­ra­by mój wy­stę­pek zmniej­szy­ła w oczach czy­tel­ni­ków po­bła­ża­ją­cych lub bez­stron­nych.

Aby o tem są­dzić, jed­no tyl­ko za­dam wam py­ta­nie, i czy­tel­ni­kom, któ­rzy prze­bie­gli te to­mi­ki roz­tar­gnie­ni – Oto py­ta­nie moje.

Czy mnie, lub komu in­ne­mu, kart­ki te ogło­szo­ne wprzód, za­szko­dzić mo­gły w umy­śle tych, co je czy­ta­li? Je­stli choć je­den czło­wiek ży­ją­cy dziś, je­stli choć jed­na pa­mięć zmar­łe­go czło­wie­ka, na któ­re­by te wspo­mnie­nia rzu­ci­ły cień ohyd­ny lub nie­ko­rzyst­ny na­wet; je­stli imię, ro­dzi­na, ży­cie, gro­bo­wiec, coby był nie­mi skrzyw­dzo­ny? Du­sza mat­ki na­szej, mo­głaż się nie­mi w nie­bio­sach za­smu­cić? Męz­ka po­stać ojca na­sze­go, zo­sta­łaż nie­mi w umy­śle na­stęp­ców zmniej­szo­na? Gra­ziel­la, ten kwiat za­wcze­śnie roz­wi­ty i zwię­dły, mo­jej mło­do­ści pierw­szej, nad łzy kil­ku dziew­czą­tek u gro­bow­ca w Por­ti­ci, mo­głaż wy wo­łać co wię­cej? Jul­ja, ta cześć mo­je­go za­pa­łu, utra­ci­łaż w wy­obraź­ni tych, co jej imię wie­dzą, czy­stość któ­ra za­cho­wa­ła w ser­cu mo­jem? Mi­strze moi, po­boż­ni Je­zu­ici w Bel­ley, któ­rych imie­nia nie lu­bię „ lecz cno­tę uwiel­biam; przy­ja­cie­le naj­droż­si i naj­pier­wej mi wy­rwa­ni, Vi­rieu, Vi­gnet, ksiądz Du­mont, mo­gliż­by się po­skar­żać, gdy­by na świat wró­ci­li, żem spo­czwa­rzył ich pięk­ne po­sta­cie, ob­rał z barw ich szla­chet­ne ob­li­cza, lub spla­mił sta­no­wi­sko ich w ży­ciu? Od­wo­łu­ję się do tych, co mnie czy­ta­li! Je­st­że je­den choć zmar­ły, coby mi je­den wiersz wy­kre­ślić roz­ka­zał? Wie­lu z tych, o któ­rych mó­wi­łem, żyją jesz­cze, żyją ich sy­no­wie, przy­ja­cie­le, czy­żem ich czem upo­ko­rzył? Wszak­że­by mi to wy­ma­wia­li? Nie, czy­ste wspo­mnie­nia nową na­po­iłem wo­nią. Ca­łun mój był ubo­gi, ale czy­sty. Imio­na skrom­ne, któ­rem nim ob­wi­nął dla sie­bie tyl­ko, ani się nim ustro­iły, ani zwa­la­ły. Żad­ne uczu­cie wy­rzu­tów mi czy­nić nie może; żad­na ro­dzi­na nie zada mi, żem ją mia­nu­jąc zbez­cze­ścił. Pa­miąt­ka jest rze­czą świę­tą, bo nie­mą, – nie­go­dzi się jej do­tknąć in­a­czej, jak z po­sza­no­wa­niem. Nig­dy­bym so­bie tego nie da­ro­wał, gdy­bym z tego ży­cia rzu­cił w ży­cie, z któ­re­go od­po­wie­dzieć nie moż­na, jed­no sło­wo mo­gą­ce ra­zić nie­śmier­tel­nych wy­chodź­ców, któ­rych zmar­łe­mi zo­wie­my. Nie chciał­bym na­wet, by sło­wo jed­no z na­my­słem wy­rze­czo­ne, nie­przy­ja­zne komu, po­zo­sta­ło po mnie, prze­ciw któ­re­mu z tych co mnie prze­ży­ją. Po­tom­ność nie jest śmie­ci­skiem na­szych na­mięt­no­ści; jest urną na­szych wspo­mnień, woń tyl­ko w so­bie za­wie­rać po­win­na.

Zwie­rze­nia moje ni­ko­mu złe­go, ni­ko­mu nie wy­rzą­dzi­ły przy­kro­ści, ani z ży­wych, ani z umar­łych. Mylę się, uczy­ni­ły złe mnie tyl­ko, mnie jed­ne­mu. Od­ma­lo­wa­łem się ja­kim by­łem: jed­nym z tych lu­dzi po­spo­li­tych, nie­ste­ty! mię­dzy sy­na­mi zie­mi, nie wy­kpio­nych z jed­nej sztu­ki, nie z gli­ny wy­bra­nej i oczysz­czo­nej, z któ­rej po­wsta­ją bo­ha­te­ro­wie, świę­ci i mę­dr­cy, ale ze zmię­sza­nej z róż­nych mu­łów skła­da­ją­cych czło­wie­ka sła­be­go a na­mięt­ne­go: jed­nym z tych lu­dzi, co wzdy­cha­ją wy­so­ko, a skrzy­dła mają drob­ne, wiel­kie żą­dze, a krót­kie ręce dla do­sią­gnie­nia tego, cze­go żą­da­ją; zło­żo­nych z ide­ałów wy­nio­słych i rze­czy­wi­sto­ści po­spo­li­tej, z ognia w ser­cu, złu­dzeń w umy­śle, łez w oczach; po­są­gów-lu­dzi, świad­czą­cych róż­no­li­to­ścią ma­ter­ja­łów z któ­rych się skła­da­ją, o ta­jem­ni­czym upad­ku bied­nej na­tu­ry na­szej, w któ­rej, jak w bron­zie Ko­ryn­tu, po po­ża­rze znaj­dziesz w roz­to­pio­nych krusz­ców mas­sie wie­le oło­wiu i dro­bi­nę zło­ta. Lecz po­wta­rzam, ko­muż krom sie­bie za­szko­dzi­łem, ko­mum za­wi­nił? Lecz po­wia­da­ją, te na­go­ści od­sło­nio­ne uczu­cia i ży­cia ob­ra­ża­ją wsty­dli­wość dzie­wi­czą du­szy, któ­rej wsty­dli­wość cie­le­sna jest tyl­ko go­dłem nie­do­sko­na­łem w ser­cu ludz­kiem? Ob­ra­żasz się i nie wsty­dzisz? Któż je­steś? – Nie­ste­ty! je­stem tem, czem i wy, bied­nym pi­sa­rzem, pi­sa­rzem, to jest pu­blicz­nym my­śli­cie­lem; je­stem, od­jąw­szy gen­jusz i cno­ty, tem, czem byli: Au­gu­styn Świę­ty, Jan-Ja­kób, Cha­te­au­briand, Mon­ta­igne, wszy­scy lu­dzie, co w ci­szy py­ta­li du­szy… swo­jej, a od­po­wia­da­li so­bie gło­śno, aby ich roz­mo­wa z sobą sa­me­mi była uży­tecz­ną wie­ko­wi współ­cze­sne­mu i przy­szło­ści. Ser­ce ludz­kie jest na­rzę­dziem, któ­re w każ­dej pier­si ma inną strun licz­bę, a w niem od­kryć moż­na wiecz­nie co­raz nowe dźwię­ki do gam­my nie­skoń­czo­nej uczuć i kan­ty­ku stwo­rze­nia. Jest to rolą na­szą, po­etów i pro­za­to­rów po­mi­mo­wol­nych, rap­so­dów tego po­ema­tu bez koń­ca, któ­ry na­tu­ra wy­śpie­wu­je lu­dziom i Bogu! Za cóż ob­wi­nia­cie mnie, unie­win­nia­jąc sie­bie? Nie je­ste­śmyż jed­ną ro­dzi­ną Ho­me­ri­dów, śpie­wa­ją­cych od pro­ga do pro­ga dzie­je, któ­rych są z ko­lei gło­si­cie­la­mi lub spraw­ca­mi, nie­kie­dy ra­zem bo­ha­te­rem i po­etą? Myśl po­spo­li­ta, kry­tycz­na, scep­tycz­na, do­gma­tycz­na, nie­win­ną bę­dzie, od­sła­nia­jąc się we­dle was; uczu­cie co­dzien­ne, zim­ne, nie­głę­bo­kie, nie­ma­ją­ce w was od­dźwię­ku, nie­odbi­ja­ją­ce się w dru­gich, nie zgwał­ci wsty­dli­wo­ści ob­ja­wiać się; a myśl po­boż­na, go­rą­ca, roz­pa­lo­na w ogni­sku ser­ca lub nie­bios, uczu­cie pło­ną­ce, któ­re try­snę­ło z wy­bu­chu wul­ka­nu ser­ca, krzyk du­szy bu­dzą­cy wy­ra­zem praw­dy i bolu, inne gło­sy sym­pa­tycz­ne w wie­ku lub przy­szło­ści! a łza na­de­wszyst­ko! łza nie bar­wio­na, nie taka, ja­kie pły­ną na wa­szych ca­łu­nach pa­rad­nych, łza z wody i gorz­kiej soli z oczów upa­dła za­miast kro­pli atra­men­tu z pió­ra! jest wy­stęp­kiem! jest wsty­dem! jest ob­na­że­niem sro­mot­nem we­dług was! To jest, że co zim­ne i sztucz­ne, nie­win­ne w ar­ty­ście, – co na­tu­ral­ne i go­rą­ce, nie prze­ba­czo­ne w czło­wie­ku! To jest, że wstyd pi­sa­rza za­le­ży na od­kry­ciu fał­szu tyl­ko; a bez­wsty­dem jest ob­na­żyć praw­dę! Okaż­cie mi dow­cip i ro­zum je­śli go ma­cie, ale nie du­szę, któ­ra­by po­cią­ga­ła ku so­bie to nie­god­ne! Co za lo­gi­ka!

A tak! tak jest prze­cie, ma­cie słusz­ność w rze­czy sa­mej, ale jej wy­po­wie­dzieć nie umie­cie; tak, wiel­ka to praw­da, że są ta­jem­ni­ce, na­go­ści, czę­ści nie wsty­dli­we, ale czu­łe i draż­li­we du­szy na­szej, głę­bie, oso­bi­sto­ści, ostat­nie za­kąt­ki uczu­cia i my­śli, któ­re­by sro­dze kosz­to­wa­ło od­sło­nić, któ­re wstręt uczci­wy, na­tu­ral­ny, nie do­zwa­la nam nig­dy ob­na­żyć i bez zgry­zo­ty ja­kiejś ze zgwał­ce­niem wsty­du! Jest nie­dy­skre­cya ser­ca, uzna­ję to z wami; uczu­łem to sam, gdym pierw­szy raz na­pi­saw­szy ma­rze­nia po­etycz­ne mo­jej du­szy, wy­la­nia się zbyt rze­czy­wi­ste uczuć mo­ich, prze­czy­tał je naj­zau­fań­szym przy­ja­cio­łom. Czo­ło moje ob­la­ło się ru­mień­cem, nie mo­głem do­koń­czyć, i rze­kłem im: "Nie – nie, da­lej nie po­tra­fię; prze­czy­taj­cie sami – Jak to? od­po­wie­dzie­li mi przy­ja­cie­le, nie mo­żesz prze­czy­tać nam tego, co dasz czy­tać Eu­ro­pie ca­łej? – Nie, rze­kłem, nie wiem cze – mu, ale nie wstyd mi to dać czy­tać wszyst­kim, a wstręt mam nie­zwy­cię­żo­ny prze­cie, sam­gło­śno po­wtó­rzyć toż samo przed kil­ku przy­ja­cioł­mi."

Nie zro­zu­mie­li mnie, ale i ja sam po­jąć w tem sie­bie nie mo­głem. Ra­zem wo­ła­li­śmy na nie­lo­gicz­ność ser­ca ludz­kie­go. Od­tąd mia­łem za­wsze ten sam wstręt in­stynk­to­wy od czy­ta­nia choć­by jed­ne­mu ko­muś, co mnie wca­le nie kosz­to­wa­ło dać czy­tać wszyst­kim; i dłu­go nad tem się za­sta­no­wiw­szy, po­strze­głem, że ta po­zor­na nie­kon­se­kwen­cja na­tu­ry na­szej, była do­sko­na­le lo­gicz­ną.

Cze­muż tak jest? Oto przy­ja­ciel nasz jest kimś, a pu­blicz­ność ni­kim; przy­ja­ciel ma twarz, pu­blicz­ność jej nie­ma; przy­ja­ciel jest isto­tą przy­tom­ną, słu­cha­ją­cą, pa­trzą­cą, rze­czy­wi­stą, a pu­blicz­ność isto­tą nie­wi­docz­ną, isto­tą ro­zu­mo­wą, abs­trak­cyą; przy­ja­ciel ma imię, pu­bli­ka jest ano­ny­mem; ten jest za­ufa­nym na­szym bliz­kim, ona zmy­śle­niem i od­da­lo­ną. Ru­mie­nię się przed nim, bo to czło­wiek; nie pło­nię się przed nią, bo to jest idea; gdy mó­wię do niej lub pi­szę dla niej, czu­ję się tak swo­bod­nym, tak wy­zwo­lo­nym z drob­nych uczu­ciek ludz­kich, z oso­bi­sto­ści wszel­kiej, jak gdy­bym pi­sał lub mó­wił w obec Boga na pu­sty­ni; tłum jest pusz­czą, czu­je­my go, wi­dzi­my, ale zna­my mas­sę tyl­ko, ni­ko­go po­je­dyń­czo. Jako in­di­wi­du­um, nie ma go dla nas. Ten wstyd, o któ­rym mó­wi­cie, jest po­sza­no­wa­niem sie­bie w obec dru­gich; lecz gdy w tłu­mie zni­ka oso­bi­stość i jed­nost­ki się zle­wa­ją, nie mamy tego wsty­du, jak gdy­by nie było ni­ko­go. Psy­che ru­mie­ni się przy lam­pie, bo ręka bó­stwa wo­dzi nią z bliz­ka nad pięk­nem jej cia­łem; lecz gdy słoń­ce ty­sią­cem pro­mie­ni spój­rzy na nią z wy­żyn Olym­pu, to uoso­bie­nie wsty­du du­szy, nie za­pło­ni się nie­bios ca­łych. Jest to do­sko­na­ły ob­raz wsty­dli­wość pi­sa­rza przy jed­nym słu­cha­czu, swo­bo­dy wy­la­nia przed mas­są lu­dzi. Ob­wi­nia­cie mię o zgwał­ce­nie ta­jem­nic przed wami? Nie ma­cie do tego pra­wa: ja was nie znam, ni­cze­go się nie zwie­rzy­łem, wam tyl­ko; je­ste­ście cie­ka­wi szpe­ra­cze czy­ta­ją­cy co do was nie na­le­ży. Wy­ście kimś, nie je­ste­ście pu­bli­ką, cze­go chce­cie ode­mnie? Nie mó­wi­łem do was; wy nic mi za­rzu­cić nie mo­że­cie, ja nic wam od­po­wie­dzieć nie wi­nie­nem.

Tak my­śle­li Au­gu­styn Świę­ty, Pla­ton, So­kra­tes, Ci­ce­ron, Ce­zar, Ber­nar­din de St Pier­re, Mon­ta­igne, Al­fie­ri, Cha­te­au­briand, i wszy­scy co świa­tu po­wie­rzy­li praw­dzi­we drże­nia ser­ca swo­je­go. Gla­dy­ato­ro­wie Ko­los­seum ludz­ko­ści, któ­rzy nie ode­gry­wa­li nędz­nych ko­me­dy­jek uczu­cia lub sty­lu, dla roz­ryw­ki ja­kiejś tam aka­dem­ji, lecz wal­czy­li i umie­ra­li rze­czy­wi­ście na sce­nie świa­ta, i pi­sa­li na pia­sku krwią żył wła­snych: bo­ha­ter­stwa, sła­bo­ści i ko­na­nia ser­ca ludz­kie­go.

To po­wie­dziaw­szy, cią­gnę da­lej no­ta­ty moje gdziem je prze­rwał, i jed­nej się tyl­ko rze­czy wsty­dzę przed kry­ty­ka­mi mo­je­mi, że nie mam wiel­kiej du­szy Au­gu­sty­na, ani gen­ju­szu Jana-Ja­kó­ba, że­bym wy­zna­nia­mi jak ich świę­te­mi, po­ru­sza­ją­ce­mi, za­słu­żył na prze­ba­cze­nie u dusz czu­łych, a na po­tę­pie­nie u umy­słów draż­li­wych, któ­re w każ­dem po­ru­sze­niu du­szy wi­dzą nie­przy­zwo­itość, i za­sła­nia­ją so­bie oczy, gdy im kto po­ka­że – ser­ce.I.

Gdy pierw­szy pło­mień ży­cia mo­je­go roz­pły­nął się w nie­bio­sach, zo­sta­wu­jąc mnie ośle­pio­nym jak po wi­dze­niu, skru­szo­nym jak po mo­dli­twie, błą­ka­łem się kil­ka mie­się­cy jak du­sza ośle­pła, co nie­bie­skie świa­tło stra­ci­ła, a o ziem­skie nie stoi. Więk­szą część cza­su tego spę­dzi­łem w Szwaj – car­ji nad je­zio­ra­mi Ge­new­skiem, Tho­un i Neu­cha­tel, nie­zdrów, cią­gle sa­mot­ny, wię­cej ty­go­dnia nie mo­gąc za­ba­wić nig­dzie. Mat­ka moja zna­ją­ca przy­czy­nę tej bo­le­ści, po­sy­ła­ła mi nie­kie­dy za­si­łek oszczę­dzo­ny, mimo wie­dzy ro­dzi­ny, z tego co jej wy­dzie­la­no mie­sięcz­nie na utrzy­ma­nie domu; wi­dzia­ła ona, że wiel­kie bo­le­ści roz­wie­wa wol­ne po­wie­trze, a cią­gła miejsc zmia­na le­czy go­rącz­ki ser­ca, jak prze­ry­wa go­rącz­ki cie­le­sne. Oba­wia­ła się dla mnie mo­no­ton­ji, jed­no­staj­no­ści i próż­no­wa­nia do­gry­za­ją­cych sro­żej od bo­le­ści, w domu oj­cow­skim i ży­ciu w Màcon. Wszak­że je­sień się zbli­ża­ła, nie umia­ła dłu­żej ubar­wić mo­je­go od­da­le­nia bez przy­czy­ny w oczach ojca i stry­jów. Po­trze­ba było po­wra­cać.I.

Wra­ca­łem przez Lyon. Tu wsia­dłem na je­den z tych stat­ków, któ­re idą w górę i w dół z bie­giem Sa­ony, wie­dzio­ne jak­by sa­nie po lo­dzie rze­ki koń­mi ga­lo­pu­ją­ce­mi po zie­lo­nych łą­kach wy­brze­ży.

Le­żąc na wznak na po­mo­ście wśród tło­mo­ków i wę­zeł­ków, pa­trza­łem na wierz­cho­łek masz­tu, ry­su­ją­cy się ru­cha­mi lek­kie­mi na nie­bie i po­su­wa­ją­cy jak czar­na igli­ca, ru­chem nie­wi­docz­nym po prze­strze­ni ze­ga­ru ży­cia. Kie­dy nie­kie­dy, pod­nio­słem się na głos chra­pli­wy wła­ści­cie­la bar­ki, któ­ry wy­mie­niał mia­stecz­ka i wio­ski nad­brzeż­ne i py­tał po­dróż­nych, czy­by kto wy­siąść nie chciał w por­cie, ja­ki­śmy mi­ja­li. Po­zna­wa­łem na­zwa­nia pa­mięt­ne uchu mo­je­mu tych ślicz­nych osad, któ­re ota­cza­ją brze­gi Sa­ony, rze­ki mo­jej oj­czy­stej, wy­spy okry­te la­sa­mi wierzb i ło­zi­ny, wiel­kie sta­da krów pły­ną­ce na nie w bród do zie­lo­nych pa­stwisk i traw wy­so­kich, za­nu­rzo­ne w wo­dzie do py­ska, i uka­zu­ją­ce tyl­ko czar­ne swe rogi i bia­łe chra­py; pięk­ne góry Be­au­jo­la­is i Ma­con­na­is, któ­re w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, sta­ją się sine jak fale i zda­ją pły­nąć jak mo­rze, któ­re­go brze­gi fala za­kry­wa; na pra­wo nie­zmie­rzo­ne pa­stwi­ska zie­lo­ne Bres­sy, gdzie­nieg­dzie za­sia­ne bia­łe­mi punk­ci­ka­mi stad da­le­kich, a w głę­bi sto­pio­ne we mgle, któ­ra je po­dob­ne­mi czy­ni do kra­jo­bra­zów Ho­lan­dyi, Inb da­le­kich ho­ry­zon­tów Chin, nie­dój­rza­nych, nie­prze­bie­żo­nych jak myśl. Te wi­do­ki, ty­le­kroć prze­zem­nie oglą­da­ne pierw­sze­mi mło­do­ści wej­rze­nia­mi, cią­ży­ły na ser­cu wię­cej, ni­że­li mi ulgi przy­no­si­ły. Uro­dzi­łem się do czy­nu, a los mnie cią­gle zwra­cał mimo woli, schnąć i ze spusz­czo­ne­mi skrzy­dły sie­dzieć w gnieź­dzie, z któ­re­gom się na­próż­no cią­gle wy­ry­wał.

Te­raz jed­nak bo­leść tak mnie była zła­ma­ła, żem ze zda­niem się na wolę losu fa­tal­nem, wra­cał pod dach do­mo­stwa, w któ­rem się uro­dzi­łem, w któ­rem umrzeć chcia­łem, nic nie ży­cząc wię­cej. By­łem prze­ko­na­ny, że ser­ce moje wy­czer­pa­ło w tych trzy­na­stu mie­sią­cach mi­ło­ści, sza­łu i bo­le­ści, wszyst­kie ro­sko­sze i go­ry­cze dłu­gie­go ży­cia, że pod po­pio­ła­mi mego ser­ca, kil­ka tyl­ko mie­się­cy mia­łem pia­sto­wać wspo­mnie­nie Jul­ji, a Anioł, któ­re­go śla­dem myśl moja po­szła do dru­gie­go ży­cia, po­wo­ła mnie wpręd­ce by skró­cić od­da­le­nie i roz­po­cząć w nie­bie wie­ku­istą mi­łość. Ta pew­ność po­cie­sza­ła mnie, zbro­iła w cier­pli­wość i obo­jęt­ność na tę prze­rwę mię­dzy roz­sta­niem a po­łą­cze­niem, któ­rą są­dzi­łem tak krót­ką. Dla cze­go co­kol­wiek bądź roz­po­czy­nać, mó­wi­łem so­bie, gdy się to prze­rwie tak ry­chło? Nie wszyst­koż jed­no, tu lub ów­dzie do­cią­gnąć tych ostat­nich go­dzin ży­cia za­ga­słe­go w gro­bie, i nig­dy się już nie­mo­gą­ce­go roz­pa­lić?III.

W tych my­ślach uspo­ka­ja­ją­cych, bez od­wa­gi, bez za­ję­cia w ży­ciu, zbli­ża­łem się nie­znacz­nie do Màcon. Wkrót­ce uj­rza­łem wy­so­kie wie­że z nad­bi­te­mi wierz­chy, sta­rej ka­te­dry, ry­su­ją­ce się ja­sno na tle nie­bios, i trzy­na­ście łu­ków re­gu­lar­nych mo­stu rzym­skie­go prze­bie­ga­ją­ce­go w szerz rze­ki jak ka­ra­wa­na, nie­rów­ne­mi kro­ki w bród prze­cho­dzą­ca wodę. Dzwon stat­ku zwo­ły­wał po­dróż­nych do wsia­da­nia lub wy­lą­do­wa­nia. Na wy­brze­żach wi­dać było obo­jęt­nych prze­chod­niów opie­ra­ją­cych się chwi­lę na pa­ra­pe­tach i przy­glą­da­ją­cych prze­pły­wa­ją­cej bar­ce pod cia­sną ar­ka­dą wśród wrzą­cych wód; dwie czy trzy gru­py krew­nych i przy­ja­ciół, cze­ka­ły po­dróż­nych i przy­śpie­sza­ły kro­ków, by ich spo­tkać co prę­dzej i uści­skać na de­sce, po, któ­rej ze stat­ku scho­dzi­li.

Wi­ta­no się idąc i pły­nąc jesz­cze, ser­cem, wej­rze­niem, gło­sem, ru­cha­mi, od pod­nó­ża masz­tu do wy­brze­ży; po­znać było moż­na po pro­mien­nych ra­do­ścią twa­rzach, po no­gach nie­cier­pli­wie dep­cą­cych po­most stat­ku, po wil­got­nych oczach, stop­nie przy­jaź­ni, po­kre­wień­stwo, mi­ło­ści łą­czą­ce ser­ca jesz­cze roz­dzie­lo­ne fa­la­mi. Szu­ka­łem oczy­ma w tych kup­kach sto­ją­cych na brze­gu twa­rzy zna­jo­mej, i zna­leźć jej nie mo­głem. Nikt na mnie z pew­nym dniem nie cze­kał. Wresz­cie, w chwi­li gdym miał wy­siąść z lek­kim tłu­mocz­kiem pod pa­chą, uczu­łem cóś za­wa­dza­ją­ce­go u nóg mo­ich, któ­re chwy­tał łasz­cząc się pies, co mnie jak Ulys­sa prze­czuł i po­znał z da­le­ka; rzu­cił się na de­skę i po­że­rał mnie z ra­do­ści w śród obo­jęt­ne­go tłu­mu.

Po­zna­łem sta­re­go gryf­fo­na mo­je­go ojca, wy­żła imie­niem Azo­ra, któ­ry żył jak czło­nek ro­dzi­ny z nami od lat trzy­na­stu czy czter­na­stu, i przy­jął mnie tak­że wra­ca­ją­ce­go ze szkół. On to, sie­dem lat przed­tem, prze­rwał moję ossy­anicz­ną roz­mo­wę z Lucy. Uści­ska­łem go, i rzu­ci­łem mu rze­myk mo­je­go tłu­mocz­ka, żeby kon­ten­tu­jąc się nim, nie ska­kał i nie za­wa­dzał po­dróż­nym. Azor oznaj­mo­wał mi, że oj­ciec mój mu­siał być bliz­ko. Do­pro­wa­dził mnie do nie­go gdy­śmy wy­sie­dli, cią­gnąc za rze­mień tłu­mo­ka w stro­nę ulicz­ki ocie­nio­nej li­pa­mi i osta­wio­nej ław­ka­mi ka­mien­ne­mi, po nad wy­brze­żem.

Oj­ciec, w go­dzi­nie przy­bi­ja­nia bar­ki, na wszel­ki przy­pa­dek usiadł tu, i kil­ka razy wy­ma­wia­jąc imię moje, wska­zał Azo­ro­wi na sta­tek. Wier­ny po­sła­niec zro­zu­miał i speł­nił co mu po­le­co­no; przy­pro­wa­dzał mnie z sobą.

Oj­ciec mój, któ­ry na­ów­czas miał sześć­dzie­siąt dwa czy trzy lata, zda­wał się w ca­łej sile i ma­je­sta­cie ży­cia. Wstał z ław­ki na we­so­łe na­szcze­ki­wa­nie Azo­ra; wzrok miał krót­ki, po­glą­dał w stro­nę por­tu, z lor­net­ką w ręku, we­dle zwy­cza­ju, upa­tru­jąc czy pies przy­pro­wa­dzał mu syna. Po­bie­głem i rzu­ci­łem się w jego ob­ję­cia. Głos jego był nie­co wzru­szo­ny, a oczy wil­got­ne tro­chę gdy mnie ści­skał, ale męz­ka siła łą­czy­ła się z jego czu­ło­ścią; sza­no­wał sta­ry swój mun­dur ka­pi­ta­na ka­wa­ler­ji; był­by się miał za po­ni­żo­ne­go w oczach swo­ich i cu­dzych oka­zu­jąc czu­łość ko­bie­cą; był to je­den z tych lu­dzi, któ­rzy sza­no­wać umie­ją przy­mio­ty ludz­kie w so­bie, któ­rzy mają wsty­dli­wość cno­ty, i w głąb' kry­jąc wszyst­kie ze­wnętrz­ne ozna­ki uczu­cia swej du­szy, za­cho­wu­ją ją młód­szą, czer­stwiej­szą, w dni póź­nej sta­ro­ści.

Ten zwy­czaj wła­ści­wy jego przy­ro­dze­niu sil­ne­mu i su­ro­we­mu, mię­dzy nim a mną był po­wo­dem pew­ne­go chło­du na oko, któ­ry mógł po­zor­nie uwieść tyl­ko na pierw­sze wej­rze­nie. Ko­cha­li­śmy się po­waż­nie, jak przy­sta­ło męż­czy­znom, on z god­no­ścią, ja z usza­no­wa­niem; oj­ciec był za­wsze oj­cem, syn sy­nem. Jego uczu­cie kry­ło się pod po­wierz­chow­no­ścią wła­dzy, za prze­gro­dą jaką sta­no­wił wiek mię­dzy nami, aż do ostat­nich dni ży­cia, gdy on star­cem, jam zo­stał do­ro­słym męż­czy­zną. Na­ów­czas zmie­ni­ły się nie­co role; jam ko­chał, on się ko­chać da­wał; czu­łość wy­la­ła się na ze­wnątrz.IV.

Po­glą­da­łem idąc nie­co z tyłu za nim, przez usza­no­wa­nie i bo­jaźń. Oj­ciec mój był na­ów­czas w ca­łej po­tę­dze męz­ko­ści. Wzrost mój jak­kol­wiek wy­nio­sły, le­d­wie jego wzro­stu do­ści­gał.

Na­ów­czas, nic jesz­cze w nim się nie zgię­ło, nie po­chy­li­ło, i wy­trwał tak do lat ośm­dzie­siąt sied­miu. Niósł lata swo­je, jak dąb sil­ny gór na­szych sześć­dzie­sią­te li­ście, stro­jąc się a nie­ugi­na­jąc pod nie­mi; lub ra­czej, lata go nio­sły pro­stym i krzep­kim na twar­dej ło­dy­dze ży­cia, jaką go Bóg ob­da­rzył. Twarz jego, nie mia­ła na­ów­czas tej wy­twor­nej czy­sto­ści ry­sów i li­nij, któ­ra cha­rak­te­ry­zu­je szcze­gó­ło­wą pięk­ność ob­li­cza ludz­kie­go, ale ogół był pięk­ny i za­sta­na­wia­ją­cy, wstrzy­my­wał pa­trzą­ce­go i wy­ry­wał mu z ust: – "Oto typ pięk­ny czło­wie­ka, cia­ło god­ne no­sić du­szę, i zwać się przy­byt­kiem Bo­żym."

Czo­ło jego nie było tak wznio­słe, by po niem skrzy­dły sze­ro­kie­mi igrać mo­gła wy­obraź­nia; sze­ro­kie było, pro­ste, do­bit­nie od­la­ne jak czo­ło rzym­skie w po­pier­siach z epo­ki Scy­pjo­nów. Nos miał krót­ki i pro­sty. Usta ład­nie roz­twar­te, ozdob­ne ząb­ka­mi ma­łe­mi, re­gu­lar­nie opraw­ne­mi, nie­zep­su­te­mi i bia­łe­mi do śmier­ci; war­gi pra­wie pod ką­tem pro­stym ucię­te, z wy­ra­zem męz­twa su­ro­we­go, gdy były przy­mknię­te, z wdzię­kiem i za­gię­ciem ślicz­nem gdy się otwar­ły i lek­ko pod­nio­sły do uśmie­chu, bro­da pod­gię­ta jak – by do­brze zwią­za­ne­mi mu­sku­ły, po­licz­ki ra­czej zsu­nię­te niż wy­peł­nio­ne, mało cia­ła, wie­le fibr po­kry­tych epi­der­mą ubar­wio­ną krwią wrzą­cą i sil­ną, okrąg twa­rzy ani owal­ny, ani krą­gły, lecz pra­wie kwa­dra­to­wy; jak u po­ko­leń bo­jow­ni­czych Jura, oczy ko­lo­ru zmien­ne­go i wiel­kie­go bla­sku, ocie­nio­ne brwia­mi czar­ne­mi i gę­ste­mi, któ­re zbli­ża­ły się i łą­czy­ły pra­wie po nad no­sem, gdy czo­ło zmarsz­czył, prze­ci­na­jąc na­ów­czas jed­nę lin­ją ciem­ną twarz od czo­ła. Wo­gó­le, ta wspa­nia­ła gło­wa wo­dza wo­jen­ne­go, umo­de­lo­wa­ną się zda­wa­ła przez na­tu­rę i oby­cza­je do roz­ka­zy­wa­nia żoł­nie­rzo­wi.

Przy­wyk­nie­nie do roz­ka­zy­wa­nia, wi­dać było w każ­dym jego ru­chu. No­sił gło­wę do góry, pa­trzał w twarz pro­sto, kła­niał się z god­no­ścią, ale bez dumy; człon­ki jego były gięt­kie, chód sil­ny, po­wol­ny, re­gu­lar­ny, jak­by idąc słu­chał bęb­nu i trą­by i mie­rzył nie­mi swe kro­ki; suk­nie no­sił ko­lo­ru gra­na­to­we­go i for­my pro­stej, bez wy­szu­ka­nia, bez kra­śnych do­dat­ków, ale czy­ste i sta­ran­ne. Znać w nich było wspo­mnie­nie mun­du­ru i jego kształ­ty su­ro­we; trze­wi­ki ze sprzącz­ka­mi nie cię­ży­ły mu na no­gach, wi­dać było z cho­du, że w my­śli dźwi­gał jesz­cze cięż­kie bóty kon­ne, któ­re no­sił dłu­go; że mu brak było szwa­dro­no­we­go ko­nia, do któ­re­go przy­wyk­nął. Nig­dy nie mi­nął żoł­nie­rza i ko­nia, żeby się nie­co nie wstrzy­mał, nie wziął lor­net­ki i nie przy­pa­trzył się im uważ­nie.

i Woj­na była jego oj­czy­zną, kar­ność jego cno­tą; sza­bla, koń, sio­dło, munsz­tuk, jego żą­dzą, wspo­mnie­niem, i po­cią­giem nie­ustan­nym. W głę­bi nie po­gar­dza­jąc, li­to­wał się wszak­że nad in­ne­mi sta­na­mi spo­łecz­no­ści ludz­kiej. Wszyst­kie rze­mio­sła zda­wa­ły mu się pod­łe, a ze wszyst­kich któ­re­mi się cześć na­by­wa, znał tyl­ko jed­no; prze­le­wać krew za kró­la i za kraj swój. Dla nie­go prócz żoł­nie­rza i wie­śnia­ka, nie było nic wię­cej. Pa­trzał na resz­tę lu­dzi, jak szlach­ta pol­ska po­glą­da na ży­dów osia­dłych na swej zie­mi, lud wę­drow­ny, prze­myśl­ny, li­chwiar­ski sto­ją­cy mię­dzy nią a kmie­ciem. Był to wzór do­sko­na­ły szlach­ci­ca wie­śnia­ka, ojca ro­dzi­ny, my­śliw­ca, go­spo­da­rza, dziś przy­ja­cie­la luda, wprzód przy­ja­cie­la żoł­nie­rza. Ta­kim był po­wierz­chow­nie mój oj­ciec.V.

Jego to­wa­rzy­sze woj­sko­wi, któ­rych kil­ku było w mie­ście, i spo­łecz­ność tu­tej­sza, zwa­li go ka­wa­le­rem de La­mar­ti­ne. Lud pro­sty i obcy a dal­si, zna­li go pod imie­niem pana de Prut. Było to na­zwa­nie ma­jęt­no­ści na­szej spad­ko­wej, we Fran­che-Com­té po­ło­żo­nej, któ­rej imię dał mu dziad, dla roz­róż­nie­nia go od bra­ci. Mat­kę moję zwa­no pa­nią de Prat, i ja sam no­si­łem to na­zwi­sko w dzie­ciń­stwie, do śmier­ci star­sze­go stry­ja, któ­re­mu się na­le­ża­ła wła­ści­wa na­sza na­zwa ro­do­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: