Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowelle - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowelle - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 367 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­DUSZ­NY DZIEŃ ADAM­KA.

Ada­mek był dziec­kiem pod­rzu­co­nem, jak ty­sią­ce in­nych.

Los jed­nak oka­zał się dla nie­go pod wie­lu wzglę­da­mi ła­skaw­szym, niż dla owych ty­sią­ca in­nych. Nie­wia­do­ma ręka, któ­ra go w mroź­ny wie­czór wi­gi­lii Bo­że­go Na­ro­dze­nia ca­łe­mu świa­tu na nie­po­żą­da­ną ko­len­dę po­da­ro­wa­ła, tra­fi­ła szczę­śli­wie, skła­da­jąc bied­ne ma­leń­stwo pod bra­mą domu za­miesz­ka­łe­go przez bo­ga­tą i do­bro­czyn­ną ro­dzi­nę. Po­my­wacz­ka w służ­bie tam bę­dą­ca, zna­la­zła tę żywą roz­myśl­ną zgu­bę i za­nio­sła pła­czą­ce ener­gicz­nie nie­mow­ląt­ko na górę, a że tego dnia wła­śnie uro­dził się pań­stwu sy­nek, więc dla upa­mięt­nie­nia tej ro­dzin­nej uro­czy­sto­ści mi­ło­sier­nym uczyn­kiem, po­sta­no­wio­no za­opie­ko­wać się pod­rzut­kiem. Z po­miesz­cze­niem go kło­po­tu nie było. Mię­dzy kuch­nią a po­ko­jem dla słu­żą­cych była izba ciem­na, ale ob­szer­na do­syć i cie­pła; tam sy­pia­ła po­my­wacz­ka, tam też usta­wio­no sta­rą, wy­cią­gnię­tą gdzieś z ru­pie­ci ko­ły­skę, a choć mia­ła ona bie­gun nad­ła­ma­ny i bud­kę na po­do­bień­stwo wie­ży Pi­zań­skiej na je­den bok prze­krzy­wio­ną, mogę za­rę­czyć, że mimo te nie­do­bo­ry, bo­ha­te­ro­wi na­sze­mu spa­ło się w niej rów­nie wy­śmie­ni­cie, jak in­fant­ce hisz­pań­skiej w po­da­ro­wa­nej przez Ojca ś-go ko­le­becz­ce. Ten sam ksiądz, któ­ry w parę ty­go­dni po tych osie­dli­nach chrzcił dziec­ko pań­stwa, spo­wi­te w ba­ty­sty i ko­ron­ki – po­kro­pił tak­że wodą świę­co­ną pod­rzut­ka i dał mu imię Ada­ma. Oba ob­rząd­ki od­by­ły się w rzę­si­sto oświe­tlo­nym, peł­nym ak­sa­mi­tów, zwier­cia­deł i zło­ceń sa­lo­nie, do któ­re­go na roz­kaz pań­stwa po­my­wacz­ka – od­święt­nie przy­bra­na – wnio­sła owi­nię­te­go w gru­bą ale czy­ściut­ką po­du­szecz­kę Adam­ka i trzy­ma­ła go do chrztu wraz z jed­nym z obec­nych go­ści. Ten gość, sta­ry ka­wa­ler, roz­mi­ło­wa­ny we wszyst­kiem co nie­zwy­czaj­ne, tak się do ode­gra­nia roli w tej ory­gi­nal­nej sce­nie za­pa­lił i tak był rad z ku­mo­stwa z po­my­wacz­ka, że w do­wód uszczę­śli­wie­nia zło­żył za­raz na ręce pań­stwa rs. 100 jako dar dla swe­go chrze­śnia­ka. Stąd wi­dzą czy­tel­ni­cy, że mia­łam słusz­ność utrzy­my­wać, iż bla­da i smut­na gwiaz­da pod­rzut­ków dziw­nie pro­mien­nie nad głów­ką Adam­ka za­ja­śnia­ła. A i da­lej do­brze mu się dzia­ło. Pań­stwo od­da­li go pod wy­łącz­ną opie­kę po­my­wacz­ki, prze­zna­czy­li pew­ną sumę na jego utrzy­ma­nie, no… i nie my­śle­li o nim wię­cej. Pani tyl­ko, cza­sa­mi za­szedł­szy do kuch­ni, py­ta­ła: "a jak­że tam Ada­mek?" i gdy dziec­ko się wte­dy znaj­do­wa­ło, ob­da­rza­ła je prze­lot­nem spoj­rze­niem, a wi­dząc, że tłu­ste, i mimo bla­do­ści zdro­wo wy­glą­da, wy­cho­dzi­ła za­do­wo­lo­na, jak ten kto czu­je, że bliź­nie­mu z jego ła­ski le­piej na świe­cie niż bez niej być mo­gło. Ada­mek w isto­cie cho­wał się i roz­wi­jał nad po­dziw pięk­nie. Wło­ski miał kasz­ta­no­wa­te a ru­da­we nie­co; to jest ta­kie, w ja­kich lu­bo­wał się Ty­cy­jan; – twa­rzycz­kę ścią­gła, przej­rzy­sto-bia­łą i de­li­kat­ną i prze­ślicz­ne, błę­kit­ne oczy, pa­trzą­ce z poza dłu­gich czar­nych rzęs z dziw­nym u dziec­ka wy­ra­zem za­du­my i me­lan­cho­lii. Po­my­wacz­ka dba­ła o nie­go z tro­skli­wo­ścią, któ­rą­bym na­zwa­ła ma­cie­rzyń­ską, gdy­by brak zu­peł­ny ma­cie­rzyń­skiej w niej czu­ło­ści, nie sprze­ci­wiał się uży­ciu tego przy­miot­ni­ka. Dziw­na to była ko­bie­ta! Nie mło­da już i nie sta­ra jesz­cze, mil­czą­ca, sztyw­na, po­wol­na, spra­wia­ła wra­że­nie ocio­sa­ne­go do­pie­ro zgru­ba, wsze­la­ko kształt­ne­go po­są­gu. Wszyst­ko w niej było twar­de po­cząw­szy od ry­sów, a skoń­czyw­szy na rur­kach tęgo wy­kroch­ma­lo­ne­go czep­ka, ukła­da­ją­cych się do koła gład­ko przy­cze­sa­nych wło­sów w ja­kieś ka­mien­ne fał­dy. U do­bro­czyń­ców Adam­ka słu­ży­ła już lat dzie­sięć i nikt jej przez ten czas nie wi­dział roz­gnie­wa­ną ani uśmiech­nię­tą. Ro­bi­ła co do niej na­le­ża­ło, a po skoń­czo­nej pra­cy sia­dy­wa­ła przy swo­im ku­frze, do­by­wa­jąc z nie­go ja­kichś su­kie­nek dzie­cin­nych, za­ba­wek, ob­raz­ków i du­ma­jąc nad każ­dą rze­czą, go­dzi­na­mi ca­łe­mi, albo czy­ta­ła w sta­rej książ­ce do na­bo­żeń­stwa. Cza­sa­mi cho­dzi­ła na Po­wą­ski. Ci co ją zna­li daw­niej mó­wi­li, że za ży­cia męża i dzie­ci, do któ­rych nad­zwy­czaj przy­wią­za­ną być mia­ła, zu­peł­nie inną była ko­bie­tą, ale gdy mąż na woj­nie zgi­nął, a czwo­ro dzie­ci w jed­nym roku umar­ło, ser­ce w niej jak­by zgi­nę­ło i już żad­ne uczu­cie do­szu­kać go się nie mo­gło. Nie po­ca­ło­wa­ła ona nig­dy swe­go wy­cho­wań­ca, nie prze­mó­wi­ła do nie­go piesz­czo­tli­wie, to też gdy su­ro­wa jej nie­ru­cho­ma twarz po­chy­la­ła się nad ko­ły­ską, chłop­czyk, jak­by prze­czu­wa­jąc obo­jęt­ność, nie wy­cią­gał do niej rą­czek, nie śmiał się, jak to zwy­kle na wi­dok zna­jo­me­go ob­li­cza, tyl­ko le­żał spo­koj­nie, wpa­tru­jąc się w nią ździ­wio­ne­mi oczy­ma. Już w dzie­sią­tym mie­sią­cu ży­cia Ada­mek za­czął szcze­bio­tać; nie na­uczo­no go mó­wić "mama", "tata" – bo ko­góż­by tak pod­rzu­tek na­zy­wał? – two­rzył więc sam so­bie ję­zycz­kiem ja­kieś nie­by­wa­łe wy­ra­zy, któ­rych żad­ne ucho nie słu­cha­ło skwa­pli­wie i żad­ne usta nie po­wta­rza­ły z ra­do­ścią i za­chwy­tem nad wcze­snym ro­zum­kiem mal­ca. Póź­niej pan­na słu­żą­ca, do­bra i we­so­ła dziew­czy­na, dla za­skar­bie­nia mu wzglę­dów jego do­bro­dziej­ki, na­uczy­ła go wo­łać "pani", ile­kroć ta uka­za­ła się na pro­gu kuch­ni; po­jęt­ne dziec­ko nig­dy o tem nie za­po­mnia­ło, a pani słu­cha­ła z uśmie­chem, jak się słu­cha wy­uczo­nej pa­puż­ki i jak pa­puż­ce da­wa­ła mu ka­wa­łek cu­kru lub pier­ni­ka. Ada­mek więc rósł, nie wie­dząc co to głód, zim­no, nie­wy­go­da, ale nie wie­dząc tak­że co to są piesz­czo­ty, co mi­łość. Ni­ko­mu na­wet przez myśl nie prze­szło, aby pod­rzu­tek mógł tego po­trze­bo­wać; nikt nie za­sta­na­wiał się nad tem, że jak mle­ko dla fi­zycz­ne­go, tak czu­łość dla du­cho­we­go or­ga­ni­zmu dziec­ka, jest ko­niecz­nem pierw­szem po­ży­wie­niem. I trze­baż było jesz­cze ta­kie­go tra­fu, aby ten mój mały z kra­iny uczuć wy­gna­niec, przy­niósł ze sobą na świat ser­ce ko­bie­co-tkli­we, dziw­ną mocą ko­cha­nia ob­da­rzo­ne, mocą nie­świa­do­mą jesz­cze sie­bie, a bu­rzą­cą się na dnie du­szy, jak wrzą­tek że­la­zną po­kry­wą przy­ci­śnię­ty, gdy ją usi­łu­je pod­nieść i wy­ki­pić, Może wśród in­nych, tward­szych wa­run­ków i ser­ce jego by­ło­by tak­że stward­nia­ło, może stru­na uczu­cio­wo­ści, tar­gnię­ta w chwi­li na­prę­że­nia bru­tal­ną ręką nę­dzy i po­nie­wier­ki, by­ła­by pę­kła od­ra­zu i za­mar­ła na za­wsze i – któż za­rę­czy? – mo­że­by mu z tem le­piej w dal­szem ży­ciu było, lecz raz jesz­cze po­wtó­rzę, los ty­sią­ca in­nych pod­rzut­ków nie był lo­sem Adam­ka. Ci, wśród któ­rych wzra­stał, nie do­ku­cza­li mu nig­dy, lu­bi­li go na­wet, bo był ła­god­ny, po­słusz­ny i ślicz­ny; ta­kie jed­nak bier­ne lu­bie­nie, roz­draź­ni­ło tyl­ko tkli­wość dziec­ka, za­spo­ko­ić jej nie mo­gąc. Nie­raz bra­ła go ocho­ta przy­tu­lić się do ko­goś i rącz­ki na czy­ją szy­ję za­rzu­cić; cóż! kie­dy nikt go do tego nie za­chę­cał, a wro­dzo­na nie­śmia­łość krę­po­wa­ła po­ry­wy ser­ca. Za to do wszyst­kie­go co w nim nie bu­dzi­ło bo­jaź­ni, przy­wią­zy­wał się całą du­szą. Ko­chał swo­je łó­żecz­ko, swo­je su­kien­ki, drew­nia­ne­go ko­ni­ka, któ­re­go mu pań­stwo na ko­len­dę da­ro­wa­li, a na­de­wszyst­ko małe ko­ciąt­ko, za­ba­wy jego dzie­lą­ce. Mimo to czuł za­wsze ja­kiś brak nie­okre­ślo­ny, jesz­cze nie znał wy­ra­zu tę­sk­no­ta, a już tę­sk­nił… za­czem? nie wie­dział dłu­go, ale przy­szła taka chwi­la, że się do­wie­dział. Sta­ło się to z po­wo­du ob­raz­ka, któ­ry mu dała, po­my­wacz­ka pew­ne­go wie… czo­ra, gdy pierw­szy raz pa­cierz bez zmył­ki od­mó­wił. Ob­ra­zek przed­sta­wiał Naj­święt­szą Pan­nę z Dzie­ciąt­kiem, na­ma­lo­wa­ną z całą hoj­no­ścią ró­żo­we­go i nie­bie­skie­go ko­lo­rów. Ada­mek wpa­try­wał się w nie­go z za­chwy­tem.

– To Bo­zia, a to mat­ka Bozi – ob­ja­śni­ła go po­my­wacz­ka, gdy za­py­tał, co to była za pięk­na pani.

Ada­mek miał już wte­dy prze­szło dwa lata i każ­dy wy­raz nie­zro­zu­mia­ły obu­dzał w nim cie­ko­wośd

– A co to jest mat­ka? – po­no­wił pod­no­sząc oczy na opie­kun­kę, któ­ra sie­dząc na ku­frze, czy­ta­ła w swo­jej sta­rej książ­ce do na­bo­żeń­stwa.

– Mat­ka, to jest taka, co ma dziec­ko – od­po­wie­dzia­ła, nie pa­trząc na nie­go.

– A mnie kto ma?

– Nikt.

– Nikt – po­wtó­rzył. – A czy­ją pani mat­ką. Ko­bie­cie usta za­drża­ły.

– Ni­czy­ją, sły­sza­łeś kie­dy, żeby mnie kto tak na­zy­wał?

Ada­mek umilkł i sie­dział czas ja­kiś spo­koj­nie, przy­pa­tru­jąc się swe­mu ob­raz­ko­wi. Wresz­cie zbli­żył się do po­my­wacz­ki i po­cią­gnął ją zlek­ka za far­tuch.

– Pani! – szep­nął nie­śmia­ło.

– No, cóż tam zno­wu?

– To ja tak pa­nią na­zy­wać będę. Po­my­wacz­ce nie­tyl­ko już usta ale i po­wie­ki, moc­no drżeć za­czę­ły, spoj­rza­ła na nie­go dziw­nie.

– Obej­dzie się – rze­kła szorst­ko. Czy ja swo­ich czwor­ga nie mia­łam, co mnie tak na­zy­wa­ły? Bóg je wziął – wid­no nie chciał, że­bym była mat­ką. Idź spać.

Ada­mek usłu­chał – dłu­go jed­nak za­snąć nie mógł i wi­dział jak po­my­wacz­ka uklą­kł­szy przy swo­jem łóż­ku mo­dli­ła się i pła­ka­ła. Zdzi­wi­ło go to bar­dzo, do­tąd bo­wiem nig­dy łez w jej oczach nie do­pa­trzył. Ostat­nia z nią roz­mo­wa krą­ży­ła mu po głów­ce, a ob­ra­zek, któ­ry ją wy­wo­łał ma­lo­wał się w jego wy­obraź­ni ja­skraw­sze­mi jesz­cze niż w rze­czy­wi­sto­ści, bar­wa­mi. "Mat­ka Bozi, mat­ka Bozi – po­wta­rzał w du­chu – cze­mu Bo­zia mnie nie dała mat­ki?" Rzecz dziw­na! Choć mu tego nikt nie po­wie­dział, sam do­szedł do prze­ko­na­nia, że mat­ka by­ła­by dla nie­go inna niż wszy­scy. Od­tąd, ile­kroć wy­raz ten przy nim wy­mó­wio­no, Ada­mek nad­sta­wiał pil­nie uszka, żeby coś wię­cej w tym przed­mio­cie, usły­szeć. Oj! le­piej­by mu było nie do­wia­dy­wać się wca­le, czem to są mat­ki dla dzie­ci… jak le­piej śle­pe­mu nie wie­dziść czem jest świa­tło, a głu­che­mu – czem har­mo­ni­ja. Gdy na dzie­dziń­cu dzie­ci stróż­ki wo­ła­ły: "Ma­mu­niu! Ma­mu­niu!" Adam­ka aż coś w gar­dle z wiel­kie­go żalu ści­ska­ło. Żeby choć mógł tak kogo na­zy­wać… Pierw­sza pró­ba z po­my­wacz­ką nie uda­ła mu się, ale prócz niej znał kil­ka in­nych ko­biet… mo­że­by mu któ­ra po­zwo­li­ła?… Naj­wię­cej śmia­ło­ści czuł do pan­ny słu­żą­cej, co go wo­łać: pani! na­uczy­ła, bo była mło­da, we­so­ła, czę­sto go po­twa­rzy po­gła­ska­ła, a, by­wa­ło, i ład­ną wstą­żecz­kę u szyi mu za­wią­że! Więc raz, gdy z piosn­ką na ustach do kuch­ni we­szła, Ada­mek z bi­ją­cem moc­no ser­dusz­kiem po­biegł ku niej, rącz­ka­mi za suk­nię chwy­cił i tu­ląc się do niej za­wo­łał:

– Pa­niu­siu, ja pa­niu­się mamą na­zy­wać będę! Obec­ni temu lo­kaj i ku­charz za­chi­cho­ta­li gło­śno, a dziew­czy­na za­ru­mie­ni­ła się gniew­nie.

– Ani mi się waż – krzyk­nę­ła – i, od­trą­ciw­szy go, po­szła.

Ada­mek cały ten dzień sie­dział w kąt­ku, po­pła­ku­jąc, aż go po­my­wacz­ka stro­fo­wa­ła. Dwa razy za­wie­dzio­ny, nig­dy już ni­ko­mu proś­by swej nie po­no­wił; stał się tyl­ko smut­niej­szym i bo­jaź­liw­szym, niż wprzó­dy.

Tym­cza­sem je­den rok szedł za dru­gim – rów­no, mia­ro­wo, jak żoł­nie­rze w mar­szu. Nad­cho­dzi­ły świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia, a po nich Wiel­ka­noc­ne, a po­tem znów Boże Na­ro­dze­nie… W ca­łym domu by­wał wte­dy więk­szy ruch i więk­sza we­so­łość, wszy­scy się stro­ili, od­wie­dza­li, ła­ma­li opłat­kiem, lub dzie­li­li jaj­kiem – wszy­scy, oprócz po­my­wacz­ki i Adam­ka. Przy­cho­dzi­li i do niej daw­ni zna­jo­mi lecz ona ani im win­szo­wać, ani po­win­szo­wań słu­chać nie chcia­ła.

– Co mi tam po wa­szych ży­cze­niach – mó­wi­ła – śmier­ci mi ży­czyć nie bę­dzie­cie, to wiem, a mnie cze­go in­ne­go nie trze­ba.

Ada­mek po­wi­nien był lu­bić świę­ta, bo za­wsze wte­dy do­sta­wał smacz­niej­sze je­dze­nie, nową su­kien­kę lub za­baw­kę, i był­by je lu­bił, gdy­by wi­dok uczuć ro­dzin­nych, wy­raź­niej niż kie­dy­kol­wiek w te dnie wy­stę­pu­ją­cych, nie rzu­cał smut­niej­sze­go jesz­cze cie­nia na jego wła­sną dolę, gdy­by ta próż­nia, któ­rą bez­wied­nie czul koło sie­bie nie sta­wa­ła się wte­dy jesz­cze głęb­szą, do­tkliw­szą. Ada­mek nie skar­żył się nig­dy, bo i na­wet nie był­by umiał po­wie­dzieć, co go bo­la­ło; ale że go bo­la­ło coś w du­szy to pew­na i że był god­niej­szym po­li­to­wa­nia od wie­lu in­nych dzie­ci, o któ­rych się mówi: "och! ja­kie to nie­szczę­śli­we bie­dac­twa!", dla tego, że są ob­dar­te i głod­ne, to tak­że pew­na, Ta­kim dzie­ciom dać co zjeść i czem się okryć, i już po ich nie­do­li, a gdy taki ból we­wnętrz­ny, co go Ada­mek w so­bie no­sił, raz się z ser­cem zro­śnie, to już się z nim nie roz­stać – oj nie! choć­by do śmier­ci!

Po skoń­cze­niu lat dzie­się­ciu pań­stwo mie­li Adam­ka po­sy­łać do szko­ły; tym­cza­sem po­my­wacz­ka uczy­ła go czy­tać na swo­jej książ­ce do na­bo­żeń­stwa, tłó­ma­cząc mu jed­no­cze­śnie jak umia­ła za­sa­dy re­li­gij­ne i opo­wia­da­jąc hi­sto­ry­ję świę­tą. Praw­dzi­wa pięk­ność za­wsze jest pięk­ną – po­wie­dział ktoś. Wznio­słe my­śli na­uki Chry­stu­so­wej i wiel­kie w swej pro­sto­cie ob­ra­zy Sta­re­go Te­sta­men­tu, na­wet w ustach nie­wy­kształ­co­nej ko­bie­ty z ludu nie tra­ci­ły na swej po­tę­dze, na swym po­etycz­nym uro­ku, a w nad­zwy­czaj wraż­li­wej – kto wie – może siłą twór­czą ob­da­rzonśj wy­obraź­ni dziec­ka, od­bi­ja­ły się jak w szkle po­więk­sza­ją­cym, ro­snąc do roz­mia­rów, o ja­kich się na­uczy­ciel­ce jego ani ma­rzy­ło. Nie­raz tez by­wa­ła w kło­po­cie, gdy Ada­mek za­rzu­cał ją py­ta­nia­mi, któ­rych czę­sto po­jąć na­wet nie mo­gła – a cóż do­pie­ro od­po­wia­dać na nie.

Skąd się to to­bie bie­rze – ma­wia­ła – ty słu­chaj cze­go cię uczą i to miej w pa­mię­ci, a gło­wy so­bie nie za­przą­taj próż­ną cie­ka­wo­ścią.

Ada­mek wzdy­chał wte­dy i za­mil­kał.

Raz – opo­wia­da­ła mu hi­sto­ry­ją No­emi i Ruth. Głos jej twar­dy, dziw­nie zmiękł i drżał, gdy mó­wi­ła o bo­le­ści No­emi po stra­cie męża i dzie­ci. Adam­ko­wi łzy za­krę­ci­ły się w oczach.

– To ona była bar­dzo bied­na! – za­py­tał.

– Bar­dzo, ano Bóg ją po­cie­szył – od­par­ła i cią­gnę­ła da­lej opo­wieść, ale gdy do­szła do miej­sca, kie­dy Ruth mówi do swo­jej świe­kry. "Twój Bóg bę­dzie moim Bo­giem, twój lud bę­dzie moim lu­dem. Gdzie­kol­wiek pój­dziesz ja za tobą pój­dę", – Ada­mek prze­rwał jej zno­wu.

– Dla cze­go ona to zro­bi­ła – za­gad­nął. – Dla cze­go po­rzu­ci­ła swo­ich?

– Bo ją ko­cha­ła. Kogo się ko­cha, dla tego się wszyst­ko robi.

– I ja­bym chciał kogo ko­chać – rzekł Ada­mek ci­cho. – Po­szedł­bym za nim tak­że na ko­niec świa­ta.

Umilkł i wpa­trzył się w ob­li­cze swo­jej opie­kun­ki za­du­ma­ne­mi oczy­ma.

– Cze­mu ja pani nie ko­cham? – spy­tał na­gle? Ko­bie­ta ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Za­baw­ny dzie­ciak – rze­kła. – A ko­chaj so­bie jak chcesz, kto ci bro­ni!

– A pani bę­dzie mnie ko­chać. Ona wa­ha­ła się tro­chę.

– Nie – od­par­ła krót­ko, od­wra­ca­jąc gło­wę. Na­stą­pi­ło mil­cze­nie.

– Cze­mu? – ozwał się po nie­ja­kiej chwi­li głos dziec­ka, ża­lem wez­bra­ny. – Cze­mu mnie pani ko­chać nie chce?

– Co to­bie po mo­jem ko­cha­niu! – za­wo­ła­ła ko­bie­ta z nie­zwy­kłą u niej gwał­tow­no­ścią. – Moje ko­cha­nie ni­ko­mu szczę­ścia nie przy­nio­sło. Ko­cha­łam mo­je­go, to go pierw­sza kula tra­fi­ła; ko­cha­łam dzie­ci, to je cho­ro­by po­za­bie­ra­ły. Po co ja cie­bie będę ko­chać, żeby i na two­ją gło­wę złe spro­wa­dzić. Daj mi po­kój!

– Już ja wolę być nie­szczę­śli­wy, niech mnie pani tyl­ko ko­cha – wy­szep­tał Ada­mek i spoj­rzał na nią tak smut­nie, tak bła­gal­nie, że chy­ba głaz je­den po­zo­stał­by obo­jęt­nyn na wej­rze­nie.

Po­my­wacz­ka nie była gła­zem, choć na to wy­glą­da­ła. Oczy jej zwil­got­nia­ły; pod­nio­sła gru­bą, spra­co­wa­ną rękę i ob­tar­ła je pręd­ko.

– Nie wodź ty mnie na po­ku­sze­nie – szep­nę­ła – dość ja się już na­cier­pia­ła z ko­cha­nia.

I dziec­ko zro­zu­mia­ło, że już na nic się nie zda na­le­gać dłu­żej.

Sce­na ta mia­ła miej­sce w dzień Wszyst­kich Świę­tych, któ­ry w ży­ciu Adam­ka po raz dzie­wią­ty się po­wta­rzał. Te­goż wie­czo­ra, po­my­wacz­ka, kła­dąc się spać, rze­kła do nie­go:

– A spra­wiaj się tu ju­tro grzecz­nie, bo mnie nie bę­dzie. Pań­stwo mi po­zwo­li­li, idę na cały dzień na Po­wą­ski.

– To i ja z pa­nią pój­dę.

– Po co? – ni­ko­go tam nie­masz.

– A gdzie ja mam kogo? – od­parł po­sęp­nie Ada­mek.

– No, no, już za­czy­nasz swo­je. Pój­dziesz zresz­tą, kie­dy ci się żąda, a te­raz śpij.

Na­za­jutrz po dzie­sią­tej go­dzi­nie zra­na ko­bie­ta w czar­nej, gru­bej odzie­ży, z twa­rzą bla­dą, su­ro­wą – i de­li­kat­ne, bia­łe chło­pię, o wiel­kich, smut­nych oczach mi­ja­li po­wą­skow­skie ro­gat­ki. Nad czer­nią­cą się kil­ko­dnio­wem bło­tem zie­mią, wi­sia­ły brud­no­sza­re ob­ło­ki, z któ­rych wiatr, jak z nie­do­brze wy­żę­tej bie­li­zny strzą­sał od cza­su do cza­su cięż­kie kro­ple desz­czu. Sto­sy zżół­kłych li­ści niby wień­ce gro­bo­we okrą­ża­ły pnie drzew ob­na­żo­nych; wro­ny, kra­cząc nie­mi­le, pod­la­ty­wa­ły na mo­krych po­lach, ob­cią­gnię­tych mgła­mi – wszyst­ko było smut­ne, na­tu­ra, jak­by wie­dząc o świę­cie umar­łych, przy­bra­ła się na nie w naj­po­sęp­niej­sze swo­je sza­ty. Ada­mek i jego to­wa­rzysz­ka szli pręd­ko, prze­su­wa­jąc się wśród tłu­mów ci­chą falą, pod cmen­tar­nym mu­rem pły­ną­cych. Raz tyl­ko za­trzy­ma­li się przy dziew­czy­nie, któ­ra sprze­da­wa­ła zie­lo­ne krzy­ży­ki i gir­lan­dy. Po­my­wacz­ka wzię­ła ich czte­ry i chcia­ła iść da­lej, gdy Ada­mek po­pro­sił ją nie­śmia­ło, aby mu tak­że je­den ku­pi­ła. Nie spy­ta­ła go już po co? bo od rana była mil­czą­cą jak ka­mień, za­pła­ci­ła tyl­ko za pią­ty wia­nek, i dziec­ko prze­wie­si­ło go so­bie na ręku z bla­dym uśmie­chem. Bied­ny pod­rzu­tek! Wy­obra­żał so­bie, że i on rów­nież ma ja­kiś swój grób, któ­ry idzie przy­stro­ić i dziw­nie miło mu było po­my­śleć, że lu­dzie wi­dząc go nio­są­ce­go wia­nek toż samo my­śleć będą. Mieć coś wspól­ne­go z dru­gi­mi, choć­by na­wet w cier­pie­niu, jest cza­sem smut­ną po­cie­chą dla osa­mot­niał ej du­szy.

W chwi­lę po­tem po­my­wacz­ka z Adam­kiem byli już na Po­wą­skach. Z ka­pli­cy gdzie się msza od­pra­wia­ła roz­le­ga­ło się wła­śnie po­waż­ne, po­sęp­ne "me­men­to mori" i rzekł­byś, że wszyst­ko do­ko­ła po­chwy­ci­ło te wy­ra­zy i od­bi­ja­ło je dłu­giem, nie skoń­czo­nem echem. "Me­men­to mori" po­wta­rza­ły żół­ta­we ję­zy­ki lam­pek pło­ną­cych na mo­gi­łach, "me­men­to mori" wo­łał na prze­chod­niów każ­dy krzyż i gro­bo­wiec, "me­nen­to mori" szep­tał wiatr, wę­dru­ją­cy w gó­rze po na­gich ga­łe­ziach. Ada­mek choć nie ro­zu­miał po ła­ci­nie poj­mo­wał do­sko­na­le tę mowę ta­jem­ni­czą i prze­ję­ty nią, z re­li­gij­nem po­sza­no­wa­niem i ci­chut­ko stą­pał wśród tych, któ­rych sen tej ostroż­no­ści nie po­trze­bu­je. Prze­wod­nicz­ka jego, skrę­ciw­szy w jed­ną z bocz­nych uli­czek, za­trzy­ma­ła się przy mo­gił­kach, ka­za­ła je ja­kie­muś chłop­cu oczy­ścić, za­wie­si­ła na krzy­ży­kach wian­ki, pod każ­dym za­pa­li­ła lamp­kę i, klęk­nąw­szy w środ­ku, za­po­mnia­ła o ca­łym świe­cie, a więc i o Adam­ku. On ukląkł tak­że i od­ma­wiał Zdro­waś­ki, jed­na po dru­giej, nie wie­dząc za czy­je du­sze, lecz gdy upły­nę­ła go­dzi­na, a po­my­wacz­ka nie ru­sza­ła się z miej­sca, wstał i za­czął zwol­na prze­cha­dzać się mię­dzy gro­ba­mi, czy­ta­jąc po ci­chu na­pi­sy i przy­glą­da­jąc się pięk­nym mar­mu­ro­wym po­mni­kom.

Wkrót­ce stra­cił z oczu opie­kun­kę swą. Był­by go zdjął strach zna­leźć się wśród tylu umar­łych, gdy­by jesz­cze wię­cej ży­wych do­ko­ła nie­go nie było. Raz po raz otar­ło się o nie­go to ak­sa­mit­ne okry­cie wy­kwint­nej pani, to gru­ba chust­ka ko­bie­ty, z ludu, to płaszcz mę­ski lub szub­ka dzie­cin­na, a cały ten tłum róż­no­rod­ny ru­szał się, po­chy­lał, wzdy­chał, pła­kał, oży­wio­ny jed­ną my­ślą: "me­men­to mori". Kto­kol­wiek tam był, dą­żył do ja­kie­goś gro­bu, albo na ja­kim klę­czał, albo z ja­kie­go wsta­wał, Ada­mek tyl­ko błą­kał się bez celu, po­glą­da­jąc za­mglo­ne­mi oczy­ma na swój wia­nek. "Gdzie ja go po­ło­żę? – my­ślał – gdzie?'' I na­gle ogar­nął go żal strasz­ny, Nig­dy do­tąd wy­jąt­ko­wość jego doli nie dała mu się uczuć w spo­sób tak okrut­ny, nig­dy wi­dok szczę­ścia, któ­re mu na za­wsze ob­cem być mia­ło nie za­bo­lał go tak, jak te­raz ten wi­dok po­wszech­ne­go smut­ku, w któ­rym on tyl­ko je­den nie brał udzia­łu.

Usiadł na ja­kiejś za­po­mnia­nej mo­gi­le, wia­nek na ko­la­nach po­ło­żył i za­kryw­szy twarz rącz­ka­mi roz­pła­kał się ta­kim pła­czem, ja­kie­go bo­daj żad­ne dziec­ko nie za­zna­ło.Łka­nia jego zwró­ci­ły uwa­gę klę­czą­cej na po­bli­skim gro­bie, pani. Po­pa­trzy­ła na nie­go ze współ­czu­ciem.

– Bied­ne dziec­ko, tyś pew­no sie­ro­ta? – spy­ta­ła zbli­ża­jąc się.

Ada­mek nic nie od­po­wie­dział zra­zu.

– Czy to two­ja mat­ka tu leży – po­no­wi­ła pani – i ręką ra­mie­nia jego do­tknę­ła.

– Oj! żeby to mat­ka – wy­szep­tał, pod­no­sząc na nią za­pła­ka­ne oczy. – Ubrał­bym jej grób wian­ka­mi i lamp­ka­mi ob­sta­wił i pro­sił, żeby mnie do nie­ba za­bra­ła – ale tak – i za­czął zno­wu pła­kać.

– Dziw­ne dziec­ko – rze­kła pani. – To ty byś chciał, żeby two­ja mat­ka nie żyła?

– Ja nie mam wca­le mat­ki! – za­wo­łał Ada­mek z wy­bu­chem – ani na świe­cie, ani na cmen­ta­rzu, nig­dzie! ni­ko­go! O! ja bied­ny! ja bied­ny!

– Dziw­ne dziec­ko – po­wtó­rzy­ła pani i po­szła. Tym­cza­sem ob­ło­ki przy­bie­ra­ły co­raz ciem­niej­szą bar­wę, wiatr ostry pod­no­sił z zie­mi żół­te li­ście i rzu­cał temi łach­ma­na­mi lata, jak­by się z nich na­trzą­sał. Adam­ko­wi zim­no się zro­bi­ło. Wstał, z wes­tchnie­niem wia­nek na nie­zna­nej mo­gi­le po­ło­żył i obej­rzał się. Do­pie­ro te­raz przy­szło na myśl,

że może do swo­jej opie­kun­ki, któ­rą opu­ścił, nie tra­fi. Prze­lę­kły po­biegł w jed­ną, dru­gą, trze­cią ulicz­kę, nig­dzie ani śla­du do­brze zna­nej, sztyw­nej po­sta­ci w czer­ni. Dech za­mie­rał mu w pier­si ze stra­chu i zmę­cze­nia, nie za­trzy­my­wał się prze­cie, tyl­ko bie­gał na wszyst­kie stro­ny, po­wta­rza­jąc po Ci­chu: pani! pani!

Deszcz gę­sty za­czął pa­dać, tłu­my prze­rze­dzi­ły się, z każ­dą chwi­lą było pu­ściej, ciem­niej i ci­szej oko­ło bied­ne­go Adam­ka. Do­ga­sa­ją­ce gdzie­nieg­dzie lamp­ki skwier­cza­ły, mru­ga­jąc w zmro­ku, niby źre­ni­ce nie­wi­dzial­nych istot. Ser­ce biło mu tak gwał­tow­nie, że aż przy­ci­skał je obu rę­ko­ma w dzie­cin­nej trwo­dze, by mu z pier­si nie wy­sko­czy­ło, pot kro­pli­sty i zim­ny spły­wał z jego czo­ła na roz­pa­lo­ne go­rącz­ką po­licz­ki. O Mat­ko Bo­ska! o Mat­ko Bo­ska! – szep­tał drga­ją­ce­mi usty. – Wtem po­tknął się i upadł nad sa­mym brze­giem świe­żo wy­ko­pa­ne­go gro­bu. Nie miał już siły krzyk­nąć, w gło­wie mu tyl­ko strasz­nie za­szu­mia­ło, ręce ze­sztyw­nia­ły i prze­stał czuć.

W tej sa­mej pra­wie chwi­li na dru­gim koń­cu cmen­ta­rza po­my­wacz­ka ca­ło­wa­ła na­mięt­nie wil­got­ną zie­mię swo­ich czte­rech mo­gi­łek, że­gna­jąc się z nie­mi jak mat­ka z ży­we­mi dzieć­mi, po­czem pod­nio­sła się z cięż­ko­ścią i rzu­ci­ła wzro­kiem za sie­bie.

– Ada­mek – za­wo­ła­ła pół­gło­sem. Nikt jej nie od­po­wie­dział.

– Ada­mek! – po­wtó­rzy­ła nie­spo­koj­nie. Wszyst­ko mil­cza­ło.

Wte­dy i ją strach ogar­nął. Spiesz­nie pu­ści­ła się na po­szu­ki­wa­nia, a jako obznaj­mio­nej do­brze z miej­sco­wo­ścią, szło jej to le­piej i prę­dzej niż bied­ne­mu, prze­stra­szo­ne­mu dziec­ku, któ­re po kil­ka razy w tę samą ulicz­kę wra­ca­ło, krę­cąc się jak w za­cza­ro­wa­nem kół­ku w la­bi­ryn­cie prze­cznic i ulic. "Po co ja go bra­łam ze sobą – mó­wi­ła w du­chu – gdzie go te­raz znaj­dę nie­szczę­śli­wa. Taki psi czas! Go­tów się jesz­cze roz­cho­ro­wać i tyle."'

Lu­dzie snu­li się jesz­cze z rzad­ka po cmen­ta­rzu. Za­cze­pia­ła każ­de­go py­ta­jąc o dziec­ko. Nikt go nie wi­dział. Prze­ra­żo­na, jęła od­ma­wiać mo­dli­twę do świę­te­go An­to­nie­go, ale my­śli jej się plą­ta­ły, po­wta­rza­ła więc wy­ra­zy bez związ­ku idąc wciąż da­lej, da­lej i wy­tę­ża­jąc oczy w po­mro­ce. Na­gle, gdy już pra­wie stra­ci­ła na­dzie­ję, ja­kiś przed­miot ciem­ny za­ry­so­wał się na wale zie­mi, ota­cza­ją­cej niby ol­brzy­mia war­ga jamę gro­bo­wą. Był to Ada­mek. Le­żał z gło­wą prze­wie­szo­ną w tył; cza­pecz­ka spa­dła mu z niej do dołu, a mo­kre od desz­czu wło­sy przy­le­gły do bla­de­go czo­ła.

– Je­zus Ma­ry­ja! – krzyk­nę­ła po­my­wacz­ka, po­chy­la­jąc się nad nim. Po­rwa­ła go w ob­ję­cia, zim­ne rącz­ki przy­ci­snę­ła do swo­ich ust go­rą­cych, chu­cha­ła w nie, tar­ła i w tej chwi­li daw­no za­po­mnia­ne wy­ra­zy tkli­wo­ści nie wia­do­mo skąd zja­wi­ły się na jej ustach:

– Mój ty ślicz­ny, moje ty zło­to, moje ty wszyst­ko na tym świe­cie – szep­ta­ła ta­kim gło­sem, po ja­kim nikt­by tej su­ro­wej, twar­dej ko­bie­ty nie po­znał – otwórz oczki anioł­ku – otwórz, moje skar­by!

Po­wo­li, bar­dzo po­wo­li wstę­po­wa­ło na­po­wrót ży­cie w osty­głe ciał­ko Adam­ka.

Po­my­wacz­ka wczo­raj jesz­cze by­ła­by przy­się­gła, że na tym świe­cie nic już jej ura­do­wać nie może, ale w chwi­li gdy dziec­ko z wes­tchnie­niem otwar­ło po­wie­ki, prze­ko­na­ła się, że by­ła­by po­peł­ni­ła krzy­wo­przy­się­stwo. Przy­ci­snę­ła go do pier­si i po­ca­ło­wa­ła – ale jak? Adam­ko­wi ta­kie po­ca­łun­ki tyl­ko się śni­ły – na ja­wie do­tych­czas nie ca­ło­wa­no go w ten spo­sób.

– Jak to miło – wy­szep­tał ze sła­bym uśmie­chem, i po­ło­żył głów­kę na jej ra­mie­niu.

– Spać mi się chce – do­dał, za­my­ka­jąc oczy.

Po­my­wacz­ka wy­nio­sła go z cmen­ta­rza i do domu do­róż­ką za­wio­zła. W nocy Ada­mek do­stał sil­nej go­rącz­ki. Zda­wa­ło mu się cią­gle, że wpa­da w grób otwar­ty. "Trzy­maj­cie mnie! trzy­maj­cie"! – wo­łał roz­pacz­li­wie, a po chwi­li z ża­lem koń­czył: "Oj! nikt nie trzy­ma! nikt! Kogo ja mam na świe­cie, żeby mi zgi­nąć nie dał. "

Po­my­wacz­ka czu­wa­ła przy jego łó­żecz­ku, a słu­cha­jąc nie­po­wią­za­nej mowy dziec­ka, w któ­rej od­sła­nia­ły się wszyst­kie ukry­te cier­pie­nia bied­ne­go, za­po­zna­ne­go ser­ca – pła­ka­ła.

Na­za­jutrz przy­szedł dok­tór, zba­dał tro­skli­wie Adam­ka i za­pi­sał mu le­kar­stwo. Zro­bił to samo dru­gie­go, czwar­te­go i dzie­sią­te­go dnia, aż nad­szedł dzień taki, że mu nic nie za­pi­sał, tyl­ko po­ki­wał gło­wą tak, że ci co tam byli zro­zu­mie­li, iż Adam­ko­wi już żad­ne leki nie po­mo­gą. Za­smu­ci­li się pań­stwo, za­smu­ci­ła się służ­ba, bo, jak rze­kłam, wszy­scy lu­bi­li Adam­ka, ale wie­dzie­li, że mu swo­im smut­kiem tak­że nic nie po­mo­gą, więc ro­ze­szli się, każ­dy do swo­ich za­jęć.

Przy ko­na­ją­cem dziec­ku zo­sta­ła tyl­ko po­my­wacz­ka.

Ada­mek le­żał na po­sła­niu z pa­pie­ro­wą twa­rzycz­ką i za­pa­dłe­mi oczy­ma, któ­re aż prze­ra­ża­ły fos­fo­rycz­nym bla­skiem i wiel­ko­ścią. Był przy­tom­ny, jak wszy­scy co umie­ra­ją na tra­wią­cą go­rącz­kę, ta­kiej bo­wiem cho­ro­by do­słu­chał się i do­pu­kał w nim dok­tór. Nie do­słu­chał się jed­nak i nie do­pu­kał uczo­ny dok­tór – a cóż dziw­ne­go, że i inni się nie do­my­śli­li – tego ognia pra­gnień nie­za­spo­ko­jo­nych, co za­rze­wiem w pier­si chłop­ca od nie­mow­lęc­twa le­żał i tę­sk­no­tą pod­że­ga­ny wol­niu­teń­ko mu du­szę pa­lił, pa­lił, aż ją spa­lił na po­piół.

Na koł­drze le­ża­ły wszyst­kie skar­by Adam­ka, wszyst­ko, co to wy­dzie­dzi­czo­ne z chwi­lą uro­dze­nia bie­dac­two wła­sno­ścią swo­ją na­zy­wać mo­gło, a więc su­kien­ki, za­baw­ki wpół ze­psu­te, ów ob­ra­zek Mat­ki Bo­skiej, co mu źró­dło jego nie­do­li uka­zał i mały nie­gdyś ko­tek, te­raz już ko­ci­sko duże, zwi­nię­te w kłę­bek i mru­czą­ce z nie­cier­pli­wo­ści, że mu tak spo­koj­nie le­żeć każą. Ada­mek wo­dził chu­de­mi rącz­ka­mi po­tem swo­jem pań­stwie z każ­dą rze­czą pie­ścił się zo­sob­na i że­gnał, ko­ły­sząc głów­ką z za­du­mą, któ­rej wi­dok miał w so­bie coś roz­dzie­ra­ją­ce­go.

– Pani! – ozwał się ci­chym gło­sem. Po­my­wacz­ka klę­kła u wez­gło­wia.

– Co ko­cha­siu?

– Pani za­wsze te­raz pięć wian­ków na za­dusz­ki ku­po­wać bę­dzie, do­brze?

Ski­nę­ła po­ta­ku­jąc gło­wą.

– I lamp­kę mi pani na gro­bie za­pa­li?

– Za­pa­lę.

– I bę­dzie mnie pani ko­chać po śmier­ci… praw­da?

– Będę.

Ada­mek ujął jej czer­wo­ną, chro­po­wa­tą rękę, przy­ło­żył do spie­czo­nych uste­czek i nie do­dał nic wię­cej, bo mó­wie­nie strasz­nie go mę­czy­ło.

W kil­ka dni po­tem, obok mo­gi­łek po­my­wacz­ki wzniósł się pią­ty kop­czyk i pią­ty nad nim czar­ny krzy­żyk. Ko­bie­ta od­czu­ła tę śmierć głę­bo­ko, aż się wszy­scy dzi­wi­li. "Oj! mu­sia­łam ja jego ko­chać, mu­sia­łam! – mó­wi­ła – in­a­czej by­ło­by żyło nie­bo­żąt­ko!" Sło­wa da­ne­go Adam­ko­wi do­trzy­ma­ła świę­cie. Co rok w za­dusz­ki na gro­bie pod­rzut­ka le­żał wia­nek i pa­li­ła się lamp­ka, jak na gro­bach in­nych dzie­ci, co mają oj­ców i mat­ki. A gdy po­my­wacz­ka umar­ła… to na­tu­ral­nie nie kła­dzio­no już tam wię­cej wian­ków i lam­pek. Ha… może żył jesz­cze wte­dy na świe­cie ktoś, co po­wi­nien był o tej mo­gi­le sa­mot­nej pa­mię­tać, ale gdzie go było szu­kać… gdzie?SZKI­CE KĄ­PIE­LO­WE.

I.

JEU­NE PRE­MIER SE­ZO­NU.

O panu Gu­sta­wie by­ło­by bar­dzo nie­wie­le do po­wie­dze­nia, gdy­by nie to, że umiał, jak mó­wią Fran­cu­zi, chwy­tać spo­sob­ność za wło­sy, czy­li, Że pra­gnąc na­ro­bić tro­chę ha­ła­su w świe­cie, wy­bie­rał po temu tę wła­śnie dro­gę, któ­ra je­dy­nie była dla nie­go do­stęp­ną.

Jak­by to do­brze było, gdy­by wię­cej lu­dzi na­śla­do­wa­ło przy­kład pana Gu­sta­wa – gdy­by np. ci, co mają zdol­no­ści akro­ba­tycz­ne, nie wcho­dzi­li gwał­tem na ko­tur­ny, lecz do­ra­bia­li się sła­wy wy­wi­ja­jąc ko­zioł­ki na tra­pe­zie, albo gdy­by ci, któ­rym nie­ba dały czy­tel­ny i pięk­ny cha­rak­ter (w pi­śmie) zu­żyt­ko­wa­li ten dar sza­cow­ny na ko­pio­wa­nie do­ku­men­tów, za­miast się rwać do pi­sa­nia po­ezyi, albo… ale gdy­bym chcia­ła wszyst­kie "albo" wy­li­czać, pan Gu­staw po­szedł­by w kąt, co by­ło­by z mo­jej stro­ny wiel­ką nie­grzecz­no­ścią wzglę­dem tego mło­dzień­ca.

Otóż pan Gu­staw był tyl­ko tym, kim był to jest dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nim sy­nem nie­bosz­czy­ka ojca i mat­ki wdo­wy, wła­ści­cie­lem ład­ne­go do – syć ma­ją­tecz­ku, ciem­no blond czu­pry­ny za­cze­sa­nej z pew­nem ar­ty­stycz­nem za­cię­ciem, twa­rzy przy­jem­nej, ozdo­bio­nej ener­gicz­nym wą­sem, sze­ro­kich ra­mion i po­sta­wy, któ­rej żad­na pan­na w oko­li­cy nic za­rzu­cić nie mo­gła. Co do umy­sło­wej jego stro­ny, nad­mie­nić rai wy­pa­da, że skoń­czył siedm klas gim­na­zy­jal­nych "z pro­mo­cy­ją" do uni­wer­sy­te­tu, jak mó­wi­ła jego mat­ka, po­czci­wo­ści ko­bie­ci­na, a ubó­stwem w du­chu bło­go­sła­wio­na. Z tej "pro­mo­cyi" jed­nak nie ko­rzy­stał, co mu się tak­że chwa­li, bo ani on, ani spo­łe­czeń­stwo nie by­ło­by się do­cze­ka­ło wiel­kiej po­cie­chy z dłuż­szej służ­by p. Gu­sta­wa w sze­re­gach Mi­ner­wy.

Dla uzu­peł­nie­nia por­tre­tu we­wnętrz­ne­go, do­da­ję, że miał ser­ce zło­te, żył­kę do bla­gi ogrom­ną i jak naj­lep­sze chę­ci uży­wa­nia ży­cia z przy­jem­nej stro­ny. Z tem wszyst­kiem był am­bit­nym, a że z wła­ści­wym so­bie spry­tem ro­zu­miał, iż ani na polu na­uki, ani pra­cy, am­bi­cyi swej nie na­sy­ci, po­wie­dział więc so­bie, "że bę­dzie za­da­wał szy­ku".

Raz po­wziąw­szy to po­sta­no­wie­nie, wło­żył do pu­gi­la­re­su 10 pa­pier­ków sto­ru­blo­wych, a do ku­fra 10 no­wych gar­ni­tu­rów, po­ca­ło­wał mamę w rękę, zda­jąc na nią i na eko­no­ma do­pil­no­wa­nie go­spo­dar­stwa i… po­je­chał do wód.

Z chwi­lą, w któ­rej pan Gu­staw, ma­jąc ele­ganc­ką po­dróż­ną to­reb­kę prze­wie­szo­ną przez ple­cy ele­ganc­kie­go po­dróż­ne­go płasz­czy­ka, wy­siadł z pocz­to­wej ka­re­ty, któ­ra go wraz z kil­ko­ma in­ne­mi pa­sa­że­ra­mi przy­wio­zła do X*** ką­pie­lo­wej miej­sco­wo­ści, daj­my na to… w Ga­li­cyi – z tą chwi­lą, mó­wię, skoń­czy­ło się in­co­gni­to pana Gu­sta­wa na sce­nie świa­ta – a za­czę­ła rola, sta­wia­ją­ca go na pierw­szym pla­nie ni­niej­sze­go szki­cu,

Z ozna­cze­nia li­te­rą X*** are­ny, któ­ra była wi­dow­nią suk­ce­sów mego bo­ha­te­ra, do­my­śla­ją się czy­tel­ni­cy, że pra­gnę na tym punk­cie za­cho­wać dys­kret­ne mil­cze­nie, bar­dzo też być może, iż miej­sco­wo­ści tej nikt by na ma­pie nie zna­lazł, cho­ciaż we­dług mo­jej wy­obraź­ni ist­nie­je ona w Ga­li­cyi, jest oto­czo­na gó­ra­mi, jak Szczaw­ni­ca i la­sem, jak Iwo­nicz, ma do­syć ele­ganc­kich dom­ków na po­do­bień­stwo Kry­ni­cy i wię­cej jesz­cze nie­po­zor­nych, czem przy­po­mi­na Za­ko­pa­ne – jed­nem sło­wem po­sia­da wszyst­kie do­dat­nie i ujem­ne stro­ny tych sie­dlisk wody, mody, ko­te­ryj­no­ści, plo­tek i… nu­dów.

Pierw­szym czy­nem pana Gu­sta­wa, gdy wy­pro­sto­wał stę­ża­łe dłu­gim sie­dze­niem człon­ki i otrze­pał się z ku­rzu, było za­py­tać pocz­thal­te­ra, gdzie są naj­lep­sze miesz­ka­nia? Pan pocz­thal­ter, człek za­sta­na­wia­ją­cej szczu­pło­ści, spoj­rzał na nie­go tak, jak­by co naj­mniej py­ta­nie o dro­gę na księ­życ usły­szał, pod­niósł wy­so­ko ko­ści­ste ra­mio­na i, po­wtó­rzyw­szy ze zgro­zą "miesz­ka­nia, " – umilkł.

– No tak – rzekł pan Gu­staw zdzi­wio­ny – miesz­ka­nia chcę, cóż w tem nad­zwy­czaj­ne­go?

– Te­raz! w środ­ku se­zo­nu – te­raz pa­nie do­bro­dzie­ju go­ście, co się spóź­ni­li, w wan­nach sy­pia­ją i w sie­niach, jak mi Bóg miły – niech pan do­bro­dziej za­py­ta kogo chce.

I z temi sło­wy pan pocz­thal­ter scho­wał się za swój kan­to­rek, nie po­czu­wa­jąc się do obo­wiąz­ku dal­szych ob­ja­śnień wzglę­dem nowo przy­by­łe­go.

Pan Gu­staw zmę­czo­ny i głod­ny, a co za­te­mi­dzie zły , za­klął wszyst­kie­mi dy­ja­bła­mi i wdra­paw­szy się na gó­ral­ski wó­zek ka­zał się wieść do naj­lep­sze­go ho­te­lu. W dro­dze za­py­tał swe­go au­to­me­do­na czy nie wie o ja­kiem miesz­ka­niu.

– Żeby byli przy­je­cha­li dwie nie­dzie­le wprzód, toby byli na­leź­li – od­po­wie­dział gó­ral – ano dzi­siaj!…

Nie do­koń­czył i wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, jak pan pocz­thal­ter, wy­sto­so­wał do­sad­ną ode­zwę do swych ko­niąt.

Tym­cza­sem pan Gu­staw z wy­so­ko­ści wóz­ka roz­glą­dał się do­ko­ła, nie­poj­mu­jąc, gdzie się ten na­tłok go­ści po­dzie­wał. Dro­ga mię­dzy dom­ka­mi, któ­rą prze­jeż­dża­li, była pra­wie pu­sta – w par­ku wid­nie­ją­cym z boku tak­że nie­wie­le osób uży­wa­ło spa­ce­ru. Toż samo ude­rzy­ło go, gdy wszedł do wiel­kiej re­stau­ra­cyj­nej sali. Prócz paru sto­li­ków, wszyst­kie miej­sca były nie­za­ję­te. Na we­ren­dzie kil­ku je­go­mo­ściów czy­ta­ło ga­ze­ty i gra­ło w sza­chy.

Wi­dok no­we­go go­ścia wy­wo­łał gdzieś z kąta kel­ne­ra z ser­we­tą na ra­mie­niu, za któ­rym nad­biegł obe­rkel­ner z ołów­kiem za uchem i ksią­żecz­ką w ręku.

Pan Gu­staw uznał za sto­sow­ne za­im­po­no­wać od razu służ­bie.

– Kar­tę! – rzekł la­ko­nicz­nie, roz­siadł­szy się w krze­śle po pań­sku.

– Za­raz, pro­szę pana.

Pan Gu­staw wziął po­da­ny so­bie dru­ko­wa­ny pa­pier i prze­biegł oczy­ma nie spis po­traw, ale ceny. Przy naj­wyż­szej za­trzy­mał się i spoj­rzał co za nią do­sta­nie: "Fi­lée z ma­de­rą." Pan Gu­staw nie lu­bił "fi­lée z ma­de­rą," mimo to za­dys­po­no­wał so­bie por­cy­ję tego do­bre­go, oraz fi­li­żan­kę bu­li­jo­nu i bu­tel­kę wina z naj­droż­szych ga­tun­ków.

Ma­newr się po­wiódł.

Kel­ner po­pę­dził do kuch­ni, za­pew­nia­jąc "wiel­moż­ne­go pana", że wszyst­ko na­tych­miest bę­dzie; obe­rkel­ner zaś za­pa­lił świe­cę do cy­gar i cze­kał dal­szych roz­ka­zów.

– Po­trze­bu­ję miesz­ka­nia – rzekł pan Gu­staw – ale mó­wio­no mi, że te­raz o to trud­no. Czy to praw­da?

– To jest, pro­szę wiel­moż­ne­go pana, zna­la­zło­by się, ale gdzieś da­le­ko u chło­pów, a wiel­moż­ny pan za­pew­ne…

– Tak – prze­rwał pan Gu­staw wy­nio­śle – ja po­trze­bu­ję ele­ganc­kie­go apar­ta­men­tu i w naj­lep­szym punk­cie.

– Otóż to, wiel­moż­ny pa­nie – rzekł kel­ner ze wzra­sta­ją­cym usza­no­wa­niem – w tem sęk, pro­szę wiel­moż­ne­go pana.

I za­du­mał się głę­bo­ko, gry­ząc ołó­wek, któ­ry gwo­li lep­sze­go sku­pie­nia my­śli z za ucha wy­cią­gnął.

– Ja­bym wiel­moż­ne­mu panu za­pro­po­no­wał tym­cza­sem po­kój u nas. Jest je­den bar­dzo do­sko­na­ły, ume­blo­wa­ny, mogę po­wie­dzieć z gu­stem, bo to sa­lon wła­ści­cie­la ho­te­lu… Od­stą­pił­by go, tyl­ko nie wiem czy cena…

– Mniej­sza o cenę – rzekł pan Gu­staw strzą­sa­jąc po­piół z cy­ga­ra. Ileż żąda wasz wła­ści­ciel?

– Sześć gul­de­nów dzien­nie, pro­szę wiel­moż­ne­go pana.

– To do­brze. Jak się na­zy­wasz?

– An­to­ni Strze­czak, do usług wiel­moż­ne­go pana.

– A więc mój Strze­cza­ku, każ za­raz znieść tam moje rze­czy. Są na dole. I niech mi prę­dzej jeść dają.

– W ten mo­men­cik, ja­śnie pa­nie.

I obe­rkel­ner wy­le­ciał z sali, by przedew­szyst­kiem po­wia­do­mić wła­ści­cie­la, że przy­był im pie­rza­sty ptak, któ­re­go bę­dzie moż­na sku­bać bez żad­ne­go skru­pu­łu.

Ja­koż za­raz przy pierw­szym ob­ra­chun­ku za owo fi­lée, bu­li­jon i wino, za­cny Strze­czak po­my­lił się o pół gul­de­na, na­tu­ral­nie na swo­ją ko­rzyść, pan Gu­staw zaś przez punkt ho­no­ru nie spro­sto­wał po­mył­ki, choć ją za­uwa­żył, co zno­wu dało obe­rkel­ne­ro­wi lep­sze wy­obra­że­nie, o kie­sze­ni, niż o aryt­me­tycz­nej wie­dzy no­we­go Kre­zu­sa. Ale ad­mi­ra­cy­ja ta wzro­sła do naj­wyż­szej po­tę­gi, gdy pan Gu­staw nie spoj­rzaw­szy na­wet na resz­tę, od­su­nął ją nie­dba­le ku kel­ne­ro­wi.

– Ca­łu­ję rącz­ki ja­śnie pana hra­bie­go – rzekł uszczę­śli­wio­ny słu­gus, kła­nia­jąc się tak ni­sko, że wło­sa­mi zmiótł okru­szy­ny z ob­ru­sa. – Czy pan hra­bia nie ma jesz­cze co do roz­ka­za­nia?

– Nie na­zy­waj mnie hra­bią, mój Strze­czak. Nie lu­bię tego ty­tu­łu – od­parł pan Gu­staw, da­jąc tem sa­mem do zro­zu­mie­nia, że miał­by do nie­go pra­wo, co było bar­dzo dy­plo­ma­tycz­nym kro­kiem, bo za­da­wa­la­jąc próż­ność, nie sprze­ci­wia­ło się wręcz praw­dzie.

– Po­wiedz­no mi – do­dał po chwi­li – czy tu na­praw­dę tak dużo osób? Ja­koś ich nie wi­dzę.

– A bo pro­szę ja­śnie pana, dzi­siaj pierw­szy po­god­ny dzień od dwóch ty­go­dni, więc wszy­scy się roz­je­cha­li na wy­ciecz­ki – ale niech ja­śnie pan wej­dzie tu za parę go­dzi­nek, to do­pie­ro roić się bę­dzie! U nas, pro­szę ja­śnie pana, wszy­scy pa­no­wie się sto­łu­ją – samo ary­sto­krat­ne to­wa­rzy­stwo, a w tam­tych ho­te­lach, to zwy­czaj­na, z prze­pro­sze­niem, ho­ło­ta.

Że zaś do po­wro­tu owe­go ary­sto­kra­tycz­ne­go to­wa­rzy­stwa było jesz­cze da­le­ko, pan Gu­staw po­szedł prze­to roz­go­ścić się i wy­po­cząć w swo­im "ume­blo­wa­nym z gu­stem sa­lo­nie,'' któ­ry był so­bie naj­zwy­czaj­niej­szą, do­syć ob­szer­ną izbą, tyle tyl­ko, że ma­ją­cą su­fit za­miast pu­ła­pu i nie­wy­raź­ny ślad czer­wo­nej nie­gdyś za­pra­wy na zbi­tej z de­sek pod­ło­dze. Gust ume­blo­wa­nia za to był naj­śwież­szej mody, każ­de bo­wiem krze­seł­ko mia­ło inny kształt i obi­cie, a es­te­tycz­ne wra­że­nie tej roz­ma­ito­ści po­tę­go­wał jesz­cze stół je­sio­no­wy przed pa­li­san­dro­wą ka­na­pą, oraz łóż­ko au na­tu­rel z he­blo­wa­ne­go drze­wa, któ­re tu świe­żo dla pana Gu­sta­wa wnie­sio­no.

Ostat­ni skrzy­wił się też na ten wi­dok czem dał do­wód, że w po­ję­ciu pięk­na prze­no­si teo­ry­ją har­mo­nii nad teo­ry­ją kon­tra­stów, ale przy­szło mu na myśl, że tam, gdzie jego bliź­ni, z tej sa­mej co on gli­ny ule­pie­ni, sy­pia­ją w wan­nach i sie­niach, wy­bred­nym być nie moż­na – nie ob­ja­wił więc gło­śno swe­go nie­za­do­wo­le­nia, tyl­ko ka­zał so­bie dać wody do my­cia i, rzu­ciw­szy się na łóż­ko, za­snął.

Strze­czak raz może w ży­ciu nie roz­mi­nął się z praw­dą, gdy mó­wił o licz­nej klien­te­li swe­go chle­bo­daw­cy. Istot­nie, gdy pan Gu­staw oko­ło dzie­wią­tej wie­czo­rem wszedł do re­stau­ra­cyi, było tam gwar­no jak w ulu i tyl­ko wzglę­dom obe­rkel­ne­ra za­wdzię­czał zna­le­zie­nie ką­ci­ka, gdzie mógł wy­god­nie zjeść jaj­ka a la co­que i bef­sztyk po an­giel­sku.

Nie­zna­ny jesz­cze ni­ko­mu, ko­rzy­stał z tego, przy­pa­tru­jąc się bez prze­szko­dy za­peł­nia­ją­cym salę oso­bi­sto­ściom.

Je­den zwłasz­cza stół zwra­cał jego uwa­gę; sie­dzia­ło przy nim kil­ku­na­stu męż­czyzn, po więk­szej czę­ści mło­dych, któ­rzy pili, śmie­li się i ha­ła­so­wa­li wię­cej niż wszy­scy inni go­ście ra­zem wzię­ci. Była to cała mło­dzież ką­pie­lo­wa war­ta tej na­zwy, jak go ob­ja­śnił obe­rkel­ner, któ­ra trzy­ma­ła się ze sobą ści­śle, two­rząc ro­dzaj sto­wa­rzy­sze­nia, kor­po­ra­cyi sui ge­ne­ris, urzą­dza­ła pik­ni­ki, wy­ciecz­ki, asy­sto­wa­ła da­mom na wo­dach, krót­ko mó­wiąc, była du­szą wszyst­kich za­baw i owa­cyj. Czu­li też mło­dzień­cy ci waż­ność swe­go po­słan­nic­twa; wi­dać to było z dumy, z jaką spo­glą­da­li na nie­przy­pusz­czo­nych do swe­go gro­na i z roz­praw ich, któ­rych uryw­ki obi­ja­ły się o uszy pana Gu­sta­wa. On słu­chał z na­tę­że­niem, ba­dał każ­de­go wzro­kiem, a ser­ce biło mu nie­po­ko­jem pew­nym i nie­cier­pli­wo­ścią. Nie dziw: wo­dzić rej wśród tych but­nych chłop­ców, z któ­rych każ­dy zda­wał się być kró­lem ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, stać się ich wzo­rem, wy­rocz­nią, am­fi­try­jo­nem, – oto był cel ma­rzeń pana Gu­sta­wa, a wi­dząc go tak bli­sko, bo­ha­ter mój tem bar­dziej się doń za­pa­lał i drżał pra­wie na myśl, że go może nie do­się­gnąć. Jed­nak­że miał już cały plan w gło­wie i cze­kał tyl­ko opróż­nie­nia sali, by go wy­ko­nać; do­my­ślał się bo­wiem, ie dziel­na mło­dzież, jak praw­dzi­wi ry­ce­rze, ostat­nia zej­dzie z po­ste­run­ku… za sto­łem. Speł­ni­ły się wkrót­ce jego przy­pusz­cze­nia. Go­ście jed­ni po dru­gich za­czę­li się wy­no­sić aż prócz bie­siad­ni­ków zo­stał tyl­ko je­den mło­dy czło­wiek o dłu­gich czar­nych wło­sach, któ­ry sie­dząc na ubo­czu ob­ło­żył się ga­ze­ta­mi i, za­sło­nię­ty "Cza­sem" jak pa­ra­wa­nem, zda­wał się za­po­mi­nać o bo­żym świe­cie.

Wte­dy pan Gu­staw po­wstał i pew­nym kro­kiem przy­stą­pił do sto­łu.

– Pa­no­wie! – ode­zwał się gło­śno. Wszy­scy umil­kli i spoj­rze­li na nie­go z cie­ka­wo­ścią.

– Pa­no­wie! – cią­gnął da­lej pan Gu­staw nie zmie­sza­ny ta­kiem ścią­gnię­ciem na sie­bie ogól­nej uwa­gi – da­rem­nie upa­try­wa­łem mię­dzy wami zna­jo­mej twa­rzy, mu­szę się więc sam przed­sta­wić. Je­stem Gu­staw F… ski, oby­wa­tel z Kró­le­stwa. Przy­je­cha­łem tu nie po to, aby się le­czyć", ale aby się ba­wić. I wy pa­no­wie, nie wy­glą­da­cie mi na pa­cy­jen­tów: we­so­łość wa­sza po­cią­gnę­ła mnie ku wam, bo i ja wolę śmiać się niż pła­kać. Smiej­myż się więc ra­zem, a gdy się le­piej po­zna­my, to da Bóg, nie­tyl­ko śmiać, ale i ko­chać się bę­dzie­my.

Re­zo­lut­ność pana Gu­sta­wa, ele­ganc­ka po­wierz­chow­ność i ta pew­ność sie­bie, któ­ra zdra­dza lu­dzi, ma­ją­cych sil­ne pod­sta­wy ma­te­ry­jal­ne­go bytu, ko­rzyst­ne spra­wi­ły wra­że­nie. Mło­dzież osą­dzi­ła, iż ten nie­zna­jo­my przy­bysz go­dzien jest za­jąć po­śród niej miej­sce i wszy­scy po­wstaw­szy, za­czę­li mu się na­wza­jem przed­sta­wiać.

– Wła­dy­sław B… – rzekł je­den, po­da­jąc mu rękę.

– Ka­rol S.

– Ste­fan C.

– Igna­cy M.

I tak da­lej przez cały al­fa­bet.

Pan Gu­staw ści­skał się ze wszyst­ki­mi, aż go ręka od tych przy­ja­ciel­skich wstrzą­sań za­bo­la­ła w ra­mie­niu, ale był­by ją na­wet chęt­nie nad­wich­nął, tak był kon­tent z po­myśl­ne­go skut­ku swe­go wy­stą­pie­nia.

Po nie­ja­kiej chwi­li to­wa­rzy­stwo po­więk­szo­ne o jed­ne­go człon­ka, za­sia­dło znów za sto­łem.

– Jak to znać dziel­ne­go ko­ro­nia­rza – ode­zwał się je­den, oby­wa­tel z Ku­jaw, zwa­ny ka­pi­ta­nem dla­te­go, że zwy­kle wy­ciecz­ka­mi do­wo­dził – co my­śli to po­wie. Gdzie­by się to po ga­li­cy­ja­ni­nie po­ka­za­ło.

– Albo po li­twi­nie! – wtrą­cił dru­gi z ak­cen­tem, któ­ry o po­cho­dze­niu z Księ­stwa Po­znań­skie­go uprze­dzał.

– Nie ma jak ko­ro­nia­rze! My tu pra­wie wszy­scy ko­ro­nia­rze! wo­ła­no do­ko­ła z ta­kiem za­do­wo­le­niem, jak gdy­by się było z cze­go cie­szyć!

– A więc pa­no­wie – rzekł pan Gu­staw – po­zwól­cie mi wy­pić zdro­wie ko­ro­nia­rzy, na znak, że zga­dzam się z wami w opi­nii.

Ude­rzył no­żem o szklan­kę – wo­ła­jąc do nad­bie­ga­ją­ce­go pę­dem Strze­cza­ka:

– Wa­nien­kę, szam­pa­na!

– Bra­wo! bra­wo! – krzyk­nę­ła mło­dzież.

Otóż to po na­sze­mu. Znać, że­śmy jed­nej mat­ki dzie­ci.

– Po­wiedz­cież mi pa­no­wie – za­czął pan Gu­staw po speł­nie­niu pierw­szych to­a­stów – co się tu mniej wię­cej robi. Je­stem no­wi­cy­ju­szem, jak wi­dzi­cie.

– Bo­daj naj­wię­cej było ta­kich no­wi­cy­ju­szów – wy­krzyk­nął sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko nie­go mło­dzie­niec z wło­sa­mi przy­kle­pa­ny­mi na czo­le á la Ca­po­ul, któ­ry miał sła­wę zdo­byw­cy serc, a te­raz w przy­stę­pie ser­decz­no­ści, prze­chy­lił się przez stół dla uści­śnię­cia ręki pana Gu­sta­wa.

– Ba, ba – do­rzu­cił to­nem głę­bo­kie­go prze­ko­na­nia jego są­siad, dla swej ma­ło­mów­no­ści prze­zwa­ny kon­fe­sy­jo­na­łem.

Pan Gu­staw dzię­ko­wał – po­czem za­gad­nął zno­wu:

– Na czem więc tu czas scho­dzi?

– A no – od­po­wie­dział ka­pi­tan – ba­wi­my się jak mo­że­my. W ze­szłym ty­go­dniu mie­li­śmy dwa kon­cer­ty, lo­te­ry­ją fan­to­wą i bal ka­wa­ler­ski, któ­ry się świet­nie udał. Po­wia­dam panu, tań­czy­li­śmy do bia­łe­go dnia. Dok­tór dał się ubła­gać… bo wła­ści­wie tyl­ko do dwu­na­stej wol­no grać mu­zy­ce. Na­za­jutrz wy­pra­wi­li­śmy mu obia­dek na po­dzię­ko­wa­nie.

– My to tak! – wtrą­cił któ­ryś z boku, po­krę­ca­jąc za­ma­szy­ste­go wąsa. – Kto na nas chle­bem, my na nie­go buł­ką, a kto otrę­ba­mi my ka­mie­nia­mi. Oto nie­da­lej jak wczo­raj pan Teo­fil (tu wska­zał na ru­da­we­go blon­dy­na z dłu­gie­mi ba­ka­mi) wy­zwał na po­je­dy­nek ja­kie­goś fa­ce­ta, co usiadł na krze­śle, któ­re on dla sie­bie za­sta­wił.

– No i cóż? – za­py­tał cie­ka­wie pan Gu­staw, przy­pa­tru­jąc się wa­lecz­ne­mu ad­wer­sa­rzo­wi.

– A no po­go­dzi­li­śmy ich.

– Wła­ści­wie, ja go pu­ści­łem w trą­bę – ob­ja­śnił z szek­spi­row­ską ob­ra­zo­wo­ścią pan Teo­fil – bał­wan, stchó­rzył, jak żyd.

– A pan­ny ład­ne są? – za­py­tał da­lej pan Gu­staw.

– Ho, ho, i gru­bo ład­ne – od­po­wie­dział zdo­byw­ca serc. – Mo­żesz mi pan za­wie­rzyć. Znam się na­tem.

– Zna się, zna! – po­twier­dzo­no do­ko­ła. – Jak panu po­wie na któ­rą, że ład­na, mo­żesz iść z za­wią­za­ne­mi oczy­ma.

To już wolę za­wią­zać so­bie oczy, gdy po­wie, że brzyd­ka – od­parł pan Gu­staw. Wszy­scy się ro­ze­śmie­li.

– Tyl­ko to szko­da, że nasz Ka­ro­lek mniej ja­sno wi­dzi, od cza­su jak mu pew­na ukra­in­ka za­pru­szy­ła oko – za­żar­to­wał pan Igna­cy, ser­decz­ny przy­ja­ciel i po­wier­nik zdo­byw­cy serc.

– Praw­da, praw­da. – Ka­ro­lek się za­ła­pał!

– Przy­szła kre­ska na Ma­ty­ska.

– Ko­cha się jak kot.

Pan Ka­rol słu­chał z po­błaż­li­wym uśmie­chem, przy­gła­dza­jąc wło­sy na czo­le.

– Nie prze­czę, że mi się gru­bo po­do­ba­ła – wy­mó­wił po­wo­li – ale to jesz­cze ni­cze­go nie do­wo­dzi. Do za­ko­cha­nia nie taki ja ła­twy. Ot, nasz Dez­io, to inna rzecz.

Na­zwa­ny Dez­iem, naj­młod­szy i naj­mniej but­ny z ca­łe­go gro­na, za­ru­mie­nił się, i dla ukry­cia po­mię­sza­nia, zaj­rzał w pu­stą szklan­kę.

– No, no, nie wstydź się, Dez­iu – mó­wił da­lej oj­cow­skim to­nem pan Ka­rol. – Wie­my wszy­scy, że się ko­chasz po uszy w Aniel­ce i nikt ci tego za złe nie ma. Pan­na wca­le ni­cze­go, mógł­byś jej tyl­ko ode­mnie po­wie­dzieć, żeby so­bie tak brwi nie czer­ni­ła, bo się tem nie­po­trzeb­nie szpe­ci.

Dez­io mach­nął nie­cier­pli­wie ręką, a pan Teo­fil, śmie­jąc się ru­basz­nie, za­wo­łał:

– Niech dy­ja­bli po­rwą tego Ka­rol­ka, że też on wszyst­ko spe­ne­tro­wać musi. No, a ta bru­net­ka – wiesz, com ci ją dziś na wo­dach po­ka­zy­wał, jak uto­czo­na – praw­da?

– Ło­pat­kę ma wa­to­wa­ną – od­parł nie­dba­le pan Ka­rol.

– Zwa­ry­jo­wa­łeś!

– Jak so­bie chcesz.

– Za­ga­daj ich pan czem, bo się go­to­wi po­kłó­cić – szep­nął panu Gu­sta­wo­wi sie­dzą­cy przy nim przy­ja­ciel zdo­byw­cy serc.

Pan Gu­staw tedy po­wstał z peł­nym kie­lisz­kiem za­wo­łał:

– Pa­no­wie! Po­słan­nic­twem ko­bie­ty, mię­dzy in­ne­mi, jest roz­wi­jać w nas po­czu­cie pięk­na. Nie­tyl­ko więc nie po­win­ni­śmy mieć za złe tym, któ­re wdzię­ki, ja­kich im na­tu­ra od­mó­wi­ła, usi­łu­ją za­stą­pić sztu­ką, lecz owszem ce­nić nam na­le­ży tę ich gor­li­wość, bo jest ona do­wo­dem, że ro­zu­mie­ją swój obo­wią­zek. Ko­bie­ta musi być pięk­ną, to jej rzecz, a je­że­li pięk­ną nie fest, po­win­na się sta­rać, żeby nią była. Dla tego, pa­no­wie, wzno­szę to­ast na cześć tych, któ­re co­dzień na­pra­cu­ją się tyle przy go­to­wal­ni, żeby w oczach na­szych były bia­łe, ró­żo­we i zgrab­ne. Niech żyją!

– Niech żyją! – po­wtó­rzo­no chó­rem z gło­śny­mi wy­bu­cha­mi śmie­chu.

– Tęgi mów­ca z na­sze­go am­fi­try­jo­na!

– Ja piję na cześć pu­dru!

– A ja na cześć różu!

– Ja na część szy­ni­jo­nów!

Pod­ocho­co­ne już to­wa­szy­stwo krzy­cza­ło na całe gar­dło, trą­ca­jąc się kie­lisz­ka­mi i roz­le­wa­jąc wino po ob­ru­sie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: