Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowelle i obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowelle i obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 346 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OB­RA­ZEK.

Ojca nie zna­ła nig­dy, a mat­ka umar­ła gdzieś w szpi­ta­lu czy w wię­zie­niu, kie­dy ona była nie­wiel­ką dziew­czyn­ką.

Ile mia­ła lat, gdy to się sta­ło, nie wie­dzia­ła ani ona, ani są­sie­dzi, któ­rzy miesz­ka­li w jed­nym domu i w jed­nej su­te­re­nie na Sol­cu.

Zką­dże ona mo­gła znać swo­je lata, albo wie­dzieć ile zim prze­mar­z­ła w wil­got­nej su­te­re­nie, z po­wy­bi­ja­ne­mi szy­ba­mi, za­miesz­ka­łej przez kil­ka ro­dzin, któ­rych człon­ko­wie czę­ściej się bili ni­że­li za­cho­wy­wa­li spo­koj­nie, albo ile wio­sen prze­la­ta­ła bosa i odar­ta, chro­nio­na tyl­ko od pro­mie­ni sło­necz­nych la­sem czar­nych wło­sów, któ­re zwi­chrzo­ne i nie­kar­ne, spa­da­ły jej aż na ra­mio­na, rzad­ko kie­dy za­ple­cio­ne.

Mat­ka nig­dy nie mó­wi­ła jej o la­tach, zresz­tą w ogó­le mó­wi­ła z nią bar­dzo mało; cza­sem pra­co­wa­ła przy ja­kiej fa­bry­ce, lub też naj­mo­wa­ła się do róż­nych ro­bót, czę­ściej piła, a wów­czas była zła, kłó­ci­ła się z są­sia­da­mi i biła kogo mo­gła.

W ta­kich ra­zach Ma­ryś scho­dzi­ła jej z oczów, kry­ła się w ką­cie, pod łóż­ko lub ucie­ka­ła z izby i wo­la­ła w osta­tecz­no­ści na­wet stać na sło­cie lub mro­zie niż po­ka­zać się mat­ce, bo pa­mię­ta­ła do­brze jak cięż­ką była jej ręka.

Przy­wy­kła też od ma­leń­ko­ści ra­dzić so­bie sama, bo mat­ki ty­go­dnia­mi ca­łe­mi w domu nie by­wa­ło.

Rada to była nie­oso­bli­wa. Cza­sem po­słu­ży­ła bo­gat­szej są­siad­ce, po­ko­ły­sa­ła dziec­ko i do­sta­ła za to tro­chę go­rą­cej stra­wy, cza­sem kto dał jej z mi­ło­sier­dzia skra­wek chle­ba, a cza­sem, gdy nikt na nią nie zwa­żał, po­chwy­ci­ła jaki ką­sek.

Strze­gła się jed­nak czy­nić tego u są­sia­dek, bo była spryt­na nad wiek swój, a że mia­ła szyb­kie nogi i bie­ga­ła jak sar­na z jed­ne­go koń­ca mia­sta na dru­gi, nikt ją nig­dy na kra­dzie­ży nie zła­pał; za­nim skle­pi­kar­ka obej­rza­ła się, że jej bra­ku­je buł­ki, jaj­ka, ser­del­ka, ona już była da­le­ko.

Jak chwast ro­sła buj­nie i dzi­ko; nikt ją ni­cze­go nie uczył, na­wet pa­cie­rza. Mat­ka da­le­ko czę­ściej klę­ła niż mo­dli­ła się, a w świe­cie, wśród któ­re­go ob­ra­ca­ła się czar­na Ma­ryś, o szko­le nikt nie miał wy­obra­że­nia.

Zwa­no ją czar­ną, bo po­mię­dzy dzieć­mi ba­wią­ce­mi się na uli­cy i dzie­dziń­cu, Ma­ry­siów było peł­no, a ona oprócz czar­nych wło­sów, mia­ła oczy wiel­kie, świe­cą­ce jak wę­gle i pleć ciem­ną, pra­wie oliw­ko­wą, więc ten wy­raz czar­na za­stę­po­wał na­zwi­sko, któ­re praw­do­po­dob­nie Ma­ryś po­sia­da­ła tak jak każ­dy czło­wiek, tyl­ko, że na­zwi­ska tego nie zna­ła, bo kto go jej miał po­wie­dzieć? Mat­kę jej wszy­scy na­zy­wa­li Waw­rzyń­co­wą, a Ma­ryś nig­dy nie przy­szło do gło­wy, by no­si­ła ona jesz­cze ja­kie inne imię, lub że ona sama mo­gła zwać się in­a­czej niż czar­ną Ma­ry­sią.

Cho­ciaż wy­cho­wa­na na bru­ku wiel­kie­go mia­sta, Ma­ryś mia­ła pew­ne po­do­bień­stwo do dzi­kich, a to szcze­gól­niej w wy­obra­że­niach i po­ję­ciach mo­ral­nych. I tak w jej prze­ko­na­niu do­brem było ukraść jaki smacz­ny ką­sek w tak zręcz­ny spo­sób, by się tego nikt nie do­my­ślił, a złem – nie dość pręd­ko uciec przed pi­ja­ną mat­ką, by nie być przez nią obi­tą. In­ne­go ro­dza­ju złe­go lub do­bre­go nie poj­mo­wa­ła.

Wi­dzia­ła wpraw­dzie nie­raz, że lu­dzie że­gna­li się lub mo­dli­li, szcze­gól­niej w cza­sie bu­rzy, kie­dy bły­ska­wi­ca roz­dar­ła ob­ło­ki lub huk grzmo­tu wstrzą­sał po­tłu­czo­ne­mi zwy­kle szy­ba­mi okna w su­te­re­nie, a że mia­ła ten spryt dzie­cię­cy, za­sa­dza­ją­cy się głów­nie na na­śla­dow­nic­twie że­gna­ła się i ona tak­że i wo­ła­ła "Je­zus, Ma­ry­ja!" ale czy­ni­ła to bez żad­nej my­śli, tyl­ko dla tego, że wi­dzia­ła tak in­nych czy­nią­cych.

W ko­ścio­łach by­wa­ią tak­że, była to na­wet jej ulu­bio­na roz­ryw­ka. Nikt nie wy­tłó­ma­czył jej nig­dy zna­cze­nia ko­ścio­ła, ale wi­dzia­ła, że lu­dzie się tam tło­czą w nie­dzie­lę, że każ­de­mu wejść wol­no, a że była cie­ka­wą jak nie­odrod­na cór­ka Ewy, szła za in­ne­mi. Wi­dzia­ła też raz jak Jó­ziek, to­wa­rzysz jej roz­ma­itych bied i roz­ry­wek, wy­cią­gnął wśród ści­sku ja­kiejś pani chust­kę od nosa i pu­deł­ko z cu­kier­ka­mi, któ­re mia­ła w kie­sze­ni. A że był do­brym chło­pa­kiem, po­czę­sto­wał ją nie­mi; pa­mię­ta­ła to do­sko­na­le, bo nig­dy w ży­ciu nic tak smacz­ne­go nie ja­dła. Trze­ba przy­znać, że był to je­den z po­wo­dów, dla któ­rych do ko­ścio­ła cho­dzić lu­bi­ła, ale nie po­wód je­dy­ny. W ko­ście­le po­do­ba­ło jej się wszyst­ko; pa­trzy­ła w nie­mym za­chwy­cie na wy­so­kie skle­pie­nia, na wspa­nia­łe zło­co­ne oł­ta­rze, na po­są­gi, ob­ra­zy, któ­re może nie za­do­wal­nia­ły w zu­peł­no­ści kry­tycz­ne­go zmy­słu znaw­ców, dla niej prze­cież przed­sta­wia­ły to wszyst­ko co naj­pięk­niej­sze­go wi­dzia­ła na świe­cie. Pół­cień pa­nu­ją­cy w świą­ty­ni, blask dnia ła­mią­cy się w ko­lo­ro­wych oknach, zmię­sza­ny z żól­to-czer­wo­na­wem świa­tłem grom­nic, wszyst­ko to wpra­wia­ło ją w za­chwyt; głos or­ga­nów, dźwięk po­waż­nej mu­zy­ki bu­dzi­ły w niej ma­rze­nia ja­kieś nie­po­ję­te, a kie­dy do tych czyn­ni­ków do­mie­sza­ły się wo­nie ka­dzi­dła, kie­dy w wiel­kie uro­czy­sto­ści ko­ściół wrzał dźwię­kiem, świa­tłem i wo­nią, wpa­da­ła w ja­kieś upo­je­nie, oczy jej mgli­ły się roz­ko­szą lub za­pa­la­ły się iskra­mi, na twarz wy­stę­po­wa­ły pło­mie­nie i wów­czas za­po­mi­na­ła po co tu przy­szła, za­po­mi­na­ła o kie­sze­niach, któ­re tek ła­two splą­dro­wać było wśród ści­sku, za­po­mi­na­ła o gło­dzie, chło­dzie, bie­dzie i tro­skach bytu któ­re cią­ży­ły na niej przed­wcze­śnie, za­po­mi­na­ła o świe­cie ca­łym. W ser­cu jej było go­rą­co, w gło­wie ja­sno. Wy­cho­dzi­ła z ko­ścio­ła jed­na z ostat­nich, po­wo­li, niby sama, a jed­nak gdy­by wów­czas ktoś ka­zał jej wy­ko­nać rzecz naj­trud­niej­szą, nie za­wa­ha­ła­by się z pew­no­ścią, wszyst­ko zda­wa­ło jej się ła­twem, wszyst­ko mo­żeb­nem, pa­trzy­ła na pta­ki le­cą­ce w po­wie­trzu i by­ła­by chcia­ła jak one roz­pu­ścić skrzy­dła i pra­wie dziw­no jej było, że ich nie po­sia­da­ła.

Ka­ta­stro­fa, jaka spo­tka­ła jej mat­kę i uczy­ni­ła ją zu­peł­ną sie­ro­tą, nie zmie­ni­ła wca­le jej doli, to też przy­ję­ła ją fi­lo­zo­ficz­nie. Gdy ją kto spy­tał co się z mat­ką sta­ło, od­po­wia­da­ła ścią­ga­jąc wą­tle ra­mio­na: – Ha! kto tam wie.

Trze­ba też przy­znać, że ani mo­ral­nie ani ma­te­ry­al­nie nie po­nio­sła z tego po­wo­du szko­dy żad­nej; mo­ral­nie, gdyż mat­ka nie dała jej na­je­le­men­tar­niej­sze­go wy­cho­wa­nia, w kształ­cie ja­kich­bądź za­sad lub po­jęć; ma­te­ry­al­nie, bo opie­ka ma­cie­rzyń­ska przed­sta­wia­ła jej się je­dy­nie w po­sta­ci ła­jań, sztur­chań­ców i ra­zów.

Co do po­trzeb, Ma­ryś przy­wy­kła była od daw­na ra­dzić so­bie sama i tak też czy­ni­ła da­lej.

Była ona nad wiek swój, a może tyl­ko nad wzrost roz­wi­nię­tą.

Dzie­ci wy­cho­wa­ne w nę­dzy za­zwy­czaj nie po­ka­zu­ją lat swo­ich. Kie­dy Ma­ryś zręcz­na jak kot­ka, ci­cha jak mysz, chu­da o su­chych ra­mio­nach i no­gach jak pa­ty­ki, bie­ga­ła po de­skach i czół­nach na po­wi­ślu wy­grze­wa­jąc się na wio­sen­nem słoń­cu lub kry­jąc od skwa­ru pod szo­pą sto­ją­cą na pia­sku wy­brze­ża, trud­no jej było dać wię­cej nad lat osiem lub dzie­więć; kie­dy znów na je­sie­ni zbie­dzo­ną, głod­na, zzięb­nię­ta roz­my­śla­ła nad trud­nym pro­ble­ma­tem zdo­by­cia ja­kie­go cie­plej­sze­go łach­ma­na, nad noc­le­ga­mi sta­no­wią­cy­mi rów­nie trud­ny, a co­dzien­ny pro­ble­mat, moż­na było są­dzić, iż sta­ra twarz tro­ska­mi zo­ra­na osia­dła na dzie­cię­cym tu­ło­wiu. A kie­dy roz­ma­rzo­na, upo­jo­na wo­nia­mi i mu­zy­ką wy­cho­dzi­ła z ko­ścio­ła – wszech­wład­na… cza­ro­dziej­ka – mło­dość pro­mie­nia­ła jej z oczu, biła z ob­li­cza i wy­glą­da­ła ona wów­czas na roz­kwi­ta­ją­cą dziew­czy­nę.

Tak dnia jed­ne­go w pięk­ną ma­jo­wą nie­dzie­lę wy­cho­dzi­ła z ka­te­dral­ne­go ko­ścio­ła.

Jak­kol­wiek była to nie­dzie­la, Ma­ryś by­najm­niej nie trosz­czy­ła się o swo­ją tu­ale­tę. Była to je­dy­na ko­rzyść nę­dzy. Wie­dzia­ła wpraw­dzie, że w dzień ten inni lu­dzie zwy­kli kłaść lep­sze suk­nie, go­to­wać lep­szy obiad, że cze­sa­li się, myli i do po­rząd­ku przy­pro­wa­dza­li miesz­ka­nie.

Ale z temi in­ne­mi ona nie mia­ła wspól­no­ści żad­nej; te wszyst­kie zbyt­ki ty­czy­ły się tych, któ­rzy mie­li suk­nie na zmia­nę i miesz­ka­nie i obiad. Ona zaś sy­pia­ła gdzie mo­gła, na pro­gu, w ką­cie, pod szo­pą; ja­dła co się dało; łach­ma­ny, ja­kie na so­bie no­si­ła, sta­no­wi­ły całą jej wła­sność i ochra­nia­ły ją od zim­na, sło­ty i skwa­ru, do­pó­ki same z niej nie spa­dły. W zi­mie zwy­kle jaka mi­ło­sier­na du­sza opa­trzy­ła ją trze­wi­ka­mi, te naj­czę­ściej były dla niej zbyt duże. Nie skar­ży­ła się jed­nak na to, bo wów­czas było jej cie­plej i ob­wi­ja­ła nogi szma­ta­mi, żeby z trze­wi­ków nie wy­pa­dły. W le­cie od­rzu­ca­ła ten nie­wy­god­ny zby­tek i bie­ga­ła boso za­rów­no w świę­ta jak w dnie po­wsze­dnie, któ­re z po­wo­du, iż nie mia­ła żad­nej ro­bo­ty, wca­le się dla niej od świąt nie róż­ni­ły.

Nie przy­cho­dzi­ło jej więc na myśl rów­nać się z temi in­ne­mi sta­ran­niej­szą tu­ale­tą. A po­tem, na coby się to zda­ło, czy myła się czy nie, była za­wsze rów­nie czar­ną; nogi jej i ręce spa­lo­ne, nie tra­ci­ły bron­zo­we­go ko­lo­ru pod wpły­wem wody, a wło­sy ta­kie były krę­te i nie­kar­ne, iż by­ło­by zu­peł­nie próż­nym mo­zo­łem chcieć przy­pro­wa­dzić je do ja­kie­go po­rząd­ku; przy­le­ga­ły do gło­wy wów­czas je­dy­nie, kie­dy były zu­peł­nie mo­kre, za­le­d­wie wy­schły, wra­ca­ły do zwy­kłych na­ło­gów.

Gdy­by Ma­ryś mo­gła była dbać o swo­ją po­wierz­chow­ność, te wło­sy przy­pro­wa­dza­ły­by ją do roz­pa­czy, bo nie­raz, kie­dy wi­dzia­ła dziew­czę­ta o gład­ko za­cze­sa­nych war­ko­czach, przy­glą­da­ła im się z za­chwy­tem; w jej oczach wło­sy przy­li­za­ne jak atłas, sta­no­wi­ły ide­ał nie­do­ści­gły i zdzi­wi­ła­by się nie­zmier­nie, gdy­by jej kto po­wie­dział, że jej mała kształt­na głów­ka, ob­wie­szo­na cięż­kie­mi nie­sfor­ne­mi pu­kla­mi, mo­gła­by za­chwy­cić rzeź­bia­rza, bo to nada­wa­ło jej cha­rak­ter, czy­ni­ło ją po­dob­ną do pier­wo­wzo­rów Mu­ril­la. Ma się ro­zu­mieć, że o po­dob­nych rze­czach nie mo­gła mieć ona wca­le wy­obra­że­nia; świat sztu­ki, jak wie­le in­nych bliż­szych i ła­twiej­szych do zro­zu­mie­nia, sta­no­wił dla niej za­mknię­tą księ­gę, któ­rej ist­no­ści nie do­my­śla­ła się na­wet.

W ko­ście­le wi­dzia­ła wpraw­dzie po­są­gi, ob­ra­zy, rzeź­by i po­mni­ki, ale nig­dy nie po­my­śla­ła, kto to zro­bił. Nie od­róż­nia­ła do­brze dzieł ludz­kich od dziel na­tu­ry, jed­ne zda­wa­ły jej się rów­nie nie­zro­zu­mia­łe jak dru­gie. Nie przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy za­sta­na­wiać się nad nie­mi, mia­ła da­le­ko pil­niej­sze spra­wy; ona mu­sia­ła cią­gle nie­ustan­nie bie­gać jak pies za stra­wą.

Ma­jo­wa nie­dzie­la pięk­ną była, po­god­ną i cie­płą, ale cięż­ką do prze­by­cia dla bied­nych. – Na przed­now­ku chleb dro­że­je, a za­rob­ku nie przy­by­wa, lu­dzie za­le­d­wie sami wy­ży­wić się mogą, nie zby­wa ani skraw­ka chle­ba w ro­dzi­nie, ani kar­to­fli, bo te są pra­wie tak dro­gie jak po­ma­rań­cze i Ma­ryś wie­dzia­ła z do­świad­cze­nia, iż o tej po­rze mniej li­czyć moż­na na li­tość do­brych lu­dzi, któ­rzy chęt­nie na­kar­mi­li­by • ją, gdy­by mie­li z cze­go. Mo­gła wpraw­dzie pójść do bo­ga­tych i że­brać, ale była w tej nędz­nej isto­cie ja­kaś har­dość nie­po­ję­ta. Proś­ba nie chcia­ła przejść jej przez usta. To też gdy jej to­wa­rzy­sze doli wy­cią­ga­li ręce do prze­chod­niów i płacz­li­wym gło­sem wo­ła­li, że od trzech dni nic nie je­dli, ona mil­cza­ła. Nie gar­dzi­ła gro­szem, gdy jej wpadł w rękę, tyl­ko nie mia­ła na­tu­ry że­bra­czej; było dla niej da­le­ko ła­twiej ukraść niż pro­sić.

A przy­tem upra­wia­ła, sto­sow­nie do pory, roz­ma­ite rze­mio­sła, któ­re przy po­trze­bach zre­du­ko­wa­nych do mi­ni­mum, po­ma­ga­ły jej do ży­cia. Rano zwy­kle krę­ci­ła się na któ­rym tar­gu, bo czę­sto ob­ła­do­wa­na go­spo­sia lub ku­char­ka ka­za­ła jej nieść coś za sobą; w cza­sie let­nim sprze­da­wa­ła kwia­ty, albo też na wy­brze­żu wi­śla­nem, u prze­wo­zu, wo­ła­ła prze­woź­ni­ków ba­wią­cych w szyn­ku, sko­ro nad­cho­dzi­li jacy pań­stwo. Cza­sem ją kto po­słał z li­stem; ta­niej od po­słań­ca, za dzie­siąt­kę, bie­gła chęt­nie na dru­gi ko­niec mia­sta, a spra­wi­ła się tak samo jak kto inny i sto­kroć prę­dzej wró­ci­ła.

W nie­dzie­lę zaś zwy­kle pil­no­wa­ła dziec­ka ja­kiej rze­mieśl­nicz­ki. I te­raz wy­szedł­szy z ko­ścio­ła z próż­ne­mi rę­ka­mi, kie­ro­wa­ła się na Pod­wal; była tam bo­wiem mło­da żona cze­lad­ni­ka szew­skie­go, któ­ra da­wa­ła jej w ta­kie po­god­ne nie­dzie­le ta­lerz krup­ni­ku lub parę kar­to­fli i ka­za­ła ko­ły­sać małą có­recz­kę przez czas, kie­dy ona sama szła z mę­żem na spa­cer.

Mo­że­by ją kto był wziął na służ­bę, ale Ma­ryś przy­wy­kła była do włó­czę­gi, do wy­grze­wa­nia się na słoń­cu, do ro­bie­nia tego co jej się po­do­ba.

A przy­tem wie­dzia­ła do­brze, iż na ta­kie małe słu­gi jak ona, zwa­la się zwy­kle naj­cięż­sza ro­bo­ta, mia­ła­by głód i zim­no jak do­tąd, a sztur­chań­ce i razy w do­dat­ku. Zsu­mo­waw­szy więc w swo­jej głów­ce ko­rzy­ści i ujem­ne stro­ny zmia­ny po­ło­że­nia, wo­la­ła po­zo­stać tak jak była. Szła raź­no na Pod­wal krę­te­mi uli­ca­mi Sta­re­go Mia­sta, bo głód jej do­ku­czał, po­trą­ca­na przez fale nie­dziel­ne­go tłu­mu, kie­dy usły­sza­ła na­gle głos ja­kiś wo­ła­ją­cy:

– Ma­ryś! Ma­ryś!

Obej­rza­ła się szyb­ko i uj­rza­ła ja­kąś po­stać sku­lo­ną, wtło­czo­ną w róg ka­mie­ni­cy. Był to ten sam chło­pak, co kie­dyś po­czę­sto­wał ją cu­kier­ka­mi.

– Jó­ziek! za­wo­ła­ła zdzi­wio­na jego skrzy­wio­ną twa­rzą i nie­ru­cho­mo­ścią.

– A no ja! – od­parł chło­pak.

– A co ty tu ro­bisz?

– Co mam ro­bić, kiej mnie noga rwie co stą­pić nie mogę.

Ma­rys po­chy­li­ła się nad nim i zo­ba­czy­ła, że miał nogę spuch­nię­tą i skrwa­wio­ną, ob­wi­nię­tą brud­ną szma­tą.

– Ska­le­czy­łeś się! – za­wo­ła­ła gło­sem, w któ­rym dźwię­cza­ła tro­skli­wość i ja­kaś mięk­kość dziw­na.

Jó­ziek opo­wia­dać jej za­czął, że parę dni temu na­stą­pił na ostre szkło, któ­re mu cia­ło prze­cię­ło, nie zwa­żał na to zra­zu, tym­cza­sem dziś… dziś nie mogł już cho­dzić wca­le.

Ma­ryś słu­cha­ła go w mil­cze­niu nie zdej­mu­jąc z twa­rzy Józ­ka swo­ich wiel­kich oczów.

Ro­zu­mia­ła do­brze do­nio­słość przy­go­dy dla bie­da­ka; ro­zu­mia­ła, że ten przy­pa­dek kom­pli­ko­wał się dla nie­go z nie­moż­no­ścią do­sta­nia po­ży­wie­nia, o któ­re proś­bą, po­słu­gą lub kra­dzie­żą sta­rał się tak samo jak ona. Mógł wpraw­dzie wraz z dzia­da­mi za­siąść u drzwi ko­ściel­nych, ale Ma­ryś wie­dzia­ła do­brze, że był to przy­wi­lej nie dla każ­de­go do­stęp­ny, że dzia­dy ener­gicz­nie wy­pę­dza­ły z po­mię­dzy sie­bie in­tru­za, a do drzwi ko­ściel­nych trze­ba było wku­pić się, wtło­czyć gwał­tem lub po­siąść miej­sce pra­wem dzie­dzic­twa. A gdzie tu było o tem my­śleć ta­kie­mu wą­tłe­mu, oka­le­czo­ne­mu dziec­ku.

– Ty pew­no głod­ny! – za­wo­ła­ła po chwi­li,

Jó­ziek bły­snął na nią ocza­mi. Był prze­bie­gły, zo­ba­czył w jej spoj­rze­niu coś… coś…. co mu wska­zy­wa­ło, że wy­zy­skać ją moż­na. Może głod­nym nie był w tej chwi­li, bo do­ku­cza­ła mu go­rącz­ka, zresz­tą na­le­żał do ro­dza­ju prze­zor­nych i za­wsze miał jaki ką­sek lub grosz na czar­ną go­dzi­nę. Prze­cież nie wy­dał się z tem przed Ma­ry­sią.

– Ty głod­ny! – po­wtó­rzy­ła z na­my­słem i smut­kiem dziw­nym, nie­mal z drże­niem w gło­sie, bo nie wie­dzieć cze­mu w tej chwi­li głód jego był do­tkliw­szy dla niej, niż wła­sny.

– Oj, głod­ny, głod­ny! – za­ję­czał Jó­ziek. Nie od­po­wie­dzia­ła nic, schy­li­ła gło­wę, zda­wa­ła się na­my­ślać głę­bo­ko.

Tym­cza­sem prze­chod­nie po­trą­ca­li chłop­ca, któ­ry raz wraz syk­nął z bólu lub kur­czył z prze­stra­chem roz­bo­la­ła nogę.

– Że­byś ty mogł pójść ze mną – szep­nę­ła – choć­by o jed­nej no­dze, za­pro­wa­dzi­ła­bym cię…

– Gdzie? za­wo­łał cie­ka­wie.

– Do mnie – od­par­ła z pew­ną dumą. Jó­ziek otwo­rzył na nią sze­ro­ko oczy.

– O wa! jaka mi pani! szep­nął. Ma­ry­sia od pew­ne­go cza­su mia­ła kąt i ten z dumą zwa­ła swo­jem miesz­ka­niem; z miesz­ka­nia tego wpraw­dzie mogł ją każ­dej chwi­li wy­ru­go­wać ka­prys stró­ża, któ­ry wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­lił jej no­co­wać w bu­dzie znaj­du­ją­cej się pod jego wła­dzą; ale cóż trwa­łe­go na świe­cie. Ma­ryś zna­jąc z do­świad­cze­nia zni­ko­mość rze­czy, a na­de­wszyst­ko bez­in­te­re­sow­nej wspa­nia­ło­ści ludz­kiej, jak mę­drzec uży­wa­ła obec­nej chwi­li nie fra­su­jąc się próż­no przy­szło­ścią.

Miesz­ka­nie Ma­ry­si nie znaj­do­wa­ło się wca­le w byle ja­kim za­uł­ku, ale w sa­mym środ­ku mia­sta po­mię­dzy Kra­kow­skiem przed­mie­ściem a Nowo-Se­na­tor­ską uli­cą, w gma­chu zwa­nym sta­rą pocz­tą, z któ­re­go wy­pro­wa­dzi­ły się wła­śnie biu­ra i urzęd­ni­cy i z tego po­wo­du pa­no­wa­ło krót­kie bez­kró­le­wie.

Gmach sta­ry wy­glą­dał smut­no i opusz­cze­nie; czar­ne sie­nie sta­ły otwo­rem, jak­by pro­wa­dzi­ły do ta­jem­ni­czych wnę­trzy, sze­reg gwar­nych dzie­dziń­ców był pu­sty. Peł­no po­koi brud­nych i po­ruj­no­wa­nych, nie mia­ło lo­ka­to­rów.

Na dzie­dziń­cu od Nowo-Se­na­tor­skiej uli­cy, nie­ru­cho­my ze­gar o stłu­czo­nem szkle i wy­szczer­bio­nym cy­fer­bla­cie zda­wał się wska­zy­wać fan­ta­stycz­ną go­dzi­nę ru­iny i znisz­cze­nia. W oko­ło peł­no było ką­tów, ko­mó­rek, skła­dzi­ków, kla­tek i bud przy­sta­wio­nych na roz­ma­ite użyt­ki daw­nych lo­ka­to­rów. Jed­ną z nich, w któ­rej wy­le­gi­wał się nie­gdyś pies fa­wo­ryt pana na­czel­ni­ka, ob­ję­ła w po­sia­da­nie Ma­ryś, gdyż buda ta jako bez drzwi, nie nada­wa­ła się do żad­ne­go in­ne­go użyt­ku. Dla do­ro­słe­go czło­wie­ka była ona zbyt niz­ką, ale Ma­ryś mo­gła się w niej wy­pro­sto­wać wy­bor­nie.

Gdy się ztąd wy­pro­wa­dza­li urzęd­ni­cy, peł­no było po­roz­rzu­ca­nej sło­my i sia­na, Ma­ryś sko­rzy­sta­ła z tego i usła­ła so­bie mięk­kie po­sła­nie. Nig­dy w ży­ciu nie była w ta­kich wy­go­dach. Te­raz za­pra­gnę­ła po­dzie­lić się nie­mi z Józ­kiem i z wiel­kim tru­dem wspie­ra­jąc go wą­tłe­mi si­ła­mi, stę­ka­ją­ce­go i klną­ce­go, do­pro­wa­dzi­ła wresz­cie do swe­go miesz­ka­nia. Jó­ziek zmor­do­wa­ny rzu­cił się na sia­no, a Ma­ryś wspar­ta o ścia­nę spo­glą­da­ła na nie­go z wy­ra­zem tro­skli­wo­ści, zu­peł­nie dla niej no­we­go. Czu­ła się na­raz dum­ną z go­ścin­no­ści, ja­kiej mu udzie­lić mo­gła i obo­wią­za­ną wię­cej uczy­nić.

Sta­ła w otwo­rze słu­żą­cym za wej­ście, pod zło­te­mi po­ca­łun­ka­mi słoń­ca, ale na twa­rzy jej były te­raz bruz­dy tro­ski cięż­kiej; pa­mię­ta­ła, że Jó­ziek był głod­ny, a ona nie mia­ła dla nie­go nic, nic wca­le.

On tym­cza­sem wy­cią­gał się na wszyst­kie stro­ny z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem, spo­glą­da­jąc na nią z pod oka. Cze­kał aż się­gnie do ja­kiej skryt­ki i poda mu jaki ką­sek. Wi­dząc, że tego nie czy­ni, ode­zwał się ża­ło­śnie:

– Ma­ryś!

Drgnę­ła ca­łem cia­łem, ale nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Nie masz tam cze­go?

– Ja?

Było w dźwię­ku jej gło­su i obu­rze­nie na samą sie­bie i zdzi­wie­nie, iż on nie poj­mo­wał, że sko­ro nie daje mu jeść, musi nic nie mieć i po­ko­ra spo­wo­do­wa­na tą nie­moż­no­ścią.

Jó­ziek snadź w lot po­chwy­cił te wszyst­kie od­cie­nia, zro­zu­miał prze­wa­gę, jaką ma nad nią, bo za­py­tał nie już z proś­bą, ale z wy­mów­ką.

– Coś ro­bi­ła dziś rano?

Ma­ryś mo­gła nie od­po­wie­dzieć wca­le, nie była obo­wią­za­ną zda­wać mu spra­wę z czy­nów swo­ich, prze­cież od­par­ła bez na­my­słu:

– By­łam w ko­ście­le.

– I ni­ceś nie zmaj­dro­wa­ła? py­tał da­lej pa­trząc jej w oczy.

Za­wsty­dzo­na spu­ści­ła gło­wę, czu­ła, że Jó­ziek śmiać się z niej bę­dzie.

– Nie­zda­ra – mruk­nął przez zęby. – Nie­zda­ra – po­wtó­rzył ze wzra­sta­ją­cem obu­rze­niem. Niby to zręcz­na kie­by kot. Rękę ma taką co jej nikt nie po­czu­je, gdy komu do kie­sze­ni wści­bi…

Sły­sząc te wy­mów­ki, sta­ła cała w ogniu; on wi­dząc to, prze­wo­dził da­lej jak­by miał do tego ja­kie pra­wo.

– Tłok był w ko­ście­le, wi­dzia­łem, lu­dzie szli i szli, a ty co? bo­ja­łaś się pew­no?

Oczy dziew­czy­ny za­bły­sły dumą.

– Co mia­łam się bać…

– Bo­ja­łaś się – po­wtó­rzył co­raz gniew­niej Jó­ziek – bo in­a­czej, któż­by ci prze­szko­dził. Baba za­wsze babą.

Spoj­rza­ła na nie­go roz­iskrzo­nym wzro­kiem, jak­by po­czu­ła wy­rzą­dzo­ną so­bie ob­ra­zę.

– Otóż po­ka­żę ja ci – za­wo­ła­ła. Ale Jó­ziek prze­rwał jej ze śmie­chem:

– A no, co? ga­pi­łaś się pew­no? Przy­bie­rał z nią ton su­ro­we­go zwierzch­ni­ka!

Ona nie od­po­wie­dzia­ła nic, po­zwa­la­ła mu się ła­jać, nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa na wy­tło­ma­cze­nie sie­bie.

Była upo­ko­rzo­ną, po­ni­żo­ną we wła­snych oczach wyż­szo­ścią Józ­ka w zło­dziej­skich spraw­kach, prze­cież od­pie­ra­ła nie­słusz­ny za­rzut bo­jaź­ni; bo w jej ciem­nych zmą­co­nych po­ję­ciach bo­jaźń, było to coś, co bu­dzi­ło po­gar­dę; ona prze­cież nie bała się ani nocy, ani ciem­no­ści, ani zwie­rzę­cia, ani czło­wie­ka, ani ży­wych, ani umar­łych. W za­ba­wach wdra­py­wa­ła się nie­raz na wierz­choł­ki rusz­to­wań, la­ta­ła po naj­wyż­szych pię­trach bu­du­ją­cych się do­mów, spa­ła nie­raz u wrót cmen­tar­nych, prze­bie­ga­ła uli­ce przed pę­dzą­ce­mi koń­mi i mia­ła pod tym wzglę­dem, swo­ją dumę. Jó­ziek po­są­dza­jąc ją o bo­jaźń, wy­rzą­dzał jej ob­ra­zę i na kogo in­ne­go rzu­ci­ła­by się może ze zło­ścią, jak dzi­ki kot dra­piąc i gry­ząc, ale on… Nie, ona na Józ­ka gnie­wać się nie mo­gła, tyl­ko po­wsta­ła w niej chęć zre­ha­bi­li­to­wa­nia się w jego oczach, prze­ko­na­nia go, że nie była ani nie­zda­rą ani tchó­rzem.

Nie ma po­dob­no tak nędz­nej isto­ty, któ­ra­by nie mia­ła swo­jej am­bi­cyi, mia­ła ją i Ma­ryś, a na­wet mia­ła jej nie­zmier­ną dozę.

Przez chwi­lę sta­ła pod gro­ma­mi jego po­gar­dy, mil­czą­ca i bla­da, gry­ząc do krwi war­gi, za­ci­ska­jąc drob­ne pie­ści z po­sta­no­wie­niem wy­ry­tem na dzie­cin­nem czo­le, z ocza­mi utkwio­ne­mi w zie­mię, z na­my­słem głę­bo­kim.

Po­tem za­wró­ci­ła się na­gle i od­da­lać się za­czę­ła, aż Józ­ko­wi przy­szło do gło­wy, że roz­gnie­wa­ła się na do­bre i zo­sta­wi go swe­mu lo­so­wi.

– Ma­ryś! – za­wo­łał.

Nie obej­rza­ła się – szła da­lej.

– Ma­ryś! Ma­ryś! – po­wtó­rzył ża­ło­śnie. Ten dźwięk wy­raź­ny w gło­sie do­tknął ją, za­dra­snął w ser­ce.

Ona nie chcia­ła ro­bić mu przy­kro­ści.

Przy­bie­gła na­po­wrót, oczy jej błysz­cza­ły jak wę­gle roz­ża­rzo­ne.

– Cóż? spy­ta­ła krót­ko, jak­by ra­chu­jąc się z cza­sem.

Jó­ziek pa­trzył na nią te­raz mi­ło­sier­ne­mi oczy­ma, jak pies ocze­ku­ją­cy po­ży­wie­nia z ręki gniew­ne­go pana, a wzrok ten mu­siał być wy­mow­ny, bo wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i od­po­wie­dzia­ła bez na­my­słu:

– Prze­cież wiem, żeś głod­ny, mu­szę ci co przy­nieść.

– No, przy­noś, przy­noś! – mruk­nął uspo­ko­jo­ny nie za­trzy­mu­jąc jej dłu­żej.

Ona też po­mknę­ła te­raz szyb­ko jak strza­ła.

Zmie­ni­ła jed­nak dro­gę, któ­rą szła po­przed­nio, nie my­śla­ła już iść do żony cze­lad­ni­ka i po­słu­gi­wać jej za obiad, bo szło już nie o nią samą, ale o Józ­ka.

Skie­ro­wa­ła się ku za­moż­niej­szej dziel­ni­cy mia­sta, ale nie po­szła na Se­na­tor­ską ani na Mio­do­wą uli­cę; ulic tych peł­nych zbyt­kow­nych skle­pów, uni­ka­ła za­zwy­czaj, bo skle­py te nie mia­ły dla niej żad­ne­go zna­cze­nia; szła ku Dłu­giej, ku Fre­ta, tam, gdzie stra­ga­ny lub skle­pi­ki otwar­te na oścież, obie­cy­wa­ły jej ła­twiej­szą zdo­bycz.

Prze­cho­dzi­ła Dłu­gą uli­cą, kie­dy do­szła ją smacz­na woń po­traw, roz­cho­dzą­ca się w po­wie­trzu. Za­trzy­ma­ła się chwi­lę, wcią­ga­jąc ją chci­wie, jak­by to samo na­sy­cić ją mo­gło. Po­tem przy­szła jej wi­dać myśl prak­tycz­niej­sza skosz­to­wa­nia tego co wą­cha­ła tyl­ko. Obej­rza­ła się w oko­ło szu­ka­jąc źró­dła nę­cą­cych za­pa­chów. Kłę­by go­rą­cej pary wy­do­by­wa­ją­ce się z otwar­te­go okna w su­te­re­nie, wska­za­ły jej gdzie się kie­ro­wać mia­ła.

Po­bie­gła tam i przy­klę­ka­jąc na bru­ku, zaj­rza­ła z góry i zo­ba­czy­ła ob­szer­ną kuch­nię, wśród któ­rej uwi­ja­ło się kil­ka osób. Pod oknem sa­mem stal stół, a na nim le­ża­ły po­kra­ja­ne ka­wał­ki mię­sa, ku­charz brał je i rzu­cał na pa­tel­nię peł­ną sy­czą­ce­go tłusz­czu i z niej to bu­cha­ła owa para łech­cą­ca głod­ne pod­nie­bie­nie.

Przez chwi­lę przy­pa­try­wa­ła się chci­wie sto­som mię­si­wa, le­żą­cym na sto­le; wpraw­dzie ugo­to­wa­ny ką­sek był dla niej po­ży­tecz­niej­szym od su­ro­we­go, prze­cież wie­dzia­ła do­brze, że w jej po­ło­że­niu nie na­le­ża­ło być wy­bred­ną, tyl­ko brać co się zda­rzy­ło. Mię­so to jed­nak uśmie­cha­ło się do niej da­rem­nie, o spusz­cze­niu się do su­te­re­ny nie­po­dob­na było my­śleć, a ra­mię dwa razy tak dłu­gie jak jej, jesz­cze­by go nie do­się­gło. Tym­cza­sem czer­wo­ne pla­ster­ki bef­szty­ku, upstrzo­ne gdzie­nieg­dzie śnież­nym płat­kiem tłusz­czu, mi­ga­ły przed jej oczy­ma ku­szą­co, a na­wet prze­su­wa­ły się przed nie­mi, kie­dy je pró­bo­wa­ła od­wró­cić.

Przy­szło jej na myśl za­kraść się do su­te­re­ny zwy­kłym spo­so­bem przez drzwi, któ­re wi­dzia­ła z boku otwie­ra­ją­ce się co chwi­la. Zna­ła zwy­kłą bu­do­wę ku­chen znaj­du­ją­cych się w su­te­re­nie; wie­dzia­ła, że pro­wa­dzi do nich zwy­kle ciem­ny ko­ry­tarz, mo­gła się więc w nim ukryć, cze­kać aż po­wy­cho­dzą z kuch­ni, wśli­znąć się, po­rwać coś i uciec. Ale samo wej­ście na dzie­dzi­niec domu nie za­wsze było rze­czą ła­twą; wie­dzia­ła z do­świad­cze­nia, że stró­że pięk­nych do­mów jak ten, w któ­rym znaj­do­wa­ła się re­stau­ra­cya, nie wpusz­czą do nich ta­kich jak ona ob­dar­tu­sów; od cze­góż jed­nak prze­mysł i dow­cip wy­ro­bio­ny w cią­głej wal­ce ze spo­łe­czeń­stwem! Ma­ryś schwy­ci­ła chwi­lę, w któ­rej nie pil­no­wa­no bra­my i szyb­ko, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wbie­gła w dzie­dzi­niec. Tu­taj zo­ry­en­to­wa­la się spiesz­nie i szła w stro­nę drzwi, któ­re praw­do­po­dob­nie pro­wa­dzi­ły do kuch­ni.

Drzwi te sta­ły otwo­rem, ale wej­ścia pil­no­wał wiel­ki bul­dog, spo­koj­nie sie­dząc na tyl­nych ła­pach; tłu­sty, syty, za­do­wo­lo­ny, zda­wał się urą­gać tym wszyst­kim, któ­rzy nie po­sia­da­li spo­łecz­ne­go po­ło­że­nia, jemu rów­ne­go.

Prze­ko­na­ny o niem, nie po­czu­wał się do obo­wiąz­ków grzecz­no­ści, ani do żad­ne­go ustęp­stwa wzglę­dem tak upo­śle­dzo­nych istot jak ta wą­tła, czar­na, ob­szar­pa­na dziew­czy­na, któ­ra po­mi­mo to śmia­łym kro­kiem zbli­ża­ła się ku nie­mu.

Nie dziw, że wi­dząc ten brak na­leż­ne­go po­sza­no­wa­nia, wiel­ki bul­dog nie tyl­ko nie ra­czył ustą­pić z miej­sca, ale zmie­rzył Ma­ry­się groź­nym wzro­kiem, a wi­dząc, że szła da­lej nic nie zwa­ża­jąc, wark­nął i po­ka­zał jej dwa rzę­dy ostrych i bia­łych kłów. Ostrze­gał wy­raź­nie, by nie nad­uży­wa­ła cier­pli­wo­ści, któ­ra i tak była wiel­ka, sko­ro za­miast od razu uka­rać jej zu­chwal­stwo, po­su­nął swo­ją ła­ska­wość do dwóch ostrze­żeń. I wi­dać Ma­ryś zro­zu­mia­ła to do­sko­na­le, bo za­trzy­ma­ła się na­gle.

Je­śli wia­do­mo­ści jej ty­czą­ce się wy­obra­żeń mo­ral­nych były ogra­ni­czo­ne, za to o świe­cie ma­te­ry­al­nym mia­ła bar­dzo ja­sne po­ję­cie; wie­dzia­ła jak ostre są zęby bul­do­gów, wie­dzia­ła na­wet, że rany przez nie za­da­ne, na­le­żą do cięż­kich. A na­de­wszyst­ko wie­dzia­ła, że z ta­kie­mi bie­da­ka­mi jak ona, psy nie ro­bią zwy­kle ce­re­mo­nii.

Była śmia­ła, po­mi­mo to nie na­ra­ża­ła się na pew­ne uką­sze­nie i sta­nę­ła opo­dal ukry­ta za becz­ką z wodą, cze­ka­jąc aż nie­spo­dzie­wa­na prze­szko­da zo­sta­nie usu­nię­tą. Bul­dog zaś za­do­wo­lo­ny wi­dać z tej po­ko­ry, nie nad­uży­wał swe­go po­ło­że­nia, raz dla tego, że po­prze­sta­wał na nie­mym hoł­dzie od­da­nym swo­jej po­tę­dze, a po­wtó­re, że znaj­do­wał się w ła­ska­wem uspo­so­bie­niu, po­cho­dzą­cem z zu­peł­ne­go za­do­wo­le­nia oraz z le­ni­stwa, ja­kie to za­do­wo­le­nie wy­ra­dza. Na­je­dzo­ny wy­le­gi­wał się na wio­sen­nem słoń­cu i wprost nie chcia­ło mu się ru­szać dla od­pę­dze­nia ja­kiejś tam nędz­nej dziew­czy­ny, choć może po­czu­wał się do tego obo­wiąz­ku.

Ma­ryś i bul­dog za­cho­wa­li przez czas pe­wien po­ło­że­nie wy­cze­ku­ją­ce. Bul­dog nie zmie­nił go, bo było mu do­brze i wy­god­nie, Ma­rys jed­nak czu­ła doj­mu­ją­cy głód, przy­tem cią­żył na niej wię­cej jesz­cze głód Józ­ka, a co naj­gor­sze dźwię­czał jej w ucho ten wyaz, "nie­zda­ra", któ­ry rzu­cił jej tak w po­gar­dli­wy spo­sób. I roz­my­śla­ła, coby on zro­bił w po­ło­że­niu, w ja­kiem się znaj­do­wa­ła ona. Czy wy­trwał­by na sta­no­wi­sku lub też rzu­cił nie­pew­ną szan­sę do­sta­nia w tej kuch­ni ape­tycz­ne­go ka­wał­ka mię­sa i szedł da­lej szu­kać lep­szej spo­sob­no­ści.

Już mia­ła się na to zde­cy­do­wać, kie­dy bul­dog używ­szy snadź dość słod­kie­go wcza­su, po­wstał zwol­na, wy­cią­gnął le­ni­wie ogrom­ną po­stać i na­kształt eme­ry­ta, któ­ry po drzem­ce po­obied­niej wy­cho­dzi na prze­chadz­kę, tak i on wol­nym truch­ci­kiem po­szedł przed bra­mę.

Prze­cho­dząc koło Ma­ry­si mach­nął tyl­ko ogo­nem w spo­sób świad­czą­cy o zu­peł­nem lek­ce­wa­że­niu.

Przy­znać na­le­ży, iż Ma­ryś oka­za­ła się wyż­szą nad to lek­ce­wa­że­nie i nie uczu­la się niem wca­le do­tknię­tą, może dla tego, że go nie po­ję­ła, może dla tego, że była tak li­chym pył­kiem na świe­cie, iż przy­wy­kła do swe­go po­ło­że­nia i zno­si­ła je fi­lo­zo­ficz­nie, nie ro­zu­mie­jąc, że in­a­czej być mo­gło; naj­prę­dzej nie za­sta­na­wia­ła się głę­biej nad zna­cze­niem fak­tu, sko­rzy­sta­ła tyl­ko z nie­go, prze­kro­czy­ła czem­prę­dzej próg opróż­nio­ny i zni­kła w ciem­nem wnę­trzu sie­ni.

Nie­ba­wem jed­nak wy­bie­gła zeń jesz­cze szyb­ciej. Cier­pli­wość jej była da­rem­ną. Kie­ru­jąc się za­pa­chem po­traw i gwa­rem ku­chen­nym, tra­fi­ła wresz­cie do po­żą­da­ne­go celu; drzwi na­wet za­sta­ła otwar­te, bły­snę­ły tuż przed nią owe sto­sy mię­si­wa, ale cóż, za­le­d­wie przy­sta­nę­ła w ko­ry­ta­rzu, wy­cho­dził je­den z kuch­ci­ków, spo­strzegł ją i wy­pę­dził.

Wy­szła w mil­cze­niu, w bra­mie spo­tka­ła się z bul­do­giem, któ­ry spo­koj­nie przy­glą­dał się ulicz­ne­mu ru­cho­wi i zda­wał się jej urą­gać.

Spu­ści­ła gło­wę za­my­ślo­na. Nie zra­zi­ło ją pierw­sze nie­po­wo­dze­nie, bo zresz­tą zra­zić nie mo­gło; ko­niecz­ność w kształ­cie gło­du cią­ży­ła nad nią i nie po­zwa­la­ła oglą­dać się, ani rąk opusz­czać.

Parę kro­ków da­lej, przy za­łam­ku uli­cy, sie­dzia­ła sta­ra ży­dów­ka i mia­ła przed sobą ko­sze po­ma­rańcz, cia­stek i in­nych przy­sma­ków; ko­szów było kil­ka; ko­bie­ta, któ­ra je sprze­da­wa­ła była sta­ra, przy­tem nie chcąc tra­cić dro­gie­go cza­su, ro­bi­ła poń­czo­chę, a cho­ciaż ma­chi­nal­nie, z przy­wyk­nie­nia, nie pa­trząc na­wet, prze­bie­ra­ła dru­ta­mi, prze­cież zda­rzy­ły się waż­niej­sze chwi­le, w któ­rych spusz­czo­ne oczko lub coś po­dob­ne­go zmu­sza­ło ją od­wró­cić wzrok od swe­go to­wa­ru i spoj­rzeć na ro­bo­tę.

Ko­niecz­ność ist­nie­nia za­ostrzy­ła w Ma­ry­si zmysł ob­ser­wa­cyj­ny; zna­ła na­wyk­nie­nia ludz­kie, tak jak czło­wiek ży­ją­cy na ło­nie na­tu­ry zna i roz­po­znać umie kie­run­ki wia­trów, zna­ki su­szy lub nie­po­go­dy.

Wie­dzia­ła, że naj­pil­niej­sza uwa­ga ro­ze­rwa­ną być może i cze­ka­ła ta­kie­go wy­pad­ku. Prze­szła parę razy koło sta­rej, ale da­rem­nie; ta za­wsze zda­wa­ła się li­czyć oczy­ma po­ma­rań­cze, ciast­ka, chleb świę­to­jań­ski i pacz­ki pier­ni­ków. Prze­kup­ka tak­że ob­ser­wo­wać umia­ła i zna­ła fi­zy­ogno­mię ludz­kie tak samo jak Ma­ryś, a może le­piej jesz­cze, bo wi­dząc ją krą­żą­cą koło sie­bie, do­my­śli­ła się szko­dli­wych za­mia­rów. W mgnie­niu oka po­rzu­ci­ła poń­czo­chę i roz­sze­rza­jąc chu­de spi­cza­ste pal­ce po nad swe­mi ko­sza­mi, za­czę­ła wy­my­ślać gło­śno ob­dar­tej dziew­czy­nie, z góry na­zy­wa­jąc ją zło­dziej­ką.

Ma­ryś od­da­li­ła się czem­prę­dzej; wpraw­dzie nie ukra­dła nic, wie­dzia­ła jed­nak do­brze, iż ubo­gi za­wsze jest po­dej­rza­ny. Zresz­tą czu­ła… iż prze­kup­ka mia­ła zu­peł­ną słusz­ność. Była za­wsty­dzo­na nie­zmier­nie, cho­ciaż przy­znać na­le­ży, iż na za­wsty­dze­nie to naj­mniej wpły­wa­ły wy­krzyk­ni­ki sta­rej. Ona czu­ła się upo­ko­rzo­ną bez­sku­tecz­no­ścią swo­ich usi­ło­wań.

Od chwi­li, w któ­rej roz­sta­ła się z Józ­kiem, upły­nę­ło parę go­dzin, a ona jesz­cze nic mu przy­nieść nie mo­gła. Praw­dzi­wie miał słusz­ność na­zy­wa­jąc ją nie­zda­rą. Czyż przyj­dzie jej po­wró­cić do nie­go z próż­ne­mi rę­ko­ma. W tej chwi­li myśl jej pra­co­wa­ła, two­rząc ja­kieś kom­bi­na­cye i pla­ny peł­ne roz­pacz­li­wej śmia­ło­ści. De­li­kat­ne czo­ło po­kry­wa­ło się bruz­da­mi świad­czą­ce­mi o wy­tę­że­niu władz, war­gi za­ci­ska­ły się wy­ra­zem de­ter­mi­na­cyi, któ­re nada­wa­ły jej dzie­cin­nej, drob­nej twa­rzycz­ce pięt­no doj­rza­ło­ści przed­wcze­snej. Przy­po­mi­na­ła so­bie w tej chwi­li wszyst­kie miej­sco­wo­ści mia­sta, gdzie była spo­sob­ność przy­własz­cze­nia so­bie ja­kie­go ką­ska. Wy­cho­dząc na wy­pra­wę swo­ją, ma­rzy­ła o przy­nie­sie­niu Józ­ko­wi cze­goś wy­bor­ne­go, te­raz jed­nak szło jej, cho­ciaż­by tyl­ko o su­chy ka­wa­łek chle­ba.

Dzia­ło się z nią to, co zwy­kle dzie­je się z ludź­mi. W mia­rę nie­po­wo­dzeń zmniej­sza­ła się do­nio­słość ma­rzeń. Ma­ryś nie róż­ni­ła się od ogó­łu, jak­kol­wiek po­zba­wio­na wszel­kich za­sad i teo­re­tycz­ne­go wy­cho­wa­nia, pod­le­ga­ła zwy­kłym po­bud­kom ludz­kim. Ale jak się to tak­że czę­sto zda­rza w ży­ciu, im mniej pra­gnę­ła, tem mniej otrzy­my­wa­ła. Dnia tego nie szczę­ści­ło się jej wca­le.

Wszyst­kie skle­pi­ki, stra­ga­ny i wy­sta­wy były strze­żo­ne ar­gu­so­we­mi oczy­ma; po kil­ko­go­dzin­nej włó­czę­dze da­rem­nej uda­ło jej się za le­d­wie nad wie­czo­rem po­chwy­cić buł­kę i z tą nędz­ną zdo­by­czą bie­gła zdy­sza­na do Józ­ka.

Cza­sem za­trzy­my­wa­ła się opa­no­wa­na osła­bie­niem na­głem, bo dzi­siaj nic jesz­cze nie ja­dła i w ta­kiej chwi­li ma­chi­nal­nie pra­wie nio­sła do ust kęs chle­ba, jaki mia­ła w ręku.

Prze­cież nie skosz­to­wa­ła go wca­le! To było dla Józ­ka.

Chło­pak znu­żo­ny ocze­ki­wa­niem, upa­łem, czy gło­dem, spał roz­cią­gnię­ty na sło­mie. Sen jego był lek­ki, za­le­d­wie Ma­ryś wbie­gła do budy, otwo­rzył oczy i spio­ru­no­wał ją pierw­szem wej­rze­niem.

– A toś się po­spie­szy­ła – mruk­nął gniew­nie – wła­śnie po śmierć ją po­słać, la­ta­ła pew­no po ca­łym świe­cie, a ja…

Ru­szył ra­mio­na­mi po­gar­dli­wie, niby wy­rzu­ca­jąc sa­me­mu so­bie, że na nią ra­cho­wał. Ma­ryś sta­nę­ła cała w ogniu, ude­rzo­na nie­spra­wie­dli­wo­ścią, jaka ją spo­ty­ka­ła

Nie pró­bo­wa­ła prze­cież tło­ma­czyć się, cho­ciaż, gdy­by ją kto spy­tał dla cze­go tego nie ro­bi­ła, nie umia­ła­by od­po­wie­dzieć.

– A ja – mó­wił da­lej prze­cią­ga­jąc się Jó­ziek – o ma­łom tu z gło­du nie zdechł.

Ode­zwa­ła się znów w jej ser­cu li­tość, współ­czu­cie, tro­skli­wość, zda­wa­ło jej się, iż rze­czy­wi­ście za­wi­ni­ła prze­ciw nie­mu.

Do­by­ła bul­kę z pod gał­ga­na, któ­ry no­si­ła w miej­sce far­tusz­ka i po­da­ła mu ją. A czy­niąc to drża­ła, bo cóż zna­czy­ła dla nie­go, któ­ry od rana nie jadł, buł­ka tak strasz­nie, tak nie­mi­ło­sier­nie mała. Mi­mo­wo­li jed­nak wzro­ku ode­rwać nie mo­gła od tej buł­ki, któ­rą pod­nie­co­na gło­dem wy­obraź­nia przed­sta­wia­ła jako naj­wy­szu­kań­szy przy­smak.

Jó­ziek wy­rwał pra­wie buł­kę z jej ręki i nie py­ta­jąc o nic i o ni­ko­go, ugryzł ostre­mi zę­ba­mi, ale jed­no­cze­śnie po­wta­rzał:

– Mia­ła też za­czem włó­czyć się cały dzień, oj głu­pia, głu­pia!

Była to cała na­gro­da za jej tru­dy, prze­cież nie roz­gnie­wa­ła się na nie­go, tyl­ko spo­glą­da­ła, gdy po­że­rał jej zdo­bycz i wy­my­ślał za­ra­zem. Było jej bło­go i bo­le­śnie, cho­ciaż wię­cej bło­go niż bo­le­śnie. Do wy­my­ślań przy­wy­kła.

Zda­wa­ło jej się, że w mia­rę jak on jadł i ona się na­sy­ca­ła. Tyl­ko opar­ła się o mur, bo czu­ła jak nogi ugi­na­ły się pod nią. Z za­my­śle­nia, w ja­kiem po­grą­żo­na była, wy­rwał ją do­pie­ro głos Józ­ka.

– Da­waj dru­gą! – wo­łał wy­cią­ga­jąc znów do niej rękę.

– Dru­gą – za­wo­ła­ła z prze­stra­chem, ża­lem i wy­mów­ką dla sa­mej sie­bie – dru­gą? Ja nie mam nic wię­cej.

I jak­by chcąc do­wieść praw­dy słów swo­ich, po­ka­za­ła mu obie pu­ste ręce, ru­chem na – pięt­no­wa­nym taką tra­gicz­no­ścią, że po­zaz­dro­ścić go jej mo­gła nie jed­na ar­tyst­ka.

Jó­ziek spoj­rzał na nią wów­czas z wy­ra­zem nie­opi­sa­nej po­gar­dy. Nie ra­czył już na­wet wy­po­wie­dzieć sło­wa, pod­niósł tyl­ko ra­mio­na i plu­nął jej pod nogi. Po­tem uło­żył się zno­wu na zie­mi i przy­mknął oczy jak czło­wiek, któ­re­mu nic nie po­zo­sta­je in­ne­go jak zgo­dzić się z lo­sem i prze­ciw­sta­wić mu spo­kój mę­dr­ca, zmiaż­dżyw­szy wprzó­dy słusz­nem obu­rze­niem jego spraw­ców.

Wpraw­dzie ści­śle bio­rąc rze­czy, Ma­ryś by­najm­niej spraw­czy­nią tą nie była, prze­cież zda­rza się lu­dziom da­le­ko wy­traw­niej­szym i bar­dziej roz­wi­nię­tym niż Jó­ziek po­peł­nić po­dob­ną omył­kę.

Cze­muż więc Jó­ziek po­peł­nić jej nie miał, zwłasz­cza też wzglę­dem isto­ty, któ­ra winę rzu­co­ną na sie­bie przyj­mo­wa­ła z po­ko­rą.

Ma­ryś nie ro­zu­mo­wa­ła nad tym fak­tem, nie obu­rza­ła się na jego nie­spra­wie­dli­wość tyl­ko było jej nie­zmier­nie smut­no.

Po­chy­li­ła się nad nim.

– Jó­ziek – szep­nę­ła ci­cho.

Jó­ziek nie ra­czył ru­szyć się, ani od­po­wie­dzieć. Miał może w tem swo­je wy­ra­cho­wa­nie, zro­zu­miał, że je­że­li dziew­czy­na weź­mie do ser­ca jego ob­ra­zę, po­sta­ra mu się o lep­szą ko­la­cyę.

– Jó­ziek – po­wtó­rzy­ła na­chy­la­jąc się wię­cej jesz­cze, tak, iż wło­sy jej do­tknę­ły jego czo­ła.

– Daj mi tam po­kój – mruk­nął przez zęby – głod­nym kie­by pies i noga mnie pali.

Ude­rzy­ła się w czo­ło, jak czło­wiek, któ­ry na­gle przy­po­mi­na so­bie rzecz waż­ną i po­jąć nie może, iż o tem za­po­mniał.

– Po­cze­kaj – za­wo­ła­ła – ja ją ob­my­ję. Z po­zo­ru była to rzecz naj­ła­twiej­sza do usku­tecz­nie­nia, bo woda była w pom­pie parę kro­ków na dru­gim dzie­dziń­cu koło lipy po­chy­lo­nej, prze­cież przy wy­ko­na­niu jej za­szły pew­ne trud­no­ści, gdyż Ma­ryś nie po­sia­da­ła żad­ne­go na­czy­nia, w któ­rym przy­nieść ją mo­gła.

Szła więc po­wo­li za­to­piw­szy obie ręce we wło­sach jak ktoś szu­ka­ją­cy rady ja­kiej i nie mo­gą­cy jej zna­leźć.

Ob­ra­ca­ła się ona w kole bie­da­ków, któ­rzy tak samo jak ona nie po­sia­da­li nic zgo­ła, ani da­chu nad gło­wą, ani też go­spo­dar­stwa pod na­je­le­men­tar­niej­szą for­mą, po­mię­dzy świa­tem zaś względ­nych bo­ga­czów, któ­rym cza­sem po­słu­gi­wa­ła nie wzbu­dza­ła ta­kie­go za­ufa­nia, by po­wie­rzo­no jej gar­nek, mi­skę lub coś po­dob­ne­go, zresz­tą pra­co­daw­cy miesz­ka­li da­le­ko, a przy świę­cie praw­do­po­dob­nie za­mknąw­szy izby swo­je, wy­szli na Sa­ską kępę, do par­ku prag­skie­go lub w ja­ką­kol­wiek stro­nę mia­sta na prze­chadz­kę.

Da­rem­nie więc za­ta­pia­ła pal­ce w kę­dzio­ry wło­sów, da­rem­nie spo­glą­da­ła w oko­ło wzro­kiem peł­nym nie­pew­no­ści, któ­ry tak wy­bit­nie ma­lu­je się w oczach dzie­cię­cych – nie znaj­do­wa­ła spo­so­bu roz­wi­kła­nia kwe­styi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: