Nowy Matecznik - ebook
Nowy Matecznik - ebook
Terytoria Mariana Pilota
Miłośnicy twórczości Gombrowicza z pewnością znają opozycję ojczyzna–synczyzna zarysowaną w Trans-Atlantyku. Marian Pilot, laureat nagrody Nike, na kartach Nowego matecznika dopisuje ojczyźnie inne pojęcie przeciwstawne – matecznik. Ta opozycja między scentralizowaną, historyczną i heroiczną ojczyzną a swojskim, możliwym do przejścia pieszo w jeden dzień matecznikiem wydaje się wręcz bardziej inspirująca od Gombrowiczowskiej.
To piękne i proste słowo otworzyło mi moją rodzinną ziemię ostrzeszowską. O tej to ziemi matecznej, jej mieszkańcach, ich przymiotach i przywarach, wierzeniach i obyczajach, skłonności do pracy wytrwałej i sumiennej, jakby nie całkiem w polskim stylu w szczególności, napisałem książkę z umysłu zaściankową, na tyle jednak, jak się okazało, gorącą, że zdołała pozyskać sobie – powiem nieskromnie – gromadkę wielbicieli, dla których idea ojczyzny, rozumianej jako konstelacja wolnych mateczników, była atrakcyjna, godna rozwagi i dyskusji.
Marian Pilot
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05030-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród zachowanych w domu moich rodziców pamiątek z dawnych czasów jest zdjęcie przedstawiające moją młodą ciotkę w odświętnej wzorzystej sukience i wyelegantowanego, w garniturze i pod krawatką, kawalera; u ich stóp tkwi trzyletni może chłopiec. Zwyczajne, powiedziałby ktoś nawet – banalne, zdjęcie grupowe we wnętrzu z końca lat trzydziestych, jedna z tych fotografii, jakie czasem wygrzebać można z dna pełnej stemplowanych różnymi orłami papierów, starej szafy w starym domu na wsi.
A jednak nie jest to tylko jedna z wielu fotografii z tamtego czasu. To jest zgoła specjalnego znaczenia zdjęcie. Ciotka i kawaler na tym zdjęciu śmieją się, ja natomiast (bo ten plączący się młodym pod nogami brzdąc to naturalnie ja jestem) – więc ja po prostu pękam ze śmiechu: tak ogromnie nas wszystkich bawią wyczyny kawalera, co właśnie wynurzył głowę spod czarnego prześcieradła i daje ogromnego susa, by stanąć u boku ciotki, nim jeszcze w szklanym oku aparatu pojawił się fogiel, inaczej zwany ptokiem.
Śmiejemy się więc z kawalera i fotografa w jednej osobie, i on sam z siebie się śmieje, śmiejemy się z patykowatych nóżek i dziwacznego przyodziewku zdejmującego nas aparatu i z jego jedynego ślipia śmiejemy się, ba, nie jest powiedziane, czy nie śmiejemy się z samego fogla, co w martwym oku aparatu pojawia się zawsze nagle, na mig tylko, przejmując wszystkich lękiem, odbierając dech i obezwładniając.
Ja się ciotce, kawalerowi, dorosłym przecież, mocno dziwię, siebie zaś zgoła już podziwiam – malca, który przyszedł na świat w złotym wieku fotografii w naszych mikstackich stronach i który od kolebki miał w oczach obraz niepochwytnego, niepostrzegalnego, niewyobrażalnego, tym straszliwszego fotograficznego ptoka: bo jak myśmy śmieli? jak zdobyliśmy się na takie zuchwalstwo? Samiśmy nie wiedzieli. Ani też nie wiedzieliśmy, cośmy wtedy naprawdę uczynili. Teraz dopiero, kilkadziesiąt lat później, mam niejakie pojęcie o istotnym sensie naszego wygłupu, precyzyjnie zarejestrowanego przez pozbawiony swojego pana aparat...
Było to, powiadam, w złotym wieku naszej mikstackiej fotografii. Wielka ta epoka miała swój początek gdzieś w ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku, tu i ówdzie natknąć się można dziś jeszcze na pochodzące sprzed pierwszej wojny światowej odbitki wykonanych wtedy zdjęć: są znakomite pod względem technicznym, odbite na świetnym papierze, bezbłędnie zakomponowane, wyraziste, choć statyczne zawsze i upozowane. W pokoju, w którym piszę te słowa, wisi na ścianie powiększone zdjęcie pochodzące z tamtego czasu; przedstawia moich dziadków z dziećmi. Zdjęcie zostało wykonane w atelier fotograficznym „Ilona” w dzisiejszym Ostrowie Wielkopolskim, mieście, które wówczas jeszcze, w roku 1913 czy 1914, było pruskim miastem garnizonowym i nazywało się, jak głosi podpis pod zdjęciem, Ostrowo. Siedlików, naszą wieś rodzinną, dzieli od Ostrowa odległość około trzydziestu kilometrów. W latach dwudziestych moi bezrobotni wujkowie pokonywali tę odległość pieszo, by stawić się w Ostrowie przed francuską komisją rekrutującą robotników do kopalń w Nordzie. Czy jednak dziadkowie z dwojgiem małych dzieci mogli zdecydować się na podobną wyprawę? Myślę, że raczej przygodną furką dostali się do odległego o siedem kilometrów Ostrzeszowa, by stamtąd koleją – ona się pewnie wtedy jeszcze nazywała bana – dotrzeć do Ostrowa. Tak czy inaczej musiała to być całodzienna wyprawa, na jaką nawet dziś rzadko pozwala sobie chłopska rodzina, zawsze niespokojna o swoje inwentarze.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------