Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obrazki z życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrazki z życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 427 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZI­WAC­TWO LOSU.

Mia­łem lat 28; by­łem zdrów, we­so­łe­go uspo­so­bie­nia, z ma­jąt­kiem nie­za­leż­nym, i miesz­ka­łem na wsi, wraz z naj­lep­szą – jaką kie­dy­kol­wiek świat wi­dział – mat­ką. W tak ko­rzyst­nych wa­run­kach, by­ło­by mi ży­cie mle­kiem i mio­dem pły­nę­ło, gdy­by nie mała, ale do­le­ga­ją­ca u tej naj­lep­szej mat­ki przy­wa­ra, a ra­czej ma­nia. Chcia­ła ko­niecz­nie do­cze­kać się wnu­ków, a ze by­łem u niej je­dy­na­kiem, nikt inny krom mnie, nie mógł ży­cze­niu temu za­do­sy­ću­czy­nić. W ży­cze­niu tem nie było wpraw­dzie nic za­dzi­wia­ją­ce­go, a cóż do­pie­ro zdroż­ne­go – boć, kie­dy mnie tak ser­decz­nie mat­ka ko­cha­ła, by­ła­by naj­nie­za­wod­niej te samą mi­łość roz­cią­gnę­ła i na moją, choć­by naj­licz­niej­szą, pro­ge­ni­tu­rę; sęk był w tem, że ma­jąc gło­wę cią­gle jed­ną my­ślą na­bi­tą, myśl ta zbli­ża­ła się zwol­na do mo­no­ma­nii, któ­ra się we wszyst­kie za­ję­cia, roz­mo­wy, czyn­no­ści i za­mia­ry ży­cia na­sze­go wplą­ty­wa­ła.

Nie by­łem ja oso­bi­ście by­najm­niej prze­ciw­ny mał­żeń­stwu; i owszem, pra­gną­łem tę na­szą swo­bod­ną eg­zy­sten­cyę obec­no­ścią mło­dej, ład­nej, mi­łej żony – w swo­im cza­sie i dzia­tek – jesz­cze uprzy­jem­nić; ale tę wła­śnie żonę, chcia­łem so­bie wy­szu­kać zwol­na, przy spo­sob­no­ści – może ją zna­leść i bez szu­ka­nia. Tym­cza­sem, cią­gle na­wo­ły­wa­nia mo­jej mat­ki, za­miast mnie w za­mia­rach oże­nie­nia utwier­dzić, co­raz mnie bar­dziej od nich od­da­la­ły. Nie­mal co­dzień, przy dru­giem śnia­da­niu po­czci­wa ma­nia – gdy się już słu­żą­cy był od­da­lił, a my zwol­na po­pi­ja­li her­ba­tę – za­czy­na­ła prze­gląd wszyst­kich oko­licz­nych pa­nien na wy­da­niu. O każ­dej – co praw­da – mó­wi­ła w taki spo­sób, że gdy­bym ją był wziął na­gle za sło­wo i oświad­czył, że będę się sta­rał czy o pan­nę Jo­an­nę z Krzy­ków­ki, czy o pan­nę Anie­lę z Zą­bia, lub pan­nę Ju­lię z Ko­so­wa, by­ła­by naj­nie­za­wod­niej z za­pal­czy­wo­ścią prze­ciw­ko temu pro­te­sto­wa­ła, bo choć chcia­ła mnie jak naj­spiesz­niej oże­nić, nie znaj­do­wa­ła ja­koś przy­tem, aby ja­ka­kol­wiek pan­na w na­szem są­siedz­twie tak wiel­kie­go za­szczy­tu god­ną była. Bied­na, dro­ga mat­ka! pa­trza­ła na mnie przez po­więk­sza­ją­ce szkło nie­zgłę­bio­nej mi­ło­ści; lecz szkło to, je­dy­nie za­le­ty po­więk­sza­ło, nig­dy zaś wad i na­ro­wów, wła­ści­wych każ­de­mu czło­wie­ko­wi, za­tem i mnie wła­ści­wych. Ob­ra­ca­li­śmy się w bied­nem kole, z któ­re­go jed­no tyl­ko było wyj­ście, mia­no­wi­cie: że­bym na kil­ka ty­go­dni – może i parę mie­się­cy – wy­je­chał gdzieś da­lej, n… p… w Po­znań­skie lub na Po­do­le, albo do Kra­ko­wa, owej per­ły, owe­go bry­lan­ta bez ska­zy, w in­nej szu­kać czę­ści na­sze­go kra­ju. Po krót­kiej wal­ce, mię­dzy ża­lem roz­sta­nia się ze mną, a ży­cze­niem uzy­ska­nia wresz­cie upra­gnio­nej sy­no­wej – po­sta­no­wio­nem zo­sta­ło dnia jed­ne­go, że po zu­peł­nem ukoń­cze­niu żniw, go­spo­dar­stwo od­dam w ręce mat­ki i rządz­cy, a sani pusz­czę się na ma­try­mo­nial­ną Odys­seę. Jesz­cze mia­łem ja­kie trzy ty­go­dnie cza­su przed sobą, a już ko­cha­na mat­ka, sta­ran­nie prze­glą­da­ła moją bie­li­znę, a nie zna­la­zł­szy na pod­da­szu żad­ne­go ku­fra, dość po­kaź­nie na taką po­dróż wy­glą­da­ją­ce­go, w se­kre­cie przedem­ną spro­wa­dzi­ła nowy ku­fer – praw­do­po­dob­nie bar­dzo dro­gi, sko­ro się ceny nig­dy do­wie­dzieć nie mo­głem – aż z sa­mej War­sza­wy.

Lecz gwiaz­da moja, snać nie była wę­dru­ją­cą gwiaz­dą. W jaki ty­dzień przed dniem ozna­czo­nym na mój wy­jazd z Żar­ni­na, gdym przy­szedł po ca­ło­dzien­nej pra­cy w polu zgłod­nia­ły do domu na obiad, le­d­wo Sie­dli­śmy do sto­łu, mat­ka – któ­rej wzru­sze­nie do­pie­ro wów­czas zmiar­ko­wa­łem – rze­kła do mnie po fran­cuz­ku, żeby przez służ­bę nie być zro­zu­mia­ną:

– Stef­ku, mam dla cie­bie waż­ne wia­do­mo­ści. Być może, że się i bez po­dró­ży obej­dzie.

– Cóż ta­kie­go, mamo? – nie bez pew­ne­go za­py­ta­łem żalu, bo jak­kol­wiek nie lu­bi­łem w ogó­le ru­szać się z domu, tym ra­zem za­mie­rzo­na prze­jażdż­ka ja­koś mi się uśmie­cha­ła, com za do­bry pro­gno­styk uwa­żał.

– Dziś rano, wra­ca­jąc z ko­ścio­ła – mó­wi­ła da­lej mat­ka – spo­tka­łam pre­ze­sa; przy­wi­taw­szy się ze mną, oznaj­mił mi, że je­dzie na ko­lej po sio­strze­ni­cę, któ­ra do Ole­jów­ki na kil­ku ty­go­dni przy­jeż­dża.

– Do­bryś! – po­my­śla­łem so­bie. – Znów wy­ro­sła z pod zie­mi nowa pre­ten­dent­ka! – jest po­wie­dzia­ne, że z domu nie wy­ja­dę.

– No i cóż! nic na to nie mó­wisz? – już znie­cier­pli­wio­na pyta mat­ka.

– Cóż mam mó­wić, ko­cha­na mamo? cze­kaj­my przy­najm­niej aż pan­na przy­je­dzie. Nie wie­my, ani jak ona wy­glą­da, ani jaka jest: czy zła, czy do­bra, czy ład­na, czy brzyd­ka.

– Może gar­ba­ta, albo ku­la­wa! – do­da­ła, niby śmie­jąc się, ale nie­co zir­ry­to­wa­nym śmie­chem.

Obiad był skoń­czo­ny, po­szli­śmy na te­ra­sę, gdzie się w po­god­ne dnie czar­ną kawę pi­ja­ło. Usia­dłem tuż przy mat­ce i dro­gie ręce jej uca­ło­wa­łem po parę razy.

– Niech się mama nie gnie­wa. Opatrz­ność wszyst­ko i bez nas urzą­dzi. Je­śli sio­strze­ni­ca pre­ze­sa jest mi prze­zna­czo­na na żonę, to rze­czy same tak się zło­żą, że z domu nie wy­ja­dę; ale nie zmie­niaj­my raz po­wzię­te­go za­mia­ru; niech ja po świe­cie tro­che' się ro­zej­rzę, za­nim osta­tecz­nie klam­ka za­pad­nie, że­by­śmy cza­sem tego nie po­ża­ło­wa­li póź­niej.

Mat­ka po­gła­ska­ła mnie po gło­wie.

– Zrób, jak chcesz, mój Stef­ku, prze­cież to o two­ją, a nie o moją idzie przy­szłość.

– Al­boż to moja przy­szłość od mat­czy­nej da się roz­łą­czyć?

– W moim wie­ku, o przy­szło­ści już się nie mówi.

– A to dla­cze­go, mat­ko dro­ga? chwa­ła Bogu, mama zdro­wa, by­najm­niej nie w po­de­szłym wie­ku, i bę­dzie­my jesz­cze – da Bóg – dłu­gie lata szczę­śli­wie z sobą żyli. Czy tak?

– Może i tak, dziec­ko moje – ser­decz­nym od­rze­kła gło­sem – es kommt einem Al­les, mem muss es mir er­le­ben kon­nen, a ja­bym chcia­ła…

– Już wiem, mamo, już wiem – prze­rwa­łem śmie­jąc się. – Mama chcia­ła­by mieć sy­no­wę, a na­de­wszyst­ko wnu­czę­ta. Wszyst­ko to w swo­im cza­sie bę­dzie, tyl­ko się nie spiesz­my, bo "co na­gle, to po…"

– Niech i tak bę­dzie, Stef­ku; wy­jeż­dżasz od ju­tra za ty­dzień, jak było po­sta­no­wio­ne; wszyst­ko ci na po­dróż sama przy­go­tu­ję; wszyst­ko przy so­bie za­pa­ko­wać każę, tyl­ko mi jed­ną jesz­cze, przed wy­jaz­dem, zro­bić mu­sisz przy­jem­ność.

– Po­je­chać z mamą do Ole­jów­ki! – od­rze­kłem na to śmie­jąc się. – Do­brze, po­je­dzie­my ca­zern, któ­re­go dnia mama ze­chce, by­łem nie po­trze­bo­wał za­raz, przy pierw­szem spo­tka­niu, pan­nie się oświad­czyć. Czy zgo­da?

– Zgo­da, Stef­ku, zgo­da! – i ko­cha­na mat­ka uści­ska­ła mnie ser­decz­nie. Szczę­ściem za­mel­do­wał się eko­nom, i tym spo­so­bem prze­rwa­na zo­sta­ią roz­mo­wa, któ­ra by­ła­by mo­gła inny jesz­cze, nie­for­tun­ny dla mnie wziąć ob­rót. Po­sta­no­wi­łem za­tem z mat­ką do Ole­jów­ki po­je­chać, przed­sta­wić się tam w naj­świet­niej­szym hu­mo­rze, pre­ze­sa i nowo przy­by­łą pan­nę ocza­ro­wać, mamę uszczę­śli­wić ale swo­ją dro­gą w ozna­czo­ny pier­wot­nie dzień w za­mie­rzo­ną pu­ścić się po­dróż.

* * *

Trze­cie­go dnia po po­wyż­szej roz­mo­wie, wy­bra­li­śmy się do Ole­jów­ki. Mat­ka, za­wsze bar­dzo sta­ran­nie oko­ło swo­jej oso­by cho­dzą­ca, ubra­na była w cięż­ką, ma­te­ry­al­ną suk­nię czar­ną – bo tyl­ko czar­ną no­si­ła – i czar­ny ko­ron­ko­wy ka­pe­lusz, przy któ­rym bia­łe jej wło­sy, a dziw­nie jesz­cze mło­da twarz, ślicz­nie wy­glą­da­ły. Sia­da­jąc do po­wo­zu, rze­kłem do niej żar­tem, "że je­że­li pan­na we mnie się nie za­ko­cha, to naj­nie­za­wod­niej w ma­mie za­ko­cha się pre­zes", za co do­sta­łem po­rząd­ne­go klap­sa. W go­dzi­nę po­tem, za­jeż­dża­li­śmy przed dwór w Ole­jów­ce. Pan pre­zes do sie­ni wy­szedł na na­sze spo­tka­nie, mat­kę kil­ka razy po sta­ro­pol­sku w rękę cmok­nąw­szy, po­pro­wa­dził nas do sa­lo­nu, gdzie, z po­wo­du nie­co wil­got­ne­go po­wie­trza, we­so­ły pa­lii się ogień. Przy ko­mi­nie sta­ią pan­na Ire­na, wy­smu­kla, o bar­dzo pięk­nych ry­sach bru­net­ka, wy­raź­nie po­łu­dnio­we zdra­dza­ją­ca po­cho­dze­nie, mat­ka jej bo­wiem była Włosz­ką. Młod­szy brat pre­ze­sa, pan Izy­dor, za­cią­gnąw­szy się r. 1867 do zna­wów pa­pie­skich, ran­ny pod Meu­ta­ną, wy­le­czył się wpraw­dzie z od­nie­sio­nych na polu bi­twy ran, ale je­dy­nie chy­ba na to, by nie­co póź­niej, w samo ser­ce być ugo­dzo­nym pięk­ne­mi ocza­mi szes­na­sto­let­niej cór­ki jed­ne­go z pierw­szych rzym­skich ma­la­rzy. Oże­nił się z nią, wbrew woli bra­ta – bę­dą­ce­go za­ra­zem i jego opie­ku­nem – we Wło­szech osiadł i w parę lat póź­niej na­gle zmarł, po­zo­sta­wia­jąc mło­dziut­ką wdo­wę i dwu­let­nią có­recz­kę. Na wieść o śmier­ci bra­ta, pre­zes od razu udał się do Flo­ren­cji, po­znał się z bra­to­wą i za­ofia­ro­wał pod­jąć się cał­ko­wi­cie wy­cho­wa­nia i przy­szło­ści Iren­ki, byle mu ta od­da­ną zo­sta­ła. Na to oczy­wi­ście mat­ka przy­stać nie chcia­ła, obie­cu­jąc wszak­że so­len­nie pre­ze­so­wi, że gdy cór­ka doj­dzie do lat szes­na­stu, przy­szłe mu ją na parę ty­go­dni do Pol­ski. O byt ich ma­te­ry­al­ny nie było co się tro­skać; prócz ma­jąt­ku odzie­dzi­czo­ne­go po mężu, mia­ła jesz­cze mło­da wdo­wa dość znacz­ną ren­tę, przez ojca wy­pła­ca­na.

Było coś dziw­nie uj­mu­ją­ce­go w ca­lem obej­ściu mło­dej dziew­czy­ny. Mó­wi­ła po pol­sku płyn­nie, choć z lek­kim, wło­skim ak­cen­tem, zna­jo­mość na­sze­go ję­zy­ka za­wdzię­cza­jąc sta­re­mu pol­skie­mu emi­gran­to­wi, u któ­re­go umie­ra­ją­cy oj­ciec Iren­ki, ła­skę tę dla có­recz­ki wy­bła­gał. Jak­kol­wiek pre­zes oka­zy­wał jej naj­ser­decz­niej­szy, praw­dzi­wie oj­cow­ski afekt, wi­docz­nie czu­łą się jesz­cze obcą w domu stry­ja-ka­wa­le­ra; to też, uję­ta nie­zrów­na­ną dys­tynk­cyą, oraz życz­li­wem wej­rze­niem mo­jej mat­ki, od razu do niej, nie­mal po dzie­cin­ne­mu, przy­lgnę­ła; czyż do­dać po­trze­bu­ję, że je­śli ona "po dzie­cin­ne­mu" do mo­jej mat­ki się zbli­ży­ła, to ta "po ma­cie­rzyń­sku" wa­bi­ła ją ku so­bie. At­trak­cya za­tem była wza­jem­na. Za­ba­wi­li­śmy ze dwie go­dzi­ny, przy po­że­gna­niu za­pro­siw­szy pre­ze­sa i sio­strze­ni­cę na obiad do Żar­ni­na na na­stęp­ny dzień.

Je­cha­li­śmy ku do­mo­wi tę­gim kłu­sem. Wbrew memu ocze­ki­wa­niu, mat­ka mil­cza­ła; prze­cze­ka­łem cier­pli­wie kil­ka mi­nut, po­tem rze­kłem uśmie­cha­jąc się we­so­ło: "Mama się oba­wia, aby sło­wa­mi nie roz­wiać do­zna­nych wra­żeń oraz to­wa­rzy­szą­cych im na­dziei. Czy tak?"

– Może i tak, Stef­ku – od­rze­kła pół­gło­sem i znów za­mil­kła.

– Oho! – po­my­śla­łem so­bie, to coś nie na żar­ty tym ra­zem. Przy her­ba­cie za­czą­łem mó­wić o na­szej wi­zy­cie w Ole­jów­ce, o pre­ze­sie, na­wet o pan­nie Ire­nie; wszel­kie­mi spo­so­ba­mi sta­ra­łem się wy­cią­gnąć z mat­ki zda­nie o tej pięk­nej dziew­czy­nie, któ­rą myśl jej wi­docz­nie za­ję­tą była; otrzy­ma­łem ogól­ni­ko­we tyl­ko, nie­mal obo­jęt­ne od­po­wie­dzi. Da­łem więc za wy­gra­ną, po­sta­no­wiw­szy nie­złom­nie już ani słów­kiem nie wspo­mnieć o pan­nie Ire­nie, chy­ba że mat­ka pierw­sza spra­wę po­ru­szy. Nie po­ru­sza­ła jej wszak­że, a my tym­cza­sem – mło­dzi – wi­dy­wa­li­śmy się nie­mal co­dzień, i to co­dzień z więk­szem z mo­jej stro­ny za­ję­ciem, co nie mo­gło ujść uwa­gi ani mo­jej mat­ki, ani pre­ze­sa. Za­ko­cha­ny – w praw­dzi­wem zna­cze­niu tego wy­ra­zu – nie by­łem, ale dziew­czy­na nie­wy­po­wie­dzia­nie mi się po­do­ba­ła, może dla tego, że była tak zu­peł­nie inną od wszyst­kich pa­nien na wy­da­niu, któ­re się były do­tąd przed mo­je­mi ocza­mi prze­su­nę­ły, może i dla­te­go, że mat­ka, za­miast żeby mnie – jak to zwy­kle czy­ni­ła – do oże­nie­nia na­ma­wiać, uła­twia­ła nam, co praw­da, jak naj­częst­sze spo­tka­nia, to u nas, to w Ole­jów­ce, ale o pan­nie Ire­nie mó­wi­ła ze mną jak naj­mniej, i jak­by o obo­jęt­nej oso­bie. Ze jej jed­nak obo­jęt­ną nie była, to z oczu mamy try­ska­ło, gdy tyl­ko ślicz­na po­stać dziew­czy­ny na ho­ry­zon­cie się uka­zy­wa­ła; była nią po­pro­stu ocza­ro­wa­na i nie ła­two jej przy­cho­dzić mu­sia­ło, nie zdra­dzać się przedem­ną z wzra­sta­ją­cem tem wra­że­niem. Co mnie tak­że w nie­ma­ły wpra­wia­ło kło­pot, to że so­bie nie mo­głem zdać spra­wy z uczuć pan­ny Ire­ny wzglę­dem mo­jej oso­by. Swo­bod­na, szcze­ra, we­so­ła, oka­zy­wa­ła mi praw­dzi­wą życz­li­wość; ale czy mi­łość ja­ką­kol­wiek w uczu­ciu tem od­gry­wa­ła role, te­go­bym nie mogł był po­wie­dzieć.

Po dwóch ty­go­dniach ta­kie­go ar­cy­mi­łe­go, ale ko­niec koń­cem nie­po­ko­ją­ce­go dla mnie sto­sun­ku, na­gły wy­padł mi in­te­res i mu­sia­łem na dwa dni do Kow­na po­je­chać. Na go­dzi­nę przed wy­jaz­dem po­sze­dłem do mat­ki i tam – po­mi­mo da­ne­go so­bie sło­wa, że pierw­szy o pan­nie Ire­nie mó­wie­nie za­cznę – za­py­ta­łem się jej, uśmie­chem ukry­wa­jąc sil­ne wzru­sze­nie, czy nie zna­la­zła wresz­cie owej, od tylu lat upra­gnio­nej sy­no­wej? Na za­py­ta­nie, za­py­ta­niem od­po­wie­dzia­ła: "A ty Stef­ku, czy zna­la­złeś upra­gnio­ną żonę?" I to mó­wiąc przy­cią­gnę­ła umie ku so­bie; uklą­kłem, ko­la­na jej obej­mu­jąc.

– Czy zna­la­złem, mat­ko, tego nie wiem, ale co wiem, to, że Ire­na wię­cej mi się po­do­ba od wszyst­kich pa­nien, ja­kie do­tąd zda­rzy­ło mi się spo­tkać. Je­śli za­tem ma ona być sy­no­wa we­dług twe­go ser­ca, a ze­chce być moją żoną, to niech mama do Ole­jów­ki ju­tro po­je­dzie i pre­ze­sa za­py­ta, czy o rękę sio­strze­ni­cy sta­rać się mogę.

Mat­ka tak była wzru­szo­na, że na żad­ną od­po­wiedź zdo­być się nie mo­gła; tym­cza­sem słu­żą­cy przy­szedł oznaj­mić, że już wiel­ki czas je­chać. Uca­ło­wa­łem więc jesz­cze raz jej ręce i z po­ko­ju wy­bie­giem. Gdy po­wóz z miej­sca ru­szył, uj­rza­łem w oknie uko­cha­ną po­stać mat­ki, zna­kiem Krzy­ża św. wy­pra­wia­ją­cą mnie w dro­gę.

Nie­co za­wi­kla­ny in­te­res, za­trzy­mał mnie w Kow­nie o dwa dni dłu­żej, ni­żem się tego był spo­dzie­wał; z tem więk­szą też nie­cier­pli­wo­ścią wra­ca­łem do domu. Uj­rzaw­szy mat­kę, sto­ją­cą na pro­gu drzwi wcho­do­wych, za­py­ta­łem pół­gło­sem:

– Do­bre, czy złe wia­do­mo­ści?

– I do­bre i złe – od­rze­kła.

Ter­mo­metr od razu opadł na zero; uczu­łem to z przy­kro­ścią, ale nie z owym sro­gim bó­lem, do­zna­wa­nym przez lu­dzi praw­dzi­wie za­ko­cha­nych, gdy ich zła, lub co naj­mniej nie­pew­na, do­cho­dzi wia­do­mość.

– By­łaż to przy­jaźń, czy­li też ko­cha­nie? – spy­ta­łem sie­bie sa­me­go, nie bez we­wnętrz­ne­go fra­sun­ku.

Re­zul­tat wi­zy­ty mo­jej mat­ki w Ole­jów­ce był na­stę­pu­ją­cy: sam pre­zes, jak naj­życz­li­wiej, jak naj­ser­decz­niej pro­po­zy­cyę przy­jął, do­da­jąc, że uwa­żał­by to za praw­dzi­we szczę­ście, gdy­by Iren­ka za mnie wy­szła. Wsze­la­ko róż­ne przed­sta­wia­ły się ku temu trud­no­ści. Przy­byw­szy do Ole­jów­ki, Ire­na przy­wio­zła list od mat­ki, w któ­rym wy­raź­nie wy­pi­sa­ne było, że nie zgo­dzi się na wy­da­nie cór­ki za Po­la­ka, chy­ba w je­dy­nym przy­pad­ku, gdy­by Iren­ka w Po­la­ku sza­le­nie się za­ko­cha­ła – że i w ta­kim jesz­cze ra­zie żąda, aby pre­zes nie do­zwa­la! ni­ko­mu ofi­cy­al­nie sta­rać się o rękę jej cór­ki, za­nim ona, mat­ka, kon­ku­ren­ta oso­bi­ście nie po­zna, a do­cze­kaw­szy się po­wro­tu Iren­ki do Wioch, sta­nu jej ser­ca nie zba­da.

– A ja­kiż jest tego ser­ca stan? – za­py­ta­łem, prze­ry­wa­jąc opo­wia­da­nie mat­ki.

– Otóż wła­śnie w tem sęk; pre­zes bo­wiem, zo­bo­wią­za­ny li­stem bra­to­wej, żad­ne­go wy­raź­ne­go za­py­ta­nia sio­strze­ni­cy za­dać nie mógł; a z dru­giej stro­ny, jak­żeż bra­to­wej do­nieść, czy Iren­ka za­ko­cha­na lub nie, je­że­li z nią o tem się nie po­mó­wi? Chwi­lo­wo sama Opatrz­ność trud­ność tę roz­wią­za­ła, Iren­ka bo­wiem, po­wo­ła­na przez ro­dzi­nę, z któ­rą do Pol­ski z W loch przy­je­cha­ła, na­gle wy­je­chać mu­sia­ła do War­sza­wy, zkąd ro­dzi­nie tej do Karls­ba­du to­wa­rzy­szyć bę­dzie.

– Jak­to! – za­wo­ła­łem z prze­ra­że­niem – więc Iren­ki już nie ma w Ole­jów­ce?

– Wy­je­cha­ła rano tego sa­me­go dnia, kie­dy ja wie­czo­rem do pre­ze­sa w mi­syi jeź­dzi­łam.

– Tym spo­so­bem i z nią mar­na się nie wi­dzia­ła?

– Nie wi­dzia­łam! – od­rze­kła mat­ka ze smut­kiem w glo­sie.

– Ale nie na­tem ko­niec. Iren­ka z wy­raź­nej woli mat­ki, nie ma wy­cho­dzić za Po­la­ka, chy­ba że w nim za­ko­cha się sza­le­nie. Tym­cza­sem, z wy­raź­nej woli ojca – i to zmar­łe­go ojca – Iren­ka nie ma iść za Wło­cha.

– A to spra­wa, jak­by w ja­kim dra­ma­cie skom­pli­ko­wa­na. Bied­na Iren­ka! jesz­cze jej wy­pad­nie wyjść za Chiń­czy­ka! Cóż mama ra­dzi mi ro­bić? Po­je­chać do Karls­ba­du?

– Po­wiem ci ra­czej, Stef­ku, co pre­zes ra­dzi, że­byś uczy­nił.

– Cóż ta­kie­go"? – za­py­ta­łem nie bez wzru­sze­nia.

– Ra­dzi ci, spra­wy tej nie od­wle­ka­jąc, po­je­chać wprost do Wioch, z przy­szłą te­ścio­wą się po­znać, ze­zwo­le­nie jej otrzy­mać, i do­pie­ro wów­czas za Iren­ką do Karls­ba­du po­je­chać. Tak ci pre­zes zro­bić ra­dzi, je­że­liś w Iren­ce praw­dzi­wie za­ko­cha­ny.

Te ostat­nie sło­wa wy­mó­wi­ła mat­ka gło­sem do­bit­nym, w oczy mi się wpa­tru­jąc. Ja zaś oczy spu­ści­łem, jak skrom­na, pięt­na­sto­let­nia pa­nien­ka; lecz tyl­ko na chwi­lę, po­czem ze­rwaw­szy się na­gle z miej­sca, za­wo­ła­łem we­so­ło:

– Mam pasz­port w kie­sze­ni – ten wła­śnie, co mi miał słu­żyć na ob­je­cha­nie świa­ta za wy­na­le­zie­niem żony; ju­tro wy­ja­dę do Włoch, a za ja­kie dwa ty­go­dnie – da Pan Bóg, od­bie­rze mama te­le­gram z Karls­ba­du, z proś­bą o bło­go­sła­wień­stwo, pod­pi­sa­ny: Ire­na-Ste­fan.

– Oby tak było! oby tak było! – od­rze­kła mat­ka, przy­ci­ska­jąc mnie do łona. W glo­sie jej wszak­że brzmia­ło pew­ne po­wąt­pie­wa­nie, któ­re mnie sro­dze tra­pi­ło. Czyż­by i ona wąt­pi­ła – tak jak ja cza­sem po­wąt­pie­wa­łem – o mi­lo­ści mo­jej dla Iren­ki?

Bądź co bądź, po­sta­no­wi­łem za­raz na­za­jutrz do Wioch wy­je­chać… I wy­je­cha­łem, z góry uprze­dziw­szy mat­kę, że ją ani słów­kiem o ni­czem nie uwia­do­mię, do­pó­ki cala ta moja ma­try­mo­nial­na spra­wa – czy tak, czy in­a­czej – ukoń­czo­ną nie bę­dzie. Li­sty lub te­le­gra­my, mia­ły za­wie­rać je­dy­nie wia­do­mo­ści o Szczę­śli­wem przy­by­ciu do głów­nych miast i o do­brym sta­nie mego zdro­wia.

* * *

Po trzech­ty­go­dnio­wej po­dró­ży wró­ci­łem do domu w pierw­szych dniach paź­dzier­ni­ka. Na sa­mym wstę­pie oświad­czył mi słu­żą­cy, że mat­ka, po lek­kiem za­zię­bie­niu jesz­cze z po­ko­ju nie wy­cho­dzi. Nie­co za­nie­po­ko­jo­ny, a nie­zmier­nie żąd­ny uca­ło­wa­nia dro­gich rąk jej, jed­nym su­sem sko­czy­łem na gore,. Sie­dzia­ła przy oknie w zwy­kłem, du­żem krze­śle, z otwar­tą książ­ką na sto­li­ku przed sobą i ro­bo­tą w ręku. Jesz­cze nie była mia­ła cza­su obej­rzeć się, kto drzwi od­my­ka, a już by­łem u jej ko­lan. Ści­ska­ła mnie i znów ści­ska­ła, nie mo­gąc się na­sy­cić obec­no­ścią moją, tak jak czło­wiek bar­dzo spra­gnio­ny po­da­nej szklan­ki od ust ode­rwać nie może. Do­pie­ro po chwi­li obie ręce na mo­ich ra­mio­nach zło­żyw­szy:

– No, i cóż Stef­ku? – za­py­ta­ła z uśmie­chem na ustach a łzą w oku.

Na to py­ta­nie od­po­wie­dzia­łem, po­ka­zu­jąc na pal­cu moim pier­ścień z ogrom­nym tur­ku­sem. Mat­ka wów­czas pier­ścień z pal­ca mi zsu­nę­ła, zro­bi­ła nad nim krzy­żyk, po­tem zło­ży­ła na nim po­ca­łu­nek, do­da­jąc:

– Oby pier­ścień ten był za­po­wie­dzią bło­go­sła­wień­stwa Bo­że­go i szczę­ścia dla cie­bie, dziec­ko moję, i dla na­sze­go domu.

Za­mil­kli­śmy obo­je na chwi­lę, by wzra­sta­ją­ce stłu­mić wra­że­nie. Mat­ka uspo­ko­iła się pierw­sza; ka­za­ła mi po­wstać – bo wciąż jesz­cze klę­cza­łem – i wska­zaw­szy tuż przy so­bie na zwy­kłe od lat nie­mal dzie­cin­nych prze­zem­nie za­ję­te miej­sce, rze­kła:

– Te­raz Stef­ku opo­wiedz mi wszyst­ko. Cier­pli­wość moja do ostat­niej kro­pli wy­czer­pa­na; na­le­ży mi się za nią so­wi­te wy­na­gro­dze­nie. Mów; słu­cham cię nie tyl­ko usza­mi, ale ser­cem, du­szą całą.

Po kil­ku chwi­lach sku­pie­nia, z bi­ją­cem ser­cem za­czą­łem moje opo­wia­da­nie.

– Nie wiem, czy dro­ga mama do­brze za­pa­mię­ta roz­mo­wę na­szą po po­wro­cie mamy z Ole­jów­ki, w wi­lię mego wy­jaz­du do Włoch?

– Czy za­pa­mię­tam! toć ja ni­czem in­nem nie żyję od trzech ty­go­dni, jeno temi wspo­mnie­nia­mi.

– Za­tem mama nie za­po­mnia­ła tak­że, że udzie­la­jąc mi do­słow­ną treść roz­mo­wy z pre­ze­sem, na­stę­pu­ją­ce­mi za­koń­czy­ła ją sło­wa­mi, sil­ny na nie kła­dąc na­cisk.

– Sama ci je po­wtó­rzę, je­śli chcesz, Stef­ku. Oto po­wie­dzia­łam ci: je­że­liś w Iren­ce praw­dzi­wie za­ko­cha­ny… Czy tak?

– Tak, mat­ko dro­ga. Na sło­wa te zaś na­cisk kła­dłaś.

Dla cze­go? boś w głę­bi du­szy nie była prze­ko­na­na, abym był rze­czy­wi­ście za­ko­cha­ny.

– Tak jest, Stef­ku. Zda­wa­ło mi się, że ci się Iren­ka po­do­ba, jak każ­de­mu spodo­bać się musi dziew­czy­na ład­na, in­tel­li­gent­na, dys­tyn­go­wa­na, miła, a prócz tego bę­dą­ca dla cie­bie wi­docz­nie do­brze uspo­so­bio­ną; ale praw­dzi­wej mi­ło­ści, praw­dzi­we­go, co się zo­wie za­ko­cha­nia, w to­bie nie wi­dzia­łam. Wię­cej po­wiem, nie wi­dzia­łam tego i u Iren­ki wzglę­dem cie­bie. Ale to nic nie do­wo­dzi, i jak wi­dzisz – do­da­ła, wska­zu­jąc na mój pier­ścio­nek – nie nie do­wio­dło. Uczu­cie mi­ło­ści róż­ne u róż­nych przy­bie­ra kształ­ty; u jed­nych spa­da jak grom z nie­ba, nie­prze­wi­dzia­nie, na­gle, bez przy­go­to­wa­nia; u dru­gich, jak wscho­dzą­ce słoń­ce, uka­zu­je się zwol­na, róż­ne­mi po­prze­dzo­ne na nie­bie bar­wa­mi, za­nim świa­tłem i cie­płem zie­mię ura­du­je.

– Ślicz­nie po­wie­dzia­łaś, mat­ko moja – od­rze­kłem, ręce jej ca­łu­jąc. – Co zaś do Iren­ki, świę­tą mia­łaś ra­cyę; po­do­ba­ła mi się nie­wy­po­wie­dzia­nie; wi­dzia­łem, że i ma­mie do ser­ca przy­pa­da; dla­cze­góż więc gdzieś da­le­ko szu­kać żony, po­wie­dzia­łem so­bie, sko­ro ta ślicz­na isto­ta wszyst­kie przed­sta­wia wa­run­ki, od­po­wied­nie na­szym ży­cze­niom. Dla­te­go po­sta­no­wi­łem – po ma­mi­nej roz­mo­wie z pre­ze­sem – nic roz­bi­jać się za da­le­kie­mi mrzon­ka­mi, lecz brać to, co mi Opatrz­ność sama w ręce wci­ska­ła, i dla­te­go tak­że od­ra­zu do Włoch wy­je­cha­łem. Po­dró­ży ma­mie dziś opi­sy­wać nie będę; odło­ży­my to na póź­niej. Je­cha­łem bez prze­rwy, nie za­trzy­mu­jąc się nig­dzie, prócz raz w Wied­niu dla prze­no­co­wa­nia, a dru­gi raz w Me­dy­ola­nie. Tak le­cąc, już pią­te­go dnia koło po­łu­dnia sta­ną­łem w San Remo. Prze­braw­szy się i zjadł­szy na­pręd­ce tro­chę śnia­da­nia – przy któ­rem, dla do­da­nia… so­bie fan­ta­zyi, wy­pi­łem pół bu­tel­ki szam­pa­na – ka­za­łem się za­wieźć do owej Fi­lia Ro­sma­ri­ni,

o któ­rej nam Iren­ka tyle razy wspo­mi­na­ią. Kar­tę od­da­łem po­ko­jów­ce i po chwi­li ocze­ki­wa­nia, wska­za­no mi dro­gę do sa­lo­nu, peł­ne­go wschod­nich plant, wo­nie­ją­cych kwia­tów i kil­ku pięk­nych ob­ra­zów, na ścia­nie wi­szą­cych. Nie mogę nie przy­znać, że by­łem gwał­tow­nie wzru­szo­ny, tak da­le­ce, że gdy po kil­ku mi­nu­tach – za­miast ocze­ki­wa­nej przy­szłej świe­kry – we­szła do po­ko­ju mło­da, jak bóz­two pięk­na dziew­czy­na czy mę­żat­ka, do­zna­łem pew­nej ulgi na myśl, że roz­mo­wa, ma­ją­ca o przy­szłym moim lo­sie nie­odwo­łal­nie za­de­kre­to­wać, choć na chwi­lę odło­żo­ną zo­sta­ła. Tym­cza­sem moja bo­gi­ni, ru­chem peł­nym wdzię­ku i pro­sto­ty, po­da­ła mi rękę, po­czem wska­zu­jąc mi miej­sce na ni­skiej sof­ce, obok mnie usia­dła. Cze­ka­łem, by pierw­sza prze­mó­wi­ła, po­dzi­wia­jąc swo­bo­dę jej wo­bec mego •głę­bo­kie­go wstrzą­śnie­nia.

– Ire­na nie­raz mi w li­stach swo­ich o panu wspo­mi­na­ła – rze­kła owym har­mo­nij­nym, cie­płym gło­sem, po­łu­dnio­wym ko­bie­tom wła­ści­wym. – Dłu­go pan ma za­miar ba­wić we Wło­szech?

– To od oko­licz­no­ści za­le­żeć bę­dzie – od­rze­kłem, wpa­tru­jąc się w nią jak w tę­czę, bo mó­wię ma­mie: w ży­ciu mo­jem nic tak do­sko­na­le pięk­ne­go nie wi­dzia­łem.

– Je­śli pan je­steś po raz pierw­szy we Wło­szech – do­da­ła – trze­ba za­cząć od Rzy­mu: a lout se­igneur, tout hon­neur; moge panu dać li­sty re­ko­men­da­cyj­ne, jest to rze­czą bar­dzo po­żą­da­ną dla cu­dzo­ziem­ców.

– Dzię­ku­ję pani sto­krot­nie – od­rze­kłem, czu­jąc, że co­raz głę­biej po­grą­żam się w nie­wy­tłó­ma­czo­ny ja­kiś za­męt, że po­mię­sza­nie moje co­raz wy­raź­niej się zdra­dza. Zwol­na ogar­nia­ło mnie po­czu­cie, że mnie zmy­sły od­cho­dzą. Mu­sia­ła się moja Włosz­ka cze­góś do­pa­trzeć, bo wsta­ła i okno na­oścież otwar­ła, mó­wiąc z lek­kiem drże­niem w glo­sie:

– Nad­to tu jest kwia­tów. Dusz­no się zro­bi­ło. Chce pan do ogro­du wyjść ze mną?

– Ja­bym chciał wi­dzieć się z pa­nią domu, z mat­ką pan­ny Ire­ny.

Na te sło­wa, Włosz­ka roz­śmia­ła się na glos i kła­nia­jąc mi się z fi­lu­ter­nym uśmie­chem:

– Pani domu, oraz mat­ka Ire­ny, stoi przed pa­nem.

– Świę­ty Boże! – za­wo­ła­ła moja mat­ka, ręce za­ła­mu­jąc. – Ty się w niej ko­chasz, Ste­fa­nie!

– A mama zkąd to wie? – za­wo­ła­łem, zry­wa­jąc się z miej­sca.

– Zkąd to wiem, Stef­ku? sły­szę to w two­im drżą­cym od wzru­sze­nia glo­sie; czy­tam to w two­ich roz­ża­rzo­nych oczach; wi­dzę to w każ­dym two­im ru­chu, w ca­łej two­jej oso­bie.

I to mó­wiąc, po­wsta­ła z miej­sca i ująw­szy mnie za rękę, przed duże po­pro­wa­dzi­ła zwier­cia­dło.

– Spoj­rzyj­no tu i sam po­wiedz, czy to ten sam Ste­fek, któ­ry trzy ty­go­dnie temu Za­rni­ny opusz­czał.

Rzu­ci­łem okiem w zwier­cia­dło i uj­rza­łem w niem, obok bla­dej, drżą­cej po­sta­ci mo­jej mat­ki, moją po­stać, rze­czy­wi­ście tak zmie­nio­ną, tak zu­peł­nie inną, żem aż się zdu­miał. Od­pro­wa­dzi­łem mat­kę na jej zwy­kłe miej­sce, uklą­kłem przed nią, i wziąw­szy ręce jej w moje, rze­kłem do niej wzru­szo­nym gło­sem:

– Mamo moja naj­uko­chań­sza; mó­wi­łaś sama przed chwi­lą, że uczu­cie mi­ło­ści, róż­ne u róż­nych przy­bie­ra kształ­ty, u jed­nych, spa­da jak grom z nie­ba, nie­prze­wi­dzia­nie, na­gle, bez przy­go­to­wa­nia. Otóż, mat­ko dro­ga, grom ten z nie­ba spadł na mnie w chwi­li, gdy po raz pierw­szy uj­rza­łem Le­onię; spadł i ser­ce moje zdru­zgo­tał. Uczu­łem od­ra­zu, że bez tej ko­bie­ty żyć nie po­tra­fię, że mi jest od Boga prze­zna­czo­na, że mnie sama ręka Opatrz­no­ści wio­dła aż nad mo­rze Śród­ziem­ne, bo tam cze­ka­ło na mnie speł­nie­nie mego prze­zna­cze­nia. Grom ten, tak gwał­tow­nie we mnie ude­rza­jąc, żem o mało zmy­słów nie po­stra­dał, ude­rzył tak samo i w Le­onię. Bro­ni­li­śmy się obo­je; wal­czy­li obo­je z nie­wi­do­mą tą po­tę­gą, po­tęż­niej­szą od wszel­kiej ludz­kiej woli, od wszel­kie­go ludz­kie­go po­sta­no­wie­nia. Za­kli­nam cie­bie więc na klęcz­kach, mamo dro­ga, nie od­ma­wiaj nam twe­go ze­zwo­le­nia, bło­go­sła­wień­stwa twe­go, bez któ­re­go Le­onia nig­dy żoną moją zo­stać nie ze­chce; po – wtó­rzy­ła mi to kil­ka­krot­nie przy po­że­gna­niu. Pięk­na jest, jak anioł – i to mó­wiąc wy­cią­gną­łem z kie­sze­ni fo­to­gra­fię, nad któ­rą, na­wet chwi­lo­wo uprze­dzo­ne oczy mo­jej mat­ki, po­dzi­wie­nia za­ta­ić nie zdo­ła­ły – ale i do­bra jest jak anioł. Bę­dziesz w niej mia­ła ko­cha­ją­cą, wdzięcz­ną cór­kę, a mnie zro­bisz tak szczę­śli­wym, tak szczę­śli­wym, że już chy­ba w nie­bie więk­sze nie znaj­dzie się szczę­ście!

– Ci­cho, Stef­ku, ci­cho; nie bluź­nij.

Skry­łem roz­go­rącz­ko­wa­ną twarz w mat­czy­ne, nie mniej roz­go­rącz­ko­wa­ne dło­nie; obo­je za­mil­kli­śmy na chwi­lę, po­czem, już wi­docz­nie nie­co uła­go­dzo­na mat­ka, za­py­ta­ła.

– Ale wie­leż ona ma lat? musi być o wie­le od cie­bie star­szą, sko­ro ma szes­na­sto­let­nią cór­kę; to nie jest ko­rzyst­na w mał­żeń­stwie róż­ni­ca; po­win­no być od­wrot­nie. Dużo od rnę­ża star­sza żona, czę­sto mę­żo­wi się sprzy­krzy.

– Oh! mamo, mnie Le­onia do gro­bo­wej de­ski się sprzy­krzyć nie zdo­ła! Że­byś ją tyl­ko zna­ła! Zresz­tą, ma ona lat trzy­dzie­ści i trzy – nie mia­ła bo­wiem na­wet szes­na­stu, gdy za mąż wy­szła; ja skoń­czę rok dwu­dzie­sty dzie­wią­ty nie­ba­wem.

– Do­pie­ro za pięć mie­się­cy, Stef­ku. Nie jest to zu­peł­nie nie­ba­wem.

Ale mó­wiąc to, już mat­ka się uśmie­cha­ła; ża­den pro­mień słoń­ca nig­dy mnie nie był tak ogrzał, jak mi uśmiech ten jej w owej chwi­li ogrzał ser­ce. Nie by­łem wszak­że jesz­cze u koń­ca in­da­ga­cyi, czu­łem to do­brze, ale na zbli­ża­ją­ce się, nie­unik­nio­ne za­py­ta­nia, mia­łem już w za­na­drzu, chwa­ła Bogu, go­to­wą od­po­wiedź.

– Stef­ku, a co mi te­raz po­wiesz… o Iren­ce?

– Po­wiem rzecz bar­dzo pro­stą, rzecz, któ­ra mamę co do niej za­spo­koi zu­peł­nie. Gdy­śmy się spo­strze­gli, Le­onia i ja, że nie­spo­dzie­wa­na, wza­jem­na na­sza mi­łość, sil­niej­szą jest od wszel­kich, choć­by naj­ra­cy­onal­niej­szych po­sta­no­wień, moja pięk­na pani, do któ­rej za­sto­so­wać moż­na sło­wa Szuj­skie­go że­la­zna dusz­ka w piesz­czo­nem cie­le, sta­now­czo oświad­czy­ła mi, ze jak­kol­wiek ko­cha mnie całą du­szą i do koń­ca ży­cia ko­chać bę­dzie, ręki mi nie odda, póki nie prze­ko­na się na­ocz­nie, że cór­ka jej mną nie jest za­ję­ta, a po­wtó­re, że ty, mat­ko moja naj­droż­sza, ła­ska­wem okiem na na­sze po­łą­cze­nie spo­glą­dać ze­chcesz. Sta­nę­ło więc na­tem, że po­je­dzie­my od­ra­zu: na­przód do Karls­ba­du, żeby tam grun­tow­nie stan uczuć Iren­ki wzglę­dem mo­jej oso­by wy­ba­dać, a w ra­zie szczę­śli­we­go re­zul­ta­tu one­go ba­da­nia, mia­ła Le­onia wraz z Iren­ką udać się do Dre­zna, ja zaś do Za­rnin, by u nóg two­ich, mamo, po­kor­ną proś­bę na­szą zło­żyć.

– No i cóż da­lej? – py­ta­ła z wzra­sta­ją­cem wzru­sze­niem.

– W Karls­ba­dzie prze­ko­na­li­śmy się, że Iren­ka, choć się ze mną bar­dzo ser­decz­nie przy­wi­ta­ła, nie tyl­ko mną za­ję­tą nie jest, ale że jej w oko wpadł mło­dy, wiel­ce przy­stoj­ny ma­gnat wę­gier­ski, któ­ry oko­ło niej się krę­ci. Ta pierw­sza mi­sya uda­ła nam się więc naj­zu­peł­niej i nad wszel­kie na­szę spo­dzie­wa­nie, sko­ro Iren­ka, nie tyl­ko że we mnie za­ko­cha­ną nie jest, ale afekt jej w inną po­dą­żył stro­nę.

– W stro­nę Wę­gier – rze­kła mat­ka, śmie­jąc się.

– Oh! kie­dy się mama śmie­je, to już wi­dzę, że i dru­ga mi­sya na nie naj­gor­szej jest dro­dze. Czy tak, mamo je­dy­na? – I ręce jej ca­ło­wa­łem sto­krot­nie.

– Moje dziec­ko dro­gie – rze­kła wresz­cie, kła­dąc rękę na moją gło­wę. – Czy ty my­ślisz, że ja cze­go in­ne­go w ży­ciu pra­gnę, prócz szczę­ścia twe­go? wszak­że to je­dy­na moja myśl, je­dy­ny cel mo­ich mo­dlitw. Ja o ni­czem in­nem nie ma­rzę, ni­cze­go in­ne­go nie żą­dam, jak wi­dzieć cie­bie szczę­śli­wym.

– A za­tem?…

– A za­tem… po­szlij za­raz kon­ne­go po­słań­ca do Kow­na po pasz­port dla mnie; ja się tym­cza­sem spa­ku­ję, ty in­te­re­sa go­spo­dar­skie ure­gu­lu­jesz i w sam dzień przy­by­cia pasz­por­tu, wy­je­dzie­my ra­zem do Dre­zna.

– Mama mi nie­bo na zie­mi uchy­la! – za­wo­ła­łem, upa­da­jąc jej do nóg.

Z koń­cem li­sto­pa­da po­bra­li­śmy się w Dre­znie. Prócz mo­jej mat­ki, Iren­ki, pre­ze­sa i dwóch Wło­chów, da­le­kich krew­nych Le­onii, nie było ni­ko­go. Wszyst­ko od­by­ło się po­waż­nie, ci­cho, skrom­nie. Moja mat­ka, od pierw­szej chwi­li ocza­ro­wa­na Le­onia, nie mo­gła jej do­syć się na­pa­trzeć. Po­ra­dzi­ła nam – idąc w tem za mil­czą­cym po­pę­dem mego ser­ca – aby­śmy od­ra­zu do Zur­nin po­je­cha­li, szczę­ściem mio­do­wych mie­się­cy szczę­ście przy­szło­ści za­pew­nia­jąc tam, gdzie­śmy od­tąd ży­cie spę­dzać mie­li. Sama zaś, wziąw­szy w opie­kę Iren­kę, w to­wa­rzy­stwie pre­ze­sa, roz­pro­mie­nio­ne­go my­ślą, że od­bę­dzie po­dróż z da­ma­mi, co mu się jesz­cze w ży­ciu nie zda­rzy­ło, po­je­cha­ła na sześć ty­go­dni do We­ne­cyi. Zja­wił się tam nie­ba­wem i nasz ma­gnat wę­gier­ski, co Iren­ce by­najm­niej obo­jęt­nem nie było.

Nie­speł­na w rok po na­szym ślu­bie, naj­droż­sze ma­rze­nie mo­jej mat­ki speł­nio­nem zo­sta­ło – i to na­wet z nie­prze­wi­dzia­nym do­dat­kiem – Le­onia bo­wiem, bar­dzo szczę­śli­wie po­wi­ła jej nie jed­ne­go, ale od razu dwóch wnu­ków.

Trud­no było wię­cej od niej żą­dać.MA­RZE­NIE.

Na stro­mej, ol­brzy­mie­mi jo­dła­mi okry­tej gó­rze po­łu­dnio­wych Alp Ty­rol­skich, jak­by mię­dzy nie­bem a zie­mią za­wie­szo­na, wio­ska Bra­inz, po­szczy­cić się mo­gła wy­jąt­ko­wo pra­co­wi­tą, uczci­wą, do ma­low­ni­czej miej­sco­wo­ści tej wiel­ce przy­wią­za­ną lud­no­ścią. Z po­wo­du dość nie­przy­stęp­nej dro­gi, mniej tam wi­dy­wa­ło się tu­ry­stów, niż w in­nych oko­li­cach Ty­ro­lu; ztąd też nie gra­so­wa­ła jesz­cze mię­dzy miesz­kań­ca­mi Bra­inz, owa szpet­na chci­wość w wy­ła­wia­niu po­dróż­nym gro­sza, za­tru­wa­ją­ca ży­cie – i wy­próż­nia­ją­ca kie­szeń – tym, co ja­dąc w da­le­kie góry, szu­ka­ją orzeź­wia­ją­ce­go po­wie­trza i po­go­dy, ale bar­dziej może jesz­cze łak­ną spo­ko­ju wśród lud­no­ści o pa­try­ar­chal­nych oby­cza­jach, a spo­ty­ka­ją się nie­mal za­wsze z prze­wrot­no­ścią lu­dzi, któ­rych nie­do­wa­rzo­na cy­wi­li­za­cya je­dy­nie w fi­nan­so­wym roz­wi­nę­ła się kie­run­ku. By­dło, drób, miód z licz­nych pa­siek, oraz umie­jęt­ne utrzy­my­wa­nie sa­dów, do­star­cza­ło żyw­no­ści nie­zbyt wy­bred­nym gó­ra­lom, a uciąż­li­wa dro­ga do naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka, utrud­nia­ła uda­wa­nie się na targ, vul­go: na tę – grosz wiej­ski po­chła­nia­ją­cą prze­paść. Za­cny miej­sco­wy ple­ban, nad tra­dy­cyj­ną u Ty­rol­czy­ków po­boż­no­ścią roz­cią­gnąw­szy pie­czę, żad­nym szko­dli­wym "no­win­kom" wstę­pu nie do­zwa­lał, wia­rę owie­czek swych w ca­łej swej nie­wzru­szo­nej utrzy­mu­jąc po­tę­dze.

Tak mało ma­jąc ze świa­tem stycz­no­ści, wiej­scy do­ma­to­ro­wie ci, z nie­ma­łem dnia jed­ne­go uj­rze­li zdzi­wie­niem, wjeż­dża­ją­cy do wsi kocz, czter­ma wspa­nia­łe­mi za­przę­żo­ny koń­mi.

Wła­ści­ciel ekwi­pa­żu sam po­wo­ził, z wiel­ką ostroż­no­ścią stę­po pod stro­ma górę wjeż­dża­jąc, pod­czas gdy słu­żą­cy i gó­ral – wi­docz­nie po dro­dze zwer­bo­wa­ny – pod­trzy­my­wa­li po­wóz, w któ­rym na mięk­kich po­dusz­kach sie­dzia­ło sze­ścio­let­nie dziew­cząt­ko tak dziw­nej pięk­no­ści, że raz na nie spoj­rzaw­szy, już oczu od niej ode­rwać nie było moż­na. Z pod sło­mia­ne­go, o sze­ro­kich skrzy­dłach ka­pe­lu­sza, spa­da­ły na ra­mio­na dziec­ka ist­ne fale wło­sów o zło­ci­stych bla­skach, a duże, czar­ne oczy spo­glą­da­ły cie­ka­wie, to na pra­wo, to na lewo, bez naj­mniej­szej tro­ski o na­stęp­stwa do­świad­czo­ne­go w dro­dze wy­pad­ku; wi­docz­nem było bo­wiem, że po­wóz ja­kie­goś szwan­ku był do­znał. Ale cóż złe­go stać się mo­gło? – my­śla­ła so­bie dzie­wecz­ka – sko­ro oj­ciec po­wo­zi! wszak on wszyst­kie­mu złe­mu za­ra­dzić zdo­ła.

– A da­le­ko tam jesz­cze do wa­szej kuź­ni? – za­py­tał po­dróż­ny, zwra­ca­jąc się do gó­ra­la.

– Już wi­dać kuź­nię, pro­szę pana. Ot, tu do­mek na pra­wo. Sto­ją przed nim ko­nie do oku­cia.

Zwol­na, ostroż­nie, z nie­ma­łem wy­si­le­niem i woź­ni­cy, i pod­trzy­mu­ją­cych po­wóz lu­dzi, do­je­cha­no wresz­cie przed kuź­nię, ku wiel­kiej ucie­sze wiej­skich dzie­ci, w mno­giej licz­bie zbie­ga­ją­cych się ze wszyst­kich stron wio­ski.

O pięk­nych ry­sach, i sil­nej a zgrab­nej bu­do­wy cia­ła ko­wal, nie­mal z dwor­ską grzecz­no­ścią ka­pe­lusz zdjąw­szy, za­py­tał, czem słu­żyć może.

– Pę­kła mi oś u koła – z wy­raź­nym wło­skim ak­cen­tem od­rzekł po­dróż­ny. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, ile bę­dzie po­trze­ba cza­su na zre­pe­ro­wa­nie szko­dy.

Obej­rzaw­szy koło, ko­wal od­rzekł, że przy naj­więk­szym po­śpie­chu nie zdo­ła ukoń­czyć ro­bo­ty przed czte­re­ma go­dzi­na­mi.

– Aż tyle! oj, to bie­da. Ślicz­ne to wpraw­dzie miej­sce… – I to mó­wiąc, roz­glą­dał się po­dróż­ny na wszyst­kie stro­ny po ma­low­ni­czej oko­li­cy. – War­to tu przy­je­chać umyśl­nie, a nie przy­pad­kiem, po­błą­dziw­szy dro­gi. A jest tu gdzie go­spo­da, gdzie­by ko­nie umie­ścić na ten czas moż­na?

– A jak­że, pro­szę pana, jest po­rząd­na go­spo­da na tam­tym koń­cu wsi. – I to mó­wiąc, zwró­cił sie ko­wal do sto­ją­ce­go we drzwiach kuź­ni pa­cho­lę­cia. Hans – rze­ki do nie­go – za­pro­wa­dzisz pana do go­spo­dy i za­raz wró­cisz.

Ośmio­let­nie, ład­ne pa­cho­lę, któ­re­go oczy wle­pio­ne były jak w cu­dow­ny ob­raz, w po­stać dzie­wecz­ki w po­wo­zie sie­dzą­cej, wy­su­nął się na­przód, do­po­ma­ga­jąc w wy­przę­ga­niu koni.

– A ze mną co się sta­nie, papo? – po wło­sku za­py­ta­ła dziew­czyn­ka.

– Chcesz pójść ze mną do go­spo­dy, Le­no­ro?

– Nie chcę. Wolę tu zo­stać; ot tam, w tym ład­nym ogród­ku! – I pa­lusz­kiem wska­za­ła na sad przy kuź­ni, gdzie peł­no było drzew i kwia­tów.

Ko­wal, któ­re­go nie­boszcz­ka żona była ro­dem z We­ro­ny, umiał po wło­sku; w tym też ję­zy­ku ode­zwał się do dzie­ci­ny:

– Je­że­li Si­gno­ri­na chce tu zo­stać, to bar­dzo pro­szę; bę­dzie tu jej le­piej, chłod­niej i spo­koj­niej niż w go­spo­dzie. – I zbli­żyw­szy się do po­wo­zu, dzie­wecz­kę wziął na ręce, de­li­kat­nie, jak jaką pta­szy­nę za­niósł do ogród­ka. Tyle ma­lo­wa­ło się po­czci­wo­ści na twa­rzy ko­wa­la, że po­dróż­ny bez żad­ne­go wa­ha­nia có­recz­kę jego pie­czy po­wie­rzył, sam " zaś po­szedł za koń­mi w stro­nę go­spo­dy, by o ich wy­go­dzie za­rzą­dzić.

Gdy w go­dzi­nę po­tem do kuź­ni po­wró­cił, za­stał w ogro­dzie je­dy­nacz­kę, smacz­nie za­ja­da­ją­cą po­ziom­ki, któ­re jej na ka­pu­ścia­nym li­ściu, klę­cząc przed nią jak przed kró­lew­ną, po­da­wał mały Hans. Na sto­li­ku sta­ła mi­ska z kwa­śnem mle­kiem, bo­che­nek chle­ba i oseł­ka ma­sła.

– Papo! papo! pójdź tu pręd­ko; cze­ka na cie­bie wspa­nia­ły pod­wie­czo­rek. – I ojca uści­skaw­szy, za­czę­ła go czę­sto­wać sie­lan­ko­we­mi spe­cy­ała­mi, bez­u­stau­nie, jak skow­ro­nek szcze­bio­cąc.

– Praw­da, jak tu ład­nie, papo? da­le­ko ład­niej niż w We­ne­cyi! Wszyst­ko świe­że, wszyst­ko zie­lo­ne, wszyst­ko pach­nie: drze­wa, kwia­ty, sko­szo­ne sia­no i po­ziom­ki! Mnie tu tak do­brze! ja tu chy­ba zo­sta­nę!

– A ja co po­cznę bez mo­jej piesz­czosz­ki? – od­rzekł oj­ciec, z lek­kim w glo­sie od­cie­niem smut­ku, a prio­ri na da­le­kim ho­ry­zon­cie wi­dząc już ry­su­ją­cą się po­stać przy­szłe­go zię­cia, owe­go na­jeźdz­cy, któ­ry miał kie­dyś naj­droż­szy wy­wieźć z domu skarb, całe jego szczę­ście.

– Ale i ty tu zo­sta­niesz, papo! wy­bu­du­je­my so­bie do­mek z bal­ko­nem i zie­lo­ne­mi okien­ni­ca­mi; urzą­dzi­my ład­ny ogród; ja będę z Han­sem się ba­wić, a ty bę­dziesz po­lo­wał na dzi­kie kozy.

– A są tu gem­zy? – za­py­tał oj­ciec Le­no­ry, na­mięt­ny my­śli­wy.

– Cza­sem by­wa­ją – od­rzekł chło­pa­czek i – W prze­szłym ty­go­dniu wła­śnie oj­ciec ko­zła za­bił.

Do­wie­dziaw­szy się od ko­wa­la, że o tej po­rze wie­czor­nej naj­ła­twiej na­tra­fić na dzi­kie kozy, po­dróż­ny czem­prę­dzej wy­do­był z po­wo­zu strzel­bę, wziął z sobą prze­wod­ni­ka i obie­caw­szy, że za dwie go­dzi­ny po­wró­ci, pu­ścił się wi­ją­cą się za do­mem ko­wa­la ścież­ką, pod stro­mą górę, spiesz­nie dą­żąc aż na sam jej szczyt.

* * *

Ukoń­czyw­szy po­rzą­dek w sza­fach, gdzie zło­żo­ne były akta ko­ściel­ne, sę­dzi­wy ple­ban z Bra­inz za­bie­rał się do czy­ta­nia bre­wia­rza, gdy do drzwi jego za­pu­ka­no i na we­zwa­nie nie cze­ka­jąc, we­szła do izby – nie mniej od pro­bosz­cza wie­ko­wa, lecz i jak on krzep­ka jesz­cze – te­goż ku­char­ka.

– Cze­go chce­cie, Lizo?

– Pro­szę wa­szej Wie­leb­no­ści, przy­szedł tu Hans, syn ko­wa­la i przy­pro­wa­dził z sobą ja­kieś ślicz­ne pa­niąt­ko, je­śli nie cza­sem anioł­ka, bo mu tyl­ko skrzy­deł bra­ku­je. W ży­ciu mo­jem – a ży­cie to już dłu­gie – nic tak pięk­ne­go jesz­cze nie wi­dzia­łam. Tak chy­ba wy­glą­dać mu­sia­ła Prze­naj­święt­sza Pan­na, gdy u Mat­ki, u sę­dzi­wej Świę­tej Anny ba­wi­ła.

– Ale może mi wresz­cie po­wiesz, cze­go te dzie­ci chcą – od­rzekł pro­boszcz, wi­dząc, że za­no­si się na dłu­gą roz­mo­wę za­cnej zresz­tą, ale wiel­ce ga­da­tli­wej słu­gi.

– Chcą się z wa­szą Wie­leb­no­ścią wi­dzieć.

– To ich przy­pro­wadź.

Gdy po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły, zdzi­wio­ny pro­boszcz, in pet­to przy­znać mu­siał, że w opi­sie sta­rej Lizy prze­sa­dy nie było; uj­rzał bo­wiem, jak­by z sa­mych nie­bios przy­by­łe ślicz­ne stwo­rze­nie, za któ­rem stał Hans, syn ko­wa­la. Zwra­ca­jąc się do pa­cho­lę­cia, dzie­wecz­ka pół­gło­sem za­py­ta­ła, wska­zu­jąc na księ­dza:

– A umie on po wło­sku?

– Ksiądz pro­boszcz wszyst­kie­mi mówi ję­zy­ka­mi. Zbli­ży­ło się wów­czas dziew­cząt­ko do ple­ba­na i ład­nie przed nim dy­gnąw­szy, rze­kło:

– Mamy proś­bę do wa­szej Wie­leb­no­ści.

– Ja­każ to być może proś­ba, dzia­tecz­ki? – ozwał się pro­boszcz, z co­raz to wzra­sta­ją­cem zdzi­wie­niem wpa­tru­jąc się w tę ślicz­ną, dzie­cię­cą po­stać.

Dzie­wecz­ka zwró­ciw­szy się do sto­ją­ce­go na pro­gu Han­sa, wzię­ła go za rękę, przy­pro­wa­dzi­ła przed krze­sło, na któ­rem sie­dział ple­ban i tam, gdy obo­je uklę­kli, rze­kła z naj­więk­szą pro­sto­tą:

– Pro­si­my, aby nam ksiądz pro­boszcz dal ślub. My się po­ko­cha­li, Hans i ja – chce­my być mę­żem i żoną. Wszak tak, ca­ri­no mio? – do­da­ła, spo­glą­da­jąc w za­chwy­co­ne oczy chło­pacz­ka.

– Tak, Si­gno­ri­na mia – od­rzekł Hans – dziś i ju­tro i za­wsze, tak na zie­mi jak i w nie­bie, chcę być przy to­bie i z tobą.

Dziw­na była w dzie­cia­kach tych po­wa­ga, dziw­na sta­now­czość. Ple­ban pa­trzał na ma­leń­ką, klę­czą­cą przed nim par­kę i za­miast się roz­śmiać, na­gle po­smut­niał.

– Przedew­szyst­kiem wstań­cie, dziat­ki moje. Trze­ba nam się roz­mó­wić – i to rze­kł­szy po­sa­dził dziew­czyn­kę na ka­na­pie, ku­char­ce coś do ucha szep­nąw­szy, Han­so­wi zaś wska­zał ła­wecz­kę, któ­rą ten­że umie­ścił tak, aby sie­dzieć u nóg dzie­wecz­ki.

– Po­wiedz mi na­przód, jak się na­zy­wasz, si­gno­ri­no? – za­py­tał ksiądz.

– Na­zy­wam się Le­no­ra.

– A da­lej? prócz imie­nia, mu­sisz prze­cież mieć i na­zwi­sko.

– Le­no­ra di Lu­cri­zio.

– Masz mat­kę?

– Nie mam. Jesz­cze dziec­kiem by­łam, jak mama umar­ła. Ple­ban mi­mo­wol­nie się uśmiech­nął; już więc ma­leń­stwo to za dziec­ko się nie mia­ło.

– Ale może masz ojca.

– O! mam! i to bar­dzo do­bre­go, bar­dzo ko­cha­ne­go ojca.

– A czem­że on jest, twój oj­ciec?

– Czem jest?… – nie­co py­ta­niem za­kło­po­ta­na, od­rze­kła dzie­wecz­ka – jest so­bie… pa­nem.

– A co robi?

– Co robi?… – tu na­my­śli­ła się chwil­kę. – Czy­ta, pi­sze, kon­no jeź­dzi, śpie­wa, ah! jak ślicz­nie śpie­wa.

– Czy z oj­cem tu przy­je­cha­łaś?

– Tak jest, z oj­cem; zbłą­dzi­li­śmy w dro­dze, po­tem zła­ma­ło nam się coś u po­wo­zu i mu­sie­li­śmy się tu za­trzy­mać. Ale do­brze tak się sta­ło, bo tym­cza­sem Han­sa po­zna­łam i po­ko­cha­łam go.

Mó­wiąc to, dzie­wecz­ka gło­wę pa­cho­lę­cia ob­jąw­szy, bia­łą na niej po­ło­ży­ła rącz­kę, jak­by dla po­świad­cze­nia, że głów­kę tę w po­sia­da­nie bie­rze. W dzie­cin­nym, ale za­ra­zem już i po tro­chu ko­bie­cym, ru­chu tym, tyle na­iw­ne­go było wdzię­ku, tyle nie­świa­do­mej sie­bie po­ezyi, że ar­ty­sta dużo był­by dal, aby ruch ten, na go­rą­cym uczyn­ku schwy­ciw­szy, na płót­no żyw­cem prze­nieść. Hans mil­czał, wciąż w dzie­ci­nę wpa­trzo­ny; zda­wa­ło się, że cala jego dzie­cin­na, ale już go­rą­ca du­szycz­ka, w du­żych, czar­nych oczach tkwi­ła. Przy­pa­tru­jąc się im, szep­nął ksiądz pół­gło­sem:

– Ślicz­ny ob­raź bo ślicz­ny, ale do przy­szło­ści za­sto­so­wać się chy­ba nie da.

Tym­cza­sem we­szła Liza, na tacy prze­róż­ne przy­no­sząc ła­ko­cie, wśród któ­rych stał wa­zo­nik z bu­kie­tem al­pej­skich róż.

– Ach! co to za ślicz­ne róże! – za­wo­ła­ła dzie­wecz­ka – czy one są dla mnie?

Ura­do­wa­na ku­char­ka, o mało że nie na ko­la­nach pięk­nej pa­nien­ce bu­kiet po­da­ła.

– Sia­daj­cie dzia­tecz­ki – rzekł pro­boszcz, krze­sła do sto­łu zbli­ża­jąc – zjedz­cie tro­chę pod­wie­czor­ku.

– A nasz ślub? – za­py­ta­ła Le­no­ra. – Mo­że­by­śmy na­przód ślub wzię­li, a po­tem, z ko­ścio­ła wró­ciw­szy, za­bra­li się… do pod­wie­czor­ku?

– Nie, dzie­ci, nie. Okna otwar­te, go­to­we wle­cieć psz­czo­ły i wszy­stek miód wam zjeść. Sia­daj­cie.Szcze­bio­ta­niu roz­ba­wio­nej dziew­czyn­ki przy­słu­chi­wał się ple­ban z roz­rzew­nio­nym uśmie­chem, ku­char­ka z za­dzi­wie­niem peł­nem czci, Haus z czcią, rów­na­ją­cą się eks­ta­zie; na­wet jeść trud­no mu przy­cho­dzi­ło.

– A twój oj­ciec, gdzie się obec­nie znaj­du­je, si­gno­ri­no? – za­py­tał pro­boszcz.

– Po­szedł ze strzel­bą w góry, szu­kać dzi­kich kóz. Wró­ci za dwie go­dzi­ny.

– No to, sko­ro nie­dłu­go tu oj­ciec bę­dzie, po­cze­ka­my na nie­go ze ślu­bem wa­szym; bez jego ze­zwo­le­nia dać wam go nie mogę.

– Oh! pew­no ze­zwo­li! Papa mi nig­dy ni­cze­go nie od­ma­wia; dla­cze­góż­by tym ra­zem miał od­mó­wić?Mniej niż dzie­ci­na, o ule­gło­ści ojca jej prze­ko­na­ny ksiądz, rzekł:

– Pójdź­cie tym­cza­sem ba­wić się w ogro­dzie. Liza wam po­ka­że kró­li­ki, małe koź­ląt­ko, mnó­stwo kur­cząt, no, i cóż jesz­cze? – py­tał sta­rej słu­gi.

Liza ta­jem­ni­czo pa­lec na ustach po­ło­ży­ła.

– Jesz­cze coś po­ka­żę, coś ślicz­ne­go – rze­kła ku­char­ka – ale to wiel­ki se­kret. Pójdź­my.

I w sa­mej rze­czy, Liza tak grun­tow­nie, nie­tyl­ko za­ba­wi­ła, ale i umę­czy­ła maią si­gno­ri­nę, że gdy oj­ciec na ple­ba­nię po có­recz­kę za­szedł, na­stę­pu­ją­cy przed­sta­wił mu się ob­raz.

Na ko­pi­cy świe­że­go sia­na le­ża­ła uśpio­na dzie­wecz­ka, na ko­la­nach trzy­ma­jąc bia­łe­go kró­li­ka, pod­czas gdy sy­nek ko­wa­la ga­łąz­ką kwit­ną­cej aka­cyi od much ją oga­niał. Zbie­gły się jak­by z umy­słu w ten je­den ką­cik ogro­du wszyst­kie pro­mie­nie i pro­my­ki za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re­go bla­ski ostat­nie cze­pia­ły się roz­wia­nych wło­sów dzie­ci­ny, jak­by nim­bem, całą, zgrab­ną po­stać jej ota­cza­jąc. Snu tego z bał­wo­chwal­czą su­mien­no­ścią pil­no­wał chło­pa­czek, w du­szy so­bie po­wta­rza­jąc, że ta opro­mie­nio­na, pięk­na isto­ta, chy­ba nie może do tej sa­mej na­le­żeć ludz­ko­ści, co wiej­skie dziew­cząt­ka, z któ­re­mi zwykł się ba­wić.

Dłu­go w ob­raz ten oj­ciec Le­no­ry się wpa­try­wał, i po chwi­li zdzi­wie­nia po­smut­niał; może mu w du­szy coś szep­nę­ło, że przyj­dzie dzień i chwi­la, w któ­rej przed jego uko­cha­ną je­dy­nacz­ką klę­czeć bę­dzie, nie bose, gó­ral­skie pa­cho­lę, ale taki, co ją za­bie­rze na za­wsze, a ona – w domu tym skarb naj­droż­szy – ura­do­wa­nem, bo roz­ko­cha­nem ser­cem zgo­dzi się na to roz­dzie­ra­ją­ce dla nie­go roz­sta­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: