Obscenariusz - ebook
Obscenariusz - ebook
Śmiała opowieść erotyczna laureata NIKE!
Zaskakujący zbiór opowiadań Laureata Nagrody NIKE, Wojciecha Kuczoka! W swojej nowej książce przygląda się życiu erotycznemu śląskich celebrytów, dawnych i dzisiejszych, a także sławnym ludziom, którzy przyjeżdżali na Śląsk, by zabawić się bez żadnych zahamowań. Co ciekawe, nie są to tylko historie współczesne. Honoriusz Balzak i Ewelina Hańska, Theodor Kalie, Franz von Winckler i wiele innych… Jednym słowem: kalejdoskop postaci znanych, zapomnianych oraz… fikcyjnych.
Proza naprawdę pikantna!
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-223-4 |
Rozmiar pliku: | 432 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maria Pietrowna powinna napisać powieść. Wydawca już przestał ją ponaglać. Miesiąc po wyznaczonym terminie nieśmiało dopytywał o książkę, pół roku później pytał o pół roku śmielej, ale po upływie dwóch lat od daty figurującej w umowie zamilkł, bo stracił nadzieję. Właśnie wtedy z czystej przekory Maria nabrała ochoty do nadrabiania zaległości, trzepnąć w miesiąc choćby mikropowieść, chociaż drobną powiastkę; zrobiło jej się przykro, zaczęło jej brakować maili, telefonów i esemesów od ludzi prawdziwie zatroskanych jej formą literacką. Milczenie wydawnictwa było złowieszcze; przyszło jej na myśl, że może już o niej definitywnie zapomniano, postanowiła więc zadzwonić sama, choć po wybraniu numeru zorientowała się, że nie bardzo wie, co ma powiedzieć. Kiedy odebrała sekretarka, Maria z trudem powstrzymała chęć, by się przedstawić i zapytać: „Dzień dobry, mówi Maria Pietrowna Sachalina. Wiadomo wam coś na temat mojej powieści? Kiedy ją skończę? Czy dobrze mi się pisze? Sama mam sobie zadawać te pytania, do diabła? Czemu przestaliście mnie motywować?”. Zamiast tego poprosiła szefa wydawnictwa i uspokoiła go, mówiąc, że jest już na finiszu, potrzebuje jeszcze kilku tygodni, murowany bestseller wymaga tylko ostatecznych poprawek. Tym samym zacisnęła sobie pętlę na szyi, bo nie napisała dotąd ani jednego zdania; ale słowo się rzekło.
Uwierzyła, że zmiana miejsca może jej dopomóc. Wyjechała do swojego domu na wsi, pośród pól, sprowadziła się na dobrą drogę, między pagórami wydatnymi o nazwach swojskich, gdzie dziczyzna pod dom podchodzi, rzeka spływowa o rzut beretem, grzyby pod płotem jesienią się plenią, wystarczy wyjść z nożykiem i wiadrem. Uciekła od głosów miasta w odgłosy wiejskie: psy, czasem krowy i traktory, czasem jeszcze koguty o świcie – innym przeszkadzające, ale ona dźwięków organicznych nie uważała za uciążliwe, nazywała je cichym hałasem. W mieście jej szło, ale nie dość dobrze; miasto jest siedliskiem rozproszeń.
Bocian czarny ją powitał, krążąc nad dachem – pomyślała sobie, że to zła wróżba. Kiedy pisanie nie idzie, wróżby mają znaczenie. Wieś działała na nią owiewnie, tarasowo, niebem olbrzymim rozpostarta nad domem, polem, lasem, drogą przejeżdżaną raz na godzinę przez jakieś zabłąkane auto. Każda pogoda ją tu zachwycała, a i ptactwo pod parasolem gałęzi się chroniące na jej drzewach. Miała pisać zaraz po przyjeździe, tyle co wypakowała komputer z walizki, ale rychło zanadto się rozleniwiła, rozłożyła leżaczek i stolik pod lipą.
Potem obiecała sobie pisać wieczorem, skoro dzień przespany, ale kiedy tylko usiadła w ciszy i ciemności na tarasie przed domem, tak się podchmieliła przedsennie tym patrzeniem w nic, w ciszę i ciemność swojską, prawdziwą, nie jakąś tam miejską podróbę, że nalała sobie kieliszeczek armaniaczku, a potem drugi, i tak się rozsączyła, spoglądając w niebo, aż gwiazdozbiór pomysłów na powieść rozświetlił jej umysł. Nie musiała ich nawet notować, albowiem wydało jej się oczywiste, że cierpi nie na uwiąd twórczy, ale na klęskę urodzaju, jedynym jej problemem jest to, by z takiej gęstwiny fabuł wybrać tę jedną i wartko ją spisać w kilkutygodniowym transie.
Rano zaś przedłożyła śniadanie nad pisanie, a kiedy wyszła z kawą na taras i zobaczyła, że stado indycząt sąsiada właśnie przecisnęło się między prętami płotu i zaszło do ogrodu na mrówki, nagle pomyślała, że choć porzuciła cywilizację wielkomiejską, to ludzkie ciepło jest jej potrzebne, a zatem powinna prowadzić dom otwarty. Najchętniej zaprosiłaby kogoś do siebie na wieczór, zamiast więc zasiąść do pracy, zaczęła przeglądać książkę adresową w telefonie i zastanawiać się, kogóż by ściągnąć do swej wiejskiej rezydencji. A kiedy już doszła do wniosku, że najlepiej wszystkich, którzy będą mieli na to ochotę, przyjaciół, kochanków, także tych przyszłych niedoszłych, jak również przeszłych doszłych, włącznie z obydwoma byłymi mężami i ich aktualnymi partnerkami, to uznała, że najlepiej będzie urządzić duże przyjęcie inaugurujące jej przyjazd roboczy, pisać zawsze zdąży zacząć, należy wszakże uczcić samą decyzję.
Już miała zacząć zapraszanie, gdy ktoś zadzwonił z numeru prywatnego.
Maria odbiera, słyszy głos Wiktora Darczenki, słyszy, jak młody dziennikarz niespiesznie oddziela sylaby, jak mówi flirtownie, jak w trzecim zdaniu wypowiedzianym wzruszająco niepoprawnie odmienia słowo „dwór”, pytając Marię, czy kiedy jest tak ciepło, pisze na dworzu, czy też unika słońca w swojej samotni. A potem dodaje, że kilka właśnie takich mniej więcej pytań będzie jej chciał zadać i prosi o zgodę na niedługi wywiad, prosi przez wzgląd na wiernych fanów, którzy nie mogą się doczekać nowej pozycji, prosi osobiście.
Po wywiadzie Maria Sachalina notuje w swojej czerwonej agendzie, jeszcze kaligrafując, jeszcze niespiesznie, ale już wiedząc, już przeczuwając trzęsienie lędźwi:
Ma dwadzieścia kilka, może trzydzieści lat – jak wszyscy; wszyscy są młodsi ode mnie. Znacznie młodsi.
Jego różowawe skarpetki, lekko zarumienione policzki, lekkie onieśmielenie, lekki dowcip, lekkie ciało, pod którym nawet nie zatrzeszczała stara drewniana podłoga.
Lekki zez rozbieżny ukrywany pod lekko pod prąd mód dobranymi okularami.
Lekko przekroczyliśmy czas nagrania. Z udawaną nonszalancją lekkoducha lekką ręką wpisałam mu dedykację w książce; nie bez nadziei.
Maria Sachalina nie miała pod ręką żadnej ze swoich powieści, na te zawsze znajdują się chętni, jej proza schodzi z księgarń na pniu; w przerwach między powieściami wydaje poezje, z ich renomą jest znacznie gorzej, wydawca litościwie odsyła jej zwroty z księgarń, nim pójdą na przemiał; Maria ma szafy zapchane swoimi tomikami wierszy, częstuje nimi przygodnych gości jak dzieciaki cukierkami na drogę.
:
Wiktorze Daniłowiczu,
się zgadało, się nagrało,
wszakoż nęka mnie myśl o tym, by gdzieś/jakoś/kiedyś się z Panem znaleźć i rozmówić niespieszniej. Nęka mnie tak bardzo, że jednak wpisuję się oto, bezczelnie, choć nie bezecnie, i zostawiam swój adres, licząc na Pana zalistnienie;–)
– Jaka jest?
– Niemłoda, ale czas się z nią obchodzi łaskawie. Trochę zaniedbana, ale nie odpychająca. Budzi instynkt opiekuńczy. Nosiła zdeptane góralskie kapcie z dziurą w podeszwie. Raczej nie dlatego, żeby podkreślić swoją nonszalancję. Należy do tych kobiet, którym jest wiecznie zimno w stopy. Widziałem, że jej się zrobiło wstyd, podkurczyła nogi, chciała zachować powagę i rezon, ale wiesz, ta... skapcianiałość, ona tak to nazwała właśnie, co mnie nawet dość oczarowało, ten język, którym potrafi tak zmyślnie wywijać. Ten jej język to jest wytrych, mówię ci, kiedy jej słuchasz, szybko jest ci obojętne, że masz przed sobą wiecznie podpitą starszawą panią z nadciśnieniem. Ona ma w języku jakąś nadzwyczajną czułość, to nie może być maska, to w niej po prostu jest gdzieś głęboko.
– Sachalina uwodzi czułością. Kto by pomyślał.
– Nie uwiodła mnie. Na razie mnie rozczuliła.
– To znacznie gorzej. Tak cię uwiodła, żebyś myślał, że to ty ją uwodzisz. Pamiętaj, że ona zęby zjadła na rusycystach i dziennikarzach młodszych od swoich dzieci.
– Nie no, zęby ma jeszcze swoje. Ale miło, że się o mnie troszczysz.2
Maria Sachalina dawno tak często nie sięgała po swój czerwony zeszyt. Czerwony zeszyt jest raptularzem miłosnym, a ona nie pamięta, kiedy ostatnio kochała. Prowadzi co prawda bilans wydatków na escort girls i kafarowych młodzianków, wzywanych czasem osobno, czasem zaś wspólnie; odnotowuje też swoje wizyty w moskiewskich darkroomach, gdzie obciąga przez glory holes anonimowe penisy wystające ze ścian, napawając się wyobraźnią chłopców po drugiej stronie, widzących ją jako szczupłą dorastającą tenisistkę z dobrego domu, co to zawagarowała w drodze na lekcję religii – ale miłować nie miłowała haniebnie dawno. Tak dawno, że jej marzenie o wysokim i trwałym wzlocie serca, którym mogłaby się zaopiekować jakaś czuła dusza, uczyniło z niej chodzącą pułapkę feromonową; gdyby była młodsza, złapałby się w nią każdy, teraz niestety skowyczała w próżnię – Maria chciała być kochana jak dawniej, do szaleństwa, przez zdrowego ducha w ciele zdrowym.
Sachalina chce być kobietą czynu, czyni więc notatki.
Indyki zarżnięte, perlisty śmiech drobiu zamilkł bezpowrotnie, woliera sąsiada opustoszała; wiatr chwieje drucianym płotem, pies nie ma na kogo szczekać. Samotnia stała się smutnią. Dotąd mi się żyło, bezwiednie i instynktownie, teraz poczułam, że muszę żyć z mozołem. Jak gdyby nigdy nic nie wyło.
Dom wiejski już przestał należeć do mnie – jednym zjawieniem się, a raczej objawieniem, zawłaszczył tę przestrzeń Wiktor; nie mogę przestać o nim myśleć.
Wezwała ludzi, niby wśród ludzi raźniej, zjechało się przeto stado szampansów, odkorkowało hucznie butelki, rozpląsało się na wszystkich piętrach, rozpasało w ogrodzie. Rano poczuła się trochę jakby chorawo. Spojrzała na śpiące szampanse (zmałpieni od szampańskich nastrojów zachowali inteligencję i obyczajowość bonobo) i nie rozpoznała nikogo, kto by jej pomógł odwrócić uwagę od Wiktora Daniłowicza. Przed śniadaniem sprawdzała butelki w schowku pod schodami – po stronie zapasów już nie zostało nic, a zatem znów rozczęstowała się, postronni skorzystali, padły wszystkie wina, także te na czarną godzinę. Czarno jej było w przełyku, bo wczoraj gigondasy przecierały podniebienie, sucho jej było od garbników, szampan nie spłukał ich należycie. Znalazła jakąś butelkę, której ciężar obudził nadzieję – może ktoś czegoś nie dopił. Flaszka ciążyła, jakby była pełna, wprost ziała owocem; Maria spróbowała sobie z niej nalać; ale nic z tego. Ciężar butelek win chilijskich jest nieznośnie zdradliwy – skoro wino nie ma ciężaru, musi go mieć szkło. Na nic lamenty porannego niedopitka – trzymała w ręku pustą flachę, można by nawet rzec: opustoszałą. Ważyła tyle, że Maria gotowa by pomyśleć o duszy wina, która butli nie opuściła. Jak się pokrzepić samą duszą, Sachalina doprawdy nie wiedziała.
W końcu zbudził się Byszew, przyjaciel pisarz, który nigdy nie zaznał kryzysu twórczego, bo miał literackie ADHD, pisał nawet przez sen, kieszenie miał wiecznie wypchane brulionami i notesami – jak tylko coś powiedział, zaraz to zapisywał, żal mu było zapomnieć; ten to miał język w gębie nie od parady.
– Maria, kiepsko wyglądasz. – Byszew na chwilę zawiesił głos, jakby chciał oszacować, czy już pierwsze słowa wypowiedziane po przebudzeniu godne są zanotowania. – Coś cię trapi poza kacem? Ale ty przecie nie wiesz, co to kac, stara pijanico, musiałabyś choć raz położyć się spać trzeźwa, przeżyć dzień bez alkoholu. Zdecydowana poprawa samopoczucia po odstawieniu alkoholu właściwie dopiero czwartego dnia przychodzi, tygodnia zaś potrzeba, żeby się organizm całkiem oczyścił. Wtedy się znowu napij, wychlej tyle, ile przyjmujesz na co dzień – i następnego ranka dowiesz się, może pierwszy raz w życiu, co to jest kac.
Byszew natychmiast po tej tyradzie zajął się notowaniem, już zupełnie nie zwracając uwagi na to, czy Maria w jakikolwiek sposób się do jego słów odniesie.
– Byszew, Byszew, gdybyś ty wiedział... Męka tu z samą sobą... Pisanie nie idzie... Chyba z wami do Moskwy wrócę...
– Tobie nigdy nie szło, ale jakimś cudem dziesięć książek pani Sachalina napisała. A jakże, jedź z nami, weźmiesz oddech, pójdziemy se wieczorem do MChAT-u, Czortin ma benefis, znowu Trzy siostry zrobił, dasz wiarę? W samym Mchacie trzeci raz je wystawia, aktorzy ci sami co przed laty, zieje geriatrią, siostrzyczki w sumie już z dwieście lat będą miały; ale nieważny spektakl, potem jubel będzie – nowe twarze, nowa płeć...
Wiktorze, myśl poranną o Panu nazwałabym wysoką pobudką.
Pan przyjaźni się z Jurijem Czortinem, pewnie Pan się wybiera na jego jubileuszową premierę, pewnie Pan nie uwierzy, że i mnie zaproszono na nią. Może jednak po spektaklu razem nam wymknąć się przyjdzie, znam knajpkę opodal zaułku Briusowa, tam dobre wino; o winie myślę bez kary, o winie z Panem, Wiktorze.
– Iść?
– Broń cię panie Boże – pójdziesz, przepadłeś. Ona jest bankrutką i dobrze by było, gdyby tylko moralną.
– Marudzisz strasznie, poflirtuję z nią tylko, dam się zaprosić na wino.
– Wino się rozwinie. Tobie się oczy świecą.
– Usiądę gdzieś daleko, może mnie nie znajdzie, może jej nie starczy odwagi, wypije za dużo dla kurażu i przyśnie gdzieś na jaskółce, a potem obudzi się w zamkniętym teatrze i będzie musiała czekać do rana.
– Po co ci to? Po co ci ona akurat, ja tego nie rozumiem?
– Dobrze mi się jej słucha.
– Też coś. To załatw jej stały program w waszej rozgłośni, będziesz mógł jej słuchać przez radio do woli.
– Ma ładny zapach.
– To sprawdź, jakiego dezodorantu używa, i go sobie kup, a potem spryskaj pościel.
– Nie używa dezodorantów. Jej zapach jest ładny. Chcę, żeby się przy mnie spociła.3
Maria nie może go wypatrzyć w Mchacie, ale Wiktor odnajduje ją zręcznie, podchodzi, dotyka ramienia Marii (a w tym dotyku jest prąd). Przez cały koncert Maria rozmyśla, jak sprawnie uprowadzić chłopca, jak umknąć spojrzeniom stadnym, które chciałyby wziąć na języki próbę romansu starej Sachaliny z młodocianym gejem – Wiktor zaś poddaje się uprowadzeniu ochoczo. Czortin rozczulająco oblał się z wrażenia winem, kiedy zobaczył, jak razem wychodzą z teatru.
Po długich godzinach rozmowy istotnej, intymniejącej Maria i Wiktor przekomarzają się wspólnie, czy warto przechodzić ze sobą na ty, czy nie będzie zacniej zwracać się do siebie oficjalnie, aż wreszcie uznają, że jedno nie wyklucza drugiego, tak jak przeszłość nie wyklucza teraźniejszości. Maria myśli o Wiktorze w czasie teraźniejszym, teraz raźniej się jej myśli: jakże się nie uzależnić od tej czułości? Wychodzi z siebie, żeby się na niego nie rzucić tu, na miejscu, w tym barze opustoszałym, zwłaszcza kiedy on zdejmuje okulary i patrzy na nią z bliska, a potem, kiedy Maria nadstawia usta do pocałunków, całuje ją ostrożnie. Odprowadza ją do taksówki i dostaje czkawki.
Wiktor Daniłowicz Darczenko nie może się doczekać, właśnie teraz, na tylnym siedzeniu auta, kiedy wielka rosyjska powieściopisarka łapie go za dłoń i kładzie ją sobie na wielkim gorejącym kroczu, kiedy wkłada mu wielki powieściopisarski język do ust; Wiktor całuje ją, ale nie umie przestać czkać, ich zęby uderzają o siebie, Maria się śmieje; Wiktora rozśmiesza jej śmiech, więc czkawka jeszcze się wzmaga. Dojeżdżają; Maria chce, żeby poszedł z nią, do niej; Wiktor mityguje się, tłumaczy, że nie może, za pół godziny ma ostatni pociąg na przedmieścia, zostawił nienakarmione koty w mieszkaniu – mówi to tak, żeby Maria nie poczuła się urażona, odrzucona.
Niedosyceni wymieniają się numerami telefonów.
Wiktorze Daniłowiczu,
wyjechałam na odczyt do Pitra, jechało mi się z tej Moskwy i myślało o Panu; niby czytało się, niby się słuchało dialogów barowych, ale o Panu się myślało ciekawiej, bardziej. Jak najbardziej.
Moskwa, do której nigdy czułości nie miałam, nagle się jakoś userdeczniła – teraz jechać mam gdzieś w zimniejsze dale, w których Pan okularów nie zdejmuje. Myśli sforne mnie opuszczają, drogi (Panie) Wiktorze, więc myślę już zgoła niezbornie, bo nie wiem, jak wolno mi o Panu myśleć (myślę więc szybko). O nie, miało się tyle języka w gębie, a tu oniemiało się. Naszej rozmowy ciągów dalszych wypatruję.
Brakuje Cię w kadrze; rośnie przestrzeń pozakadrowa.
– Coś taki roztrzepotany? Skup się na pracy.
– Nie mogę. Nie dam rady. Bardzo jej tu nie ma. Żal mi jej.
– A mówiło się, ostrzegało się – Sachalina szczwana, umie dołożyć do pieca. Już cię sobie smaży, już jesteś jej.
– W każdym razie nie swój. Rozchorowałem się od rozhoworu. Przejmuję od niej język – słyszysz? Jest moją językodawczynią.
– Chorobliwie piękne słówka. Ale czy za nimi coś stoi?
– Oj tak, mnie nawet bardzo.
– Oszczędź mi szczegółów.
– Tylko nie rób scen zazdrości. Komu mam się wygadać, jeśli nie tobie? Rozkręciłem się, wiem, ach, ona mnie rozkręciła.
– Raczej rozmontowała. Jesteś w kawałkach – mówię do ciebie i widzę, że jedna część mnie słucha, ale druga jest gdzie indziej, już mnie to zaczyna wkurzać.
– To skup się na pracy.4
W porze przedświtu już miała czas na słowo: ciału się wstało i rozpisało. Ręcznie.
Petersburg świeci ciemnością; szukam dla siebie miejsca, ale im bardziej go szukam, tym silniej czuję się bezdomna. Nieznośna wiotkość bytu napawa mnie zgrozą. Pisanie nie jest moim sposobem na życie – to sposób na unikanie życia. Przez lata chodziłam cudzymi nogami, mówiłam cudzymi ustami, pracowałam cudzymi dłońmi, żyłam cudzym losem, spisywałam to, co zasłyszane i podejrzane, w pierwszej osobie i sprzedawałam jako swoje przeżycia, a teraz czuję pożar (nie tylko w anatomii, na myśl o Wiktorze); cały mój dotychczasowy dorobek życiowy jest niedoróbką i właśnie zaczął się palić.
Czuję swąd ostateczny, bo wszystko, co brałam za swoje życiowe osiągnięcia, nagle objawiło mi się jako korowód niedociągnięć, stos rzekomych spełnień stanął w ogniu, płoną ze szczętem wszystkie moje książki i nagrody literackie, które za nie dostałam; ogień trawi rozdziały, akapity, dociera do zdań, przedziera się do słów, aż wreszcie spala na popiół każdą literę z osobna; palą się też moje obydwa małżeństwa, o których myślałam dotąd, że były okresami czułych porozumień, a z obecnej perspektywy muszę je uznać za skrajne nieporozumienia; płoną wszystkie znajomości i przyjaźnie, płoną wspomnienia podróżne, kolekcja win, które mam na sumieniu, też pęka w ogniu.
Jej światopogląd nie zajął się ogniem tylko dlatego, że utytłana wieloletnią gnuśnością, którą brała za pracowitość, zaniedbała swój światopogląd aż do stanu całkowitego zaniku – paplanina w debatach telewizyjnych, którą uprawiała niebezinteresownie, za namową swojego speca od wizerunku, okazała się oportunistycznym pustosłowiem. W programach telewizyjnych odzywała się z rzadka; głosem pełnym wypielęgnowanego zmęczenia podkreślając swój dystans zarówno do rozmówców, jak i do przedmiotu dyskusji, dbała o to, by zawsze i wszędzie być ironiczną – zapraszano ją wszak nie dla jej poglądów, ale dla jej szyderczego usposobienia, redaktorzy i dziennikarze wiedzieli, że obecność Marii Sachaliny w studio skutecznie podniesie oglądalność programu. Im poważniejszy był temat debaty, tym bardziej konieczna była obecność Sachaliny, etatowej trefnisi o kamiennej twarzy, która potrafiła skruszyć najtwardszy dyskurs szczyptą wysublimowanej drwiny. Jej popularność jako osobowości telewizyjnej błyskawicznie przyćmiła tę, którą sobie wypracowała jako poczytna autorka, z czasem więc uświadomiła sobie, że pisała książki właściwie tylko po to, by podtrzymać zasadność podpisu pod swoim nazwiskiem na ekranie: „Maria Pietrowna Sachalina – pisarka”. Książki kupowane dlatego, że na okładkach zawsze widniał jej świeży portret autorstwa modnego fotografika, kupowane z powodu celebryckości autorki, kupowane, lecz nieczytane od dawna – wierni czytelnicy Sachaliny z czasów przedcelebryckich poczuli się zdradzeni i przestali czytać jej powieści, choć przecież wcale nie straciły na wartości literackiej, Maria nie przestała być mistrzynią błyskotliwej frazy, jej opowieści nie stały się płytsze ani też mniej wyrafinowane językowo, ale to nie miało znaczenia – fani odwrócili się od autorki tylko dlatego, że stała się popularna, nie mogli już błysnąć oryginalnością, czytanie Sachaliny straciło na wartości jako towarzyski atut, skoro czytali ją i kupowali teraz telewidzowie; ba, czytanie Sachaliny stało się czynnością wstydliwie ukrywaną – zwłaszcza w środowiskach studenckich, gdzie przyznać się do lektury Sachaliny było ostateczną kompromitacją. Przeto Sachalina przestała się przykładać do pisania, a z czasem po prostu przestała pisać. Teraz płonęły także i jej nigdy nienapisane książki – te najlepsze, te, które sobie układała przy późnowieczornym armaniaczku i zapominała o nich przez sen lub podczas księżycowych splotów z chłopcami ulotnymi, wszystkie one płonęły w jednym ogniu, pożoga ogarniała całą jej biografię – albowiem Maria Pietrowna Sachalina płonęła ze wstydu.
Wiktor unosi się nad dopałkami, Wiktora nie obejmują te zgliszcza; Wiktor Daniłowicz, o którym Maria myśli teraz w czasie przyszłym. Sachalina, która dotąd odcinała kupony od przeszłości, uwierzyła, że jest jeszcze coś do przeżycia między tu i teraz a czasem przyszłym dokonanym, czyli śmiercią (śmierścią – zawsze wolała to jej starosłowiańskie brzmienie włochate). Przeto czas przyszły przyszło jej polubić, tryb domniemany; Maria polubiła mniemanie, że będzie jeszcze żyła na wielką skalę.
Okna w hotelu nieszczelne; zaczęły jej przeszkadzać korki. Natrętne, klaksonowe, dla jej ucha dobrze wykarmionego ciszą wiejską nieznośne. Właściwie całodobowe, bo ulokowano ją przy jednej z głównych arterii miasta. Miała odczyt wieczorem, nie mogła usiedzieć w hotelu, wyszła przed siebie, bo chora była na Daniłowicza, chora była chora; wszystkie drogi wiodły do niego, więc na chybił trafił poszła za gęstniejącym tłumem, żeby stłumić pożar, wytłumić myślotok, do stacji metra, gdzie tłum zbił się w ludzki korek, drepczący drobnymi krokami jak ciżba wychodząca z cerkwi po nabożeństwie, i w tym ścisku ludzkim, w tym wzajemnym przytuleniu tysiąca osób też czuła Wiktora, miłośnie jej było. Zmieszana z tłumem, zmieszana tłumem dała się wepchnąć do wagonu i rozsiadła bezprzedziałowo, na twardej ławie, byle jechać, byle być w ruchu, byle nie tonąć w gęstej tęsknocie. Pociąg podmiejski nigdzie się nie spieszył, za to spieszno było do targu wagonokrążcom ze znachorskimi eliksirami, wielofunkcyjnymi obieraczkami, żabkami do woreczków z żywnością, książkami uzdrawiaczy i naprawiaczy świata, a także z gitarą i śpiewem. Maria kupowała wszystko, każdemu dziękczyniąc za to, że odwraca jej uwagę od tęsknoty za Wiktorem; a kiedy już przejechała tyle stacji, że handlarki i kupczykowie rozpoczęli drugą rundę, jęła się wsłuchiwać w ludzi – kiedyś spisywała wszystkie słuchy chodzące, teraz wiedziała, że i tak niczego już nie napisze, nie wykorzysta, jedynym jej pragnieniem było pisanie do Wiktora, pisanie Wiktora Daniłowicza, gładkiego młodzianka, który był ledwie naszkicowanym jestestwem, który się jeszcze ze sobą sam nie zdołał utożsamić, którego Maria chciała wyrzeźbić i ożywić, by móc się nim żywić, by móc się nim żwawić, by się od niego zarazić życiem. Koniec z książkami, teraz przyszedł czas miłosnej korespondencji.
Babula spod okna, niegdyś czerstwa, rumiana, grubołyda, do baby naprzeciwko, wciąż czerstwej, rumianej, grubołydej, mówiła jak do lustra:
– Pani, ja przez sześćdziesiąt lat takie denka od butelek nosiła, ja bez nich ręki swojej nie widziała, a to i tak za słabe było, czasu, żeby zmienić okulary, człowiek nie miał, szkła się porysowały, poplamiły, ja myślała, że widziała z tego świata co, bo się przyzwyczaiła, że taki niewyraźny, a tera syn mnie nakłonił, mówi: „Mama sobie zrobi operację oczu, teraz to laserowo wykonuje się, rach-ciach i po sprawie, mama będzie widzieć bez okularów, do końca życia zdrowe oczy mieć”. Pani, po co ja się dała mu namówić, no po co? Wszystko mi tam zrobili jak trzeba, a jak ja do domu wróciła, na męża spojrzała i zobaczyła, jaki on szpetny, mówię mu: „Coś ty ze sobą zrobił, czy ty chory?”. A on nie wie, o co mi się rozchodzi, mówi: „Babo, nie wierć mi w brzuchu, bo ja nastroju nie mam, i nie gap się tak na mnie świdrująco”. A ja nie mogła oczu oderwać, ja go wreszcie zobaczyła, jaki on brzydki jest, ta gęba taka na jedno umycie, włosy potłuszczone, nos jak kartofel. I już nie mogę ja go znieść od tej pory, wychodzę z domu, wsiadam sobie do kolejki, ja już za darmo jeździć mogę, taka stara jestem, to sobie korzystam, jeżdżę, żeby tylko na starego capa nie patrzeć. Pomyślałam: świat sobie pooglądam, jak on teraz taki wyraźny, jak w nowym telewizorze, no ale jak tak zaczęłam się przypatrywać, zobaczyłam, że brudny jest ten świat nasz, brudu tyle, że domyć, doczyścić tego nie da rady i za trzy żywoty. Pani, jak ludzie mogą żyć w takiej nieczystości, ja tego nie rozumiem, lepiej mi było już ślepnąć, żeby tego nie widzieć. Teraz nie mam ja życia, w domu z tą szpetotą, a i za oknem brudno, nie mam ja życia, powiadam pani, ja by chciała, żeby oni mi te oczy popsuli, tak jak były, ale to nie da się...
Przypomniało jej się, że matka nigdy nie przestawała gadać, narzekała, wyrzekała na świat i ojca, jej zrzędliwy głos wprowadzał Marię w błogie rozłogi snu, kolebał, utulał. Do tego kołyszący ruch wagonu; Maria zasnęła; w pociągach Maria zasypiała najszybciej, w samolotach tylko przy lekkich turbulencjach, cierpiała za to na bezsenność w łóżku. Kiedyś znała niewinny środek nasenny – nie mogła czytać w pozycji leżącej, czołobitnie więc książek nie znaczyła, one raczej wypadały jej z rąk, wtedy tekst się jej śnił. Potem wybrała alkohol – najlepszy gwarant sprawnych zaśnięć, lecz i niestety śródnocnych przebudzeń, które wszak znowu można zalać i spać do południa.
Śni jej się: spotyka Wiktora w obcym mieście, gdzieś przed przejściem dla pieszych, jest czerwone światło, więc rozmawiają, co u ciebie, a cóż tam u ciebie, zielone przegapiają, stoją i rozmawiają, potem znów jest czerwone, więc muszą postać, gadają, zapominają o świetle i o świecie, tłumy chodzą w tę i we w tę, oni wciąż w rozmowie, światła się zmieniają, pory roku się zmieniają, ludzie się starzeją i umierają, światła z czasem gasną, auta przestają jeździć, jest tylko rdza i śniedź, a potem mech i wiatr, a oni gadają jeszcze i wciąż nie decydują się przejść na drugą stronę ulicy, której już nie ma. Wtedy przypominają sobie, że za życia zapomnieli się dotknąć.
Pociąg zahamował z piskiem na stacji, Maria spostrzegła przez okno złote kopuły soboru, wysiadła, poszła w ich stronę, by ogrzać się w śpiewie cerkiewnym i zapachu miodowych świec; ikony spoglądały na nią ze współczuciem. Zapachniało drewnem i modlitwą; Maria nie była religijna, ale przecież w prawosławiu modlitwa jest muzyką, z cicha zaczęła więc dołączać do chóru pań w chustach; aż tak jej weszło w krew to śpiewanie, że ledwie zdążyła na pociąg powrotny, a i na spotkanie swoje trafiła zdyszana, kiedy już organizatorom zabrakło krzeseł.
Opowiadała o kochaniu, o piśmie miłosnym, o listach erotycznych, które ku uciesze młodej części publiki nazwała epizdolografią, przeprowadziła błyskotliwą i wnikliwą analizę sławnego listu Joyce’a do Nory, przy czym między inwokacyjnym „Raduje mnie, że lubisz być jebana w dupę...” a finałowym „...moje sprośne jebadełko” minęło czterdzieści minut, w czasie których sala się przerzedzała, krzesła były odsuwane z ostentacją i oburzeniem, a nawet pomstowaniem. Zostali tylko najwytrwalsi miłośnicy Sachaliny i wielbiciele pornografii, którzy potem zaoferowali jej przewodnictwo po nocnych klubach Petersburga, a jedni przed drugimi prześcigali się w pomysłach, gdzie tak rozwiązłą filologicznie autorkę pierwej powieść, do którego klubu ją zaciągnąć – wszystkich jednakowoż zaskoczyła bardziej nawet od samego wykładu jej stanowcza odmowa. Maria spieszyła się do hotelu, żeby umailować się dziś wieczór dla Wiktora; nie chciała, żeby zbyt długo musiał czekać na odpowiedź.
Wiktorze Daniłowiczu,
mów do mnie o sobie w pierwszej osobie, jestem głodna Twojego o Tobie mówienia – jako zwierzyna mowna. Czy to, co się rozwija w słowach, co między nami się mówi (między nami mówiąc: piszemy do siebie, czy jesteśmy sobie pisani?), zdoła zachować taką dynamikę także w uczynku i zadbaniu? Cieszę się... panicznie. Nie piję tu, bo żal byłoby żaru – z Pana powodu i tak jestem na permanentnym rauszu, krok od zamroczenia.
Spotkajmy się, wtedy pojaśniejemy od wyjaśnień, ucieszmy sobą nieoczekiwane miejsce.
Zwierzmy się. Zmierzmy się. Zmierzwmy się.
– No ładne, i co z tego? Może się nawet przy tobie ocknie i napisze jeszcze książkę. Może powinniście tylko do siebie pisać, nie spotykać się, tylko pisać – nie szkoda będzie zerwania takiej korespondencji, kiedy już się będziecie sobą najadać do syta?
– Nie mam zamiaru jej zrywać. Będę do niej pisał z kanapy na materac, z kuchni do łazienki. Jedno drugiego nie wyklucza.
– To dla mnie nie do zniesienia. Kochasz się w niej, bo jej nie znasz...
– To moja najbliższa nieznajoma.
– Za to ja znam ciebie... I wiem, że jak szybko przyszło, tak szybko pójdzie. Wyjadę stąd na ten czas. Ty jesteś odurzony kompletnie, już nie da się z tobą rozmawiać.
– Masz rację. Rozjedźmy się. Teraz po prostu jestem rozjechany przez nią.
Pytasz mnie, czy nie łamię tu serc pod twą nieobecność, droga Maszo, jakżebym, gdzieżbym – daję ci słowo, które jest westchnieniem.