Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oczy Kirana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Oczy Kirana - ebook

Dokąd wiedzie podróż, która zrodziła się z nagłej potrzeby serca? Tym razem wprost do wnętrza drugiego serca.

Dwa lata po rozwodzie Nina spontanicznie wyrusza w podróż do Indii i Nepalu. Nieoczekiwanie poznaje tam dużo młodszego od siebie Nepalczyka o imieniu Kiran. Mimo iż to zaledwie dwudniowa znajomość, ich romans rozkwita z wielką siłą. Rozpoczyna się magiczna podróż przez Indie – od Delhi, poprzez Tadź Mahal, do Katmandu w Nepalu. Od tajemniczych pałaców, pięknej przyrody, aż do świata tysiąca barw i smaków.

Zaraz po powrocie do kraju Nina zastanawia się nad powrotem do Indii. Czuje, że musi lepiej poznać tego młodego człowieka i kraj, którego on jest częścią. Czy rzucić wszystko? Czy to miłość, czy tylko zauroczenie?

Nina Gatti (ur. 1975) – to pseudonim absolwentki ekonomii na Akademii Rolniczej w Rzeszowie i studiów podyplomowych z Treningu Grupowego oraz Szkoły Trenerów i Doradców Biznesu, co zaowocowało zainteresowaniem psychologią i rozwojem osobistym. Ostatni czas to wielkie zmiany w jej życiu. Zmieniła miejsce zamieszkania, po 10 latach małżeństwa rozwiodła się z mężem, zmieniła pracę. W 2012 roku odwiedziła Indie i dwukrotnie Nepal. Tam narodziła się jej historia. „Oczy Kirana” to jej debiut.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7839-868-4
Rozmiar pliku: 841 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przyjechała taksówka. Jeszcze musi zawrócić w tej wąskiej uliczce, przy której stoi hotel, gdzie spędziliśmy ostatnie dwa dni. Udało się. Wsiadamy do samochodu, który jedynie resztką sił zdaje się trzymać w całości. Rusza… Kierowca domaga się potwierdzenia:

– Lotnisko?

– Tak. Na lotnisko.

Spoglądam na ulice Katmandu, by zapomnieć na chwilę o zbliżającej się nieuchronnie chwili rozstania.

Okolica wygląda, jakby kilka dni temu zrzucono na nią bombę. Dookoła sterty gruzu i szkła, na których bawią się dzieci. Po jednej stronie pozbawione intymności domy. Zburzone częściowo, wzdłuż jednej linii, odsłaniają życie domowników. Na górze, w pomalowanym na niebiesko wnętrzu, przy stole siedzi rodzina. Nieco dalej syn goli ojca lub dziadka. A tutaj starsza pani zapatrzona w ekran telewizora. Ludzie żyją jednocześnie w domu i na ulicy. Ale to tymczasowe. Rząd postanowił poszerzyć ulicę, którą się poruszamy, kosztem domów tych ludzi, którzy wkrótce odzyskają swoją intymność w innych domach i swoją prywatność w nieco mniejszych mieszkaniach.

A czy ja będę umiała wrócić do dawnego życia?

Potwornie się boję, że już nigdy się nie spotkamy. Kiedy go znów zobaczę? Kiedy przytulę? Czy kiedyś on znowu dotknie mojej twarzy i spojrzy, jak zawsze, głęboko w oczy, mówiąc „kocham”? Czy będziemy się kochać tak intensywnie jak jeszcze dwie godziny temu?

Odwracam głowę, by nie patrzeć w jego stronę. Boję się łez i smutku rozstania. Nie mogę go objąć ani przytulić. Nie mogę pocałować. Przecież jesteśmy w świecie, który nie zaakceptuje takiego związku. To nie Europa.

Chyba zwariuję! Powietrze jest gęste od pożądania, a ja boję się go wziąć za rękę. Boję się spojrzeć mu w oczy.

Czuję lekkie muśnięcie na mojej ręce. Za chwilę mocniejsze. Coś wciska się w moją dłoń. To jego dłoń? Tak. Wciąż nie odwracam głowy. Delektuję się jego dotykiem. Czuję, że łzy wzbierają mi pod powiekami. Drugą ręką on ujmuje mój podbródek i odwraca moją twarz w swoją stronę. Teraz patrzę w jego piękne oczy, które lśnią życiem jak wielkie diamenty w twarzy koloru czekolady. Wzrokiem penetruje wnętrze moich oczu, szuka w nich odpowiedzi na te same pytania, które ja właśnie zadaję sobie. Nie pyta. Tylko patrzy. Jak zawsze. Przecież istnieje między nami to tajne porozumienie, które nie potrzebuje słów. W kąciku jego pięknych oczu pojawia się łza, rośnie i w końcu spływa powoli po policzku, by ostatecznie opaść na materiał niebieskiego podkoszulka.

On naprawdę płacze. A jeszcze kilka dni temu mówił, że mężczyzna przeżywa smutek tylko w swoim wnętrzu. Nie wystawia cierpienia na widok publiczny. Mówił też, że mężczyźni kochają bardziej niż kobiety. I że po rozstaniu cierpią stokroć bardziej niż kobiety.

Czyżby to mogła być prawda?

Tak bardzo chcę go teraz przytulić. Chcę osuszyć ustami ślad po łzie na jego policzku. Powstrzymuje mnie strach. Nie mogę. Wszędzie wokół są ludzie. Przecież ten samochód jedzie z prędkością zaledwie trzydziestu kilometrów na godzinę.

Znów odwracam głowę w stronę Katmandu, które dziś wygląda wyjątkowo smutno. Ale jego palce ponownie sięgają mojego podbródka, odwraca moją głowę do siebie. Tym razem nie po to, by patrzeć. Jego usta dotykają moich. Delikatnie rozchyla je językiem, by dostać się do środka. Nagle cały świat dookoła znika. Nie ma nic. Nie ma Nepalu. Nie ma Katmandu. Są tylko nasze usta. A teraz jeszcze jego dłoń, która dotyka mojej skóry pod bluzką. Wędruje w górę pleców. Zaczynam drżeć. Teraz i moje łzy zalewają jego policzki. Słucham jego oddechu. Czuję w nim ogromne pożądanie. Znam ten oddech przecież tak dobrze. Chcę się z nim kochać tu, teraz. Ekstremalnie niemożliwe pragnienie, on jest stąd, ja stamtąd… Nawet za rękę musieliśmy się trzymać ukradkiem. Jego dłoń zmienia kierunek, teraz podąża w dół. Czyżby wiedział, jak bardzo pragnę jego dłoni tam, w tej właśnie chwili. Och. Gorączkowe tętno sprawia, że nie słyszę nic dookoła. Jedynie bicie własnego serca. Tylko ono rozbrzmiewa w moich uszach. On delikatnie odchyla majtki pod luźnymi spodniami. Muska mnie tak delikatnie, jak tylko potrafi. Poddaję się tej rozkoszy, wciąż scałowując nasze łzy z jego twarzy. Niech ta chwila trwa wiecznie.

– Terminal A – oznajmia taksówkarz, wyłączając silnik samochodu.

Stojąc przed wejściem, mówię:

– Czekaj na mnie

– Zawsze będę czekał.

– Muszę iść.

Boże, daj mi siłę, by przetrwać najbliższe dni.

*

Siedzę w samolocie do New Delhi i myślę o czekającej mnie przygodzie. Myślę o Indiach. O Tadż Mahal, dowodzie bezgranicznej miłości mężczyzny do żony. O Bollywood, które czaruje bogactwem, dźwiękiem, tańcem i radością. O Buddzie, który wlewał mądrość życia w serca napotkanych ludzi. I o tych, którzy wierni swoim bogom żyją pobożnie i cnotliwie. A kolory? Przecież Indie to przede wszystkim kolory! Za dwa dni odbędzie się święto holi, dzień, który barwi świat wszystkim barwami tęczy na przywitanie wiosny.

To wszystko tak bardzo pragnę zobaczyć!

Od dawna chciałam pojechać do Indii, ale nie cieszyła mnie perspektywa urlopu w pięciogwiazdkowym hotelu, z którego jak ze szklanej klatki miałabym oglądać Indie. Nie czując zapachów, nie dotykając kolorów. Przecież tak bardzo kocham ludzi, chcę ich poznawać, rozmawiać z nimi. Jak to zrobić, pędząc za panią z chorągiewką, która prowadzi szybko wycieczkę z miejsca na miejsce, gdzie są tylko turyści?

Miesiąc wcześniej trafiłam na biuro, które organizowało alternatywne wycieczki do Indii. Pomyślałam: To dla mnie!

Plecak, małe hoteliki klasy turystycznej, pociąg pełen Hindusów, wschód słońca na Gangesie, maleńkie restauracje na dachach indyjskich miast, a w nich dania pachnące masalą, curry i szafranem. Tłumy ludzi, morze samochodów, riksz, skuterów wyposażonych w gadatliwe klaksony. Błądzenie wśród joginów, praczy, golibrodów i świętych mężów. Buszowanie po targowiskach i sklepikach, które są wszędzie.

A w środku tego wszystkiego ja! Dotykam. Czuję. Widzę. Przeżywam. Rozmawiam.

Chyba w tym indyjskim transie wpłaciłam natychmiast zaliczkę na moją wymarzoną podróż. Oczarowana ofertą nawet nie zauważyłam, że jadę na wyprawę do Indii i Nepalu. Właśnie. Oprócz Indii czeka mnie kilka dni w Nepalu. Gdzie leży Nepal? Co tam jest ciekawego? Jak wyglądają Nepalczycy? Po co mam tam jechać? Trudno. Nieważne! Jakoś wytrzymam kilka dni w jakimś Nepalu. Najważniejsze są Indie. Lecę!

Po kilku tygodniach, późnego marcowego wieczoru, wraz z dziewięcioma nowo poznanymi dziewczynami, które także zdecydowały się na taką wyprawę, lądujemy na lotnisku w New Delhi. Już za drzwiami lotniska poczułam, że jestem w Indiach. Otoczyła nas chmara przekrzykujących się taksówkarzy: „Moja, moja taksówka jest lepsza. Do mojej wsiadaj!” Już drzwi otwarte. Już plecak prawie w bagażniku. „Nie! Zaraz. To ja decyduję. Zresztą nie jestem sama. Jadę z dziewczynami”. Porywam mój plecak i stanowczo odmawiam.

Docieramy do hotelu. Ma piękną nazwę Harepiorko. Sama nie wiem, co mi się w niej podoba, ale to jedna z dwóch nazw hoteli, które zapamiętałam. Recepcjonista wita nas z szerokim uśmiechem. On naprawdę zrobi wszystko, abyśmy były tu szczęśliwe. Jednak nic nie jest w stanie złagodzić lekkiego szoku po wejściu do pokoju. Wielkie łóżko, akwarium, ogromne lustro. Ściany noszą ślady chyba wszystkich gości od początku istnienia tego przybytku. Stare fotele, wysłużony stolik, szklanki przypominające nasze musztardówki, zakurzone półki, do tego wysłużona pościel, której biel dawno odeszła w niepamięć. Wokół panuje półmrok. W moim pokoju brakuje okna. Zresztą, może to i lepiej, bo okolica, którą widziałam z samochodu, nie należała do malowniczych. Wszędobylskie tony śmieci tańczyły i malowały egzotyczny krajobraz.

Och. Jak przyjemnie wziąć prysznic po tylu godzinach lotu… W łazience nie ma brodzika, a woda z prysznica spływa swobodnie na podłogę. Zatkany odpływ powoduje, że woda zalewa całą łazienkę. Zimna woda. Wrr… Jednak ta moja pierwsza indyjska kąpiel, i chyba podgrzana ekscytacją, okazała się niezwykle przyjemna.

Jestem tutaj. Cudownie zasypiać, oddychając tym samym powietrzem co Hindusi.

*

Witam poranek radosna jak skowronek. Ależ jestem ciekawa, co mnie dziś spotka! Idę na śniadanie do restauracji na dachu hotelu. Moje towarzyszki ciekawie obserwują, co się dzieje na dole.

Dziś święto holi.

Na ulicach rozgrywała się regularna bitwa na bomby z wodą zabarwioną na żółto, fioletowo, zielono, niebiesko, czerwono… Kolorowy proszek co chwilę wzbija się w powietrze i ląduje na przechodniach. Holi trochę przypomina nasz śmigus-dyngus, ale jest o wiele bardziej magiczny. Z góry obserwujemy, jak Europejka barwi się fioletem i zielenią. Zaraz za nimi ląduje purpura na jej szyi i dekolcie. O! I deszcz w kolorze czerwonym w końcu dopada ją z góry i maluje niebieską sukienkę na barwy tęczy. Jak pięknie teraz wygląda! I wciąż się uśmiecha.

Nie chcemy stracić nic z tego dnia. Wychodzimy więc z hotelu i ruszamy na podbój New Delhi. Wiemy, co nas czeka.

Najpierw na moją twarz trafia kolor czerwony. Za chwilę ktoś chwyta mnie za rękę, przyciąga do siebie i zostawia purpurę poniżej czerwieni. Dosięga mnie bombka wodna i zostawia plamę błękitu na mojej bluzce, później dołącza się zielona. To na tyle ośmiela hindusów, że otaczają mnie grupkami i malują na moim ciele tęczę.

Zwariowałam? Nie wiem, jak wyglądam, ale jestem szczęśliwa! Wspaniale jest poczuć się częścią świata, który tak bardzo pragnę poznać.

– Proszę, celebruj holi ze mną – proszą kolejni mężczyźni, trzymający w dłoniach woreczki z kolorowym proszkiem.

– Tak, proszę, chcę celebrować z tobą – i tak do wieczora, na mojej twarzy będą znajdować miejsce kolejne kolory.

Dziś w Indiach ludzie pozwalają sobie na rozpustę. Panowie sięgają po alkohol, którego tu nie można kupić legalnie w sklepach. Do zwykłego jogurtowego lassi dodają często marihuanę. Wieczorami rozpalają ogniska i tańczą. To święto radości.

Kolorowe jak wielkanocne pisanki docieramy do taksówki. Uśmiechnięty i wyraźnie zadowolony z towarzystwa Europejek taksówkarz zabiera nas w podróż po mieście. Usta mu się nie zamykają, a od czasu do czasu puszcza nam indyjskie piosenki ze swojego telefonu. A one wprowadzają nas w magiczny nastrój i otwierają wrota New Delhi.

*

Po dwóch dniach spędzonych między przepychem a brudem New Delhi czas ruszać dalej. O świcie czekamy na pociąg, który zabierze nas do Agry. Jednak dostać się do pociągu z wielkimi plecakami to prawdziwe wyzwanie. Tłum Hindusów próbuje wejść do środka i szturmuje drzwi naszego wagonu. Wewnątrz jeszcze więcej ludzi. Zajęte są wszystkie miejsca siedzące i stojące, ale też i te wiszące, i te na schodach, i pomiędzy siedzeniami. Mamy wykupione miejscówki, ale znalezienie naszych ławek wydaje się niemożliwe. Czy kilka godzin podróży spędzimy jak bociany – na jednej nodze, wciśnięte w tłum?

Nie! Udaje nam się przekazać bilety dalej i zwalniają się nasze miejsca. Siadamy ciasno obok siebie. Uff.

Cały czas obserwują nas tysiące par oczu, które zdają się pytać: „Co te szalone kobiety tu robią?; „Gdzie jadą?”; „Czy są miłe?”; „Sprawdzę, uśmiechnę się”. I tak raz po raz pojawiają się uśmiechy czekające na odpowiedź. Odpowiadamy tak samo.

Do odjazdu pociągu zostało około piętnastu minut. Może kiedy ruszy, pojawi się w wagonie odrobinę powietrza. Na suficie wisi kilkanaście wiatraków, ale niestety jeszcze nie działają, a może po prostu nie umiemy ich uruchomić. Czuję, jak ubranie klei mi się do pleców, a moją twarz niemal parzą oddechy współpasażerów. Błagam, ruszajmy!

Błaganie nic tu nie pomoże, bowiem pociąg nie ruszy przed czasem. Jeszcze czternaście minut. Sekundy wydają się ciągnąć w nieskończoność. Czas stoi w miejscu. Jak to w Indiach. Chyba pora nauczyć się zaakceptować to powolne czasu przemijanie. Zamykam oczy, by na chwilę odgrodzić się od rzeczywistości. Nagle słyszę ciche dźwięki uderzeń w bębenek i towarzyszący im śpiew dziewczyny. Zastanawiam się, co to za piosenka. Dźwięk się nasila, jest coraz bliżej. Gdzie? Naprawdę? W naszym wagonie? Tak! Tuż obok mnie stoi dwudziestoletnia dziewczyna z niemowlęciem na rękach. Śpiewa, ile sił w płucach, odsłaniając braki w uzębieniu i spoglądając pasażerom prosto w oczy. Towarzyszy jej nastolatek. To on wydobywa dźwięki z bębenka. Jego zadaniem jest również zbieranie datków, może uzbierają na dzisiejszą kolację.

Jeszcze dźwięki muzyki nie ucichły, a już upchany do granic możliwości tłum w jakiś cudowny sposób rozstępuje się. Powstaje droga, która za chwilę znów się zlewa w zwarte mrowisko, ale nie widzę, kto kroczy wolną ścieżką. Gdzie jest ten ważny człowiek, któremu zrobiono przejście? Ach. Za wysoko patrzyłam! Na desce na kółkach podjeżdża do nas kaleki, beznogi mężczyzna. Jego twarz wyraża tyle bólu, że więcej nie jest w stanie pomieścić. Rękami odpycha się od podłogi, popycha wózek do przodu o kilkadziesiąt centymetrów. Po czym wyciąga ręce do zgromadzonych w błagalnym geście: „Nie mam za co żyć, wspomóż”.

Potem w pociągu zjawia się młoda kobieta z poparzoną twarzą, która proponuje, by zrobić jej zdjęcie za parę rupii. Poparzone twarze Hindusek widuje się tu często. To jeden ze sposobów, by nie gromadzić posagu dla córki czy siostry. Nie podejrzewamy nawet, jakie dramaty mogą się rozgrywać w hinduskich domach. Narodziny córki to nie jest najszczęśliwsze wydarzenie w życiu rodziny. To syn się powinien urodzić. On się zaopiekuje rodzicami, gdy się zestarzeją, a córka to tylko wydatki, w dodatku poniesione dla kogoś obcego. To zbyt kosztowna inwestycja dla wielu rodzin. I dlatego sporo takich młodych kobiet z poparzonymi twarzami żebraniem próbuje zarobić na przeżycie. Z fragmentu twarzy wokół oka wnioskuję, że wcześniej mogła być piękna.

Po niej tłum rozstępował się jeszcze kilka razy. Przeszła staruszka z twarzą pokrytą jakimiś wrzodami; ślepiec, którego pomocne ręce pasażerów przeprowadzały na przód pociągu; mężczyzna bez rąk; umorusane dzieci z kołtunami na głowach... Korowód trwał aż do gwizdka konduktora. Chwilę później rozległ się stukot stalowych kół o szyny.

Widok z okien okazał się również wstrząsający. Setki kartonowych wiosek przyklejonych do torowisk. Dzieci bawiące się na torach. Wszechobecna bieda, która najbardziej jest widoczna chyba właśnie z okien zwykłego hinduskiego pociągu.

*

Już widać Czerwony Fort. Majestatyczna, przeogromna budowla wyłoniła się przed nami. Ciekawi mnie bardzo, co kryje w środku.

Upał, mimo stosunkowo wczesnej pory, już zdążył się śmiało rozgościć w powietrzu. Po drugiej stronie ulicy czeka na nas chłodny fort. By schronić się w jego murach, wystarczy przejść przez ulicę. Tylko kto nam podpowie jak? Przed nami jeden pojazd ciasno przy drugim, każdy walczy o swój kawałek miejsca w nurcie ulicy. To wielka rzeka, której przerwać nie potrafi chyba nikt. Samochody, riksze, rowery, wozy, wszystkie zdają się ważniejsze od ludzi, którzy chcą przejść na drugą stronę. Szkoda, że nad tymi rwącymi potokami nikt nie buduje mostów. Stoimy już kilkanaście minut, a strumień nie zamierza przerwać swego pędu. Płynie, jakby każdy z pojazdów poruszał się w hipnozie. Podkręcany nieustającym dźwiękiem tysiąca klaksonów. Mijają kolejne chwile i nic się nie zmienia. Przed nami młody Hindus rzuca się w nurt. Slalomem mija kilka samochodów… Udało się. Już stoi na środku, mija jedną rikszę i kolejną. Och. Umknął przed motorem. Na palcach przeciska się między dwoma samochodami osobowymi marki Tata. Jeszcze tylko taksówka i ląduje na brzegu. Bohater!

Na szczęście i my mamy swojego bohatera. Najodważniejsza z nas Kasia zrywa się, znajduje maleńką przerwę między samochodami i wyskakuje na jezdnię. Zapiera nam dech w piersiach i więźnie głos w gardle. Nasza nieustraszona towarzyszka podnosi majestatycznie rękę, zwróconą w stronę samochodów. Krzyczy: „stop!”. Rzeka zatrzymuje swój bieg. Przez chwilę oszołomieni zachowaniem turystki kierowcy zatrzymują się. Jakby zaczarowani niecodziennym wyczynem. Pewna siebie blondynka nawołująca stadko turystek i przeprowadzająca je przez ulicę jak kura pisklęta. Gdy docieramy na drugą stronę, kierowcy budzą się z zaskoczenia. Włączają klaksony, niektórzy wymachują rękami w naszą stronę i wszystko zaczyna toczyć się swoim nurtem od nowa.

Udało się. Stoimy przed bramą Czerwonego Fortu.

Wdycham powietrze, którym oddychał szach Dżahan. Zamykam oczy i próbuję poczuć się, jakbym żyła tu pięćset lat wcześniej. Mam piękne zielone sari z delikatnym srebrnym ozdobnym haftem i długie kruczoczarne włosy. Siedzę w marmurowej komnacie, w której unosi się delikatne szemranie wody ze stojącej pośrodku małej fontanny. Czuję zapach kadzidełek z drzewa sandałowego. A promienie delikatnie wędrują po mojej twarzy. Właściwie chyba za bardzo to słońce przygrzewa. Muszę się przed nim schować. Otwieram oczy i widzę dwóch Hindusów wpatrzonych we mnie. W charakterystyczny dla siebie sposób reaguję na to szerokim uśmiechem. Co chyba ich ośmiela, bo podchodzą bliżej. Widzę, ile wysiłku kosztuje jednego z nich pytanie:

– Czy zgodzisz się, by zrobić sobie z nami zdjęcie?

– Tak. Oczywiście. Z przyjemnością.

Pierwsze zdjęcie z tym wyższym. Drugie zdjęcie z niższym, pulchniejszym mężczyzną. Potem podbiega do mnie młody człowiek w żółtym turbanie na głowie: „Czy ja też mogę zdjęcie?”, „Oczywiście. Proszę”. Następne zdjęcie z młodzieńcem w koszuli z napisem Armani. Kolejne z chłopakiem w jeansach, które mają krok chyba gdzieś przy kolanach. I kolejne… I jeszcze jedno… Ojej. Ustawiła się do mnie kolejka! O co chodzi? Kątem oka widzę koleżanki, które chcą już iść. Przepraszam zebraną grupę i ruszam dalej, by w końcu poznać i poczuć klimat tego pięknego miejsca, zamiast brać udział w sesji fotograficznej.

Nie było mi dane. Po kilku minutach dostrzegam ubraną w zielone sari młodą dziewczynę o pięknych czarnych długich włosach i cudownie płonących oczach. Spogląda na mnie, posyła zawstydzony uśmiech, po czym chowa się za wielki filar. Wychyla po chwili głowę, obdarowuje mnie po raz kolejny cudownym uśmiechem i znów znika za filarem. Co mam robić? Czyżby to jakaś gra? Odwzajemniam uśmiech i wszystko zaczyna się od nowa. Urocza i bardzo intrygująca. Po kilku minutach tej zabawy podchodzi do mnie nastolatek w jaskrawym niebieskim polo. Zagaduje:

– Czy zechciałabyś zrobić sobie zdjęcie z moją siostrą?

Wyciąga rękę w stronę filaru, zza którego po chwili wyciąga śliczną dziewczynę, która przed chwilą bawiła się ze mną w chowanego.

– Oczywiście. Bardzo chętnie.

Jakże ona czaruje swoją niewinnością i wstydliwością. Diamencik o pięknym uśmiechu.

Trzy godziny w Czerwonym Forcie to trzygodzinna sesja zdjęciowa. Zdjęcia z dziećmi na rękach. Z kobietami w sari w kolorach tęczy. Zdjęcia z całymi rodzinami. Zdjęcia robione w kilkudziesięciocentymetrowym dystansie, bo fotografowany „ma żonę”, a przez „nieżonatych” objęta ramieniem. Zdjęcia, na których mężczyźni ściskają moje ręce, a czasem unoszą splecione z moimi dłońmi do góry. Są tak cudownie różni…

Zbliżamy się do bramy wyjściowej. Czuję się już nieco zmęczona, gdy podchodzi do mnie młoda para. Kobieta chce zrobić mi zdjęcie z jej mężem. On staje pół metra ode mnie, uśmiechając się jednocześnie bardzo życzliwie. Żona pozwala mu stanąć bliżej i objąć mnie ramieniem. On posłusznie spełnia jej prośbę. Obydwoje wydają się niezwykle szczęśliwi. Klik. Klik. Dwa zdjęcia i gotowe.

– Skąd przyjechałaś?

– Z Polski.

– Gdzie to jest?

– W Europie.

Rozmawiamy chwilę. Dowiaduję się, że są w podróży poślubnej.

– Wyglądacie na niezwykle szczęśliwych. Gratuluję!

– Dziękujemy. Bardzo się kochamy. Jesteśmy szczęśliwi, bo dane nam było wziąć ślub z miłości. To nie jest powszechne w Indiach.

– Bardzo się cieszę razem z wami. – Wiem, że w Indiach wciąż przeważają aranżowane małżeństwa.

Okazało się, że dla Hindusów jestem tak samo egzotyczna jak oni dla mnie. Chłonęli ten krótki kontakt ze mną tak, jak ja chłonęłam Indie.

Ach. To zauroczenie działa w obie strony!

*

Ciąg dalszy w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: