Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odpowiednia dziewczyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
11,94

Odpowiednia dziewczyna - ebook

Maria Kruger, autorka "Szkoły narzeczonych", była do tej książki szczególnie przywiązana. Napisała ją w latach 1943-1944, czasach okupacji, zaczerpując wiele z własnej biografii - jednej z warszawskich nastolatek, którym wojna odebrała wszystko co najpiękniejsze. Wystraszone i stłamszone, musiały włączyć się w walkę, a najtrudniejsze wojenne przeżycia stały się ich udziałem. Ale czasem, wieczorami, kiedy słuchały rozmów i wspomnień, zaczynały marzyć. Marzyły te, które czekały na lepsze życie. Jakie ono miało być? Jak je sobie wyobrażały? Książka ukazała się w minimalnym nakładzie w 1943 roku, a później znalazła się na wiele, wiele lat na indeksie, zakazana przez władze komunistycznej Polski. Dopiero w roku 1990 ujrzała światło dzienne.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7568-963-1
Rozmiar pliku: 802 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Czy dziewczyna, która jedzie w tej chwili pociągiem osobowym do Łodzi, jest odpowiednią dziewczyną? A jeśli tak, to do czego? Lub dla kogo?

Może jest. Zachowuje się również zupełnie odpowiednio. Kładzie na półce walizkę, na kolanach torbę na pasku, z torby wyjmuje mały notes, z którego sterczą luźne kartki. Siada teraz wygodniej, spogląda w okno, za którym nie widać nic ciekawego, bo miasto już się skończyło, a wieś jeszcze nie zaczęła, dzień już przygasa, a wieczór nie rozbłysnął światłami. Dziewczyna siedzi chwilę bez ruchu, zamyka oczy i myśli. Może zmieniła właśnie zdanie i ta podróż wydaje jej się zupełnie niepotrzebna? Może jeszcze ściągnie z półki swoją byle jaką walizkę i wysiądzie na najbliższej stacyjce, aby pierwszym pociągiem wrócić do Warszawy?

Ale nie. Wzdycha, otwiera oczy, wyciąga jedną z kartek sterczących z notesu, notes chowa do kieszeni dżinsowej kurtki, a kartkę czyta tak, jakby jej treści chciała nauczyć się na pamięć.

– Bilety do kontroli...

Pękata blondyna wciska się do przedziału i wyciąga rękę po bilety. Stłoczeni pasażerowie wyciągają bilety z kieszeni, z torebek, mylą się, podają zużyte, co świadczy, że tę drogę odbywają wielokrotnie.

Dziewczyna ma bilet w kieszeni, podaje go szybko i wtedy dopiero zauważa, że przedział jest zatłoczony. Po wyjściu kontrolerki klimat lekko zelżał, wszyscy poczuli się trochę znajomi, złączeni wspólnym losem dwugodzinnej podróży w ciasnym pudełku.

– Karteczka pani wypadła... – szepnęła konfidencjonalnie sąsiadka dziewczyny, życzliwa, ale zbyt godna, aby kartkę podnieść.

– Ojej! Dziękuję pani bardzo! – Przestraszyła się dziewczyna, podnosząc karteczkę i troskliwie otrzepując ją z kurzu. Na kartce napisany był adres: Celina Łabędzka, Zarzewska 58 m. 6. A pod tym podkreślone grubą kreską imię i nazwisko: Marzena Krep – i w nawiasie: pamiętaj!

Dziewczyna złożyła kartkę i schowała ją z powrotem do notesu, po czym unikając wyraźnej zachęty do zawarcia bliższej znajomości ze strony życzliwej sąsiadki zapatrzyła się w okno. Padał teraz deszcz i po szybie ściekały ukosem grube krople, w których tańczyły iskierki światła, kiedy pociąg mijał zapalone już latarnie na małych stacyjkach.

Dworzec „Łódź Fabryczna” opustoszał tak szybko, jakby fala deszczu zmyła wysiadających podróżnych. A teraz w którą stronę? Dziewczyna miała blade pojęcie o Łodzi. Była tu tylko raz – od pociągu do pociągu, w pośpiechu i rozterce.

Duży, pusty plac, a na nim długi ogonek do nieobecnych taksówek. To ci z walizkami, co też pewnie nie znają miasta. Mały tłumek bez bagażu – to niewątpliwie tuziemcy, wracający z krótkich wypraw. Jeśli idą śpiesznie aleją między drzewami, to ta aleja prowadzi na pewno do miasta, do tramwaju czy autobusu. Było to rozumowanie ścisłe, logiczne i krzepiące – po takim wniosku pozostawało tylko ruszyć przed siebie poddając się niejako przeznaczeniu. Długa aleja szumiała mokrymi liśćmi ciemnych drzew, pobłyskiwała lusterkami kałuż pod nogami.

Po co ja się tam pcham? – pomyślała dziewczyna. Ale za drzewami alei zazgrzytał tramwaj, i to obudziło w niej poczucie obowiązku.

Celina Łabędzka kładła trudny pasjans, myląc się od czasu do czasu.

Po co mi ten cały kram? – rozmyślała strapiona. – Trzeba naprawdę mieć źle w głowie, żeby mnie w to wszystko ubierać. Pomoc! Opieka! Idiotyzm. Mnie jest potrzebny spokój i to wszystko.

Westchnęła ciężko i podreptała do kuchni, żeby zapalić gaz. Miała ochotę na gorącą herbatę i zastanawiała się, czy potraktować ją jako wcześniejszą kolację, czy jako małą przyjemność, połączoną z przeczytaniem paru stron książki, która musi wystarczyć na długo.

Dozorczyni przynosi jej co dzień małe zakupy, ale niestety nie można jej posłać do czytelni. Ileż by sobie wtedy policzyła za taką stratę czasu! Dodając jeszcze do tego wysiłek umysłowy. A poza tym – chyba nie chciałaby nawet za dodatkową opłatą. Zresztą są przecież w domu i stare, wyczytane książki, do których można wracać wiele razy.

Nie jest tak źle – pomyślała Celina – daję sobie doskonale radę. Po prostu doskonale!

To stwierdzenie umocniło ją jeszcze w niechętnym przekonaniu, że pomysł Adama był idiotyczny. Nalała sobie mocnej herbaty, wyjęła z pudełka dwa herbatniki i postawiła to wszystko na stoliku przy tapczanie. Mała lampka oświetlała ten kąt, podczas gdy reszta pokoju tonęła w mroku, który wydawał się ciepły dzięki złotawym ścianom i firankom. To wrażenie ciepła i zaciszności było tym bardziej miłe, że z zewnątrz słyszało się wiatr i monotonne kapanie deszczu. Celina ułożyła się na tapczanie i otuliła kraciastym kocem, pochylając twarz nad filiżanką herbaty, skąd biło przyjemne ciepło i zapach. Wyciągnęła leniwie rękę i poprawiła ramkę z fotografią tak, aby móc widzieć Adasia twarzą w twarz.

Marzena! – pomyślała z ironią, szczęśliwie czując się mądrzejsza i bardziej doświadczona, a jednocześnie skłonna do wyrozumiałości. – Czyś ty zwariował, Adasiu?

Było dobrze. Czuło się ciepło, nic nie bolało, herbata była w miarę słodka, lekko cierpka i czerwonawa, jak stary bursztyn, na kartkach książki snuła się powoli pogodna opowieść o dziejach rodziny, która żyła dawno i nic nie wiedziała o dzisiejszych kłopotach. Rodzina ta, składająca się z wielu osób, piła właśnie herbatę w ogrodzie. Dokoła zielonej polanki rosły wysokie drzewa, które szumiały głośno, słońce świeciło i jakieś biało ubrane dziecko jeździło dokoła szybko na rowerze, dzwoniąc bez przerwy.

– Dlaczego ono tak dzwoni? – zapytała Celina, ale dokoła wszyscy rozmawiali i nikt jej nie odpowiadał. – Nie można tak dzwonić! – zawołała i obudziła się. Herbata stała na stoliku, ale zniknęło słońce, zieleń i biało ubrane osoby – tylko dzwonek odzywał się raz po raz, chociaż wcale nie było roweru.

To do drzwi. Oczywiście dozorczyni z pytaniami o jutrzejsze zakupy. No, trudno. Trzeba się wygrzebać z miłego legowiska...Rozdział drugi

Dzwonić jeszcze raz? – zastanawia się dziewczyna z pociągu. Na klatce schodowej jest ciemnawo, a drzwi parterowego mieszkania wyglądają niegościnnie. Dziewczyna jest przemoczona, jest jej zimno i znów dochodzi do wniosku, że jest to głupia sprawa. Odejść?

A jeżeli starowina tak źle się czuje, że nie może otworzyć? Zadzwonić do sąsiadów? Zrobić polski kryminał z wyważaniem drzwi? Ogarnia ją zimna wściekłość na kochanego Adasia, przeważają jednak ludzkie uczucia i jeszcze raz wyciąga rękę do dzwonka. I wtedy nagle drzwi się otwierają.

Celina patrzy nieufnie na mokre stworzenie w sieni.

To chyba nie to... – myśli – Marzena! To przecież powinna być dyskotekowa pięknotka, dziewczyna szał! Przecież nie taki wypłosz!

To chyba nie to! – myśli dziewczyna – to powinna być schorowana staruszka! A może to jakaś dobroczynna kuzynka? Dobrze, to po co tu ja? No, trzeba to wyjaśnić!

– Dobry wieczór. Czy mogłabym się widzieć z panią Celiną Łabędzką? Ja... przyjechałam z Warszawy...

Zdumiona Celina szybko zbiera się w sobie. – Jestem. To właśnie ja jestem Łabędzka. Ale czy mogę wiedzieć?...

– Nazywam się Marzena. Marzena Krepianka. Adam prosił mnie...

No. Tak. Wszystko jasne. Ta uroda?... W każdym razie jest sympatyczna i inteligentna – myśli Celina, z wyraźnym brakiem zaufania do gustu Adasia.

– Proszę, niech pani pozwoli... Pani strasznie przemokła!

– Parasolkę mam w walizce. Nie spodziewałam się takiego deszczu.

Oczywiście – nie spodziewała się, że w Łodzi może padać deszcz! Ale bystra! W sam raz coś dla Adasia, księżycowego Adasia, za którego trzeba o wszystkim pamiętać. No, nie można powiedzieć – znalazł sobie!

O dziwo jednak, Marzena rozwiesiła płaszcz i szybko zdjęła mokre pantofle, a rzuciwszy bystrym okiem na nieskalaną podłogę, zręcznie stanęła na leżących w kącie suknach. To już było lepiej.

Może chociaż nie flejtuch – pomyślała Celina z ulgą, ale zatroskała się znowu.

– Gdzie ja panią ulokuję? Chyba w pokoju Adasia. Ale najpierw oczywiście napije się pani gorącej herbaty.

Nie byłam tu oczekiwana... – pomyślała Marzena. – Starsza pani sądziła, że może jej się jakoś upiecze... Widocznie Adaś miewa od czasu do czasu genialne pomysły, których nie realizuje. No, ale jestem i trzeba robić dobrą minę do złej gry.

– Ale przecież to ja zrobię herbatę! – zaprotestowała, widząc, że Celina dość niemrawo kieruje się w stronę kuchni. – Ja wszystko sama zrobię – dodała stanowczo. – Po to tu przecież jestem! – i chcąc poderwać się do tych energicznych działań, omal nie wywróciła się na miękkich suknach. To trochę poprawiło nastrój, bo obie uważały za stosowne grzecznie się roześmiać.

Kiedy Marzena, już przebrana, w miękkich pantoflach i nawet fartuszku gospodarowała w kuchni, Celina wróciła na tapczan i rozmyślała frasobliwie o sytuacji.

Adaś chciał jak najlepiej, dziewczyna jest skromna i stara się. Ale dlaczego jest taka jakaś niepokaźna i wystraszona? Czy to jest odpowiednia dziewczyna dla Adasia? Widać, że ma dobre chęci i jest chyba życzliwa, ale czy ja mogę korzystać z jej pomocy, jeśli nie jestem wcale pewna, czy Adaś jednak nie oprzytomnieje i nie rozmyśli się? Bo przecież to zwykłe zaślepienie, jeśli on mi pisze, że przy jej urodzie można darować jej dziecinne usposobienie. No, nie jest brzydka, ale żeby to była uroda, która ma wywoływać taki zawrót głowy! No, no... A jeżeli do tego ma być takie rozkoszne dzieciątko, to już Adaś ubrał mnie, że nie daj Boże. Co ja tu z nią będę robić? Już się gorzej czuję, a co będzie za parę dni?

Marzena weszła właśnie z tacą, na której stały filiżanki, czajniczek i dzbanuszek, oraz talerzyki i duży talerz, na którym złociło się pięknie wyrośnięte ciasto.

– Proszę! Czy można zabrać tę filiżankę? Herbata przecież wystygła, więc nalałam świeżej. A to – mówi z zażenowaniem – to jest ciasto mojego pieczenia. Na szczęście nie pogniotło się, bo włożyłam je do walizki w takim małym koszyczku...

– Czerwony Kapturek! – mówi Celina i zaczyna się śmiać niepowstrzymanie, patrząc na strapioną minę Marzeny. – Przepraszam panią – jąka się – ale tak mi się jakoś skojarzyło to przyjście pani w deszczu z koszyczkiem ciasta do chorej babci – nie może powstrzymać resztek chichotu, chociaż zdaje sobie sprawę, że wygląda to dość głupio, ale czuje się słaba, zmęczona i wytrącona z rytmu swojej spokojnej samotności. – To nic – szepcze zdyszana. – To tylko nerwy. Widzi pani, nie jestem jeszcze zupełnie zdrowa...

– Wiem. Dlatego przecież Adam... Ale nie rozmawiajmy teraz. Herbatę trzeba wypić gorącą! I chyba pani spróbuje tego ciasta! Ja tylko na minutkę zajrzę do kuchni, czy zgasiłam gaz.

– Oczywiście – zgadza się potulnie Celina – ciasto na pewno świetne, znakomite... – przyświadcza grzecznie, kiedy Marzena już wybiega do kuchni.

Co, u licha, tak jej nie dogadza? – rozmyśla Marzena, szurając garnkami, aby stworzyć pełną fonię zajęć kuchennych. – Przecież powinnam zrobić całkiem dobre wrażenie! Skromna dziewczyna, pełna dobrych chęci... Chyba nic nie podejrzewa? Nie. Nie wygląda na to. Po prostu rzeczywiście jest jeszcze chora. A może histeryczka? Może co dzień będę miała taki teatr? No nic. Muszę się trzymać! Coś za coś.

Więc wraca do pokoju mile uśmiechnięta, chwali Celinę, że tak grzecznie zjadła kawałek ciasta, żartuje z siebie, że chyba jednak naprawdę wędrowała przez ciemne ulice jak Czerwony Kapturek, paple, wypytuje o ranne zakupy, wypija dwie filiżanki herbaty i w końcu ogarnia ją nieprzeparta senność. Walcząc z tą sennością robi jeszcze wiele rzeczy, które uważa za odpowiednie w tej sytuacji – aż uładziwszy wszystko według najlepszej wiedzy i woli, a ku cichemu zdumieniu Celiny, która nie stawiała jednak najmniejszego oporu, ocknęła się wreszcie z tego pracowitego półsnu na bardzo niskim tapczanie, obok którego świeciła stojąca na podłodze lampka.

– Jakoś to będzie – mruknęła, żeby dodać sobie otuchy, i zasnęła kamiennym snem.

Była już późna noc, kiedy Celina obudziła się z pierwszej drzemki. Czuła, że jest ciepło, miękko i wygodnie. Tapczan pierwszy raz od wielu dni posłany wygodnie, nie przypominał skopanego wyra, a w dodatku włożona pod prześcieradło kołdra Adasia dawała rajskie uczucie wygody. To był pomysł!

Ale czy jej tam wystarczy koc? Jeszcze się zaziębi i będzie mi tu kwękać, a kto się nią zajmie? Trzeba wstać i zobaczyć, jak tam jest w pokoju Adasia. Wstać? – majaczyła Celina.

– Czy Adaś wziął chociaż dwa koce?... – i usnęła znowu.

Twardy sen Marzeny nie trwał długo. Obudził ją pomarańczowy blask nocnej lampki, którą zapomniała zgasić, i niepokojące uczucie, że nie wie, gdzie się znajduje. Spojrzała na sufit, podparty wysokim regałem, upchanym książkami, i wszystko stało się jasne. Opieka nad matką staruszką i własny ciepły kąt. Ba, nie tylko ciepły, ale i miękki! Przeciągnęła się rozkosznie – ale ten Adam ma życie!

Teraz myślmy poważnie, Marzeno moja droga! Trzeba uczciwie odpracować te rozkosze. Przypomnij sobie te poprzednie przyjazdy do Łodzi, te godziny przestane w wagonie i przesiedziane na dworcu. Ten egzamin z rysunku, na który dopadłaś w ostatniej sekundzie, bo pociąg się spóźnił!

Dobry Boże – pomyślała chowając nos w poduszkę, bo nagle zachciało jej się śmiać. – Jak ja w ogóle zdałam ten egzamin? Mokra, wściekła i głodna! Jak w złej powieści o życiu artysty! A może – zamajaczyła już w półśnie – może jednak przekonała ich moja teka... Może podobało im się, że na moich kartonach znaleźli coś, co może chcieliby zobaczyć u siebie w domu? Przecież jeżeli chce się mieć piękne naczynia na kwiaty, na wino – dlaczego nie może być pięknych naczyń na światło? Lampa, proszę państwa, powinna być tak piękna, jak piękne jest światło, bez którego, proszę państwa, nie mogłoby być w ogóle nic pięknego, więc dlatego... – tu straciła wątek i usnęła zupełnie z siebie zadowolona.Rozdział trzeci

Marzena wychodząc z domu cieszyła się na myśl, że ma teraz przed sobą dłuższą chwilę na spokojne rozmyślanie, a poza tym, że rozejrzy się trochę po nie znanym mieście. W tej chwili była pełna optymizmu i żywiła głębokie przekonanie, że Celina śpi spokojnie i będzie spała jeszcze dość długo, aby można się było nie spieszyć.

O tej wczesnej godzinie powietrze było przyjemnie świeże. Skręciła w małą uliczkę, zabudowaną parterowymi domkami z drewna i jednopiętrowymi kamieniczkami. Uliczka była cienista, zielona, a przez szerokie bramy płotów otaczających domki widać było podwórka, gdzie pod bujnymi krzakami grzebały w piasku kury. W głębi widniały jakieś resztki drewnianych zabudowań, jakieś warsztaty czy nawet obórki, bo na jednym z podwórek szarpała się na sznurku duża, biała koza. Od drewnianego balkoniku przeciągnięto sznur, na którym suszyły się jasne, kolorowe sukienki.

Marzena przystanęła, zachwycona tą zielenią, kolorami, plamami słońca, tym wszystkim, czego nie widywała na co dzień w betonowoszarej dzielnicy Warszawy. Na zielonych listkach krzaka błyszczały nie wyschnięte jeszcze krople wczorajszego deszczu.

– Pani uważa? – zapytał nagle skrzypiący głosik.

Z okna wysokiego parteru, tuż nad jej głową, wychylała się żółta twarzyczka staruszki, otoczona kasztanowatymi loczkami peruki. Marzena uśmiechnęła się dość głupio, chcąc przekupić nieżyczliwą, papuziastą zjawę.

– Tak sobie patrzę – wyjaśniła chyba niewystarczająco, bo papuzia główka przekrzywiła się na ramię i błyszczące oczka patrzyły na nią niedowierzająco.

– A co by pani sobie życzyła? Ja widzę, że pani c ó ś szuka!

Marzena rozejrzała się bezradnie i wtedy zobaczyła, że na obrzeżu bramy widniały liczne tabliczki, zachęcające do zrobienia sobie manicure, zmaglowania bielizny, okrętkowania nie wiadomo czego, a na szybce lufcika przyklejona była mała tabliczka, z napisem – „Położna”. Zawahała się przez chwilę, bo nie miała odwagi po prostu odejść bez słowa.

– Szukam stolarza! – powiedziała w natchnieniu.

– Stolarza? Jest stolarz, ale to tam dalej, za rogiem. Tylko, że on robi trumny...

– Trumny? – rozpromieniła się Marzena. – To doskonale. Mówi pani, że tam, za rogiem?

Ale lufcik zatrzasnął się gwałtownie i papuzia twarzyczka rozpłynęła się w ciemnej głębi pokoju.

Chyba się wygłupiłam – pomyślała ze skruchą Marzena, rozważając, że nawet w tak śmiesznej sytuacji nie potrafi zachować się z godnością. – Co to jest, dlaczego nie mogę zdobyć się na swobodę i pewność siebie, kiedy ktoś się do mnie odezwie, tylko robię z siebie wariatkę. Czy dlatego, że śmieszy mnie tyle rzeczy, które nikomu jakoś nie wydają się śmieszne?

A przecież szczególnie pewność siebie i swoboda były właśnie teraz jej niezbędnie potrzebne. Ruszyła szybkim krokiem w kierunku przecznicy, po której ze zgrzytem przejeżdżał tramwaj, obmyślając pracowicie, czy potrafi konsekwentnie i gładko osiągnąć swój trudny i niepewny cel. Oczywiście, Celina...

Celina obudziła się wcześniej, niż Marzena mogła przypuszczać, gdyż w ramę okna uderzyła piłka, na szczęście nie dotykając szyby.

No, tak! Właśnie to jest parter – pomyślała Celina odruchowo, który to odruch umacniał się w niej od lat dziesięciu, odkąd zamieszkała w tym parterowym mieszkaniu. Zawsze uważała, że jest to mieszkanie, do którego wszelkiego rodzaju złoczyńcy mogą włazić oknami, kiedy im się tylko spodoba. Jeśli nie włazili, to byli widać chwilowo zajęci gdzie indziej.

Przez chwilę pławiła się jeszcze w cichym rozgoryczeniu, czując niemniej miły spokój i wygodę, które to uczucia chciałaby przedłużyć jeszcze trochę. Dzieciaki na podwórku, piłka, mniejsza o to.

Nagle jej spokojne, leniwe myśli zmąciło jakieś przypomnienie. Coś dolegliwego, niepokojącego. – Ach, nie, nie – broniła się przed czymś. Zamknęła oczy i wtuliła twarz w poduszkę, sądząc, że może śniło się jej coś złego i że to z tego snu jakieś wspomnienie. Ale nie, nie udało się oszukiwanie samej siebie. Z rozpaczą otworzyła oczy i westchnęła. Zaraz, zaraz, o co chodzi. Jakiś kłopot, jakaś przykrość, jakaś trudność...

Wzrok jej padł na stojącą na stoliczku fotografię Adama. No wiadomo, Adaś i jego dziewczyna. Więc jednak problem... Bo ja wiem... – była zaniepokojona tym zakłóceniem, trochę rozżalona, że Adam przysyła kogoś tak lekkomyślnie...

Ale po chwili opanowała się.

– Nie, tak nie można – zgromiła sama siebie. – Adam chciał jak najlepiej – stwierdziła surowo. – Nie jego wina, że mi to w tej chwili nie dogadza. Jest młody i nie ma pojęcia, jak mnie niektóre rzeczy drażnią i męczą. Trzeba tej małej okazać trochę życzliwości. Zresztą – przekonywała sama siebie – dlaczego miałabym jej nie lubić? W końcu nie uniknę tego, że zaistnieje taka czy inna dziewczyna, którą powinnam zaakceptować. To nie jest wina tej Marzeny, czy jak jej tam, że mnie teraz czyjaś obecność męczy. Muszę przecież przyznać, że naprawdę zadbała o mnie. Pomysł z kołdrą był pierwszorzędny. Ciasto jest doskonałe, jeśli to ona naturalnie je piekła. Zresztą ciasto, nie ciasto, mniejsza. Gorzej, jeśli w kuchni zostawiła chlew. One to lubią, te dziewczyny. Nie ma rady, trzeba wstać, zanim ona wstanie, a potem zajrzeć do kuchni, może nastawić wodę? Na szczęście jeszcze wcześnie. Ona na pewno jeszcze śpi, niech więc sobie pośpi.

W ten sposób, wśród mieszanych uczuć, Celina rozgrzeszyła i niejako pobłogosławiła swego nieproszonego gościa, po czym mrucząc i stękając wylazła spod kołdry i w byle jak narzuconym szlafroku poczłapała do łazienki. Przechodząc przez przedpokój zauważyła, że drzwi do pokoju Marzeny są lekko uchylone, więc z wielką uwagą, ażeby nie skrzypnęły, zamknęła je starannie i cichutko. Teraz poczuła się swobodniej i rozpoczęła wielkie ablucje w łazience. Kiedy czesząc się spojrzała w lustro i zobaczyła mizerną, chudą twarz o papierowej cerze, ogarnęła ją pokusa, aby jednak poprawić trochę ten żałosny widok.

– Wyglądasz po prostu jak biedna babina – mruknęła, krytykując swój wygląd.

Wyszczotkowała więc porządnie włosy, na szczęście bujne i tylko lekko siwiejące, i związała je czarną aksamitką. Wklepała trochę kremu w suchą skórę i z wahaniem i wyrzutami sumienia, że być może ośmiesza się, dotknęła różem mizernych policzków. Efekt wydał się jej nadzwyczajny. Zdecydowała też, że kosmetyczne zabiegi wykonała właściwie dla szczęścia Adasia. „Niech ta Marzena wie, że w naszej rodzinie kobiety są przystojne i zadbane”.

Kuchnia była wysprzątana lepiej, niż zwykła robić to pani dozorczyni, i uczucia Celiny ociepliły się znowu. Zapaliła gaz pod czajnikiem i zdecydowała, że zrobi sobie herbatę. A Marzena niech pośpi i jak wstanie, to zjemy razem śniadanie.

Wróciwszy do pokoju zdecydowała, że teraz można będzie jeszcze trochę poleżeć. Jeszcze wcześnie – dopiero ósma. Celina ziewnęła i przysiadła leniwie na brzegu tapczana.

I wtedy nagle ten przeraźliwy krzyk, brzęk tłuczonej szyby, zgrzyt, gwar wielu głosów.

– Złodziej! Trzymajcie złodzieja! Ucieka przez okno! Łapać go!

Celinie serce biło tak mocno, że przez chwilę nie mogła złapać tchu. Ogarnęło ją przerażenie. Krzyk i brzęk szkła dochodził zza drzwi pokoju Marzeny. Czy to możliwe?

Nie, nie myliła się – odgłosy pochodziły z tamtego pokoju. Robiło się jej słabo, ale starała się z całych sił zachować przytomność umysłu w tej strasznej chwili.

To przerażające! To po prostu okropne – myślała. – Co się tam właściwie stało? Czyżby ktoś wdarł się do pokoju? Jakiś złoczyńca? Czy zwykły złodziej? Co się dzieje z Marzeną?

Z trudem podniosła się z tapczana, bo jednocześnie od pewnej chwili do drzwi ktoś się dobijał, bębniąc pięścią. Ale kto się dobijał? Wreszcie poznała głos dozorczyni.

– Pani Łabędzka – wołała zza drzwi – to ja! Niech się pani nie boi! Niech pani otworzy!

Teraz więc Celina, trzymając się ściany, wlecze się do przedpokoju, ze wzrokiem utkwionym w drzwi pokoju Marzeny. Nie ma odwagi pomyśleć, co się za nimi dzieje, i całe szczęście, że wreszcie dotarła do tych drzwi wejściowych, które teraz o mało co nie uderzyły jej, pchnięte niecierpliwą dłonią pani dozorczyni, ładującej się do wnętrza z roziskrzonym wzrokiem.

– Co się dzieje? Na litość boską, co się dzieje? – Celina pyta szeptem, bo brak jej tchu.

– Zaraz zobaczymy! – mówi złowrogo dozorczyni – zaraz zobaczymy. Tylko niech się pani nie przejmuje. Spokojniutko, pani Łabędzka, bo pani nie wolno się denerwować.

Ta pieszczotliwa uwaga wystarczyła, aby Celina dostała natychmiast bicia serca, podczas gdy dozorczyni energicznym, kaczym krokiem podchodzi do zamkniętych drzwi, za którymi nie wiadomo, co się dzieje, i otwiera je szeroko. Nagły podmuch wiatru zatrzaskuje teraz drzwi od sieni...

– O Boże!

Celina dusi się ze zdenerwowania, czuje bicie pulsu w skroniach. Nogi ma z ołowiu, kiedy wsuwa się do pokoju za dozorczynią, która wkroczyła pierwsza. Potem siada bezwładnie na rogu tapczana. Ogarnia ją panika. Co teraz? Co teraz będzie? Powiedzieć dozorczyni, że ktoś do niej przyjechał? Powiedzieć o wieczornym gościu, który znikł? Wszystko to wygląda jakoś dziwacznie i czy jest możliwe, aby działy się takie historie? A przede wszystkim, jak to się stało, że wpuściła do domu zupełnie obcą osobę? Zwariowałam, czy co? Kto to naprawdę jest?

Celinę ogarnia panika. Jakaś dziewczyna, której nigdy przedtem nie widziała na oczy, dzwoni do mieszkania, a ona – nie sprawdzając, kto to jest, otwiera przed nią drzwi, nieomal rzuca się w ramiona. Powiedziała jakieś nazwisko. Ale czy to aby ta sama Marzena? Czy Adaś naprawdę ją zna?

Szeroko otwartymi oczami patrzy tępo na panią dozorczynię, która raźnie krząta się po pokoju, przyjemnie podniecona. Pani dozorczyni rozgląda się uważnie i najwyraźniej wzięła w swoje ręce sprawę śledztwa i schwytania przestępców.

– A ta walizka? – pyta nagle, dotykając pantoflem stojącej na podłodze małej walizki Marzeny. – Skąd się tu wzięła? Bo to przecież nie pani walizka. Znam to mieszkanie i nigdy przedtem jej nie widziałam. Przecież to nie pani, co?

– Nie – szepce Celina – nie moja walizka. Tylko wczoraj...

– No to ja wiem – wpada jej w słowo dozorczyni. – Trzeba ją oddać na milicję!

– Kogo? – wykrztusiła Celina. Jest jeszcze bardziej przerażona i zgnębiona. Jest oczytana w kryminałach, więc błyskawicznie rozsnuwa się przed nią dalszy ciąg akcji. – Kogo oddać, pani Sabinko?

– No, tę walizkę. Tam są kradzione rzeczy... To pani nie wie? Jak uciekali, bo było ich dwoje, chłopak i dziewczyna, to oni, proszę pani...

Urywa nagle, bo w tej chwili słychać w drzwiach wejściowych zgrzyt klucza. Jeden zamek, drugi... Nie, drugi nie daje się otworzyć kluczem, bo już jest otwarty...

– Kto to?

– Ta pani to do pani? – pyta teraz niepewnym głosem pani Sabinka.

Nie. Celina nie wie już nic. Jakaś wariacka, niezrozumiała historia. Co się dzieje? Usiłuje więc ze wszystkich sił wmówić sobie, że się to jej śni, i że zaraz się obudzi z tego bezsensownego, męczącego snu.

No i czy to nie jest przebudzenie? Przez przedpokój lekkim krokiem przechodzi Marzena, staje na progu pokoju, oczy szeroko otwarte ze zdumienia, mina lekko ogłupiała, a w ręku siatka z zakupami.

– Marzenka! – wyrywa się Celina i ten okrzyk jest samą tkliwością, wdzięcznością za wyzwolenie i triumfem nad panią dozorczynią. Co za szczęście, co za szczęście... A więc ta walizka, ta mała walizka już nie jest opakowaniem łupów chytrej złodziejki, która podstępnie wdarła się do mieszkania, ale solidnym, chociaż skromnym bagażem solidnej i skromnej panienki.

– Jak ja mogłam – robi sobie wymówki Celina – jak ja mogłam wymyślić sobie taką bzdurę! Ale to ta pani Sabinka wpadła na ten pomysł!...

– Co się tu dzieje? – pyta Marzena.

O Boże, jak cudownie brzmi jej głos.

– Czy pani źle się czuje – pyta dalej z niepokojem i troskliwością – czemu pani wstała tak wcześnie?

I w tej chwili dostrzega wybitą szybę. – Czy coś się stało?

– Marzenko – mówi bez sensu Celina. – Marzenko, jak to dobrze, że pani przyszła. Jak to dobrze! Bo ja już nic nie wiem.

– Bo tu się dopiero działo! Złodzieje byli, szybę wybili – przerywa jej dozorczyni – i w ogóle jakiś napad, czy coś...

– Zaraz, zaraz – Marzena ruchem ręki usiłuje zahamować potok słów pani dozorczyni. Przede wszystkim nic nie rozumiem. Ale najpierw – zwraca się do Celiny uspokajająco i opiekuńczo – najpierw pani wróci do siebie, zje śniadanko... Ja zaraz wszystko zrobię, przygotuję i przyniosę.

– To dobrze, to ja już pójdę do siebie – zgadza się uspokojona, a także i właściwie uszczęśliwiona Celina. Jest to właściwie happy end kryminalnego filmu. Jednak pani dozorczyni nie ustępuje.

– A ta szyba? A ta walizka? To co? To milicję wołać, czy co?

– Walizka jest moja, proszę pani. A kto wybił szybę? Chyba pani powinna wiedzieć, nie? Pani tu mieszka, prawda? A poza tym szybę trzeba wprawić. Na razie jednak pani Łabędzka musi spokojnie zjeść śniadanie.

Pani dozorczyni niechętnie zabiera się do odejścia i jeszcze się ociąga.

– To jakby co – to niech pani do mnie zapuka, te drzwi obok. To pani, znaczy, znajoma pani Łabędzkiej?

Teraz z godnością odpowiada Celina: – Ta pani przyjechała do mnie z Warszawy i jest tak uprzejma, że się mną opiekuje. We wszystkich sprawach, pani Sabinko, to już proszę się zwracać do tej pani.

Kiedy w jakiś czas potem Celina potulnie jadła śniadanie podane przez Marzenę na dużej tacy, ozdobionej bukiecikiem bratków w kieliszku do jajek, serce jej topniało w poczuciu winy. Co prawda Marzena nie mogła wiedzieć o jej niecnych wyobrażeniach, o tym, że mogła pomyśleć o niej w ten sposób i nawet przez chwilę posądzać ją o kryminalne przestępstwa, ale sama świadomość, że mogła na tę miłą, życzliwą dziewczynę rzucać podobne podejrzenia, ciążyła jej kamieniem. No, po prostu miała wyrzuty sumienia i czuła się idiotycznie. Co więcej, jak jej się wydawało, Marzena była teraz również jakaś niewyraźna, jakby skrępowana... Nie wiadomo, czy także miała coś do ukrycia, czy też może nie wiedziała, jak się zachować wobec wylewnej (czy może nie nadmiernie wylewnej) serdeczności Celiny.

Tak, tak – Marzena czuła się nieco skrępowana. Przy śniadaniu nie była zbyt rozmowna, potem pokręciła się po kuchni, pozmywała filiżanki i oznajmiła, że idzie do dozorczyni załatwić sprawę wybitej szyby.

Celina przygasła. Zmęczyło ją to wszystko i czuła niechęć do całego świata, który zmuszał ją, przecież jeszcze chorą, czy też powiedzmy niezupełnie zdrową, do takich przeżyć. Do tak gwałtownych skoków nastroju i uczuciowych komplikacji. – Przecież należy mi się trochę spokoju – skarżyła się sama przed sobą.

Tak więc, kiedy Marzena dość szybko wróciła z konferencji z dozorczynią, która to konferencja zawierała pewne różnice poglądów na temat, kto ma płacić za wybitą szybę – zastała Celinę zupełnie różną od tej, jaka ukazała jej się wczoraj w drzwiach mieszkania. Teraz istotnie robiła wrażenie schorowanej staruszki, chociaż drobna śniada twarz, otoczona kosmykami burych włosów, była raczej twarzą chorowitej dziewczynki z angielskich rysunków. Marzena zatrzymała się w pół kroku zaskoczona jej zabiedzonym wyglądem.

Zmartwiła się i przestraszyła. Wzięłam na siebie coś ponad moje siły – pomyślała. – Jak mogłam podjąć się tego. Pomysł był, jak się okazuje, nieobliczalny, a przecież to jest jakaś odpowiedzialność.

– Może wolałaby pani się położyć – zapytała z wahaniem – przykro mi, że zostawiłam panią samą w domu, ale myślałam, że wrócę, zanim się pani obudzi. Skąd mogłam przypuszczać!...

– Co ona pani, ta Sabina, powiedziała? – przerwała Celina, odgarniając włosy z czoła i robiąc swobodną minę. Uśmiechnęła się nawet tak jakoś porozumiewawczo i to trochę pocieszyło Marzenę.

– Ach, to był, proszę pani, cały wielki kryminał! Kryminał cudo! Co tu kryć – pani Sabinka była zachwycona. Wprost promieniowała szczęściem. Nareszcie coś się działo! A ona mogła barwnie o tym opowiadać!...

– A co się właściwie działo? – Celinę najwidoczniej znów ogarnął lekki niepokój i należało szybko go rozwiać. Marzena robi więc zdziwioną minę.

– O co chodzi naprawdę, czy też to, co się działo w całej przejmującej sadze pani dozorcowej? Bo to mogą być dwie zupełnie różne rzeczy. A tak naprawdę to usiłowano okraść pani sąsiadów z góry.

– Tych państwa Zawadzkich?

– Zdaje się, że tak się nazywają w wersji pani Sabinki.

– Ale dlaczego u nas jest wybita szyba?

– A, to jest cała historia. Więc do tego ich mieszkania dostali się chłopak i dziewczyna...

– Włamali się?

– Nie, nie, mieli skądś klucze, jak się okazało. A może mieli wytrych, nie wiem na pewno. W każdym razie zabrali to i owo – jakieś cenniejsze rzeczy, zapakowali do walizek i już mieli wyjść, kiedy niespodziewanie wrócił ktoś z lokatorów. Dziewczyna była w tym momencie w kuchni i szybko dopadła do drzwi, ale chłopak był jeszcze w pokoju i w popłochu próbował wyskoczyć przez balkon. Wtedy właśnie zbił szybę u pani...

– Ale w jaki sposób?

– Według relacji nieocenionej pani Sabinki dlatego zbił szybę, ponieważ chciał wrzucić do pani przez okno walizkę z biżuterią... To pewnie chodziło o moją biedną walizkę...

– Tak, właśnie ta – oddycha z ulgą Celina. – I tak mnie skołowała...

– Otóż to! Co za głupie babsko! – przerywa Marzena patrząc z litością na mizerną figurkę. – Nie powinnam tak pani zostawić...

Celina uśmiecha się blado, myśląc, że dziewczyna przerwała jej w porę. Bo co miałaby jej powiedzieć? Że ona też pomyślała przez ułamek sekundy, że ta walizka to coś dziwnego... Tak, tak, obydwie czują się wobec siebie trochę winne, więc obie starają się teraz być dla siebie miłe...

– To ja pobiegnę załatwić sprawę szyby. Pani Sabinka zaznaczyła, że nie wie, kiedy będzie się mogła tym zająć, bo ma pranie... Postaram się wrócić jak najszybciej. Widziałam tu niedaleko warsztat szklarza. Może pani tymczasem położy się i spróbuje trochę odespać...

– Nie, nie, wolę poczekać, aż pani wróci. Boję się o to okno.

No i dobrze. Marzena pobiegła truchtem do szklarza i ubłagała go, żeby przyszedł natychmiast. Sprawa szyby została więc załatwiona jak po maśle. Chwała Bogu. Marzena przyniosła też Celinie gazety, w dalszym ciągu doradzała małą drzemkę i oświadczyła, że właśnie przez ten czas chciałaby się trochę rozpakować.

– Muszę w końcu zajrzeć do tej walizki – zażartowała – a nuż włamywacz zamienił ją i znajdę tam te skradzione klejnoty? Tylko gdzie mogłabym schować te moje bambetle? Nie chciałabym narobić bałaganu...

– Gdzie? – zastanowiła się Celina. – Już wiem! W szafie Adama. Tam jest trochę miejsca. Sądzę, że pani wystarczy. To ta jasna, sosnowa szafa w jego pokoju. Szuflada w jego stole też jest pusta...

I zmęczona burzliwymi przejściami poranka Celina wreszcie usnęła, opowiadając jeszcze coś tam o swoich kłopotach z panią Sabinką.

Marzena odczekała chwilę, popatrzyła na śpiącą z troską i współczuciem i westchnąwszy na różne tematy, które ją w tej chwili trapiły, przeszła na palcach do drugiego pokoju. Tu, czekając na przybycie szklarza, otworzyła szafę i zajrzała do jej wnętrza. Miejsca było rzeczywiście sporo. Wieko walizki odskoczyło, nie zawierała ona jednak klejnotów państwa Zawadzkich, tylko skromny dobytek młodej osoby o być może odpowiednich cechach i zaletach. Po chwili zawartość walizki wypełniła dwie puste dotąd półki i szufladę w biurku. Po skończonej robocie Marzena schowała walizkę pod tapczan, rozejrzała się i zamknęła szafę i szufladę na klucz. Zamierzała właśnie poświęcić się rozważaniom nad swoją sytuacją, kiedy do drzwi zapukał zamówiony przez nią szklarz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: