Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwaga dla początkujących - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Odwaga dla początkujących - ebook

Ciepła opowieść o trudnym dorastaniu i twardej rzeczywistości. Mysti ma 12 lat i bujną wyobraźnię. Kocha książki i dobre dowcipy. Wymyśla historie, w których jest śmiałą i przebojową bohaterką. Rzeczywistość jednak nie rozpieszcza dziewczyny: mama cierpi na agorafobię, tata ulega wypadkowi, a na Misty spada ciężar opiekowania się rodzicami i młodszą siostrą. Na domiar złego najlepszy przyjaciel Misty zaczyna udawać, że jej nie poznaje…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1657-6
Rozmiar pliku: 587 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

Wiem nie­wie­le, ale wiem, że lu­dzie się za­trzy­mują, kie­dy chcą po­pa­trzeć na nie­zwykłą rzecz. Zwal­niają kro­ku, żeby przyj­rzeć się wy­pad­kom sa­mo­cho­do­wym. Wyciągają apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne, żeby zro­bić zdjęcie po­ma­rańczo­we­go za­cho­du słońca. Leżą na tra­wie w ciem­ności, jeśli jakiś dzien­ni­karz po­wie, że po północy będzie można zo­ba­czyć deszcz me­te­orytów.

Może w tej chwi­li wyglądam jak ktoś nie­zwykły. Pew­nie tak, ale jak mogłabym się za­trzy­mać i przyj­rzeć sama so­bie? To byłaby niezła sztucz­ka.

Mogłabym być ob­ra­zem w mu­zeum. Dziew­czy­na siedząca przy oknie.

Lu­dzie, którzy zwie­dzają mu­zeum i mają na no­gach let­nie ko­lo­ro­we san­dały, prze­cho­dzi­li­by obok mo­je­go por­tre­tu i mówili: „A tu­taj jest dziw­na ru­dowłosa dziew­czy­na, która sie­dzi przy oknie. Na co ona cze­ka? Na co pa­trzy? Na co MY pa­trzymy?”.

Na­uczyłam się w szko­le, że jeśli będziesz mil­czeć, inni wezmą cię za kogoś mądre­go. To ko­lej­na sztucz­ka. Nie je­stem mądra. Po pro­stu nie mogę prze­stać myśleć.

Siedzę tu za­stygła w bez­ru­chu. Myślę. Nie mam nic in­ne­go do ro­bo­ty.

Większość lu­dzi nie musi prze­sia­dy­wać całymi dnia­mi w swo­im nud­nym domu.

Ja muszę. Już samo to spra­wia, że je­stem kimś nie­zwykłym.

Tata jest w pra­cy, mama w po­ko­ju za za­mkniętymi drzwia­mi. Nie mam pojęcia, gdzie po­dzie­wa się Lau­ra.

Mama właśnie po­kryła ścia­ny swo­je­go po­ko­ju farbą w ko­lo­rze zie­lo­nej pia­ny mor­skiej. Przy­go­to­wu­je ko­lej­ne ma­lo­widło ścien­ne. Nie chciałabym znaj­do­wać się na jej miej­scu ze względu na za­pach świeżej far­by. Ale Lau­ra pew­nie wśliznęła się na łóżko mamy i te­raz dys­ku­tują o tym, czy nowe ma­lo­widło po­win­no przed­sta­wiać drze­wo, plu­szo­we mi­sie na pik­ni­ku, czy też plu­szo­we mi­sie pod drze­wem. Jeśli o mnie cho­dzi, to po­wie­działam ma­mie, żeby prze­stała prze­ma­lo­wy­wać moją ścianę. Przy­wykłam do jej wer­sji Mony Lizy, którą na­zy­wa­my Faux-na Liza, Fałszy­wa Liza. Na ra­zie więc mama zo­sta­wiła ją i zaczęła pra­co­wać nad la­sem w ko­ry­ta­rzu. Po raz pierw­szy cieszę się, że nie przy­szedł nikt z mo­ich przy­ja­ciół. Właści­wie cho­dzi o mo­je­go przy­ja­ciela. Mam tyl­ko jed­ne­go. Umarłabym ze wsty­du, gdy­by zo­ba­czył te wszyst­kie ma­lo­widła mamy. W to­a­le­cie w ko­ry­ta­rzu wisi por­tret Spon­ge­Bo­ba. Jak można to wytłuma­czyć? Może to po pro­stu ko­lej­na nie­zwykła rzecz do­tycząca mo­je­go życia?

Trze­ba od­sunąć się od okna i nie pa­trzeć na ulicę. Robi się gorąco. Mam prze­czu­cie, że w to sierp­nio­we popołudnie żar będzie się lał z nie­ba. Dziś moja ko­lej, żeby pod­lać wa­rzy­wa w ogro­dzie. Pew­nie już wołają mnie na po­moc. Ra­tuj nas! Ra­tuj nas! Tak z pew­nością by było, gdy­by wa­rzy­wa po­tra­fiły krzy­czeć. Ale muszę za­cze­kać, aż obok na­sze­go domu przej­dzie Ta­jem­ni­cza Wędrow­nicz­ka. Chcę jej zro­bić zdjęcie i do­wie­dzieć się, dokąd zmie­rza, za­nim zno­wu wpadnę w ta­ra­pa­ty.

Mniej więcej czwar­te­go lip­ca uzie­mio­no mnie za to, że zro­biłam zdjęcia Ta­jem­ni­czej Wędrow­nicz­ce. Tego lata Wędrow­nicz­ka co­dzien­nie prze­cho­dziła obok mo­je­go domu. Szła po­wol­nym, pew­nym kro­kiem, ubra­na za każdym ra­zem w dziw­ny strój. Długie, luźne spodnie. Fos­fo­ry­zująco żółte bluz­ki. I parkę! Coś wam po­wiem – w Tek­sa­sie nikt nie po­trze­bu­je par­ki. Ko­bie­ta nie wygląda na miłośniczkę szyb­kie­go mar­szu. Wiem, jak wyglądają ta­kie oso­by. Dwie z nich miesz­kają na sąsied­niej uli­cy. Chodzą ubra­ne w czar­no-zie­lo­ne dre­sy, a włosy mają związane w nie­ska­zi­tel­ne końskie ogo­ny. Bo właśnie tak po­wi­nien wyglądać miłośnik szyb­kie­go mar­szu. Ta­jem­ni­cza Wędrow­nicz­ka przed­sta­wia zupełnie inny wi­dok. Jej włosy są zwy­kle roz­czo­chra­ne. Nie nosi to­reb­ki. Nie ma to­wa­rzy­stwa. Idzie w ryt­mie swo­jej mu­zy­ki. Dokąd? Mam pewną teo­rię. Na tym ogrom­nym świe­cie dzie­je się mnóstwo rze­czy. Rze­czy pachnących przy­godą. Nie­bez­piecz­nych. Nie­zwykłych.

Więc zro­biłam jej zdjęcia swo­im apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym. Wiel­kie mi coś. Pew­ne­go ran­ka sie­działam ni­czym posąg przy oknie w swo­im po­ko­ju i cze­kałam, aż ko­bie­ta przej­dzie ulicą. A po­tem pstryk! – i zro­biłam dwa zdjęcia. Wyszły na­wet nieźle, cho­ciaż w moim oknie jest fo­lia prze­ciwsłonecz­na. W prze­ci­wieństwie do państwa Jen­ningsów, którzy miesz­kają obok, nie mamy gi­gan­tycz­nych drzew w ogro­dzie przed do­mem. Są tam je­dy­nie krza­ki po­mi­dorów i me­lo­ny cu­kro­we, czy­li kan­ta­lu­py, które rosną w bezładzie, po­nie­waż mama twier­dzi, że po­win­ny mieć jak naj­więcej słońca. Chciałam mieć od­po­wied­nio oświe­tlo­ne zdjęcie, więc wpadłam na po­mysł, żeby od­kleić folię prze­ciwsłoneczną. Wie­działam, że jeśli ro­dzi­ce się o tym do­wiedzą, a do­wiedzieli się, to będę miała prze­chla­pa­ne. I mam.

Wy­star­czyły dwie mi­nu­ty i mama oznaj­miła ta­cie, że bawię się w „voy­eu­ryzm” (po fran­cu­sku voy­eur zna­czy „ktoś, kto pa­trzy”, a ja nie ro­zu­miem, co jest złego w pa­trze­niu). Pra­wie się nie od­zy­wałam pod­czas przesłucha­nia. Sie­działam przy obie­dzie, a ona wy­ma­chi­wała rękami i tłuma­czyła ta­cie, jaką popełniłam zbrod­nię. Tata pa­trzył na mnie. Ja pa­trzyłam na nie­bie­sko-białe podkładki pod ta­le­rze. Są ta­kie sta­re i znisz­czo­ne, jak­by po­cho­dziły z epo­ki di­no­zaurów. Gdy­by di­no­zaury używały podkładek pod ta­le­rze. To właśnie robi moja wy­obraźnia, kie­dy nic nie mówię i myśli kłębią mi się w głowie: wi­dzi di­no­zaury, które trzy­mają je­dze­nie na nie­bie­sko-białych podkład­kach.

– Naj­wy­raźniej to trwa już od ja­kie­goś cza­su – po­wie­działa mama. – W jej apa­ra­cie jest kil­ka zdjęć.

A te­raz za­trzy­maj­cie się i wy­obraźcie so­bie słowo „kil­ka” oświe­tlo­ne re­flek­to­rem. Właśnie tak brzmiało to słowo w ustach mamy.

KIL­KA

Wy­obra­ziłam so­bie di­no­zau­ry jedzące liściastą sałatę z grzan­ka­mi z na­szych podkładek pod ta­le­rze. Oczy­wiście podkładki były umiesz­czo­ne na czub­kach drzew państwa Jen­ningsów, żeby di­no­zau­ry mogły wy­god­nie jeść.

– To nie­sa­mo­wi­te, My­sti – zwrócił się do mnie tata. – Ale nie w do­brym sen­sie tego słowa. Możesz mi po­wie­dzieć, dla­cze­go uznałaś, że to do­bry po­mysł?

Dziew­czy­na uważa, że to był do­bry po­mysł, po­nie­waż ta za­gad­ka nie dawała jej spo­ko­ju przez całe lato.

– Chy­ba po pro­stu się nu­dziłam – burknęłam.

– Możesz mi po­wie­dzieć, dla­cze­go to jest na­ru­sze­nie praw człowie­ka? – spy­tał tata, w rze­czy­wi­stości mówiąc: „Bar­dzo mnie roz­cza­ro­wałaś”.

– Po­nie­waż ta ko­bie­ta nie wie­działa, że ktoś robi jej zdjęcie – od­parłam.

Dziew­czy­na pomyślała: to oczy­wi­ste. Prze­cież ko­bie­ta nie była ubra­na jak ktoś, kto idzie na za­ku­py, a tym bar­dziej nie jak ktoś, kto weźmie udział w se­sji fo­to­gra­ficz­nej.

– No właśnie.

Zaczęłam się za­sta­na­wiać, czy tata każe mi prze­pro­sić Ta­jem­niczą Wędrow­niczkę. Dzięki temu szyb­ciej zna­lazłabym roz­wiąza­nie za­gad­ki.

– Nie wiem, kie­dy do­sta­niesz z po­wro­tem swój apa­rat fo­to­gra­ficz­ny – po­wie­działa mama.

Nie szko­dzi, mam apa­rat w komórce.

– Nie wol­no ci wy­cho­dzić z domu, dopóki nie do­sta­niesz zgo­dy.

Nie szko­dzi, i tak nig­dzie nie chodzę.

– Tak jest, mamo. Tak jest, tato.

– Za­nim coś zro­bisz… – zaczęła mama.

– Pomyśl dwa razy – dokończyłam.

To był znak, że wykład do­biegł końca.

– Do­brze, idź do swo­je­go po­ko­ju. Możesz wyjść z po­ko­ju na ko­lację – oświad­czyła mama. – Je­stem pew­na, że znaj­dziesz so­bie lep­sze zajęcie niż ro­bie­nie zdjęć nie­win­nym lu­dziom.

Pew­nie te­raz myśli­cie: czy ta dziew­czy­na nie ma lep­sze­go zajęcia niż ro­bie­nie zdjęć nie­win­nym lu­dziom?

Ale prze­cież wie­cie, że od­po­wiedź brzmi „nie”. Nie, nie mam lep­sze­go zajęcia. Prze­czy­tałam wszyst­kie swo­je ulu­bio­ne książki po czte­ry razy. Ist­nie­je ry­zy­ko, że prze­staną być mo­imi ulu­bio­ny­mi książkami. Stra­ciły całą swoją ta­jem­ni­czość, a wszy­scy nik­czem­ni­cy sta­li się zwy­czaj­ny­mi ludźmi.

Jest lato, człon­ko­wie mo­jej ro­dzi­ny zaj­mują się wyłącznie czy­ta­niem, gra­niem w gry i po­ma­ga­niem ma­mie w zbie­ra­niu kan­ta­lup. Mo­gli­byście pomyśleć, że miesz­kam wraz z ro­dziną na wsi, ale tak nie jest. Miesz­ka­my trzy prze­czni­ce od skle­pu spożyw­cze­go Tom­cio Pa­luch, gdzie można kupić kan­ta­lu­py.

W moim domu dzieją się jesz­cze dziw­niej­sze rze­czy niż ho­do­wa­nie kan­ta­lup. O wie­le dziw­niej­sze. Dla­te­go lubię so­bie wy­obrażać, że je­stem bo­ha­terką książki. Dzięki temu długie, nud­ne dni mi­jają szyb­ciej.

Oto bo­ha­te­ro­wie mo­jej książki:

Oso­ba, która ma­lu­je, go­tu­je i nig­dy nie wy­cho­dzi z domu.

Oso­ba, która ma pracę i która łagod­nie na­ma­wia wszyst­kich do­mow­ników, żeby cza­sem wy­cho­dzi­li z domu.

Nie­grzecz­na, mała, nie­doj­rzała oso­ba, której hob­by po­le­ga na uno­sze­niu brwi.

I dziew­czy­na, która pra­gnie, by inni po­zwo­li­li jej sie­dzieć przy oknie i robić zdjęcia ta­jem­ni­czym spa­ce­ro­wi­czom.

Tacy to lu­dzie. Na­dają się na bo­ha­terów cie­ka­wej hi­sto­rii.Roz­dział dru­gi

Moja dziw­na opo­wieść za­czy­na się w środ­ku in­nej opo­wieści. Na­prawdę przyszłam na świat, wierząc, że je­stem po­sta­cią z książki. Winię za to mo­ich ro­dziców i jed­no­cześnie je­stem im wdzięczna. To dziw­ne, wiem. Wi­dzi­cie, kie­dy coś się ze­psu­je w na­szym domu, trze­ba około dzie­sięciu lat, żeby ktoś to na­pra­wił. Na­prawdę na­pra­wił. Na stałe, a nie pro­wi­zo­rycz­nie. Bez żad­ne­go: „Och, czy użycie taśmy izo­la­cyj­nej do za­my­ka­nia schow­ka na ręka­wicz­ki w sa­mo­cho­dzie nie jest twórczym po­mysłem?”.

Nie, to nie jest twórczy po­mysł. To głupi po­mysł. Scho­wek nie jest wte­dy na­pra­wio­ny jak trze­ba, praw­da?

Ale właśnie ta­kie me­to­dy sto­su­je się u nas w domu. Tak więc kie­dy w wie­ku dwóch lat zaczęłam pod­ska­ki­wać na łóżku „ni­czym dzi­ka be­stia” (słowa mo­je­go taty), złamałam me­ta­lową ramę pod­trzy­mującą ma­te­rac. Ro­dzi­ce „na­pra­wi­li” mi łóżko, upy­chając w rogu, gdzie pękła rama, całe mnóstwo po­wieści i gru­bych al­bumów o sztu­ce. Minęło dzie­sięć lat, a w moim łóżku nadal tkwi stos książek. Mama przy­cho­dzi cza­sem i wy­mie­nia jedną książkę na inną, zupełnie jak­bym była bi­blio­teką. Ja­kie są skut­ki spa­nia na znisz­czo­nej ra­mie łóżka, którą pod­par­to książkami? Wszyst­kie opo­wieści i ob­ra­zy prze­do­stały się do mo­je­go mózgu pod­czas snu. Myślę, że to dla­te­go je­stem kimś nie­zwykłym i tak często za­mie­niam swo­je życie w opo­wieść.

Cóż, dziew­czy­ny mogą robić o wie­le gor­sze rze­czy ze swo­im mózgiem.

Z początku moje opo­wieści były bar­dzo dzie­cin­ne.

Dziew­czy­na pa­no­wała w Kra­inie Szla­froków.

Mama i tata bili bra­wo i mówili, że je­stem bar­dzo ory­gi­nal­na.

Później po­zwo­liłam, by sny za­bie­rały mnie do miejsc, które chciałam od­wie­dzić.

Dziew­czy­na je­chała na czer­wo­nym ro­we­rze uli­ca­mi Paryża. (Bar­dzo długo wie­rzyłam, że w rze­czy­wi­stości je­stem Fran­cuzką).

Mama i tata po­wie­dzie­li, że byłaby ze mnie bar­dzo miła fran­cu­ska dziew­czy­na.

A po­tem po­zwo­liłam, by moje hi­sto­rie stały się roz­wiąza­niem mo­ich pro­blemów.

Mama dziew­czy­ny woziła całą ro­dzinę sa­mo­cho­dem do re­stau­ra­cji słynącej z gi­gan­tycz­nej piz­zy.

Mama i tata po­pa­trzy­li na sie­bie, ale nie ode­zwa­li się ani słowem.

– Po­do­bała wam się moja hi­sto­ria? – spy­tałam.

– To nie jest hi­sto­ria o to­bie, My­sti – po­wie­działa mama.

– Jest. Nie cho­dzi o to, że moje ma­rze­nia są inne niż wszyst­kich. Ta­kie jest całe na­sze życie.

– Je­steśmy trochę inni – od­parła mama. – Ale da­je­my so­bie na­wza­jem wie­le miłości.

– Nig­dy nie byliśmy w re­stau­ra­cji.

– Wiem.

– Dla­cze­go?

A ona po­wie­działa:

– Idź złożyć swo­je ubra­nia, za­nim się po­gniotą. Po­roz­ma­wia­my o tym in­ne­go dnia.

Inny dzień nie nad­szedł. Prze­stałam opo­wia­dać ro­dzi­com hi­sto­rie o życiu. Lubiłam to robić tyl­ko wte­dy, kie­dy uważali, że moje opo­wieści są praw­dzi­we.

Nie wiem zbyt wie­le, ale uświa­do­miłam so­bie, że w na­szej ro­dzi­nie nikt nie po­tra­fi ni­cze­go porządnie na­pra­wić. Ze­psu­te przed­mio­ty skle­ja się taśmą – praw­dziwą albo zmyśloną – i wszy­scy udają, że jest świet­nie. To tyl­ko taka ście­ma, po­dob­nie jak mil­cze­nie w szko­le, dzięki któremu inni biorą cię za kogoś mądre­go.

Za­sta­na­wiałam się nad tym i uświa­do­miłam so­bie, że by­wa­nie w re­stau­ra­cjach nie jest naj­ważniejszą rzeczą w życiu.

Fakt, że tam nie by­wa­my, stał się ko­lej­nym te­ma­tem, którego uni­ka­my w roz­mo­wach.

Fakt, że znam dzie­ci, których mat­ki często wy­chodzą z domu, prze­stał być tak eg­zo­tycz­ny.

Przy­wykłam do tego, że moja mama jest go­spo­dy­nią do­mową i nig­dy nig­dzie nie wy­cho­dzi. To po pro­stu ko­lej­ny fakt.

Odkąd pamiętam, mama za­wsze sie­działa w domu. Ma­lo­wała, zaj­mo­wała się ogro­dem, co­dzien­nie piekła świeży chleb i – to praw­da – dawała nam wie­le miłości. Zaczęłam się za­sta­na­wiać, czy rze­czy­wiście po­trze­buję mat­ki, która pro­wa­dzi sa­mochód. Może wy­star­czy, że jed­no z ro­dziców ma pra­wo jaz­dy.

Moja mała sio­strzycz­ka Lau­ra i ja jeździ­my au­to­bu­sem do szkoły i z po­wro­tem. Cza­sa­mi od­wo­zi nas do domu ktoś zna­jo­my. Z tatą jeździ­my na za­ku­py albo żeby kupić buty do szkoły, albo cza­sa­mi do par­ku. Raz na jakiś czas wy­pa­da wi­zy­ta u le­ka­rza – ru­ty­no­wy spraw­dzian. Raz w mie­siącu na­sza trójka uda­je się do miej­sco­wej bi­blio­te­ki. I za­wsze to tata sie­dzi za kółkiem sta­rej, zie­lo­nej to­yo­ty, w której scho­wek na ręka­wicz­ki za­my­ka się dzięki taśmie izo­la­cyj­nej, a ja i Lau­ra je­steśmy pasażer­ka­mi. Mamy nig­dy z nami nie ma.

Kie­dy wra­ca­my z prze­jażdżki, cze­ka na nas przy ku­chen­nym sto­le, czy­tając książkę o sztu­ce. Obok, na środ­ku stołu, stoją czar­no-białe sol­nicz­ka i pie­prz­nicz­ka. Wyglądają jak dwa przy­tu­lo­ne do sie­bie du­chy. Przez długi czas myślałam, że mama im czy­ta, kie­dy je­steśmy poza do­mem. No do­brze, sol­nicz­ko z pie­prz­niczką, przeczy­tam wam o tym, w jaki sposób two­rzy się har­mo­nię z ko­lorów.

Nie­ustan­ne prze­by­wa­nie mamy w domu jest te­ma­tem, który ro­dzi­ce po­ru­szają pod­czas wie­czor­nych rozmów. Myślą, że nikt ich nie słyszy. (Ale jak można nie słyszeć słów wy­po­wia­da­nych w małym dom­ku z cien­ki­mi ścia­na­mi?). Do­cho­dzi do sprze­czek z po­wo­du bro­szu­rek, których mama nie chce prze­czy­tać. Te­ma­tem bro­szu­rek jest coś, o czym nig­dy nie mówimy. Bro­szur­ki zo­stały we­tknięte pomiędzy stro­ny pi­sma „Pani Domu”, które mama ukryła w szu­fla­dzie swo­jej ko­mo­dy.

Od­kryłam ist­nie­nie tych bro­szu­rek dwa lata temu. (Wnętrze szu­flad należałoby od­ku­rzyć). Prze­czy­tałam niektóre z nich. No do­brze, prze­czy­tałam wszyst­kie. Do­wie­działam się, że mama cier­pi na coś, co na­zy­wa się ago­ra­fo­bia. Z tego, co na­pi­sa­no w bro­szur­kach, wy­ni­ka, że ago­ra­fo­bia to sil­ny lęk przed prze­by­wa­niem w miej­scach i sy­tu­acjach, z których uciecz­ka może być trud­na, przez co człowiek czu­je się zakłopo­ta­ny albo ma ata­ki pa­ni­ki.

Nie­za­leżnie od tego, ile warstw far­by po­kryłoby cien­kie ścia­ny na­sze­go domu, i tak słyszałabym ci­che głosy ro­dziców roz­ma­wiających o lęku mamy. (A może na­wet przeszłam na pal­cach przez ko­ry­tarz i przyłożyłam ucho do drzwi po­ko­ju ro­dziców).

– Może po pro­stu przejdź przez próg i pójdź na spa­cer.

– Sama nie wiem, Da­vi­dzie.

– Nie mu­sisz tego robić w tej chwi­li. Możesz poćwi­czyć później. Po pro­stu poćwi­czyć. Dzięki ćwi­cze­niom od­kry­jesz w so­bie od­wagę, wiem coś o tym. Za­cznij od małych kroków. Byłoby do­brze, dziew­czyn­ki zo­ba­czyłyby, że próbu­jesz.

– Ja wca­le nie chcę za­cho­wy­wać się w ten sposób – po­wie­działa mama. – Ale…

Nie usłyszałam końca zda­nia.

Ale za każdym ra­zem, kie­dy od­ku­rzałam pokój mamy, zno­wu czy­tałam bro­szur­ki. Chciałam się upew­nić, że na­prawdę ist­nieją. Nig­dy nie za­po­mniałam zda­nia: „Dzie­ci ro­dziców cier­piących na ago­ra­fo­bię często mają nad­mier­nie roz­wi­niętą wy­obraźnię”.

Wresz­cie zro­zu­miałam, że moja nad­mier­nie roz­wi­nięta wy­obraźnia jest czymś na­tu­ral­nym, po­nie­waż jed­no z mo­ich ro­dziców cier­pi na ago­ra­fo­bię. W głowie aż mi szu­miało od różnych hi­sto­rii. Hi­sto­rie brały się nie tyl­ko stąd, że w rogu mo­je­go sta­re­go łóżka leżał stos książek. Cho­dziło też o to, że moja mama była ar­cy­do­ma­torką. Prze­stałam więc za­da­wać py­ta­nia o inne mat­ki i re­stau­ra­cje.

Tata zre­zy­gno­wał z prób namówie­nia mamy, żeby wsiadła do sa­mo­cho­du i poćwi­czyła od­wagę. Pew­nie uważali, że wszyst­ko zo­stało na­pra­wio­ne.

Jeśli jed­nak będzie­cie czy­tać da­lej, zo­ba­czy­cie, że ta hi­sto­ria się zmie­ni. Nie je­stem wiel­bi­cielką zmian. Nie lubię chwi­li, kie­dy oka­zu­je się, że wy­rosłam ze swo­jej uko­cha­nej bluz­ki, i nie lubię pa­trzeć, jak nosi ją moja sio­stra. Nie lubię zmia­ny cza­su na wiosnę, kie­dy wszyst­kie ze­ga­ry za­czy­nają świ­ro­wać, a światło za oknem zmie­nia się, za­nim je­stem go­to­wa się obu­dzić. Nie po­do­bało mi się na­wet to, że w zeszłym ty­go­dniu je­den z kanałów kablówki zmie­nił pro­fil w środ­ku nocy. Do tej pory kanał 130 na­zy­wał się Ani­mal Pla­net, a te­raz jest to głupia sta­cja o go­to­waniu.

– Dla­cze­go oni to zmie­ni­li?

– Zmia­ny są do­bre. Dzięki zmia­nom uczy­my się przy­sto­so­wy­wa­nia – po­wie­dział tata, kie­dy zaczęłam na­rze­kać na te­le­wizję.

Tata jest do­brym słucha­czem. Pa­trzy ci pro­sto w oczy i mówi, że nad­chodzą zmia­ny dla nas wszyst­kich, bo taki właśnie jest świat, i po­win­niśmy się przy­go­to­wać. Kie­dy tata mówi: „Nad­cho­dzi zmia­na”, brzmi to jak ostrzeżenie. Jak­by nocą skra­dał się uli­ca­mi wiel­ki potwór o płaskich sto­pach. „Już nad­chodzi!”.

– Chciałabyś kie­dyś po­je­chać do Paryża, praw­da? W kółko o tym mówisz – po­wie­dział. – Jak się tam do­sta­niesz, jeśli nie zajdą zmia­ny?

To praw­da, chcę się zna­leźć w Paryżu. Chcę tam BYĆ. Ale nie chcę tam JE­CHAĆ. Cała ta podróż – je­cha­nie tam i związane z tym kom­pli­ka­cje – spra­wiają, że wolałabym sko­rzy­stać z po­mo­cy czarów.

– Do Paryża się leci, tato!

– Wo­bec tego daj mi znać, kie­dy wy­rosną ci skrzydła.

Taki właśnie jest tata. Za­wsze żar­tu­je aku­rat wte­dy, kie­dy chcę, żeby był poważny. To się nig­dy nie zmie­ni.Roz­dział trze­ci

Dziew­czy­na o długich, ru­dych włosach ma dokład­nie dwa­naście lat i dwie mi­nu­ty i za­sta­na­wia się, dla­cze­go w domu jest tak ci­cho.

Może oni myślą, że nie je­stem jesz­cze go­to­wa na nie­spo­dziankę. Wręcz prze­ciw­nie. Je­stem ab­so­lut­nie go­to­wa.

Wy­chodzę z po­ko­ju.

W domu jest sta­now­czo za ci­cho. Nie słychać szu­mu prysz­niców. Ani dźwięku, jaki wy­dają płatki śnia­da­nio­we Che­erios, kie­dy wsy­pu­je się je do mi­ski. Nie słychać głosu dzien­ni­ka­rza w wia­do­mościach, który opo­wia­da o za­miesz­kach w od­ległym mieście. Zupełnie nic. Na­wet mój pies Lar­ry mil­czy jak zaklęty.

I na­gle:

– Ona ni­cze­go się nie domyśla.

Słyszę szep­ty. Moja sio­strzycz­ka chi­cho­cze. Wywęszyłam spi­sek.

Wiem, co chcą zro­bić. Ale czy na­prawdę myślą, że można mnie oszu­kać? Mnie? W na­szym mi­ni­mi­ni­dom­ku, który jest tak mały, że słychać, jak gonią się dro­bi­ny ku­rzu?

To pew­nie po­mysł mo­jej głupiej sio­strzycz­ki. Biorę z półki garść mar­mu­ro­wych ku­lek i pod­ska­kując, wbie­gam do jej po­ko­ju, który znaj­du­je się po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza. Od­su­wam przeście­radło i układam pod nim kul­ki. Lau­ra będzie myślała, że śpi na ka­mie­niach.

Dziew­czy­na po­tra­fi za­sko­czyć swoją ro­dzinę.

Klękam na podłodze i za­czy­nam iść na czwo­ra­kach w stronę ja­dal­ni. Lar­ry po­ja­wia się obok i omal nie zdra­dza mo­jej obec­ności.

A sio, pie­sku!

Zaglądam do kuch­ni.

Widzę ich. Stoją odwróceni do mnie ple­ca­mi. Aż się w nich go­tu­je, tak bar­dzo chcą mi zro­bić nie­spo­dziankę. Nie mają pojęcia, co się sta­nie. Spo­dzie­wają się, że przejdę obok ku­chen­ne­go stołu. Ale kuch­nia ma dwo­je drzwi. Nikt nie pa­trzy na drzwi, do których się zbliżyłam. Kiep­sko to za­pla­no­wa­li, po­win­ni byli strzec obu wejść.

– Nie­spo­dzian­ka!

Od­wra­cają się gwałtow­nie. Mama pod­ska­ku­je, krzy­czy i chwy­ta się bla­tu.

– O mój Boże, My­sti! – Kładzie rękę na klat­ce pier­sio­wej.

– Mam was! – mówię i prze­wra­cam się na podłogę, pękając ze śmie­chu.

Ale te­raz wszy­scy się uśmie­chają i wyglądają na szczęśli­wych na tle cy­try­no­wożółtej ścia­ny. Moje oczy patrzą na różne rze­czy, ale mija dłuższa chwi­la, za­nim na­prawdę za­czy­nam wi­dzieć.

Za­pa­ko­wa­ne pre­zen­ty. Wy­so­ki tort cze­ko­la­do­wy z dwu­na­sto­ma świecz­ka­mi. Każda świecz­ka to rok spędzo­ny w domu.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, My­sti! – mówi tata. – Dwa­naście lat, co? Pomyśl ja­kieś życze­nie!

Za dwa­naście lat będę we Fran­cji. Oto moje życze­nie. Pfff, świe­ce zo­stają zdmuch­nięte, a moje życze­nie bie­gnie w ko­smos w po­sta­ci sy­gnału dym­ne­go.

Mama mnie obej­mu­je. Po­tem wyciąga coś zza po­jem­ni­ka na chleb.

– Jesz­cze nie wyschło.

To ob­raz na­ma­lo­wa­ny far­ba­mi olej­ny­mi.

Jest na­prawdę piękny. Czer­wo­ne maki w mo­rzu żółto­zie­lo­nej tra­wy. Bla­do­nie­bie­skie nie­bo. Dziew­czy­na w krótkich, białych spoden­kach z roz­wia­ny­mi ru­dy­mi włosa­mi. Bez­tro­ska ja w nie­zna­nym miej­scu. Może we Fran­cji. Tak, to na pew­no Fran­cja.

– Dziękuję, mamo.

Nig­dy nie wyglądałam tak do­brze jak na tym ob­ra­zie. Chciałabym tak wyglądać w rze­czy­wi­stości. Mam ta­kie same rude włosy. Ja­sno­nie­bie­skie oczy. Ma­lut­kie pie­gi na po­licz­kach. Wszyst­ko się zga­dza. Oprócz jed­nej rze­czy: dziew­czy­na na ob­ra­zie ma miły uśmiech. To nie jest mój praw­dzi­wy uśmiech. Mam szparę między dwo­ma przed­ni­mi zębami. Nie uśmie­cham się w ten sposób. Jaki to by miało sens?

Tata daje mi w pre­zen­cie czer­wo­ny la­ta­wiec i książkę z dow­ci­pa­mi i przy­po­mi­na, że trze­ba na­pra­wić zyg­za­ko­wa­te pęknięcie na su­fi­cie w moim po­ko­ju.

– Za po­mocą taśmy izo­la­cyj­nej? – droczę się.

– Co za dziw­ny po­mysł, My­sti! Hej, dla­cze­go koty mają po­ke­rową twarz w dżungli?

– Dla­cze­go?

– Bo nie lubią małpować.

Tata, po­dob­nie jak ja, ma gęste, rude włosy, nie­bie­skie oczy i uwiel­bia do­bre kawały.

– A te­raz otwórz mój – mówi Lau­ra.

Moja sio­stra ma włosy brązowe.

Sięgam po pre­zent od niej. To książka – tom opo­wia­dań, o który błagałam. W książce są pu­ste frag­men­ty, które można wypełnić, do­dając swo­je po­mysły i zmie­niając prze­bieg ak­cji. Na okładce na­pi­sa­no, że hi­sto­rie z książki można prze­ro­bić na dwieście sześćdzie­siąt sie­dem spo­sobów.

Próbowałam namówić smar­kulę, żeby uda­wała bo­ha­terkę książki.

– Każda z nas mogłaby na­pi­sać parę roz­działów – po­wie­działam. – Mogłybyśmy wymyślić ma­gicz­ne kra­iny albo wy­ciecz­ki na Księżyc albo byłybyśmy gwiaz­da­mi roc­ka, które sprze­dają har­cer­skie su­cha­ry.

Dziew­czy­na wręcza pre­zy­den­to­wi piękne wier­sze i pudełecz­ko miętusów.

Ale Lau­ra za­wsze mówi: „Nie, opo­wiedz mi swoją hi­sto­rię, My­sti”.

Lau­ra. Jej mot­to życio­we brzmi: „Zrób to za mnie” za­miast „Sama to zro­bię”. (Moim zda­niem uro­dziła się z nie­zbyt roz­wi­niętą wy­obraźnią).

Więc opo­wia­dam jej swo­je hi­sto­rie. Lau­ra naj­bar­dziej lubi hi­sto­rię o so­wie, która lubi podsłuchi­wać.

Sowa sie­dzi na pa­ra­pe­cie okna w po­ko­ju dziew­czy­nek. Słucha. Do­cie­rają do niej strzępki rozmów o lal­kach Bar­bie, które stra­ciły głowy. Później sowa opo­wia­da zna­jo­mym ku­rom, co usłyszała. Kury mówią: „Kto, kto, kto?”.

I sowa musi opo­wia­dać wszyst­ko od nowa.

Lau­ra bije bra­wo. Śmie­je się. A po­tem wy­ko­pu­je mnie ze swo­je­go łóżka.

– Je­stem już zmęczo­na. Wra­caj do sie­bie – mówi.

No cóż. Niektórzy słucha­cze nie po­tra­fią oka­zać wdzięczności. Nie­wdzięczni słucha­cze będą spać na mar­mu­ro­wych kul­kach.

– Ka­nap­ki z jaj­kiem sa­dzo­nym na śnia­da­nie – oznaj­mia mama.

Kładzie na sto­le ładną wy­pra­so­waną ser­wetę i na­kry­wa do stołu, jak­byśmy byli w ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji. Po­tem robi naj­pysz­niej­sze ka­nap­ki z jaj­kiem sa­dzo­nym, szynką i se­rem w hi­sto­rii ka­na­pek z jaj­kiem sa­dzo­nym.

– Ka­nap­ka z jaj­kiem sa­dzo­nym dla so­le­ni­zant­ki – mówi mama, sta­wiając przede mną ta­lerz.

– A co z apa­ra­tem na zęby? Po­win­nam zacząć go nosić w tym roku.

To wy­star­czy. Mama i tata wy­mie­niają ostre spoj­rze­nia. Do­brze wiem, co robię. To oczy­wiście ście­ma. Na­wet mój pies Lar­ry wie, że w tym roku nie będę nosić apa­ra­tu na zębach. Bo na­wet Lar­ry wie, że w tym domu tyl­ko jed­na oso­ba ma pra­wo jaz­dy.

– Po­roz­ma­wia­my o tym – mówi w końcu tata. – Może prze­czy­tasz jakiś dow­cip z two­jej książki?

„Po­roz­ma­wia­my o tym” ozna­cza, że praw­do­po­dob­nie w naj­bliższej przyszłości nie będzie­my o tym roz­ma­wiać. Sięgam po książkę z dow­ci­pa­mi.

– Dla­cze­go ufo­lud­ki nie jedzą klaunów? – czy­tam.

– Dla­cze­go? – pyta tata.

– Bo klau­ni śmiesz­nie sma­kują.

To całkiem niezły dow­cip.

Po śnia­da­niu prześlę ten dow­cip Ani­ba­lo­wi Go­me­zo­wi. Ani­bal Go­mez jest moim je­dy­nym przy­ja­cie­lem. W jego obec­ności nie siedzę nie­ru­cho­mo i nie milczę. Je­stem sobą.Roz­dział czwar­ty

Dziew­czy­na otrzy­mu­je Na­grodę No­bla za stwo­rze­nie fir­my Or­to­don­ci na Kółkach. Pra­cow­ni­cy tej fir­my jeżdżą po całej dziel­ni­cy, a wszyst­kie dzie­ci z krzy­wy­mi zębami biegną za nimi i do­stają ładne uśmie­chy.

Ani­bal Go­mez nie ma nic prze­ciw­ko dziew­czyn­kom z krzy­wy­mi zębami i pro­ble­ma­mi z prze­miesz­cza­niem się. A ja nie mam nic prze­ciw­ko nieśmiałym chłopcom, którzy noszą roz­miar XXL. Ani­bal zna­lazł kogoś, kto sie­dzi obok nie­go w au­to­bu­sie, a ja zna­lazłam kogoś, kto nie za­pra­sza mnie na pry­wat­ki i dzięki temu nie muszę mówić: nie. (Fran­cu­zi określi­li­by tę przy­jaźń wy­ra­zem par­fa­it, co po fran­cu­sku zna­czy „ide­al­ny”).

Po­dzie­liłam się z Ani­ba­lem frag­men­tem swo­jej no­wej hi­sto­rii, tym o otrzy­ma­niu Na­gro­dy No­bla za stwo­rze­nie fir­my Or­to­don­ci na Kółkach.

– Masz sza­lo­ne po­mysły – po­wie­dział Ani­bal. – Ze wszyst­kich ma­tek na świe­cie two­ja mat­ka nie wygląda na kogoś, kto po­zwo­liłby ci się uga­niać za pierw­szym lep­szym or­to­dontą.

– To tyl­ko taka hi­sto­ria.

– Ale ten po­mysł jest całkiem do rze­czy – po­wie­dział. – Szczególnie że two­ja mama…

– Za­mknij się! – prze­rwałam mu. – Nie mów tego!

– Chciałem tyl­ko po­wie­dzieć, że two­ja mama nie mu­siałaby wte­dy pa­trzeć na two­je zęby. O rany. Je­steś prze­wrażli­wio­na.

Gdy­byście zna­li Ani­ba­la tak jak ja, wie­dzie­li­byście, że to kom­ple­ment. W pew­nym sen­sie. Nie po­wie­dział na głos ta­jem­ni­cy związa­nej z mamą.

Pew­ne­go dnia pod­czas prze­rwy w piątej kla­sie wy­mie­ni­liśmy się ro­dzin­ny­mi se­kre­ta­mi.

– Odkąd skończyłem osiem lat, mu­siałem spać na ze­psu­tym ma­te­ra­cu wod­nym pełnym plu­szaków – po­wie­dział Ani­bal.

Oczy­wiście byłam za­chwy­co­na wieścią o tym, że jego ro­dzi­na też na­pra­wiała różne rze­czy w nie­zwykły sposób.

– Odkąd skończyłam pięć lat, moja mat­ka ani razu nie wyszła z domu – wy­znałam.

Cze­kałam. Nic. Ani jed­ne­go mru­gnięcia. To przy­pieczętowało sprawę – Ani­bal Go­mez zo­stał moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

– Moja mama pra­cu­je w skle­pie, gdzie wszyst­ko kosz­tu­je do­la­ra – po­wie­dział. – Mogę ci załatwić pla­kat z Ju­sti­nem Bie­be­rem.

– Moja mat­ka ho­du­je kan­ta­lu­py w ogro­dzie – oznaj­miłam. – A mój tata zja­da je wszyst­kie i wca­le mi nie zależy na Ju­sti­nie Bie­be­rze.

Ani­bal jest nadal naj­bar­dziej godną za­ufa­nia osobą, jaką znam. Nie muszę szu­kać pod­tekstów w tym, co mówi. A przy­znam, że jest to pro­blem z in­ny­mi dziew­czy­na­mi. Wszyst­kie zdają się mówić: „Zgad­nij, co tak na­prawdę myślę”, pod­czas gdy Ani­bal mówi: „Myślę dokład­nie to i to”.

Dla­te­go wie­działam, że Ani­bal mówi szcze­rze, kie­dy za­dzwo­nił, by złożyć mi życze­nia i przed­sta­wić swój nowy po­mysł. A właści­wie teo­rię.

Dopóki Ani­bal żyje, na tym świe­cie nie za­brak­nie teo­rii.

– Za­mie­rzam prze­pro­wa­dzić eks­pe­ry­ment to­wa­rzy­ski. Będziesz jego częścią.

– Co mam robić?

– Uda­waj, że mnie nie znasz.

– Dla­cze­go?

– Po­sta­no­wiłem być w tym roku hip­ste­rem.

– Nie można tego tak po pro­stu po­sta­no­wić. Ktoś musi cię naj­pierw tak określić. Mu­sisz so­bie wy­ro­bić re­pu­tację.

– Kupiłem ka­pe­lusz – po­wie­dział Ani­bal. – I myślę, że San­dy Sho­wal­ter lubi hip­sterów. To jest rok Ani­bala i San­dy. San­dy mnie za­uważy i pójdzie ze mną na je­sien­ny bal. Ale nie za­uważy mnie, jeśli na dro­dze będzie stać, no wiesz, inna dziew­czy­na. Więc tak to wygląda. Dla­te­go bie­rzesz udział w tym eks­pe­ry­men­cie.

– Dla­cze­go po pro­stu nie przed­sta­wisz się San­dy? Na­wet ja mogłabym to zro­bić.

– Znam reguły rządzące świa­tem, My­sti. Dziew­czy­ny ta­kie jak San­dy są miłe tyl­ko dla osób, które się przy­sto­so­wały. Świat jest okrut­ny, ale co można na to po­ra­dzić?

– Chcesz po­wie­dzieć, że je­stem nie­przy­sto­so­wa­na?

Po dru­giej stro­nie słuchaw­ki za­padła ci­sza. Głośna ci­sza.

– Sama nie wiem – po­wie­działam w końcu. – Dla­cze­go miałabym to dla cie­bie robić?

– Dwa słowa. Pokaż. Ta­lent.

– Co? Za­cze­kaj chwilę. Muszę się nad tym za­sta­no­wić.

– Pokaż. Ta­lent!

– Do­bra, ro­zu­miem.

Błyska­wi­ca i pio­run. Wie­działam, że te słowa wrócą kie­dyś, żeby mnie pomęczyć.Roz­dział piąty

Po­zba­wio­na ta­lentów dziew­czy­na chciała wy­grać Kon­kurs Ta­lentów Gim­na­zjum Be­at­ty’ego, choć było to nie­możliwe.

Przy­znaję, że mie­wałam w życiu lep­sze po­mysły niż wzięcie udziału w zeszłorocz­nym kon­kur­sie ta­lentów. Może po­win­nam była się sku­pić na wymyśla­niu hi­sto­rii. Zwy­kle uni­kam wyjścia na scenę, kie­dy gro­zi mi upo­ko­rze­nie. Ale kie­dy wy­obrażam so­bie, że stoję obok Ani­ba­la, wszyst­ko inne – ko­men­ta­rze dzie­ciaków, guma przy­kle­jo­na do mo­je­go buta, wyjątko­wo nie­uda­na fry­zu­ra – wszyst­kie te rze­czy opa­dają jak su­che liście.

Dla­te­go wpi­sałam swo­je na­zwi­sko na listę ra­zem z na­zwi­skiem Ani­ba­la. Po­wie­dział, że weźmie w tym udział, jeśli wymyślę, jaki mamy ta­lent. Nie wie­dzie­liśmy, czy mamy ja­ki­kol­wiek ta­lent poza umiejętnością prze­trwa­nia w szkol­nym au­to­bu­sie w dro­dze do domu i żar­to­wa­niem na te­mat na­sze­go lun­chu.

– To się na­zy­wa ka­nap­ka z tuńczy­kiem?

– Nie, to jest Fred.

– Kto zja­da hot doga bez bułki?

– Ten, komu mama za­po­mniała kupić bułkę.

Spy­tałam więc mamę, jaki ta­lent po­win­nam po­ka­zać na sce­nie.

– Nie będziesz się bała na sce­nie? Czy sce­na jest wy­so­ko? A jeśli spad­niesz?

Spy­tałam tatę.

– Co? Sam nie wiem. Opo­wiedz ja­kieś kawały. Uwiel­biam ten o kro­wie.

Spy­tałam Laurę.

– Szko­da, że nie po­tra­fisz śpie­wać tak jak ja. Tay­lor Swift może się scho­wać!

Poszłam ode­brać pocztę i spy­tałam sąsiadkę, panią Jen­nings, która miesz­ka tuż obok.

– Umiesz szyć? Zwy­ciężyłam w kon­kur­sie w gim­na­zjum dzięki temu, że uszyłam parę spodni. Były czer­wo­ne!

Ru­szyłam w stronę brązo­wych drzwi na­sze­go domu i na­gle za­uważyłam Ta­jem­niczą Wędrow­niczkę. Hej, czym pani mogłaby zabłysnąć na sce­nie?

Stchórzyłam i nie ode­zwałam się, bo Ta­jem­ni­cza Wędrow­nicz­ka wygląda jak ktoś ro­dem z Księżyca.

Wy­ni­ki swo­je­go son­dażu za­pi­sałam na kart­ce.

Opo­wiedz dow­cip.

Zaśpie­waj.

Uszyj czer­wo­ne spodnie.

Idź przed sie­bie.

Nic nie rób, to wygląda prze­rażająco.

Naj­bar­dziej po­do­bał mi się ostat­ni po­mysł – mamy.

Ale i tak to zro­biłam. To praw­da, że mama boi się właści­wie wszyst­kie­go. Wie­rzy, że nik­czem­ność jest wszędzie. Cza­sem próbuję za­cho­wy­wać się zupełnie na odwrót niż ona i te­stuję swoją własną hi­po­tezę na te­mat stra­chu. (Po­nie­waż boję się głównie tego, że nie po­jadę do Paryża).

Ta­lentów mamy do wy­bo­ru, do ko­lo­ru. Cze­go tu się bać?

Jak się oka­zu­je, częścią po­ka­zu ta­lentów jest coś, co mo­gli­byśmy na­zwać „nie­zna­ny­mi lękami”.

Zo­stały tyl­ko dwa dni do po­ka­zu, ale żaden ta­lent się nie ob­ja­wił. Więc na­pi­sałam wiersz, który moim zda­niem miał mnóstwo głębi i nie­po­ko­ju eg­zy­sten­cjal­ne­go mimo młode­go wie­ku au­tor­ki. W wier­szu po­ja­wiły się słowa: „prze­past­ny” i „nad­zwy­czaj­ny”. Re­fren mówił o oso­bie, która rzad­ko wy­cho­dziła z domu.

Oso­ba ta z domu wy­cho­dzić się bała

Dni spędzała w ci­szy ni­czym mysz­ka mała.

– To będzie kom­pro­mi­ta­cja – po­wie­dział Ani­bal.

– Wiem. To był głupi po­mysł.

– Nie, je­steśmy odważni – po­wie­dział Ani­bal, wręczając mi miętową gumę do żucia Men­tos.

Ani­bal Go­mez za­wsze ma przy so­bie miętową gumę do żucia i słowo wspar­cia. Świeży od­dech i umiejętność wspar­cia to do­bre ce­chy u przy­ja­cie­la.

Za­pi­sa­liśmy się. Byliśmy odważni. Wywołano na­sze imio­na i na­zwi­ska, kie­dy Kel­ly Spring­field skończyła występ z kręce­niem pałeczką, pod­czas którego wy­sta­wiała na próbę swój układ kost­ny.

Dy­rek­tor szkoły, pan Bla­ke­ly, oznaj­mił:

– A te­raz wystąpią Ani­bal Go­mez i Mys-ty Mur­phy. Och, prze­pra­szam, Mys-TI Mur­phy.

Po­czułam coś w ro­dza­ju zim­nej nie­na­wiści do swo­je­go imie­nia, ale nie miałam cza­su się na tym sku­piać. We­szliśmy na scenę, załapując się na reszt­ki oklasków po występie Kel­ly. I całe szczęście, bo to był je­dy­ny aplauz, jaki otrzy­ma­liśmy. Czte­ry­sta par oczu przyglądało się na­sze­mu występowi z ka­fe­te­rii. Byłam zde­ner­wo­wa­na. Ktoś – myślę, że była to moja mat­ka – po­wie­dział, że kie­dy występu­jesz pu­blicz­nie, po­wi­nie­neś so­bie wy­obra­zić, że pu­blicz­ność jest naga, wte­dy będziesz się mniej de­ner­wo­wać. Moja rada: nig­dy tego nie róbcie. Człowiek się wte­dy czer­wie­ni i za­po­mi­na, co ma do po­wie­dze­nia.

Ani­bal za­mie­nił się w ra­pe­ra i wy­stu­ki­wał rytm, pod­czas gdy ja czy­tałam swój wiersz.

Prze­past­ny. Nad­zwy­czaj­ny. Mysz.

Bum, tara, bum, bum!

Ani­bal wy­padł świet­nie. Zna się na rze­czy.

Wkrótce do­wie­dzie­liśmy się, jak brzmią po­wol­ne, pełne sar­ka­zmu okla­ski.

Prze­past­ny.

A po­tem okrzy­ki. „Hej, Ani­bal, je­steś WIEL­KI!”.

Nie szko­dzi. Strząsnęliśmy z sie­bie to wszyst­ko, tak jak strząsa się okrusz­ki ze stołu. Już ich nie ma. Wzięliśmy udział w kon­kur­sie i później śmia­liśmy się z tego w au­to­bu­sie. Inni też śmia­li się w au­to­bu­sie, nie muszę wam chy­ba tłuma­czyć dla­cze­go.

Przez dwa ko­lej­ne dni za­sta­na­wiałam się, czy wezmę udział w eks­pe­ry­men­cie to­wa­rzy­skim Ani­ba­la. To by była duża zmia­na. Ko­lo­sal­na zmia­na. Jak wia­do­mo, nie je­stem prze­wod­niczącą Klu­bu Wiel­bi­cie­li Zmian.

W końcu do nie­go za­dzwo­niłam.

– Do­brze, wezmę udział w two­im hip­ster­skim eks­pe­ry­men­cie. Nie wszyst­kie two­je po­mysły były bez­na­dziej­ne w stu pro­cen­tach.

– Wy­gra­liśmy wstążkę w kon­kur­sie na­uko­wym, praw­da? – po­wie­dział Ani­bal.

– Tak.

W zeszłym roku zdo­by­liśmy na­grodę za nasz kiep­ski eks­pe­ry­ment po­le­gający na wy­ka­za­niu różnic w za­pa­chach dez­odo­rantów.

– To będzie tyl­ko w szko­le, wiesz? – oznaj­mił Ani­bal. – Poza tym spodo­ba ci się mój show. Będziesz mnie wi­dzieć na szkol­nych ko­ry­ta­rzach i pad­niesz z za­chwy­tu na wi­dok mo­ich możliwości.

– Po­sta­ram się za­pa­no­wać nad swo­im za­chwy­tem.

– Po­zwa­lam ci robić zdjęcia mo­je­go no­we­go, ulep­szo­ne­go wcie­le­nia siódmo­kla­si­sty i wysłać je na moją komórkę.

– Może i tak – po­wie­działam. – A te­raz muszę iść i bawić się w Do­mek na pre­rii.

– Zno­wu kan­ta­lu­py?

– Tego nig­dy nie za­brak­nie.

Rozłączyłam się i prze­myślałam swoją sy­tu­ację. Za ty­dzień będę w siódmej kla­sie i w szko­le będę mu­siała uda­wać, że nie znam Ani­ba­la Go­me­za, dzięki cze­mu on wypróbuje swoją teo­rię i sta­nie się po­pu­lar­ny. Ta­kie rze­czy robi się tyl­ko dla przy­ja­ciół.

Właści­wie ist­nieją o wie­le większe wy­zwa­nia na tym ogrom­nym świe­cie.Roz­dział szósty

Dziew­czy­na myje zie­loną fa­solkę, wy­bie­ra kan­ta­lu­py i za­sta­na­wia się, czym jest praw­dzi­wa przy­jaźń.

So­bot­nie popołudnie wypełnio­ne jest błękit­nym nie­bem. Gorące po­wie­trze stoi w bez­ru­chu, a słońce pali tak, że człowiek może się roz­to­pić, jeśli nie będzie uważać. Nie wiem, jak na­sze wa­rzy­wa to wy­trzy­mują, szczególnie te, które rosną wzdłuż ogro­dze­nia i prażą się przez cały dzień na słońcu. Chy­ba czują się tak, jak­by wy­da­no na nie wy­rok. Oczy­wiście wiem, że wa­rzy­wa nie mają uczuć, ale mimo wszyst­ko… Po­zwa­la­my im płonąć żyw­cem przez cały dzień, a po­tem mor­du­je­my je na obiad.

Wypłukałam bar­dzo dokład­nie fa­solkę i wy­brałam trzy doj­rzałe kan­ta­lu­py z na­szej far­my zwa­nej ogródkiem, ale nadal czuję pustkę. Zwy­kle po­tra­fię spra­wić, żeby to uczu­cie znikło, wy­star­czy, że zajmę się co­dzien­ny­mi obo­wiązka­mi. Ale dziś tak nie jest. Czuję się lek­ko za­wie­dzio­na. Jak chmu­ra z nie­ba, którą Bóg prze­niósł na zie­mię, mówiąc: „Zo­stań tu chwilę sama, a ja tym­cza­sem będę po­dzi­wiać inne chmu­ry”.

Za­baw­ne jest to, że na­wet nie zaczęliśmy tego głupie­go eks­pe­ry­men­tu, a ja już tęsknię za Ani­ba­lem Go­me­zem. Bo tak na­prawdę po­mysł, że ja, My­sti Mur­phy, miałabym stać na dro­dze San­dy Sho­wal­ter, jakoś mi nie pa­su­je. Każdy, kto po­sia­da parę oczu, wie, że nie sta­no­wię żad­ne­go za­grożenia, wyrażając się w sposób ro­man­tycz­ny. No i jesz­cze ten po­mysł, że San­dy i Ani­bal są ra­zem. Ma­rze­nie Ani­bala, by zwrócić na sie­bie uwagę San­dy Sho­wal­ter, nie jest nie­możliwe do spełnie­nia. To zna­czy, gdy­bym po­far­bo­wała włosy na czer­wo­no, to pew­nie ściągnęłabym na sie­bie czyjąś uwagę. Nie, eks­pe­ry­ment Ani­bala jest ta­kim wy­zwa­niem, po­nie­waż on myśli, że San­dy zgo­dzi się z nim pójść na je­sien­ny bal. Za każdym ra­zem, kie­dy o tym myślę, za­czy­nam się śmiać. Ist­nie­je pew­na ka­te­go­ria dziew­czyn, które nie za­dają się z ta­kimi chłopa­ka­mi jak Ani­bal. San­dy należy do tej ka­te­go­rii. Ale być może ta za­sa­da obo­wiązywała tyl­ko w szóstej kla­sie. Nie je­stem prze­cież au­torką podręczni­ka Oby­cza­je gim­na­zja­listów. Może w siódmej kla­sie wszyst­ko ule­gnie zmia­nie.

Wyciągam swój nowy czer­wo­ny, an­giel­ski la­ta­wiec i kładę się w ogro­dzie mamy obok po­mi­dorów. Wol­ny czas, który za­mie­rzałam prze­zna­czyć na roz­myśla­nia, kończy się nie­mal na­tych­miast, po­nie­waż tata ob­le­wa mnie wodą z ogro­do­we­go węża.

– Mam cię!

– Tato!

– Te­raz chłod­niej, co?

Taki właśnie jest mój tata. Stoi na pod­jeździe i myje sa­mochód. Właśnie przełożył zie­lo­ny wąż przez ogro­dze­nie i spry­skał mnie ob­fi­cie wodą. Czu­bek węża zo­stał ob­kle­jo­ny taśmą izo­la­cyjną, żeby ukryć pęknięcie.

– Je­dziesz ze mną później do skle­pu? – krzy­czy tata.

– Tak.

– Może lody?

– Zde­cy­do­wa­nie lody.

Dziew­czy­na cie­szy się z pro­mien­nej miłości, która płynie do niej z komórki ro­dzi­ciel­skiej.

– Skończyłaś dwa­naście lat, więc możesz pro­wa­dzić, ra­cja?

– Tato!

Tata pod­rzu­ca je­den z ręczników służących do my­cia sa­mo­cho­du. Ręcznik fru­nie do góry i za­wi­sa na wy­so­kiej gałęzi drze­wa.

– Coś ta­kie­go! – mówi tata do drze­wa. – Za­raz wra­cam.

Gi­gan­tycz­ne drze­wo.

Jest bar­dzo sta­re, wiel­kie i ma ko­lor ochry. Czy byłoby faj­nie wspiąć się na nie? Ra­czej tak, ale to zależy od tego, kto z ro­dziców byłby w ogro­dzie.

Gdy­by tata na­pi­sał książkę, nosiłaby tytuł Właź na drze­wo i po­dzi­wiaj wi­dok!

Gdy­by mama na­pi­sała książkę, tytuł brzmiałby: Zejdź stamtąd, za­nim coś so­bie zro­bisz!

Gi­gan­tycz­ne drze­wo tkwi moc­no w zie­mi między na­szym do­mem a do­mem państwa Jen­ningsów, na tym skraw­ku tra­wy, który od­dzie­la nasz pod­jazd od pod­jazdu sąsiadów. Drze­wo zo­stało praw­do­po­dob­nie za­sa­dzo­ne przez pierw­szych osad­ników w Tek­sa­sie.

Cze­kam, aż tata wdra­pie się na drze­wo, a sama włażę na ogro­dze­nie, za którym jest uli­ca. Mam na­dzieję, że zo­baczę Ta­jem­niczą Wędrow­niczkę i do­wiem się cze­goś więcej o jej podróżach. Lau­ra wy­bie­ga na dwór i sa­do­wi się obok mnie.

Pa­trzy­my przez nie większą od cia­stecz­ka dziurę w drew­nia­nym ogro­dze­niu. Oczy­wiście Ta­jem­ni­cza Wędrow­nicz­ka mija nasz dom, sta­wiając nie­dbałe kro­ki. Ma na so­bie wąskie spodnie i luźną, szma­rag­dową bluzkę. We włosy wpięła żółty kwiat.

– Tak bym chciała pójść za tą ko­bietą i zo­ba­czyć, dokąd idzie – mówię.

– A jeśli ona jest nik­czem­na? Jeśli po­ry­wa lu­dzi i mama będzie mu­siała przy­go­to­wać ko­szul­ki z na­pi­sem: WI­DZIE­LIŚCIE MNIE?

– O rany, Lau­ra, nie eks­cy­tuj się tak. Ta ko­bie­ta na­wet nie ma sa­mo­cho­du, więc jak miałaby po­ry­wać lu­dzi. Też coś!

Te­mat, którego uni­ka­my, w żad­nym stop­niu nie po­bu­dza wy­obraźni Lau­ry. Spra­wia, że moja sied­mio­let­nia sio­stra jest kopią własnej mat­ki.

– Chciałabym wie­dzieć, co ona właści­wie robi – mówi Lau­ra. – Na pew­no nic do­bre­go.

– Ona ma w kie­sze­ni kwa­dra­to­wy przed­miot, który może być pi­lo­tem między­ga­lak­tycz­nym albo port­fe­lem – mówię.

– Ma pew­nie do czy­nie­nia z ko­smo­sem albo za­ku­pa­mi.

– Jed­nak nie je­steś taka głupia, na jaką wyglądasz.

– My­sti!

– Ona nosi byle co i nie dba o ucze­sa­nie, więc pew­nie nie jest mo­delką.

Przed­sta­wiam Lau­rze następującą możliwość: ko­bie­ta weźmie udział w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym i prze­mo­de­lują ją jak nig­dy w życiu. Jej skołtu­nio­ne włosy zo­staną wy­szczot­ko­wa­ne, aż zro­bią się pro­ste i złote. Fry­zjer-sty­li­sta zro­bi blond pa­sem­ka, które będą lśnić wokół jej twa­rzy. Usta po­ma­lują jej różowym błysz­czy­kiem, a rzęsy musną tu­szem. Będzie ubra­na w ciem­ne dżinsy, san­dały i prze­wiewną bluzkę, utkaną przez je­dwab­ni­ki z Egip­tu. Jej nowe kol­czy­ki będą ozdo­bio­ne dia­men­ta­mi i ru­bi­na­mi od królo­wej Elżbie­ty, po­nie­waż królowa obu­dziła się pew­ne­go dnia i po­wie­działa: „Klej­no­ty dla wszyst­kich spa­ce­ro­wiczów świa­ta!”. Ta­jem­ni­cza Wędrow­nicz­ka pokaże in­nym swój nowy ima­ge, wej­dzie na scenę i uśmiech­nie się tak, jak uśmie­cha się Miss Ame­ry­ki. Tak, będzie nie­sa­mo­wi­cie piękna i ope­ra­to­rzy fil­mo­wi ze­mdleją. Dy­rek­tor te­le­wi­zji krzyk­nie: „Ope­ra­to­rzy, pod­nieście się i spy­taj­cie tę ko­bietę, dla­cze­go nig­dy wcześniej nie chciała się pod­dać ta­kiej obróbce!”. A ona od­po­wie, że do tej pory wędro­wała po świe­cie, zbie­rając ka­mie­nie i kwia­ty, i kawałecz­ki odnóży ko­ników po­lnych, po­nie­waż po do­da­niu tych rze­czy do zupy otrzy­mu­je­my na­tu­ral­ne i smacz­ne le­kar­stwo na raka, więc kto miałby czas na ma­lo­wa­nie rzęs.

– Po­win­naś to na­pi­sać, My­sti – mówi Lau­ra. – To jed­na z two­ich lep­szych hi­sto­rii.

Lau­ra lubi moje hi­sto­rie. To chy­ba jej je­dy­na za­le­ta. Ale bar­dziej niż na po­chwa­le mo­jej twórczości zależy mi na tym, żeby raz na za­wsze roz­wiązać za­gadkę Ta­jem­ni­czej Wędrow­nicz­ki. Praw­do­po­dob­nie ist­nie­je dwieście sześćdzie­siąt sie­dem możliwości. A wie­cie, kie­dy będę mogła pójść za nią i do­wie­dzieć się, dokąd idzie? Ósme­go dnia ty­go­dnia.

– Mer­ci be­au­co­up, wiel­kie dzięki – mówię do Lau­ry.

Dziew­czy­na ob­da­rzo­na ta­len­tem kra­somówczym do­sta­je w na­grodę wiel­kie­go jed­no­rożca, no­we­go iPa­da i nie­sa­mo­wi­te ubra­nia do szkoły, które spra­wią, że prze­staną ją nękać bez­sen­sow­ne eks­pe­ry­men­ty to­wa­rzy­skie.

– Dziew­czyn­ki, o mój Boże, zejdźcie stamtąd, za­nim coś so­bie zro­bi­cie! – woła mama, a my ro­bi­my to, o co pro­si.

Cze­kając na tatę, który ma mnie za­brać na lody, czeszę się i robię so­bie ku­cyk. Po­tem zmie­niam układ pla­katów na swo­jej kor­ko­wej ta­bli­cy i sta­wiam ob­raz mamy na szaf­ce noc­nej. Kart­kuję nową książkę z hi­sto­ria­mi i wsta­wiam ją z po­wro­tem na półkę, gdzie stoją wszyst­kie moje ulu­bio­ne opo­wieści. Ich ak­cja roz­gry­wa się we Fran­cji. (Wy­na­la­zek Hu­go­na Ca­bre­ta, Ma­de­li­ne, Czer­wo­ny ba­lo­nik, Pani Pom­pe­la i jej nie­sa­mo­wi­te przekąski).

Te­raz czuję piękny za­pach świeżego chle­ba ba­na­no­we­go, który mama pie­cze w kuch­ni.

Lar­ry sia­da na swo­im miej­scu tuż obok mo­je­go łóżka.

Siedzę obok okna i cze­kam.

Jest miło. Jest ci­cho.

Ale wie­cie, co mówią o ci­szy. Po niej za­wsze przy­cho­dzi bu­rza.

I na­gle słyszę: trzask, prask, bum!

Sta­ra, zmęczo­na gałąź drze­wa nie wy­trzy­mała pod ciężarem taty, kie­dy usiadł na niej, żeby zdjąć ręcznik do my­cia sa­mo­cho­du. Tata runął głową w dół, pro­sto na mo­kry chod­nik. Kie­dy do nie­go przy­biegłyśmy, wyglądał bar­dzo spo­koj­nie, jak­by właśnie po­sta­no­wił położyć się obok sa­mo­cho­du i uciąć so­bie drzemkę. Ta sce­na wca­le nie wygląda tak groźnie, jak po­win­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: