Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwet gliny. W imię sprawiedliwości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
16,99

Odwet gliny. W imię sprawiedliwości - ebook

Ściganie bandytów, pozyskiwanie informatorów, balansowanie na granicy prawa, a wszystko przy akompaniamencie języka towarzyszy zza wschodniej granicy.

Tytułowy glina nigdy nie oczekiwał poklepywania po plecach ze strony przełożonych i często wbrew zwierzchnikom oraz procedurom uparcie dążył do celu. Momentem przełomowym w jego karierze była tajemnicza śmierć jednego z policjantów. Prywatne śledztwo bohatera książki pozwoliło odkryć wstrząsającą prawdę...

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-71-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog JA, GLINA

Czasem przychodzi taki dzień, że zastanawiasz się, ile warta jest robota, którą wykonujesz. Gdy w grę wchodzi ludzkie życie, cena wysiłku nie ma znaczenia, a rubryka pod tytułem „Praca” w ankiecie personalnej staje się całym sensem twojego życia. Zawsze przypominałem sobie o tym w momencie, gdy patrzyłem w martwe oczy trupa albo dostrzegałem przerażenie w spojrzeniu zwykłego człowieka, który prosił mnie o pomoc. Zresztą nie sposób było zapomnieć.

Szybko uświadomiłem sobie, że chcę być gliną. Był 1977 rok… Tak, pewnie większość z Was skrzywi się z niesmakiem, kręcąc nosem na kolejną historię paskudnego milicjanta, który służył komuszej Polsce. Pierdolenie. Sam miałem na pieńku z esbekami, którzy oczekiwali ode mnie politycznych spowiedzi. Na żadną nie miałem najmniejszej ochoty. „Na pohybel wszystkim”… Chciałem tylko wykonywać pożyteczną robotę, pracę, która służy obywatelom, poczuciu ich bezpieczeństwa. Zawsze uważałem się za państwowca. Dziś możecie nazwać to patriotyzmem, dla mnie nie liczą się definicje, zwłaszcza gdy można sobie ubarwić biografię.

Do pracy w psiarni zachęcił mnie kolega. Nie miałem jasnej wizji tego, co chcę robić. Po prostu pragnąłem niczym Franz Maurer z Psów Pasikowskiego „porządek tu robić”. I robiłem – najpierw jako zwykły krawężnik – dzielnicowy. A że wykazywałem zainteresowanie robotą, nawet gdy chodziło o gównianą sprawę kradzieży pętka kiełbasy, przełożeni zdecydowali, żebym robił w służbie kryminalnej. To mi w pełni odpowiadało. Wcześniej myślałem o karierze w wojsku, tyle że to zupełnie nie pasowało do mojego charakteru. Nie uśmiechało mi się robić wszystkiego jak automat pod komendą jakiegoś trepa. Chciałem polegać na własnym nosie, a być rozliczany wyłącznie z efektów swoich działań. Robiłem wszystko, by te były jak najlepsze. Nie chodziło mi jednak o to, aby przypodobać się zwierzchnikom z dupami przyspawanymi do krzeseł na komendzie, zleżało mi po prostu na dojściu do sedna danej sprawy. Choćby po to, aby zobaczyć ulgę na twarzy poszkodowanego obywatela. Tylko tyle i aż tyle.

Praca była dla mnie wszystkim. Poświęcałem się jej całym sobą, często pozostawiając na ołtarzu profesji życie prywatne. Byłem nienormalny? Nazywajcie to, jak chcecie, ale dobrze rozumiem znaczenie słowa „służba” i wiem, że to nie tylko zakładanie na dupę mundurowej bielizny. To całkowite oddanie się walce na rzecz bezpieczeństwa innych ludzi. Brzmi górnolotnie? Dla mnie stanowiło to prozę życia, którego scenariusz starałem się pisać jak najlepiej. Największe piętno na jego kartach pozostawiła nieukarana zbrodnia – zabójstwo mojego mundurowego kolegi Henryka Semeniuka. Zatuszowana sprawa, która do dziś zaprząta moją głowę i nie pozwala spokojnie zasnąć. To właśnie jej poświęciłem najwięcej myśli i wysiłków, choć szybko z niewyjaśnionych przyczyn zostałem odsunięty od śledztwa. Nadal jednak, mimo tych przeciwności, nie odpuszczam, a rozwiązanie tajemniczej sprawy zabójstwa policjanta wciąż traktuję jako sprawdzian swojej tożsamości. Być gliną to walczyć o sprawiedliwość zawsze, często wbrew zwierzchnikom, procedurom, a czasami z ominięciem martwych przepisów. Tak właśnie robiłem, często działając na własną rękę, w osamotnieniu. Książka, którą trzymacie w rękach, jest kolejnym etapem tej walki.

Czynny policjant zostaje zamordowany, a jego koledzy tuszują sprawę w imię świętego spokoju i ratowania świeżo wywalczonych stołków. Kilka miesięcy wcześniej w komisariacie z ręki podpitego funkcjonariusza ginie niewinny chłopak, a sprawa zostaje zręcznie skręcona… W takiej rzeczywistości przyszło mi funkcjonować. To właśnie te i podobne historie zmotywowały mnie do zdarcia zmowy milczenia, ponieważ cieniem kładą się one na Firmie, której oddałem kawał mojego życia i zdrowia.

To nie jest historia dla grzecznych chłopców, którzy naoglądali się filmów o Kojaku czy naczytali wywiadów z policyjnymi celebrytami w ostatnich latach namnożonymi aż do przesytu. To autentyczna opowieść o zetknięciu ze zwykłym brudem świata pokrywającym kawałek ziemi, który przyszło mi posprzątać. Opowieść o latach dziewięćdziesiątych, które dla Was są czasem śmiesznych fryzur, obciachowych ubrań i straganowej ofensywy, a dla mnie – wielkiego przemytu, masowych kradzieży, morderstw popełnianych w biały dzień, którym towarzyszył zapach wódy i trupów przy akompaniamencie mowy towarzyszy zza wschodniej granicy.

Tę książkę dedykuję wszystkim gliniarzom, którzy profesjonalnie podchodzili do swojej roboty, szczególnie moim bliskim współpracownikom i podwładnym. Tym wszystkim współczesnym Serpicom, którzy choć często mają ręce pętane przez ludzi na wysokich stołkach, zachowali wiarę w wartości fundamentalne – honor i sprawiedliwość. Odwet gliny dedykuję też swojej najbliższej rodzinie: żonie, córkom i synowi, którzy kiedyś nie rozumieli mojej nieobecności w domu, kiedy poświęcałem się pracy dla bezpieczeństwa obywateli. Myślę, że po lekturze moja motywacja będzie dla nich jasna.

Tym bardziej że nie wszystkie rachunki zostały spłacone. Trzeba to zrobić teraz. W imię sprawiedliwości…Rozdział 1 CATTANI

Wybrałem ciężki kawałek chleba, ale byłem w tym dobry i skoncentrowany wyłącznie na moim poletku. Nie liczyło się nic więcej. Ludzie, którzy mnie znali, doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Być może dlatego przyznali mi pochlebną ksywę Cattani, w nawiązaniu do nazwiska bohatera włoskiego filmu z 1984 roku – Ośmiornica. Corrado Cattani nie dawał za wygraną. Aby osiągnąć wyznaczony cel, potrafił narobić sobie wrogów i mieć ich głęboko w dupie. Dziś mogę czuć tylko satysfakcję, że ktoś dopatrzył się u mnie podobnych cech.

Wystarczy tej megalomanii. Po zmianie ustrojowej przez cały okres lat dziewięćdziesiątych pracowałem w komendzie rejonowej, a od 1999 roku w Komendzie Miejskiej Policji w Białej Podlaskiej. Struktura policji się zmieniała, ale charakter naszej pracy stale był ten sam. Wraz z kolegami funkcjonowaliśmy pod nazwą wydziału kryminalnego, samodzielnej sekcji operacyjno-rozpoznawczej i samodzielnej sekcji kryminalnej. Byłem kierownikiem tego zespołu ludzi składającego się z dwunastu policjantów operacyjnych i sekretarki, a w ostatnim okresie mojej „kariery” (chyba najdziwniejsze słowo, jakie może przyjść do głowy w obliczu naszej roboty) jednocześnie pracowałem na etacie zastępcy naczelnika wydziału (ze względu na włączenie do wydziału sekcji do spraw przestępczości gospodarczej).

Do naszych głównych zadań należała szeroko rozumiana praca operacyjna, a następnie umiejętne i skuteczne wykorzystanie jej w gromadzonym procesowo materiale dowodowym, aby zwalczać przestępczość kryminalną. Ponadto sprawowaliśmy roboczy nadzór nad komisariatami policji na obszarze podległym służbowo naszej komendzie.

Sami musieliśmy węszyć, zdobywać dowody, zadawać się z najgorszym elementem i nadstawiać własne głowy. To było totalne zaprzeczenie usystematyzowanej papierkowej roboty o stałych godzinach pracy. Nie mogłeś powiedzieć do żony: „Kochanie, wrócę o szesnastej”, bo czasem nie wiedziałeś, czy w ogóle wrócisz. I to nie dlatego, że czekała na ciebie jakaś atrakcyjna dziunia, ale ponieważ musiałeś wyciągać szczegóły z jakiegoś zakapiora, z którym w normalnych okolicznościach nie chciałbyś zamienić słowa.

Wymagania wobec naszej grupy były spore, tym bardziej że sami narzucaliśmy sobie ostry rygor. Przeciętny Nowak czy Kowalski, słysząc słowo „policjant”, ma przed oczami spacerującego po ulicy gościa z pałką i krótkofalówką albo faceta stojącego przy drodze z lizakiem. Nasze cele, zobowiązania i ambicje były inne. Nie mogliśmy w dowolnym czasie przerwać swojej roboty, odłożyć na później i iść do domu. Tylko dzięki ponadstandardowemu zaangażowaniu mogliśmy pokrzyżować plany bandziorom i złodziejom w różnych nieoczekiwanych dla nich miejscach. Dotyczyło to zwłaszcza pogranicznych gangów, które w „nowej demokratycznej III RP” miały pełne pole do popisu. Nikt nie płacił nam za nadgodziny, nikt nie robił z nas gwiazd policji. Nie byliśmy dla społeczeństwa bohaterami. Czyściliśmy szambo – ściek pełen przemytników, handlarzy narkotyków, złodziei, pospolitych bandziorów, dla których zabicie człowieka było jak splunięcie. Nic dziwnego, że ludzie się wykruszali. Pozostawali najwięksi zapaleńcy. Byłem wśród nich. Stałem na ich czele.

Zasoby mieliśmy skromne. Dysponowaliśmy zaledwie dwoma samochodami: volkswagenem vento i daewoo espero, a w końcówce lat dziewięćdziesiątych jeszcze volkswagenem golfem. Do 1999 roku pracowaliśmy w prymitywnych warunkach w Komendzie Rejonowej Policji w Białej Podlaskiej przy ulicy Krótkiej 3. Zajmowaliśmy w sumie pięć małych pokoików służbowych, wyposażonych w biurka z czasów stalinowskich i metalowe szafy, po jednej na dwóch policjantów. W tamtym czasie o komputerach mogliśmy jedynie marzyć. Zamiast nich mieliśmy maszyny do pisania marki Łucznik i telefon na biurku bez wyjścia na zewnątrz. Do połowy lat dziewięćdziesiątych na wyposażeniu mieliśmy też przestarzałe pistolety TT, o których można powiedzieć, że nie nadawały się praktycznie do użytku. Ot, takie atrapy, żeby policyjny urzędas jeden z drugim mógł odhaczyć odpowiednią rubryczkę w ankiecie. Te gówniane pistoletopodobne wyroby zacinały się przy oddawaniu strzałów, co widoczne było na przykład na strzelnicach podczas szkoleń połączonych z egzaminami, które odbywały się dwa razy w roku. Trzeba było czasu, żeby jakiś gość, który policjantem był tylko z nazwy, zdecydował o przyznaniu nam P-64 i glocka. Ja i dwóch kolegów dostaliśmy wreszcie siedemnastostrzałowe glocki, pozostali policjanci – ośmiostrzałowe P-64. Taki otrzymaliśmy służbowy przydział. To były już dobre giwery o wysokich parametrach i niezłej skuteczności. Mieliśmy w dyspozycji cztery kamizelki kuloodporne, które w zasadzie na stałe woziliśmy w samochodach, by nie zapomnieć przy wyjazdach do jakichś nagłych akcji w terenie. Ponadto na stanie znajdowały się dwie lornetki z noktowizorami, latarki elektryczne i dyktafony. Pierwszy komputer stacjonarny ściągnąłem z odzysku z komendy wojewódzkiej dopiero w 1997 roku i to znacznie usprawniło nam pracę. Miał do niego dostęp tylko jeden policjant, ale nie musieliśmy już z najdrobniejszymi ustaleniami telefonować do wydziału informatyki komendy wojewódzkiej.

Powiem szczerze: zazdrościliśmy warunków pracy kolegom z ówczesnej Komendy Wojewódzkiej Policji w Białej Podlaskiej, gdzie aktualnie mieści się komenda miejska. Marzyliśmy o takiej swobodzie w wielkim budynku. U nas panowało dziadostwo…

Od połowy lat dziewięćdziesiątych miałem do dyspozycji telefon komórkowy, ale nie był to aparat przydzielony mi. Dziś każdy dzieciak ma to urządzonko, ale mówimy o połowie lat dziewięćdziesiątych… Mimo że osiągałem ze swoimi ludźmi bardzo dobre, najlepsze wyniki w województwie w zwalczaniu najgroźniejszej przestępczości, a nasza działalność została dostrzeżona w kraju, mimo że obsługiwany przez nas teren był jednym z najbardziej zagrożonych brutalną przestępczością w całej Polsce, szefostwo komendy wojewódzkiej nie widziało potrzeby przydzielenia mi takiego telefonu. Rozdysponowywali te urządzonka po koleżeńsku, dla wygodnictwa i komunikowania się niekoniecznie w celach służbowych. Najbardziej absurdalne było to, że decydujące słowo, komu dać telefon, miał naczelnik łączności z komendy wojewódzkiej policji, którego wiedza o robocie gliniarza frontowego była zerowa. A tak szczerze, to jakim niby policjantem miał być naczelnik od telefonów? Ale był… i brał o wiele większe pieniądze od nas. W jego przypadku pełnienie służby to było wystawianie klaty do orderów podczas wszelkich oficjałek. Telefony mieli policjanci, których praca nie wskazywała na taką potrzebę, na przykład naczelnicy, kierownicy pionów prewencji czy logistycznych.

To, że przy akcji w terenie przez brak komunikacji ktoś mógł odstrzelić łeb mnie lub któremuś z moich ludzi, nie robiło na zupakach z góry wrażenia. Na szczęście wszędzie trafiają się ludzie… Ówczesny zastępca komendanta rejonowego Leon Litwiniuk zlitował się i oddał mi swój telefon, uzasadniając to krótko: „Rysiek, nie wiem, po kiego mi to dali. Ja i tak siedzę na dupie pod stacjonarnym. Korzystaj z mojej komórki, przyda ci się w terenie”. Gdyby nie zwykły gest, pewnie musiałbym przez rok odbywać pielgrzymki do naczelników z rytualnie wypisanym podaniem.

Na korzystanie z telefonu i samochodów mieliśmy limity, ale nie zważałem na nie. Uważałem, że trzeba robić to, co jest potrzebne w danej chwili i jak najszybciej pomóc poszkodowanej osobie. W odróżnieniu od innych nie czekałem na pozwolenia decydentów, na ich parafki, sam podejmowałem decyzje. Taki był czas, przestępcy często byli obcokrajowcami i mieli umiejętność szybkiego przemieszczania się. Aby być skutecznym, trzeba było działać niekonwencjonalnie, podejmować decyzje ad hoc. Czasami spotykały mnie z tego powodu kłopoty, musiałem pisać jakieś wyjaśnienia… Generalnie miałem to gdzieś i jakoś korona z głowy mi nie spadała. Być może tylko dlatego, że przemawiały za mną wyniki. Informowałem o podejmowanych i przeprowadzanych działaniach najczęściej już po faktach. Komendanci i ich zastępcy, z którymi pracowałem, tacy jak Antoni Wasiuk, Władysław Szczeklik, Zbigniew Lisiecki, Leon Litwiniuk czy Leonard Matias, rozumieli to i nie robili problemów. Jakoś przymykali oko na te moje nadużycia, choć czasami przez to sami dostawali po uszach. Byli jednak blisko, widzieli i wiedzieli, że warto było przyjmować taką, a nie inną taktykę działań.

Raz, w 1999 roku, zdarzyło się jednak, że musiałem zapłacić ze swojej kieszeni za rzekomo nielegalny przejazd służbowym samochodem około sześciu kilometrów z Białej Podlaskiej do Cicibra Dużego. Mój kolega Soćko uczestniczył w kolizji drogowej i ktoś doniósł na niego do Lublina, że niby jako sprawca nie został przebadany na zawartość alkoholu. Soćko zadzwonił do mnie i poprosił o pomoc przy ściągnięciu samochodu. Byłem w terenie i oczywiście podjechałem, co zostało odnotowane w postępowaniu dyscyplinarnym przeciwko Soćce. Nie podejmowałem żadnych decyzji w sprawie kolizji, bo na miejsce przyjechał komendant. Mądralińscy z Lublina nie sprawdzali jednak okoliczności, których miał dotyczyć donos (w końcu to dla nich zbyt pracochłonne), natomiast w mojej koleżeńskiej przysłudze dopatrzyli się prywatnego wyjazdu w godzinach pracy. Nie miałem sił polemizować z tymi absurdami, to była czysta złośliwość. Nie zamierzałem niczego płacić, chciałem nawet iść z tym do sądu, ale komendant Szczeklik prosił, abym dał sobie spokój, bo z urzędasami i tak nie wygram. Złożyłem im jedynie szczere i wymowne życzenia korzystania z samochodów służbowych zgodnie z ich przeznaczeniem. To właśnie oni, między innymi również w tym quasi-postępowaniu, kilkakrotnie przewozili swoje dupy z Lublina do Białej Podlaskiej, narażając podatnika na bezsensowny koszt. Żadnemu z tych cwaniaków nie przyszło do głowy, ile wolnego czasu poświęcałem dla służby…

Policjanci, z którymi pracowałem, w większości byli solidnymi gliniarzami. Tworzyliśmy prawdziwy zespół. Moi ludzie systematycznie awansowali i niektórzy później z kierowniczych stanowisk odeszli na emerytury, a część nadal pracuje w policji, jak Marek Domański, obecnie zastępca komendanta miejskiego policji w Białej Podlaskiej, czy Jerzy Czebreszuk, komendant powiatowy policji w Radzyniu Podlaskim. Z kolei obecny naczelnik wydziału kryminalnego bialskiej policji, Dariusz Godlewski, przez trzy lata kontynuowania studiów w Wyższej Szkole Oficerskiej odbywał pod moją opieką praktyki i był przeze mnie oceniany.

W ostatnim czasie najczęściej wspominam natomiast Jurka Niedźwiedzia – informacja o jego śmierci wywołała prawdziwy wstrząs w całym kraju. W grudniu 2014 roku został on wraz ze swoją żoną bestialsko zamordowany przez własnego syna i jego dziewczynę Zuzannę M. Jerzy wspinał się po szczeblach kariery, co przekładało się na zapewnienie wysokiego standardu życia jego rodzinie. Pełnił funkcję zastępcy dyrektora zarządu spraw wewnętrznych Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie i tylko raz w tygodniu mógł przyjeżdżać ze stolicy do Rakowisk koło Białej Podlaskiej. Być może to właśnie sukces zawodowy Niedźwiedzia okazał się jego przekleństwem. Synowi Kamilowi na co dzień brakowało twardej ręki i wskazywania właściwych wzorców. Rodzice robili dla swojego jedynaka wszystko – chuchali i dmuchali na ukochane dziecko, z którego ręki zginęli w męczarniach. Gdy na pogrzebie patrzyłem się na zdjęcie Jerzego, cały czas powtarzałem w myślach: „Jurku, mogłeś zostać u nas. Mogłeś już przejść na emeryturę. Po co ci to, chłopie, było? Po co?”. Ciężko jest pogodzić się z faktem, że historia tego gliny skończyła się w tak ponury sposób. To, co nie udało się bandziorom, zrobił jego jedyny syn.

Mogłem liczyć na oddanych policjantów, którzy znaleźli się w mojej ekipie. Wyjątkowy urodzaj kadrowy jak na klitkowate warunki? A może jednak aktywne pogłębianie wiedzy oraz zdobywanie umiejętności konkretną praktyką zawodową? Odpowiedź znają tylko ci, którzy to przeszli. W budynku komendy przy ulicy Krótkiej zajmowaliśmy pomieszczenia służbowe na piętrze. Każdego dnia, jeżeli nie było nagłych zdarzeń zmuszających nas do pilnego wyjazdu w teren, o godzinie ósmej rano organizowałem odprawy służbowe. Była to skrócona analiza zaistniałych zdarzeń minionej doby, wymiana zdobytych informacji, omówienie planowanych działań przez poszczególnych policjantów, ocena wagi różnych zdarzeń i rozdysponowanie konkretnych czynności. Pracowaliśmy zespołowo, aby uniemożliwić przestępcom wymianę informacji o podjętych przez nas działaniach. Albo my ich, albo oni nas! Zasadą naczelną, której przestrzegałem niczym w sporcie, była szybkość. Przeciwnik nie mógł mieć czasu na przygotowanie się do obrony. Chodziło o to, by w pierwszej kolejności wejść w posiadanie przynajmniej części dowodów materialnych. Później następował czas na rozmowy, a wyciąganie informacji od bandziorów było ułatwione, mieliśmy bowiem w ręku argumenty ze zdobytej wiedzy operacyjnej.

Działaliśmy na przekór wszelkim nieżyciowym regułom, co często wkurwiało naszych przełożonych. Trzymałem się zasady, że policja ma działać tak, by obywatel czuł się bezpieczny, a przeprowadzane akcje były dynamiczne, rozpraszające bandytów. Każdy skurwysyn ma czuć respekt przed prawem, a nie przedstawiciele prawa przed nim. Taki sposób ułatwiał gromadzenie materiału dowodowego, a tym samym eliminowanie zorganizowanych grup. Gdy tak działaliśmy, oni się gubili, wywoływali między sobą konflikty, a nam ułatwiali dotarcie do ich zamkniętego środowiska. Na dłuższą metę to nie okrągłymi słowami, lecz skuteczną pracą zdobywasz zaufanie zwykłych obywateli, a nawet pospolitych bandziorów. Zawiązuje się wtedy współpraca na różnych poziomach. Z drugiej strony, takimi niekonwencjonalnymi, ponadstandardowymi działaniami bardzo łatwo narażasz się głupawym zawodowo pryncypałom.

Nie mogło tu być miejsca na przypadki i wolną amerykankę. Wszystko miało czemuś służyć. Każdy policjant w zakresie swoich obowiązków prowadził ukierunkowane rozpoznanie operacyjne, gromadził informacje dotyczące danego problemu, które były wykorzystywane w stosownym czasie. W celu usprawnienia płynności i skuteczności naszej pracy pozyskałem funkcjonariusza, który jako jedyny z zespołu swoją pracę wykonywał na miejscu, za biurkiem, nie był typowym operacyjniakiem, ale był niezwykle pożyteczny, a co najważniejsze – godny zaufania. Był bankiem informacji i analiz, danych na temat przemieszczania się różnych przestępców, skrupulatnie notował, aktualizował i sprawdzał ich kontakty oraz aktywność poza naszym zasięgiem terytorialnym. Jerzy Ignatowicz, bo tak nazywał się ów gliniarz, był w tej dziedzinie nieoceniony!

Aby nasze działania były w miarę skuteczne, musieliśmy poświęcać dużo czasu wolnego od służby, być dyspozycyjni. Ciągle nas kontrolowano. Przy czym zwierzchników nie interesowało, jak nasza praca wpływa na bezpieczeństwo czy bezpośrednią pomoc poszkodowanemu obywatelowi, dla nich liczyły się tylko papiery. I to bynajmniej nie zawartość merytoryczna… Najczęściej głowę suszono nam o to, czy pisane są obszerne plany przed konkretnymi działaniami, sprawozdania, analizy itepe, itede. Jednym słowem: pryzmy nieprzydatnej i nieciekawej, bezproduktywnej papierologii. Byli nawet tacy, jak pan inspektor Jan B., którego zapamiętałem szczególnie. Przy którejś kolejnej kontroli powiedział do mnie wprost: „Komendanta wojewódzkiego nie interesują wasze wyniki, tylko jak macie udokumentowaną swoją pracę”. Kapewu? Byłem dla niego problemem, bo miałem gdzieś jego bełkot, co oczywiście skwapliwie doniósł przełożonym.

Wielu policjantów ze słabszym charakterem nie wytrzymywało presji pracy. Nie dawali sobie rady z wysiłkiem, jakiego od nich – nie da się ukryć – wymagałem, i zwyczajnie odchodzili, szukali lżejszego i zarazem lepiej płatnego zajęcia. Najczęściej przechodzili do komend wojewódzkich. Była rotacja, bo to robota dla twardzieli, a nie mydłków liczących na chwilową sławę i blichtr.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: