Odyseja Talbota - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Odyseja Talbota - ebook
Związek Radziecki jest o krok od zniszczenia Stanów Zjednoczonych: rosyjski agent o pseudonimie Talbot, działając w szeregach CIA, doprowadza do światowego kryzysu. Ścigany od dawna, ale wcześniej lekceważony, może doprowadzić do utraty przewagi technologicznej przez Zachód. Jeśli Talbotowi się powiedzie, porządek świata zostanie zaburzony.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1605-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODZIĘKOWANIA
Przede wszystkim pragnę podziękować Judith Shafran za cierpliwość i nieocenione uwagi redaktorskie.
Dziękuję również Josephowi E. Persico, który zechciał podzielić się ze mną wiedzą o OSS – Biurze Służb Strategicznych; Danielowi Starerowi za staranną dokumentację oraz Herbertowi F. Gallagherowi i Michaelowi P. Staffordowi, który był moim przewodnikiem po świecie prawników.
Mam ogromny dług wobec Bernarda Geisa za jego niezachwianą wiarę we mnie i wobec Daniela Barbiero za jego przyjaźń. A wobec wielebnego D.P. Noonana – za rozgrzeszenie.
Na koniec pragnę serdecznie podziękować mojemu brytyjskiemu wydawcy Markowi Barty’emu-Kingowi.OSOBY I MIEJSCA WYSTĘPUJĄCE W KSIĄŻCE
Bohaterowie mojej powieści są postaciami całkowicie fikcyjnymi. Pojawiające się w niej znane osoby publiczne występują wyłącznie w swojej rzeczywistej roli.
Realni pracownicy Biura Służb Strategicznych, żyjący bądź nieżyjący, pojawiają się w tekście jedynie w celu uprawdopodobnienia akcji. Żaden z weteranów OSS nie użyczył swej postaci czy życiorysu bohaterom powieści. Opisany w niej Związek Weteranów BSS jest organizacją fikcyjną.
Weekendowa rezydencja delegacji sowieckiej w ONZ w Glen Cove na Long Island została opisana tak wiernie, jak to tylko było możliwe, choć występują tam również elementy fikcyjne. Podobnie jest w przypadku opisu samego Glen Cove i jej okolic.PROLOG
– Oto jak kończy się świat – powiedział sentencjonalnie Wiktor Androw. – Nie z hukiem, nie ze skomleniem… tylko z biip, biip, biip…
Uśmiechnął się, pokazując szerokim gestem na elektroniczne konsole, stojące wzdłuż ścian długiego, słabo oświetlonego pomieszczenia na poddaszu.
Stojący obok wysoki, niemłody już Amerykanin zauważył:
– On się nie kończy, Androw, tylko się zmienia. I może kiedyś ustanie rozlew krwi.
Androw ruszył do wyjścia, jego kroki dudniły echem w przestrzeni poddasza.
– Tak, oczywiście – powiedział. – Odwrócił się i przez chwilę przyglądał się swemu towarzyszowi w przyćmionym świetle lamp. Amerykanin był dość przystojny jak na swój wiek, z niebieskimi oczami i gęstą, siwą czupryną. Jego maniery były nieco zbyt arystokratyczne jak na gust Rosjanina. – Chodź, mam dla ciebie niespodziankę – dodał. – Zobaczysz swojego starego przyjaciela, którego nie widziałeś od lat.
– Kogo?
– Właściciela warzywniaka. Zastanawiałeś się kiedyś, jak mu się ułożyło w życiu? Teraz jest kapitalistą pełną gębą. – Gestem głowy pokazał na schody. – Trzymaj się mnie. Stopnie są słabo oświetlone, więc uważaj.
Rosjanin, silnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku, pewnym krokiem zszedł po wąskich schodach. Po chwili znaleźli się w niewielkim wyłożonym boazerią pokoju, który był słabo oświetlony kinkietem.
– Szkoda, że nie możesz uczestniczyć w naszych obchodach 1 Maja. Co roku zapraszamy przyjaźnie nastawionych do nas Amerykanów. Kto wie? Choć minęły lata, może któryś z nich by cię rozpoznał?
Amerykanin nie odpowiedział.
– W tym roku zaprosiliśmy weteranów z Brygady Abrahama Lincolna – ciągnął Androw. – Będą nas pewnie raczyć opowieściami sprzed pół wieku o bojach z faszystami w czasie wojny w Hiszpanii.
– Z przyjemnością spędzę czas w swoim pokoju.
– Dobrze. Przyślemy ci wino i coś do jedzenia. Dobrze tu karmią.
– Wiem.
Androw jowialnie poklepał swego towarzysza po ramieniu.
– Mam nadzieję, że za rok 1 Maja Moskwa będzie importowała znacznie więcej amerykańskiej żywności, na bardzo korzystnych warunkach handlowych.
Uśmiechnął się w słabym świetle i pchnął ścienny panel.
– Chodź. – Weszli do dużej kaplicy w elżbietańskim stylu. – Tędy, proszę.
Amerykanin przeszedł przez kaplicę pełniącą obecnie funkcję biura, po czym usiadł w fotelu i się rozejrzał.
– To twój gabinet?
– Tak.
Pokiwał głową z aprobatą. Trudno było się domyślić, że w rezydencji znajduje się tak duży i wytworny pokój. Sowiecki ambasador przy Organizacji Narodów Zjednoczonych dysponował znacznie skromniejszym lokalem. Wiktor Androw, główny rezydent KGB w Nowym Jorku, ewidentnie był szychą.
– Twój stary przyjaciel zaraz tu będzie – poinformował Androw. – Mieszka niedaleko. A my w tym czasie strzelimy sobie drinka.
Amerykanin przeniósł wzrok na koniec kaplicy. Tam gdzie wcześniej znajdował się ołtarz, wisiały portrety Marksa, Engelsa i Lenina – Czerwonej Świętej Trójcy. Znów odwrócił się do Androwa.
– Czy wiesz, kiedy nastąpi Cios?
Rosjanin nalał sherry do dwóch kryształowych kieliszków i podał jeden gościowi.
– Tak. Koniec nastąpi w tym samym dniu, w którym się zacznie. – Uniósł kieliszek w toaście. – Czyli w wasze narodowe święto 4 Lipca. Zdarowje!
– Zdarowje! – odpowiedział Amerykanin.1
Patrick O’Brien stał na tarasie widokowym znajdującym się na sześćdziesiątym piątym piętrze budynku RCA w Centrum Rockefellera. Spoglądał na południe. Drapacze chmur wznosiły się jak górski łańcuch nad doliną niższych budynków centrum, aby za moment znów wypiętrzyć się w urwiska Wall Street. O’Brien, nie odwracając się, powiedział do mężczyzny stojącego obok:
– Kiedy byłem mały, anarchiści i komuniści podkładali bomby na Wall Street. Zabili kilkunastu ludzi, głównie robotników, urzędników i gońców, czyli ludzi z ich własnej klasy społecznej. Nie sądzę, żeby udało im się wyeliminować któregokolwiek z bankierów w cylindrach czy choć na pięć minut wyłączyć z gry giełdę.
Jego towarzysz – Tony Abrams, którego nieżyjąca już matka i ojciec byli komunistami – uśmiechnął się gorzko.
– To był symboliczny akt protestu.
– Tak pewnie dzisiaj można to określić. – O’Brien popatrzył na Empire State Building, królujący w odległości ćwierć mili. – Bardzo tu cicho – dodał. – To pierwsze wrażenie, jakie odnosi ktoś przyzwyczajony do Nowego Jorku. Spokój. – Zerknął na Abramsa. – Lubię przychodzić tu wieczorami, po pracy. Byłeś tu wcześniej?
– Nie.
Abrams od ponad roku pracował dla kancelarii prawnej O’Briena – O’Brien, Kimberly i Rose – mieszczącej się na czterdziestym trzecim piętrze gmachu RCA. Rozejrzał się po prawie pustym tarasie w kształcie podkowy zamkniętej od wschodu przybudówką, w której mieściła się maszyneria wind. Taras wyłożony był czerwonymi płytami z terakoty i ozdobiony paroma karłowatymi sosnami rosnącymi w dużych donicach. Grupka turystów, głównie orientalnych, stała przy barierce z szarego żeliwa i fotografowała rozciągającą się w dole panoramę oświetlonego miasta.
– Muszę też wyznać, że nigdy nie byłem na szczycie Statuy Wolności ani Empire State Building – powiedział.
O’Brien się uśmiechnął.
– No tak, prawdziwy nowojorczyk.
Mężczyźni przez chwilę stali w milczeniu. Abrams zastanawiał się, dlaczego O’Brien zaprosił go na tę wachtę o zmierzchu. Jako pomocnik procesowy, wkuwający po nocach paragrafy do dyplomu z prawa, nie dostąpił dotąd zaszczytu zobaczenia gabinetu tego starszego człowieka, nie mówiąc już o tym, że wcześniej zamienił z nim zaledwie parę zdawkowych słów.
O’Brien był wyraźnie zafascynowany widokiem na Upper Bay, serce nowojorskiego portu. Pogrzebał w kieszeni i zapytał Abramsa:
– Masz ćwierćdolarówkę?
Abrams wręczył mu monetę.
O’Brien podszedł do elektronicznej lunety umieszczonej na statywie przy barierce i wrzucił do niej pieniążek. Aparat zaszumiał. O’Brien sprawdził numery umieszczone na tabliczce.
– Numer dziewięćdziesiąt siedem – powiedział na głos. – Wycelował lunetę tak, aby wskaźnik pokazywał wybrany sektor. – Mam. – Podziwiał widoki przez dobrą minutę, aż wreszcie oderwał oko od okularu. – Ta dama z pochodnią przy nabrzeżu ciągle na mnie działa.
Wyprostował się i spojrzał na Abramsa.
– Jesteś patriotą?
Abrams wyczuł, że pytanie jest bardziej osobiste, niż na to wygląda.
– Dotąd nie miałem okazji, żeby się o tym przekonać – odparł ostrożnie.
Mina O’Briena nie wyrażała ani aprobaty, ani niezadowolenia.
– Chcesz popatrzeć?
Luneta wydała zgrzytliwy dźwięk i ucichła.
– Obawiam się, że czas się skończył – powiedział Abrams.
Starszy mężczyzna zmarszczył czoło.
– Nie minęły jeszcze trzy minuty. Napisz o tym do „Timesa”, Abrams.
– Tak, proszę pana.
O’Brien wcisnął ręce w kieszenie.
– Zimno się robi.
– Może powinniśmy wrócić do środka?
O’Brien zignorował tę uwagę.
– Czy znasz rosyjski? – zapytał nagle.
Abrams zerknął na niego. Nie zadaje się takiego pytania, jeśli z góry nie zna się odpowiedzi.
– Tak. Moi rodzice…
– Dobrze. – O’Brien skinął głową. – Ktoś mi kiedyś wspomniał, że znasz ten język. Mamy tu pewnych rosyjskojęzycznych klientów. To głównie żydowscy emigranci z Brooklynu. Prawie twoi sąsiedzi, jak rozumiem.
Abrams kiwnął głową.
– Trochę już zapomniałem, ale na pewno się dogadam.
– Świetnie. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli poproszę, żebyś podszlifował swój rosyjski? Podeślę ci taśmy do nauki z Departamentu Stanu.
Abrams znów na niego zerknął.
– Dziękuję.
O’Brien przez dłuższą chwilę patrzył na zachód, po czym podjął:
– Gdy byłeś detektywem, powierzano ci czasem zadanie ochrony delegacji sowieckiej przy ONZ na Wschodniej Sześćdziesiątej Siódmej, prawda?
Abrams przez chwilę patrzył na O’Briena, zanim odpowiedział:
– W momencie odejścia ze służby zobowiązałem się do utrzymania w tajemnicy szczegółów mojej działalności.
– Naprawdę? Ach tak, przecież byłeś w Wydziale Specjalnym, nieprawdaż? Czerwony Szwadron…
– Już tak tego nie nazywają. Zbytnio kojarzyło się z…
– I słusznie się kojarzyło. Na Boga, żyjemy w epoce eufemizmów! Założę się, że tak to nazywaliście między sobą, za plecami dowódców.
– Czerwony Szwadron… – Abrams uśmiechnął się nieznacznie.
O’Brien odpowiedział tym samym i kontynuował:
– W rzeczywistości nie ochraniałeś przedstawicielstwa, tylko szpiegowałeś je… Dlatego musisz dobrze znać główne postacie sowieckiej delegacji w ONZ.
– Możliwe.
– Na przykład Wiktora Androwa?
– Powiedzmy, że tak.
– No właśnie. Byłeś kiedyś w Glen Cove?
Abrams odwrócił głowę i zapatrzył się w ostatnie przebłyski słońca zachodzącego nad New Jersey. Po długiej chwili odpowiedział:
– Byłem tylko miejskim gliną. Moja władza nie sięgała poza granice miasta. Glen Cove należy do hrabstwa Nassau.
– Ale na pewno tam też działałeś.
– Być może.
– Zachowałeś prywatne notatki o tych ludziach?
W głosie Abramsa pojawiła się nuta zniecierpliwienia.
– Moje zadanie nie polegało na inwigilowaniu dyplomatów w sposób taki, jak robi to FBI. Zakres obowiązków był ściśle ograniczony do obserwacji ich kontaktów z grupami i pojedynczymi osobami, które mogły stanowić zagrożenie dla miasta Nowy Jork i jego mieszkańców.
– Czyli z kim?
– Och, standardowo. Portorykańskie bojówki wyzwoleńcze, Czarne Pantery, lewacy z Weather Underground, takie sprawy. Rozumie pan, Sowieci, którzy chcieli wykraść formuły chemiczne z miejscowego laboratorium albo przepisy Ratnera na bliny serowe czy inne bzdury. Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat, proszę mi wierzyć.
– Ale jako prawy obywatel nie traktował pan tego jak bzdury, tylko kilka razy przekazał co istotniejsze spostrzeżenia FBI.
Abrams usiłował odszyfrować wyraz twarzy O’Briena w skąpym świetle wieczoru. Ten człowiek wiedział o wiele za dużo. A może blefował. Był znakomitym adwokatem i znał wszystkie chwyty. Na wszelki wypadek Abrams milczał.
– Jest pan przygotowany do obrony pracy?
– A pan był?
O’Brien się uśmiechnął.
– To było dawno, ale myślę, że gdybyś zamknął mnie w chacie na odludziu, z kodeksami, pewnie bym dał radę.
Abrams słyszał już wcześniej, że szef ma irytujący zwyczaj przerzucania się z tematu na temat, losowo, jak karciany szuler, który strzela w ciemno, zanim wyczuje sytuację i wybierze strategię.
– Czy nawiązuje pan do domniemanych zamachów bombowych na Wall Street? – zaryzykował.
O’Brien zerknął na niego z ukosa.
– Och… nie. Po prostu dzisiaj jest święto 1 Maja. Majówka. To mi przypomina o obchodach, które odbywały się na Union Square. Uczestniczyłeś w nich kiedyś?
– Nieraz. Rodzice zabierali mnie tam. Później sam chodziłem, kiedy byłem na służbie. Parę razy w mundurze. A potem po cywilnemu…
O’Brien zamilkł na chwilę, a potem powiedział:
– Popatrz tylko. Finansowe centrum Ameryki, całego świata. Co by było, gdyby odpalono brudną bombę na Wall Street?
– Giełda stanęłaby na pięć minut, to wszystko.
– Oczekuję poważnej odpowiedzi.
Abrams zapalił papierosa i się zaciągnął.
– Setki tysięcy zabitych.
O’Brien skinął głową.
– Najlepsze finansowe głowy naszego narodu wyparowałyby w ułamku sekundy. A to spowodowałoby ekonomiczną katastrofę milionów ludzi oraz panikę i chaos w całym kraju.
– Możliwe.
– A potem zamieszki społeczne, anarchię i polityczną destabilizację.
– Dlaczego mówimy o brudnej bombie na Wall Street, panie O’Brien?
– Och, takie majowe myślenie. Wizja małej, wrednej grupki anarchistów czy komunistów w czarnych kominiarkach odpalających domowej roboty bombę atomową. – O’Brien wyjął piersiówkę, nalał sobie porcję do nakrętki i wypił. – Chyba się przeziębiłem.
– Nie widać, żeby był pan chory.
Starszy człowiek roześmiał się.
– Powinienem być teraz u George’a Van Dorna na Long Island. Jakby ktoś się pytał, to jestem chory, rozumiesz.
Abrams skinął głową. Krycie drobnych krętactw szefa, zwłaszcza dotyczących jego partnera George’a Van Dorna, mogło przerodzić się w usługi większego kalibru.
O’Brien nalał jeszcze jedną porcję i podsunął nakrętkę Abramsowi.
– Koniak. Zacny.
Abrams wypił i oddał kubeczek.
O’Brien łyknął trzecią dawkę i schował piersiówkę. Po chwili odezwał się zamyślonym tonem:
– Informacja. Nasza cywilizacja bazuje głównie na informacji: jej wytwarzaniu, magazynowaniu, pozyskiwaniu i rozpowszechnianiu. Osiągnęliśmy punkt rozwoju, w którym nie jesteśmy już w stanie funkcjonować jako społeczeństwo bez milionów bitów informacji. Pomyśl choćby o giełdzie, rynku papierów wartościowych, giełdach metali, budżetach, transakcjach kartami kredytowymi, międzynarodowych transferach pieniężnych, o strategiach korporacji… Większość z tego wszystkiego odbywa się tutaj. – Mężczyzna ruchem głowy wskazał w dal. – I wyobraź sobie, że miliony ludzi próbują nagle odzyskać to, co stracili. Zostalibyśmy zredukowani do narodu nędzarzy.
– Znów mówi pan o brudnej bombie na Wall Street? – zapytał Abrams.
– Być może.
O’Brien przeszedł na przeciwną, wschodnią stronę tarasu i zapatrzył się w kompleks budynków Centrum Rockefellera.
– Niesamowite miejsce. Czy wiesz, że mają tam ponad cztery akry ogrodów dachowych?
Abrams stanął obok niego przy barierce.
– Nie wiedziałem.
– Ale tak jest. To będzie cię kosztowało kolejne dwadzieścia pięć centów. – O’Brien wziął od Abramsa monetę i wsunął ją do następnej lunety. Przyłożył oko do okularu, ustawił widok i podkręcił ostrość. – Glen Cove znajduje się około dwudziestu mil stąd, w innym świecie. Chcę sprawdzić, czy będzie widać pirotechniczne efekty Van Dorna.
– Pirotechniczne?
– To długa historia, Abrams. Mówiąc w telegraficznym skrócie, Van Dorn, który ma Rosjan po sąsiedzku, podobno ich nęka. Może o tym czytałeś?
– Może.
– Chcą go pozwać do Sądu Okręgowego w Nassau. Oczywiście będą musieli skorzystać z miejscowych adwokatów. Przyjrzyj się dokładniej.
– Miejscowym adwokatom?
– Nie, panie Abrams, przyjrzyj się Glen Cove.
Abrams pochylił swoją wysoką postać nad lunetą i dostosował ostrość. Równina Hempstead Plains ciągnęła się ku położonemu na wzgórzach North Shore – enklawie bogactwa, przywilejów i wpływów. Choć z tej odległości nie mógł dostrzec szczegółów, zgadzał się ze słowami O’Briena, że ma przed sobą inny świat.
– Nie widzę czerwonego blasku rakiety – mruknął.
– Ani wybuchów bombowych, założę się. Tak samo jak nie zobaczysz, czy nasz sztandar powiewa jeszcze nad fortem Van Dorna. Ale zapewniam cię, że tak.
Abrams wyprostował się i zerknął na zegarek.
– Cóż, nawet Drakula potrzebował dobrego prawnika – powiedział sentencjonalnie O’Brien. – Biedny Jonathan Harker. On już zdążył się nauczyć, że kiedy ktoś zostaje zaproszony do złego zamku, może mieć trudności z opuszczeniem go.
Abrams wiedział, że powinien być zachwycony opcją spotkania z szefem na dachu, ale zmęczyły go już dygresje.
– Nie bardzo rozumiem – przyznał.
O’Brien się uśmiechnął.
– Niewielu jest pracowników w firmie, którzy przyznaliby mi się do błędu. Zwykle przytakują z uśmiechem, aż sam im nie wyjaśnię, o co chodzi.
Abrams odwrócił się i oparł plecami o barierkę. Paru turystów kręciło się jeszcze po tarasie. Ostatni blask zachodu dogasał na horyzoncie.
O’Brien powrócił do obserwacji, aż luneta znów się wyłączyła.
– Cholera. Masz jeszcze ćwiartkę, Abrams?
– Niestety, nie.
O’Brien ruszył do wyjścia. Abrams podążył za nim. Szef kontynuował:
– Cóż, chodzi o to, że pod koniec miesiąca mógłbym cię zwolnić. Wtedy zatrudniłbyś się u Edwardsa i Stylera, adwokatów z Nassau. A konkretnie z Garden City. To oni reprezentują Ruskich w procesie z Van Dornem.
– To dość nieetyczne, zważywszy na to, że pracuję teraz dla pana i dla pana Van Dorna, nie uważa pan? – zapytał Abrams.
– Rosjanie będą się musieli w końcu zgodzić na żądanie Edwardsa i Stylera, aby zezwolono ich ludziom wejść do rezydencji w czasie, kiedy Van Dorn znów odpali swoje zabawki. Dzisiaj odmówili Huntingtonowi Stylerowi, ale wkrótce Van Dorn zorganizuje imprezę. Prawdopodobnie w Dniu Pamięci Narodowej. Spotkasz się z ludźmi Edwardsa i Stylera, a potem zdasz mi raport.
– Chwileczkę… Jeśli George Van Dorn rzeczywiście zakłóca Rosjanom spokój, musi stanąć przed sądem i raczej nie wygra tej sprawy. W dodatku, jeśli będzie to robił dalej, nawet po tym, jak został pozwany, Sowieci mogą wystąpić o tymczasowe sankcje.
– Dlatego właśnie wynajęli Edwardsa i Stylera. Ale tak się składa, że sędzia Bardashian, który przypadkiem jest moim przyjacielem, ma zaniki pamięci. Istnieje cienka linia pomiędzy karalnym nękaniem a konstytucyjnym, wywodzącym się z boskiego nadania prawem pana Van Dorna do urządzania patriotycznych imprez w dowolnym terminie.
– Przepraszam, ale z tego, co czytałem, ewidentnie wynika, że pan Van Dorn jest uciążliwym sąsiadem. Działa złośliwie, w wyniku źle pojętego patriotyzmu.
O’Brien uśmiechnął się nieznacznie.
– I tak to pewnie zostanie przedstawione w sądzie. Ale tu chodzi o coś więcej niż cywilny pozew.
Abrams zatrzymał się i popatrzył na północny kraniec Manhattanu, w stronę Central Parku. Oczywiście, że chodzi o coś więcej. Pytania o jego znajomość rosyjskiego, patriotyzm, udział w Czerwonym Szwadronie i inne z pozoru niewinne dygresje nie pojawiły się w tej rozmowie bez powodu. O’Brien rozgrywał swoją grę.
– Dobrze – powiedział. – Co mam robić, kiedy znajdę się u Rosjan?
– To co Jonathan Harker w zamku hrabiego Drakuli. Węszyć.
– Jonathan Harker zginął.
– Gorzej, stracił nieśmiertelną duszę. Ponieważ jednak zamierzasz zostać prawnikiem jak Harker, taka sprawa może znacznie pomóc ci w karierze.
Abrams uśmiechnął się mimo woli.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć?
– Na razie nic więcej. Spotkamy się ponownie dopiero za jakiś czas. Nie mów nikomu o naszej rozmowie. Będziesz składał raporty bezpośrednio do mnie i nikomu innemu. Nawet gdyby ktoś żądał informacji, powołując się na moje polecenia. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem.
– Świetnie. Podeślę ci taśmy do nauki języka. Nawet gdyby nic z tego nie wyszło, podszlifujesz sobie rosyjski.
– Dla pańskich żydowskich klientów?
– Nie mam takich klientów.
Abrams skinął głową.
– Muszę przygotowywać się do obrony dyplomu – zaznaczył.
Głos O’Briena nabrał niespodziewanych, ostrych tonów.
– Panie Abrams, może nie dojść do egzaminów w lipcu.
Abrams popatrzył na szefa. O’Brien powiedział to bardzo serio, lecz nie było sensu pytać o wyjaśnienie. I tak nie otrzymałby odpowiedzi.
– Cóż, widzę, że rzeczywiście muszę wziąć się za rosyjski. Może mi się przydać.
O’Brien uśmiechnął się posępnie.
– Owszem, prawdopodobnie już w sierpniu. Dobranoc, panie Abrams.
Odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę wind.
Młodszy mężczyzna odprowadził go wzrokiem.
– Dobranoc, panie O’Brien.2
Peter Thorpe spoglądał przez okienko wynajętego helikoptera. W dole było widać trzystuletnie miasteczko Glen Cove przycupnięte nad zatoką Long Island.
Weekendowa siedziba delegacji sowieckiej przy ONZ pojawiła się w polu widzenia. Był to budynek w stylu elżbietańskim, o granitowych ścianach, stromym dachu z licznymi kominami, pokrytym łupkową dachówką i z wielodzielnymi oknami. Miał kształt litery T, z dwoma obszernymi skrzydłami i trzecim, małym, przylegającym od południa do poprzecznej części budynku. Rezydencja, która wcześniej nazywała się Killenworth, została zbudowana przez arcykapitalistę Charlesa Pratta, założyciela firmy, która później przekształciła się w Standard Oil – kompanię kierowaną przez jednego z jego synów. Dom miał ponad pięćdziesiąt sypialni i posadowiony był na niewielkim wzgórzu otoczonym trzydziestoma siedmioma akrami porośniętego lasem terenu. W sąsiedztwie znajdowało się jeszcze kilkanaście takich zabytkowych rezydencji należących do Złotego Wybrzeża Long Island, enklawy bogactwa. Zaliczało się do niej sześć innych posiadłości zbudowanych przez Pratta. Jedna z nich pełniła funkcję domu spokojnej starości. Peter Thorpe był tam kilka razy, ale nie po to, żeby odwiedzać staruszków.
W dole, w miejscu, w którym rozgrywała się historia Wielkiego Gatsby’ego, widać było dużą grupę manifestantów pikietujących przed bramą sowieckiej posiadłości.
Thorpe odwrócił głowę, żeby popatrzeć na wieżowce Manhattanu. Przez chwilę spoglądał na gmach ONZ.
– Latałeś kiedyś dla tych Ruskich? – zagadnął pilota.
Mężczyzna skinął głową.
– Raz, zeszłego lata. Jezu, ale mają miejscówkę! A gdzie jest twój zamek?
Thorpe się uśmiechnął.
– Dokładnie na północ od Ruskich.
– Okej… już wi…
Czerwony, gwiaździsty rozbłysk eksplodował nagle przy lewej burcie maszyny.
– Co jest? – krzyknął zaskoczony pilot i szarpnął wolant.
Śmigłowiec ostro przechylił się w prawo. Thorpe zaczął się śmiać.
– Spokojnie, to tylko fajerwerki. Mój gospodarz rozpoczął swoje coroczne obchody antypierwszomajowe. Zmień kurs i podleć od północy.
– Dobra.
Thorpe obserwował z góry ruch na Dosoris Lane. Miejscowy burmistrz był zajadle antysowiecki i w ramach przysługujących mu praw prowadził bezustanną batalię z niepożądanymi sąsiadami.
Samo Glen Cove miało długą historię bojów z Rosjanami, datującą się od chwili, kiedy po II wojnie światowej Sowieci kupili tę posiadłość. W latach 50. ubiegłego wieku antykomunistycznie nastawieni miejscowi gliniarze mieli zwyczaj legitymować każdego, kto przechodził przez jej bramę, i wlepiali mandaty za najmniejsze wykroczenie, choć nigdy tych mandatów nie płacono. Co prawda obecnie panowało odprężenie, lecz stosunki sowiecko-amerykańskie tak naprawdę nigdy go nie osiągnęły. Do Glen Cove najwidoczniej powróciły echa zimnowojennego polowania na czerwone czarownice.
Posunięcia burmistrza, który zakazał Rosjanom wstępu na wszystkie tereny rekreacyjne miasta, sprawiły, że w ramach retorsji amerykańskich dyplomatów w Moskwie gnębiono podobnie idiotycznymi zakazami. „Prawda” opublikowała na pierwszej stronie artykuł piętnujący Glen Cove jako bastion „antyradzieckiego delirium”. Ów artykuł, z którego tłumaczeniem Thorpe zapoznał się w siedzibie CIA w Langley, był równie głupi jak wymachiwanie szabelką przez burmistrza Dominica Parioli, który wywołał całą tę awanturę.
Thorpe z uśmiechem pokiwał głową, przypominając sobie, że Glen Cove przysporzyło także niemałego bólu głowy Departamentowi Stanu. W końcu jednak, latem zeszłego roku, rząd federalny zgodził się płacić miastu sto tysięcy dolarów rocznie, czy coś koło tego, w ramach rekompensaty za brak wpływów z podatku gruntowego, z którego dyplomatyczna posiadłość była ustawowo zwolniona. W zamian burmistrz Parioli zobowiązał się siedzieć cicho.
Jednak Thorpe wyraźnie widział, że układ z Waszyngtonem nie został do końca dotrzymany.
– Co się tam, do licha, dzieje? – zapytał pilot.
– Mieszkańcy egzekwują swoje prawo do wolności słowa i zgromadzeń – wyjaśnił Thorpe.
– Do wolności pieprzonej rozróby – mruknął pilot.
– Na to samo wychodzi.
Thorpe musiał jednak przyznać, że mieszkańcy mają swoje racje, gdyż sytuacja znacznie się zmieniła od czasu porozumienia Glen Cove z Waszyngtonem. W miejscowej prasie powtarzały się doniesienia o wyrafinowanym sprzęcie elektronicznym, którym została naszpikowana sowiecka posiadłość. Ludzie narzekali na zakłócenia odbioru telewizji, które przypisywali elektronicznemu szpiegowaniu.
Jednak tej wyrafinowanej elektroniki nie używano po to, by złośliwie wymazać z ekranu poniedziałkowe mecze. Prawdziwym celem był przemysł obronny Long Island – Sperry Rand, Grumman Aircraft, Republic Aviation oraz dziesiątki innych firm specjalizujących się w zaawansowanych technologiach z dziedziny elektroniki i mikroprocesorów. Thorpe wiedział, że Rosjanie podsłuchują także placówki i przedstawicielstwa dyplomatyczne na Manhattanie i Long Island.
Przy tej okazji nieodmiennie pojawiało się pytanie: „Skąd Ruscy biorą cały ten wyrafinowany sprzęt?”. Oficjalna odpowiedź Departamentu Stanu brzmiała zawsze tak samo: przemycano go w bagażu dyplomatycznym niepodlegającym kontroli na granicach. Przy czym pod mianem bagażu rozumiano nie tylko teczki i walizki dyplomatów, lecz także wielkie, zaplombowane kontenery, których nikt nie miał prawa dotknąć. Thorpe oczywiście wiedział, że to nieprawda. Niemal cały sprzęt, za pomocą którego szpiegowano miejscowy przemysł obronny, był produktem tegoż przemysłu. Kupowano towar za pośrednictwem całego łańcucha podstawionych firm, a helikoptery dostarczały go wprost na dziedziniec sowieckiej posiadłości. I tylko nieliczne, najbardziej wrażliwe systemy, których nie można było kupić, trzeba było wykradać. Co też czyniono i transportowano je w celowo mylący sposób, ciężarówkami, furgonetkami czy łodziami, a na koniec śmigłowcem.
Thorpe odwrócił się do pilota.
– Mówiłeś, że latałeś dla tych Ruskich. Dużo mieli ładunków?
Pilot wzruszył ramionami.
– Och, od groma. Bagażu, jak na dwuletni rejs dookoła świata. Mnóstwo pak z żywnością. Ale na początku nie wiedziałem, że to Sowieci, podobnie jak mój dyspozytor lotów. Miałem po prostu zabrać ładunek z East Side Heliport i przewieźć do jakiejś posiadłości na Long Island. Mieli tam całą masę pudeł i skrzyń. Zapchali mi tym całą ładownię i kazali wziąć kurs na King’s Point. Tak zrobiłem i już miałem schodzić do lądowania, kiedy powiedzieli, że mam lecieć dalej, do Glen Cove. No i dobra. Pokazali mi miejsce w dole i usiadłem tam. Furgonetka już czekała; była typowa, dostawcza. Paru chłopaków migiem uporało się z przeładunkiem i machnęli mi, żebym odlatywał. Chryste, dalej nie miałbym pojęcia, że to byli Ruscy, gdybym nie zobaczył tego miejsca na zdjęciu lotniczym w „Timesie”. Było tam napisane coś o podatkach i wejściach na plażę, nie pamiętam już. Napiwku od nich nie dostałem.
Thorpe kiwnął głową.
– A jaki był napis na furgonetce?
Pilot rzucił mu szybkie spojrzenie.
– Nie wiem, nie pamiętam – odpowiedział.
– Czy ktoś rozmawiał z tobą po tym locie?
– Nie.
Thorpe potarł brodę. Pilot stał się nagle małomówny, co mogło oznaczać parę rzeczy.
– Nie kontaktowałeś się z FBI? A oni z tobą?
– Hej, dość tych pytań, dobra? – warknął pilot.
Thorpe wyjął portfel.
– CIA – powiedział, pokazując identyfikator.
Pilot zerknął na niego.
– Dobra, no i co z tego? – zapytał. – Latałem z gośćmi z CIA w Wietnamie. Żaden nie był taki wścibski jak ty.
Thorpe uśmiechnął się.
– Co ci powiedzieli? Ci z FBI?
– Powiedzieli, żebym nie gadał z takimi jak wy. Słuchaj, stary, nie mam ochoty pakować się w jakieś gówno, okej? I tak już za dużo powiedziałem.
– Zachowam to dla siebie.
– Dobra… nie wysyp mnie przed nimi, jeśli chcesz jeszcze coś wiedzieć. Nie mów, że rozmawiałem z tobą. Nie wiedziałem, że jesteś z CIA. Chryste, ale z was modele!
– Spokojnie, skup się na locie.
– Taa… Rany, czuję się jak taksiarz, któremu ciągle do wozu pakuje się jakaś mafia. Ruskie, FBI, CIA. Ciekawe, kto jeszcze?
– To się okaże.
Thorpe opadł na oparcie fotela, kiedy maszyna zaczęła pionowo schodzić w dół. Ta miniwojna miasteczka z Rosjanami była mocno komiczna. Jeszcze bardziej komiczna była otwarta wojna, jaką prowadził z sowieckimi rezydentami lokalny potentat ziemski, George Van Dorn, u którego Thorpe miał gościć w ten weekend. Peter Thorpe spojrzał w dół na dwie posiadłości; dwa małe, skłócone królestwa, oddzielone ufortyfikowaną granicą i zarazem dwa skrajnie odmienne polityczne światy wplątane w dziwaczną, średniowieczną wojenkę. Zabawne, ale nie do końca, pomyślał.
Fontanna kolorowych kul wystrzeliła z rzymskiej świecy, opadając na helikopter.
– Nie musisz robić uników, szefie – powiedział Thorpe.
Pilot zaklął.
– To nie jest bezpieczna zabawa.
Thorpe pokazał mu oświetlone lądowisko przerobione z kortu tenisowego. Dla Van Dorna tenis był sportem kobiet i mięczaków. Thorpe, który sam grał, sugerował mu nieraz, że skoro zdarzają się i tacy goście, powinien uwzględnić ich potrzeby, nie spotkało się to jednak z odzewem.
Na lądowisku odblaskową farbą namalowano namiar częstotliwości radiowej. Pilot zapytał z niedowierzaniem:
– Mam poprosić o pozwolenie na lądowanie?
– Lepiej tak, szefie…
– O Chryste Panie…
Pilot włączył radio, zawisł nad kortem i przemówił do mikrofonu przy hełmie:
– Tu AH 113, proszę o zezwolenie na lądowanie. Odbiór.
Głos wydobył się z głośnika:
– Tu stacja Van Dorna. Widzę cię. Kim jest twój pasażer?
Pilot ze zniecierpliwieniem zerknął na Thorpe’a.
Agent się uśmiechnął.
– Powiedz, że Peter, sam i bez broni.
Pilot powtórzył jego słowa.
– Kontynuuj schodzenie – polecił operator. – Bez odbioru.
– Przyjąłem. Bez odbioru.
Pilot przełączył się z powrotem na częstotliwość swojej firmy.
– Teraz już wiem, których dwóch domów mam unikać – mruknął do Thorpe’a.
– Ja też.
Thorpe widział teraz wyraźnie posiadłość Van Dorna – długi biały dom w stylu kolonialnym, o wykładanych drewnem ścianach. Okazały, lecz nie tak imponujący jak siedziba przeciwnika. Fala ciepłego powietrza napłynęła od ziemi do kokpitu, niosąc ze sobą woń kwiatów. W pobliżu dwaj mężczyźni, stojąc w pustym, lecz oświetlonym basenie, puszczali fajerwerki – w skupieniu, jak załoga moździerza spodziewająca się ostrzału nieprzyjaciela.
– Gdyby Ruscy dostali pozwolenie na pokaz fajerwerków, byłaby tu niezła zabawa – skomentował.
– Taa… – mruknął z irytacją pilot. – A gdybym ja miał tu swoją starą cobrę, kropnąłbym tych wszystkich świrusów jedną serią.
– Amen, bracie.
Helikopter usiadł na korcie i znieruchomiał.3
Stanley Kuchik czuł, jak koszulka lepi mu się do pleców. Zastanawiał się, co Ruscy by z nim zrobili, gdyby przyłapali go w swojej posiadłości. Uczniowie z liceum Glen Cove High przy Dosoris Lane w drodze do i ze szkoły przechodzili wzdłuż muru kryjącego zakazany teren. Po szkole krążyły opowieści o śmiałkach, którzy się tam wdarli, ale dziwnym trafem były to zawsze niepotwierdzone historie z odległej przeszłości. Dotąd nikt z obecnych uczniów nie ośmielił się rzucić wyzwania strzeżonej fortecy. Aż wreszcie pojawił się ten, na którego czekano od dawna – Stanley Kuchik. Tego dnia zamierzał udowodnić, że choć nie jest najsilniejszy w klasie, to na pewno jest najdzielniejszy. Dziesięciu kumpli przyglądało się, jak przechodzi przez ogrodzenie dzielące boisko szkoły od terenu rosyjskiej posiadłości i znika wśród drzew. Jego misja była jednoznaczna – miał zdobyć niepodważalny dowód głębokiej penetracji terenu wroga i stawić się z nim w pizzerii Sala do godziny dwudziestej drugiej. Stanley zdawał sobie sprawę, że jeśli go złapią, może pożegnać się ze szkołą i zapewne z samym Glen Cove.
Przyłożył do oczu lornetkę i skierował ją na duży budynek, widoczny w oddali. Fioletowe cienie kładły się na szerokim, północnym tarasie. Paru mężczyzn i kobieta siedzieli na ogrodowych fotelach; służący właśnie przyniósł im drinki. Najlepiej by było, gdyby szybko stamtąd znikli i weszli do domu.
Chłopak sprawdził, czy komandoski nóż nie wysunął mu się z pochwy u pasa, a potem musnął palcami twarz pomalowaną w ochronne barwy za pomocą maminego, zielonego cienia do powiek i brązowego ołówka do kresek. Producent zapewniał, że kosmetyki są odporne na wpływy atmosferyczne. Rzeczywiście, malunek nie rozmazał się, choć było gorąco i Stanley spływał potem. Miał na sobie polowy mundur w panterkę, którego wujek Steve używał w Wietnamie i własne czarne converse’y.
Dokończył batonik Milky Way, wcisnął papierek do kieszeni na piersi i wyjął jeszcze Snickersa. Nagle znieruchomiał. Dwóch mężczyzn zbliżało się żwirową alejką. Byli w odległości około dziesięciu metrów od niego. Przez chwilę nasłuchiwał, czy nie mają psów, i z ulgą stwierdził, że nie. Nawet gdyby go dostrzegli, łatwo im ucieknie. Od pewnego czasu doskonalił swój sprint, wiedząc, że szybkie nogi mogą mu się przydać.
Stanley przylgnął nieruchomo do ziemi. Ukryty wśród krzewów rosnących wzdłuż alejki obserwował nadchodzących mężczyzn. Rozpoznał jednego z nich, niskiego tłuściocha z wyłupiastymi oczami. Widział go parę razy w mieście i raz na plaży. Uczniowie nazwali go Ropuchem. Parę lat temu, kiedy Stanley był w pierwszej klasie, Ropuch miał nawet u nich pogadankę o Związku Radzieckim. Zdaje się, że był attaché kulturalnym czy kimś w tym stylu i dobrze mówił po angielsku. Kiedy jeszcze Ruskim pozwalano grać na miejskich kortach, zachowywali się jak ćwoki i rzadko kiedy odrzucali graczom piłkę, kiedy ich o to proszono. Ale nie Ropuch. Ten dreptał do piłki i podawał ją z uśmiechem. Ropuch był w porządku. Stanley usiłował sobie przypomnieć, jak się nazywa. Anzow, a może Androw… O, tak, Androw. Wiktor Androw.
Drugi gość na bank musiał być agentem. Miał gładko zaczesane do tyłu włosy, garnitur jak do pierwszej komunii i czarne okulary. Wyglądał na niezłego twardziela. Może nawet zabójcę, pomyślał Stanley. Człowiek SMIERSZ-u.
Mężczyźni rozmawiali po rosyjsku i Stanley zrozumiał tylko słowo amierikanski, odmieniane przez wszystkie przypadki. Chłopak odwrócił się lekko na bok i wyciągnął z mapnika aparat – minoltę Pocket Autopak 470. Wycelował obiektyw, szybko zrobił trzy zdjęcia, a potem schował aparat i odczekał całą minutę. Kiedy Rosjanie zniknęli mu z oczu, podniósł się i zastygł w miejscu, gotowy do biegu. Jeszcze chwilę nasłuchiwał, ale wokół panowała cisza.
Stanley wybiegł na otwartą przestrzeń, pokonując pięćdziesiąt metrów w niecałe sześć sekund. Z rozpędem wpadł w płytką nieckę zarośniętą chwastami i znów czujnie znieruchomiał. Czuł się jak na widelcu, ale i tak wokół nie było lepszej kryjówki. Wypatrywał zakamuflowanych mikrofonów czy innych czujników, ale niczego nie zauważył, choć powinny tu być. Jego obawa przed rosyjskimi zabezpieczeniami znacznie zmalała, za to śmiałość wzrosła. Nie przewidzieli, że trafią na Stanleya Kuchika, pomyślał z satysfakcją.
Stanleyowi ogromnie imponowały opowieści wujka Steve’a o szkoleniu zwiadowców, które ten odbył w Panamie. Wuj dał mu swoje stare podręczniki z kursu opisujące metody infiltracji terytorium wroga i zasady survivalu. Chłopak nieźle się w tym wprawił, ćwicząc w lesie w pobliżu swojego domu. Obrazy skradających się w krzakach mężczyzn w maskujących strojach silnie podziałały na jego wyobraźnię, a trening wyostrzył drzemiący w nim instynkt obronny.
Ostrożnie wyjrzał z dołka. Nie wyglądało na to, żeby Ruscy na tarasie zapragnęli w najbliższym czasie wejść do domu. Wcale się nie dziwił, bo pogoda była piękna. Musiał kontynuować zadanie niemal na ich oczach.
Stanley wiedział, że dziś mają swoje ważne święto. Zaraz pewnie znajdą się tu Rosjanie z ONZ. Oprócz tych na tarasie widział jeszcze grupkę innych spacerujących po ogrodzie rezydencji. Nie na darmo zaplanował wcześniej całą akcję. Niecierpliwie odliczał czas, jaki pozostał mu do Dnia M. M minus sześć, M minus pięć… Ale teraz, kiedy operacja wreszcie się zaczęła, zaczął się obawiać, że nie docenił ryzyka. To było po prostu szalone.
Dobrze, że przynajmniej nie ma dzieciaków. Czasami Ruscy przyprowadzali je ze sobą. Dzieciaki biegające po lesie stanowiłyby dla Stanleya niemały problem. Być może urządzono im obóz o parę mil stąd – obóz pionierów, jak oni to nazywali, czyli coś w stylu skautów. Tylko że zamiast podchodów uczyli się tam szpiegowania.
Stanley zamyślił się nad tym przez chwilę, ale szybko przypomniał sobie o misji. Zaczął ostrożnie czołgać się w kierunku przepustu deszczowego, który widział przed sobą, u podnóża trawiastej pochyłości. Ziemia wokół wylotu betonowej rury była wilgotna, śmierdząca i porośnięta bagienną roślinnością. Pierwszy raz znalazł się tak blisko sowieckiej rezydencji.
Doczołgał się do rury, zawahał przez moment, a potem podciągnął się na rękach i głową naprzód wsunął się w cuchnącą ciemność. Powoli czołgał się w szlamie, prąc do góry. Wątpił, żeby ktokolwiek z jego klasy się tam zmieścił. Po raz pierwszy nie żałował, że jest takich chuchrem.
Kiedy był bliżej domu, zobaczył, że korzenie płaczącej wierzby poprzerastały spojenia kanału. Z początku podciągał się na nich, ale wkrótce stały się tak grube, że musiał rozcinać je nożem, żeby utorować sobie drogę. Nagle coś zaćwierkało mu nad głową i przez szparę zobaczył wpatrujące się w niego czerwone oczka.
– Spadaj! Frru! – syknął do ptaka, uderzając w rurę trzonkiem noża. Serce mu łomotało, a w ustach miał gęstą ślinę.
Znieruchomiał na chwilę i się rozejrzał. Tkwił w ciasnym tunelu i choć nie miał klaustrofobii, robił się coraz bardziej spięty. A jeśli tu utknie? Mdliło go od smrodu, a ciemność była coraz bardziej przerażająca. Nagle poczuł naglącą potrzebę wstania, wyprostowania się i wyrwania na wolność, na świeże powietrze. Oblał go pot i poczuł dreszcze. Przez moment pomyślał, żeby się wycofać, ale wątpił, czy tyłem zdoła przecisnąć się pomiędzy korzeniami.
– Palancie, nie możesz tu zostać – powiedział do siebie.
Czołgał się dalej, aż dotarł do komory, w której krzyżowało się kilka rur. Powietrze było tu lepsze i Stanley łapczywie złapał oddech. Popatrzył w górę na pionowy szyb prowadzący na powierzchnię, od której dzieliło go około sześciu metrów. Szyb u góry był zamknięty metalową kratą, przez którą widać było pierwsze gwiazdy.
– Bułka z masłem – mruknął.
Przyklęknął, odczepił latarkę od pasa i oświetlił nią szyb. Zobaczył nad głową metalowe stopnie z prętów. Zgasił latarkę, przyczepił ją z powrotem, wziął głęboki oddech i zaczął się piąć w górę, aż dotarł do kraty. Wystarczyło ją pchnąć i ustąpiła. Odchyliła się i ze stukotem upadła na betonową cembrowinę włazu. Chłopak nasłuchiwał przez chwilę, aż wreszcie ostrożnie wystawił głowę i się rozejrzał. W odległości paru metrów wznosił się biały maszt flagowy. Na nim Stanley zobaczył to, o co mu chodziło – czerwony sztandar ZSRR.
Podstawę masztu zdobił półokrąg z żywopłotu, wysoki na mniej więcej metr. Na razie Stanleya zasłaniały krzewy; jedynie z góry ktoś mógłby go zobaczyć. Sprawdził okna na piętrze i poddaszu, ale nikogo nie dostrzegł. Podciągnął się powoli i wygramolił z szybu, a potem, schylony, zaczął się przedzierać przez gęsty dywan bluszczu porastający ziemię. Kiedy dotarł do podstawy masztu, położył się na plecach, wyciągnął nóż i znów znieruchomiał, czujnie nasłuchując.
Dobiegły go dźwięki muzyki sączące się zza częściowo rozsuniętych szklanych drzwi prowadzących na taras. Okropnej muzyki, pomyślał mimochodem. Jednak wieczór był bardzo spokojny i Stanley zaczął się obawiać, czy nie zdradzi go piszczenie bloczków, kiedy przetnie flaglinkę i sztandar opadnie razem z nią. Przykładając ostrze noża do napiętej linki, jeszcze się wahał. Ale kiedy spojrzał w górę, na czerwoną płachtę z żółtym znakiem skrzyżowanych sierpa i młota, a pięcioramienna gwiazda zafalowała na wietrze, wiedział, że musi ją mieć.
Nagle rozległ się przeraźliwy huk, jak karabinowy strzał, i Stanley omal nie popuścił w spodnie. Przylgnął do wilgotnej ziemi i czekał w napięciu. Znów coś huknęło i z nieba spadł deszcz iskier – czerwonych, białych i niebieskich. Wystrzeliły kolejne fajerwerki i chłopak zaśmiał się cicho. Ten stary wariat, Van Dorn, znów dawał Ruskim do wiwatu! Można było się domyślać, na czym skupiły się teraz spojrzenia wszystkich gości sowieckiej rezydencji. Stanley jednym ruchem przeciął flaglinkę i sztandar zaczął opadać pod własnym ciężarem. Z początku wolno, potem coraz szybciej i czerwona płachta rosła chłopcu w oczach, aż miękko opadła na niego. Dotknięcie było lekkie. Spodziewał się, że jest zrobiona z grubszego materiału. Dziwnie też pachniała. Zresztą nieważne, grunt, że ją ma.
Stanley nie tracił czasu. Odciął flagę, skręcił ją ciasno i obwiązał się nią w pasie. Przemknął na niewidoczną z tarasu drugą stronę żywopłotu i puścił się szalonym sprintem przez trawnik. Wtem rozbłysły światła.
– O Chryste! – jęknął.
Chociaż pierwszą zasadą zwiadowcy na terytorium wroga jest nakaz wracania inną drogą, niż się przyszło, Stanley dopadł włazu i szybko wpełzł do niego. Zasunął za sobą kratę i zaczął schodzić.
– Okej… okej… – mruczał do siebie. – Uda ci się, stary.
Kiedy był w połowie szybu, usłyszał, jak ktoś krzyczy z góry:
– Stop! Stój, bo strzelam!
Snop silnego światła latarki rozjaśnił szyb. Stanley pominął ostatnie stopnie, zeskoczył i upadł w błoto. Poderwał się błyskawicznie i zanurkował w kanał, słysząc nad sobą zgrzyt odsuwanej kraty.
– Matko Święta – jęknął, kiedy zorientował się, że trafił w odnogę prowadzącą do domu.
Ale nie miał wyjścia, musiał iść dalej.
Przede wszystkim pragnę podziękować Judith Shafran za cierpliwość i nieocenione uwagi redaktorskie.
Dziękuję również Josephowi E. Persico, który zechciał podzielić się ze mną wiedzą o OSS – Biurze Służb Strategicznych; Danielowi Starerowi za staranną dokumentację oraz Herbertowi F. Gallagherowi i Michaelowi P. Staffordowi, który był moim przewodnikiem po świecie prawników.
Mam ogromny dług wobec Bernarda Geisa za jego niezachwianą wiarę we mnie i wobec Daniela Barbiero za jego przyjaźń. A wobec wielebnego D.P. Noonana – za rozgrzeszenie.
Na koniec pragnę serdecznie podziękować mojemu brytyjskiemu wydawcy Markowi Barty’emu-Kingowi.OSOBY I MIEJSCA WYSTĘPUJĄCE W KSIĄŻCE
Bohaterowie mojej powieści są postaciami całkowicie fikcyjnymi. Pojawiające się w niej znane osoby publiczne występują wyłącznie w swojej rzeczywistej roli.
Realni pracownicy Biura Służb Strategicznych, żyjący bądź nieżyjący, pojawiają się w tekście jedynie w celu uprawdopodobnienia akcji. Żaden z weteranów OSS nie użyczył swej postaci czy życiorysu bohaterom powieści. Opisany w niej Związek Weteranów BSS jest organizacją fikcyjną.
Weekendowa rezydencja delegacji sowieckiej w ONZ w Glen Cove na Long Island została opisana tak wiernie, jak to tylko było możliwe, choć występują tam również elementy fikcyjne. Podobnie jest w przypadku opisu samego Glen Cove i jej okolic.PROLOG
– Oto jak kończy się świat – powiedział sentencjonalnie Wiktor Androw. – Nie z hukiem, nie ze skomleniem… tylko z biip, biip, biip…
Uśmiechnął się, pokazując szerokim gestem na elektroniczne konsole, stojące wzdłuż ścian długiego, słabo oświetlonego pomieszczenia na poddaszu.
Stojący obok wysoki, niemłody już Amerykanin zauważył:
– On się nie kończy, Androw, tylko się zmienia. I może kiedyś ustanie rozlew krwi.
Androw ruszył do wyjścia, jego kroki dudniły echem w przestrzeni poddasza.
– Tak, oczywiście – powiedział. – Odwrócił się i przez chwilę przyglądał się swemu towarzyszowi w przyćmionym świetle lamp. Amerykanin był dość przystojny jak na swój wiek, z niebieskimi oczami i gęstą, siwą czupryną. Jego maniery były nieco zbyt arystokratyczne jak na gust Rosjanina. – Chodź, mam dla ciebie niespodziankę – dodał. – Zobaczysz swojego starego przyjaciela, którego nie widziałeś od lat.
– Kogo?
– Właściciela warzywniaka. Zastanawiałeś się kiedyś, jak mu się ułożyło w życiu? Teraz jest kapitalistą pełną gębą. – Gestem głowy pokazał na schody. – Trzymaj się mnie. Stopnie są słabo oświetlone, więc uważaj.
Rosjanin, silnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku, pewnym krokiem zszedł po wąskich schodach. Po chwili znaleźli się w niewielkim wyłożonym boazerią pokoju, który był słabo oświetlony kinkietem.
– Szkoda, że nie możesz uczestniczyć w naszych obchodach 1 Maja. Co roku zapraszamy przyjaźnie nastawionych do nas Amerykanów. Kto wie? Choć minęły lata, może któryś z nich by cię rozpoznał?
Amerykanin nie odpowiedział.
– W tym roku zaprosiliśmy weteranów z Brygady Abrahama Lincolna – ciągnął Androw. – Będą nas pewnie raczyć opowieściami sprzed pół wieku o bojach z faszystami w czasie wojny w Hiszpanii.
– Z przyjemnością spędzę czas w swoim pokoju.
– Dobrze. Przyślemy ci wino i coś do jedzenia. Dobrze tu karmią.
– Wiem.
Androw jowialnie poklepał swego towarzysza po ramieniu.
– Mam nadzieję, że za rok 1 Maja Moskwa będzie importowała znacznie więcej amerykańskiej żywności, na bardzo korzystnych warunkach handlowych.
Uśmiechnął się w słabym świetle i pchnął ścienny panel.
– Chodź. – Weszli do dużej kaplicy w elżbietańskim stylu. – Tędy, proszę.
Amerykanin przeszedł przez kaplicę pełniącą obecnie funkcję biura, po czym usiadł w fotelu i się rozejrzał.
– To twój gabinet?
– Tak.
Pokiwał głową z aprobatą. Trudno było się domyślić, że w rezydencji znajduje się tak duży i wytworny pokój. Sowiecki ambasador przy Organizacji Narodów Zjednoczonych dysponował znacznie skromniejszym lokalem. Wiktor Androw, główny rezydent KGB w Nowym Jorku, ewidentnie był szychą.
– Twój stary przyjaciel zaraz tu będzie – poinformował Androw. – Mieszka niedaleko. A my w tym czasie strzelimy sobie drinka.
Amerykanin przeniósł wzrok na koniec kaplicy. Tam gdzie wcześniej znajdował się ołtarz, wisiały portrety Marksa, Engelsa i Lenina – Czerwonej Świętej Trójcy. Znów odwrócił się do Androwa.
– Czy wiesz, kiedy nastąpi Cios?
Rosjanin nalał sherry do dwóch kryształowych kieliszków i podał jeden gościowi.
– Tak. Koniec nastąpi w tym samym dniu, w którym się zacznie. – Uniósł kieliszek w toaście. – Czyli w wasze narodowe święto 4 Lipca. Zdarowje!
– Zdarowje! – odpowiedział Amerykanin.1
Patrick O’Brien stał na tarasie widokowym znajdującym się na sześćdziesiątym piątym piętrze budynku RCA w Centrum Rockefellera. Spoglądał na południe. Drapacze chmur wznosiły się jak górski łańcuch nad doliną niższych budynków centrum, aby za moment znów wypiętrzyć się w urwiska Wall Street. O’Brien, nie odwracając się, powiedział do mężczyzny stojącego obok:
– Kiedy byłem mały, anarchiści i komuniści podkładali bomby na Wall Street. Zabili kilkunastu ludzi, głównie robotników, urzędników i gońców, czyli ludzi z ich własnej klasy społecznej. Nie sądzę, żeby udało im się wyeliminować któregokolwiek z bankierów w cylindrach czy choć na pięć minut wyłączyć z gry giełdę.
Jego towarzysz – Tony Abrams, którego nieżyjąca już matka i ojciec byli komunistami – uśmiechnął się gorzko.
– To był symboliczny akt protestu.
– Tak pewnie dzisiaj można to określić. – O’Brien popatrzył na Empire State Building, królujący w odległości ćwierć mili. – Bardzo tu cicho – dodał. – To pierwsze wrażenie, jakie odnosi ktoś przyzwyczajony do Nowego Jorku. Spokój. – Zerknął na Abramsa. – Lubię przychodzić tu wieczorami, po pracy. Byłeś tu wcześniej?
– Nie.
Abrams od ponad roku pracował dla kancelarii prawnej O’Briena – O’Brien, Kimberly i Rose – mieszczącej się na czterdziestym trzecim piętrze gmachu RCA. Rozejrzał się po prawie pustym tarasie w kształcie podkowy zamkniętej od wschodu przybudówką, w której mieściła się maszyneria wind. Taras wyłożony był czerwonymi płytami z terakoty i ozdobiony paroma karłowatymi sosnami rosnącymi w dużych donicach. Grupka turystów, głównie orientalnych, stała przy barierce z szarego żeliwa i fotografowała rozciągającą się w dole panoramę oświetlonego miasta.
– Muszę też wyznać, że nigdy nie byłem na szczycie Statuy Wolności ani Empire State Building – powiedział.
O’Brien się uśmiechnął.
– No tak, prawdziwy nowojorczyk.
Mężczyźni przez chwilę stali w milczeniu. Abrams zastanawiał się, dlaczego O’Brien zaprosił go na tę wachtę o zmierzchu. Jako pomocnik procesowy, wkuwający po nocach paragrafy do dyplomu z prawa, nie dostąpił dotąd zaszczytu zobaczenia gabinetu tego starszego człowieka, nie mówiąc już o tym, że wcześniej zamienił z nim zaledwie parę zdawkowych słów.
O’Brien był wyraźnie zafascynowany widokiem na Upper Bay, serce nowojorskiego portu. Pogrzebał w kieszeni i zapytał Abramsa:
– Masz ćwierćdolarówkę?
Abrams wręczył mu monetę.
O’Brien podszedł do elektronicznej lunety umieszczonej na statywie przy barierce i wrzucił do niej pieniążek. Aparat zaszumiał. O’Brien sprawdził numery umieszczone na tabliczce.
– Numer dziewięćdziesiąt siedem – powiedział na głos. – Wycelował lunetę tak, aby wskaźnik pokazywał wybrany sektor. – Mam. – Podziwiał widoki przez dobrą minutę, aż wreszcie oderwał oko od okularu. – Ta dama z pochodnią przy nabrzeżu ciągle na mnie działa.
Wyprostował się i spojrzał na Abramsa.
– Jesteś patriotą?
Abrams wyczuł, że pytanie jest bardziej osobiste, niż na to wygląda.
– Dotąd nie miałem okazji, żeby się o tym przekonać – odparł ostrożnie.
Mina O’Briena nie wyrażała ani aprobaty, ani niezadowolenia.
– Chcesz popatrzeć?
Luneta wydała zgrzytliwy dźwięk i ucichła.
– Obawiam się, że czas się skończył – powiedział Abrams.
Starszy mężczyzna zmarszczył czoło.
– Nie minęły jeszcze trzy minuty. Napisz o tym do „Timesa”, Abrams.
– Tak, proszę pana.
O’Brien wcisnął ręce w kieszenie.
– Zimno się robi.
– Może powinniśmy wrócić do środka?
O’Brien zignorował tę uwagę.
– Czy znasz rosyjski? – zapytał nagle.
Abrams zerknął na niego. Nie zadaje się takiego pytania, jeśli z góry nie zna się odpowiedzi.
– Tak. Moi rodzice…
– Dobrze. – O’Brien skinął głową. – Ktoś mi kiedyś wspomniał, że znasz ten język. Mamy tu pewnych rosyjskojęzycznych klientów. To głównie żydowscy emigranci z Brooklynu. Prawie twoi sąsiedzi, jak rozumiem.
Abrams kiwnął głową.
– Trochę już zapomniałem, ale na pewno się dogadam.
– Świetnie. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli poproszę, żebyś podszlifował swój rosyjski? Podeślę ci taśmy do nauki z Departamentu Stanu.
Abrams znów na niego zerknął.
– Dziękuję.
O’Brien przez dłuższą chwilę patrzył na zachód, po czym podjął:
– Gdy byłeś detektywem, powierzano ci czasem zadanie ochrony delegacji sowieckiej przy ONZ na Wschodniej Sześćdziesiątej Siódmej, prawda?
Abrams przez chwilę patrzył na O’Briena, zanim odpowiedział:
– W momencie odejścia ze służby zobowiązałem się do utrzymania w tajemnicy szczegółów mojej działalności.
– Naprawdę? Ach tak, przecież byłeś w Wydziale Specjalnym, nieprawdaż? Czerwony Szwadron…
– Już tak tego nie nazywają. Zbytnio kojarzyło się z…
– I słusznie się kojarzyło. Na Boga, żyjemy w epoce eufemizmów! Założę się, że tak to nazywaliście między sobą, za plecami dowódców.
– Czerwony Szwadron… – Abrams uśmiechnął się nieznacznie.
O’Brien odpowiedział tym samym i kontynuował:
– W rzeczywistości nie ochraniałeś przedstawicielstwa, tylko szpiegowałeś je… Dlatego musisz dobrze znać główne postacie sowieckiej delegacji w ONZ.
– Możliwe.
– Na przykład Wiktora Androwa?
– Powiedzmy, że tak.
– No właśnie. Byłeś kiedyś w Glen Cove?
Abrams odwrócił głowę i zapatrzył się w ostatnie przebłyski słońca zachodzącego nad New Jersey. Po długiej chwili odpowiedział:
– Byłem tylko miejskim gliną. Moja władza nie sięgała poza granice miasta. Glen Cove należy do hrabstwa Nassau.
– Ale na pewno tam też działałeś.
– Być może.
– Zachowałeś prywatne notatki o tych ludziach?
W głosie Abramsa pojawiła się nuta zniecierpliwienia.
– Moje zadanie nie polegało na inwigilowaniu dyplomatów w sposób taki, jak robi to FBI. Zakres obowiązków był ściśle ograniczony do obserwacji ich kontaktów z grupami i pojedynczymi osobami, które mogły stanowić zagrożenie dla miasta Nowy Jork i jego mieszkańców.
– Czyli z kim?
– Och, standardowo. Portorykańskie bojówki wyzwoleńcze, Czarne Pantery, lewacy z Weather Underground, takie sprawy. Rozumie pan, Sowieci, którzy chcieli wykraść formuły chemiczne z miejscowego laboratorium albo przepisy Ratnera na bliny serowe czy inne bzdury. Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat, proszę mi wierzyć.
– Ale jako prawy obywatel nie traktował pan tego jak bzdury, tylko kilka razy przekazał co istotniejsze spostrzeżenia FBI.
Abrams usiłował odszyfrować wyraz twarzy O’Briena w skąpym świetle wieczoru. Ten człowiek wiedział o wiele za dużo. A może blefował. Był znakomitym adwokatem i znał wszystkie chwyty. Na wszelki wypadek Abrams milczał.
– Jest pan przygotowany do obrony pracy?
– A pan był?
O’Brien się uśmiechnął.
– To było dawno, ale myślę, że gdybyś zamknął mnie w chacie na odludziu, z kodeksami, pewnie bym dał radę.
Abrams słyszał już wcześniej, że szef ma irytujący zwyczaj przerzucania się z tematu na temat, losowo, jak karciany szuler, który strzela w ciemno, zanim wyczuje sytuację i wybierze strategię.
– Czy nawiązuje pan do domniemanych zamachów bombowych na Wall Street? – zaryzykował.
O’Brien zerknął na niego z ukosa.
– Och… nie. Po prostu dzisiaj jest święto 1 Maja. Majówka. To mi przypomina o obchodach, które odbywały się na Union Square. Uczestniczyłeś w nich kiedyś?
– Nieraz. Rodzice zabierali mnie tam. Później sam chodziłem, kiedy byłem na służbie. Parę razy w mundurze. A potem po cywilnemu…
O’Brien zamilkł na chwilę, a potem powiedział:
– Popatrz tylko. Finansowe centrum Ameryki, całego świata. Co by było, gdyby odpalono brudną bombę na Wall Street?
– Giełda stanęłaby na pięć minut, to wszystko.
– Oczekuję poważnej odpowiedzi.
Abrams zapalił papierosa i się zaciągnął.
– Setki tysięcy zabitych.
O’Brien skinął głową.
– Najlepsze finansowe głowy naszego narodu wyparowałyby w ułamku sekundy. A to spowodowałoby ekonomiczną katastrofę milionów ludzi oraz panikę i chaos w całym kraju.
– Możliwe.
– A potem zamieszki społeczne, anarchię i polityczną destabilizację.
– Dlaczego mówimy o brudnej bombie na Wall Street, panie O’Brien?
– Och, takie majowe myślenie. Wizja małej, wrednej grupki anarchistów czy komunistów w czarnych kominiarkach odpalających domowej roboty bombę atomową. – O’Brien wyjął piersiówkę, nalał sobie porcję do nakrętki i wypił. – Chyba się przeziębiłem.
– Nie widać, żeby był pan chory.
Starszy człowiek roześmiał się.
– Powinienem być teraz u George’a Van Dorna na Long Island. Jakby ktoś się pytał, to jestem chory, rozumiesz.
Abrams skinął głową. Krycie drobnych krętactw szefa, zwłaszcza dotyczących jego partnera George’a Van Dorna, mogło przerodzić się w usługi większego kalibru.
O’Brien nalał jeszcze jedną porcję i podsunął nakrętkę Abramsowi.
– Koniak. Zacny.
Abrams wypił i oddał kubeczek.
O’Brien łyknął trzecią dawkę i schował piersiówkę. Po chwili odezwał się zamyślonym tonem:
– Informacja. Nasza cywilizacja bazuje głównie na informacji: jej wytwarzaniu, magazynowaniu, pozyskiwaniu i rozpowszechnianiu. Osiągnęliśmy punkt rozwoju, w którym nie jesteśmy już w stanie funkcjonować jako społeczeństwo bez milionów bitów informacji. Pomyśl choćby o giełdzie, rynku papierów wartościowych, giełdach metali, budżetach, transakcjach kartami kredytowymi, międzynarodowych transferach pieniężnych, o strategiach korporacji… Większość z tego wszystkiego odbywa się tutaj. – Mężczyzna ruchem głowy wskazał w dal. – I wyobraź sobie, że miliony ludzi próbują nagle odzyskać to, co stracili. Zostalibyśmy zredukowani do narodu nędzarzy.
– Znów mówi pan o brudnej bombie na Wall Street? – zapytał Abrams.
– Być może.
O’Brien przeszedł na przeciwną, wschodnią stronę tarasu i zapatrzył się w kompleks budynków Centrum Rockefellera.
– Niesamowite miejsce. Czy wiesz, że mają tam ponad cztery akry ogrodów dachowych?
Abrams stanął obok niego przy barierce.
– Nie wiedziałem.
– Ale tak jest. To będzie cię kosztowało kolejne dwadzieścia pięć centów. – O’Brien wziął od Abramsa monetę i wsunął ją do następnej lunety. Przyłożył oko do okularu, ustawił widok i podkręcił ostrość. – Glen Cove znajduje się około dwudziestu mil stąd, w innym świecie. Chcę sprawdzić, czy będzie widać pirotechniczne efekty Van Dorna.
– Pirotechniczne?
– To długa historia, Abrams. Mówiąc w telegraficznym skrócie, Van Dorn, który ma Rosjan po sąsiedzku, podobno ich nęka. Może o tym czytałeś?
– Może.
– Chcą go pozwać do Sądu Okręgowego w Nassau. Oczywiście będą musieli skorzystać z miejscowych adwokatów. Przyjrzyj się dokładniej.
– Miejscowym adwokatom?
– Nie, panie Abrams, przyjrzyj się Glen Cove.
Abrams pochylił swoją wysoką postać nad lunetą i dostosował ostrość. Równina Hempstead Plains ciągnęła się ku położonemu na wzgórzach North Shore – enklawie bogactwa, przywilejów i wpływów. Choć z tej odległości nie mógł dostrzec szczegółów, zgadzał się ze słowami O’Briena, że ma przed sobą inny świat.
– Nie widzę czerwonego blasku rakiety – mruknął.
– Ani wybuchów bombowych, założę się. Tak samo jak nie zobaczysz, czy nasz sztandar powiewa jeszcze nad fortem Van Dorna. Ale zapewniam cię, że tak.
Abrams wyprostował się i zerknął na zegarek.
– Cóż, nawet Drakula potrzebował dobrego prawnika – powiedział sentencjonalnie O’Brien. – Biedny Jonathan Harker. On już zdążył się nauczyć, że kiedy ktoś zostaje zaproszony do złego zamku, może mieć trudności z opuszczeniem go.
Abrams wiedział, że powinien być zachwycony opcją spotkania z szefem na dachu, ale zmęczyły go już dygresje.
– Nie bardzo rozumiem – przyznał.
O’Brien się uśmiechnął.
– Niewielu jest pracowników w firmie, którzy przyznaliby mi się do błędu. Zwykle przytakują z uśmiechem, aż sam im nie wyjaśnię, o co chodzi.
Abrams odwrócił się i oparł plecami o barierkę. Paru turystów kręciło się jeszcze po tarasie. Ostatni blask zachodu dogasał na horyzoncie.
O’Brien powrócił do obserwacji, aż luneta znów się wyłączyła.
– Cholera. Masz jeszcze ćwiartkę, Abrams?
– Niestety, nie.
O’Brien ruszył do wyjścia. Abrams podążył za nim. Szef kontynuował:
– Cóż, chodzi o to, że pod koniec miesiąca mógłbym cię zwolnić. Wtedy zatrudniłbyś się u Edwardsa i Stylera, adwokatów z Nassau. A konkretnie z Garden City. To oni reprezentują Ruskich w procesie z Van Dornem.
– To dość nieetyczne, zważywszy na to, że pracuję teraz dla pana i dla pana Van Dorna, nie uważa pan? – zapytał Abrams.
– Rosjanie będą się musieli w końcu zgodzić na żądanie Edwardsa i Stylera, aby zezwolono ich ludziom wejść do rezydencji w czasie, kiedy Van Dorn znów odpali swoje zabawki. Dzisiaj odmówili Huntingtonowi Stylerowi, ale wkrótce Van Dorn zorganizuje imprezę. Prawdopodobnie w Dniu Pamięci Narodowej. Spotkasz się z ludźmi Edwardsa i Stylera, a potem zdasz mi raport.
– Chwileczkę… Jeśli George Van Dorn rzeczywiście zakłóca Rosjanom spokój, musi stanąć przed sądem i raczej nie wygra tej sprawy. W dodatku, jeśli będzie to robił dalej, nawet po tym, jak został pozwany, Sowieci mogą wystąpić o tymczasowe sankcje.
– Dlatego właśnie wynajęli Edwardsa i Stylera. Ale tak się składa, że sędzia Bardashian, który przypadkiem jest moim przyjacielem, ma zaniki pamięci. Istnieje cienka linia pomiędzy karalnym nękaniem a konstytucyjnym, wywodzącym się z boskiego nadania prawem pana Van Dorna do urządzania patriotycznych imprez w dowolnym terminie.
– Przepraszam, ale z tego, co czytałem, ewidentnie wynika, że pan Van Dorn jest uciążliwym sąsiadem. Działa złośliwie, w wyniku źle pojętego patriotyzmu.
O’Brien uśmiechnął się nieznacznie.
– I tak to pewnie zostanie przedstawione w sądzie. Ale tu chodzi o coś więcej niż cywilny pozew.
Abrams zatrzymał się i popatrzył na północny kraniec Manhattanu, w stronę Central Parku. Oczywiście, że chodzi o coś więcej. Pytania o jego znajomość rosyjskiego, patriotyzm, udział w Czerwonym Szwadronie i inne z pozoru niewinne dygresje nie pojawiły się w tej rozmowie bez powodu. O’Brien rozgrywał swoją grę.
– Dobrze – powiedział. – Co mam robić, kiedy znajdę się u Rosjan?
– To co Jonathan Harker w zamku hrabiego Drakuli. Węszyć.
– Jonathan Harker zginął.
– Gorzej, stracił nieśmiertelną duszę. Ponieważ jednak zamierzasz zostać prawnikiem jak Harker, taka sprawa może znacznie pomóc ci w karierze.
Abrams uśmiechnął się mimo woli.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć?
– Na razie nic więcej. Spotkamy się ponownie dopiero za jakiś czas. Nie mów nikomu o naszej rozmowie. Będziesz składał raporty bezpośrednio do mnie i nikomu innemu. Nawet gdyby ktoś żądał informacji, powołując się na moje polecenia. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem.
– Świetnie. Podeślę ci taśmy do nauki języka. Nawet gdyby nic z tego nie wyszło, podszlifujesz sobie rosyjski.
– Dla pańskich żydowskich klientów?
– Nie mam takich klientów.
Abrams skinął głową.
– Muszę przygotowywać się do obrony dyplomu – zaznaczył.
Głos O’Briena nabrał niespodziewanych, ostrych tonów.
– Panie Abrams, może nie dojść do egzaminów w lipcu.
Abrams popatrzył na szefa. O’Brien powiedział to bardzo serio, lecz nie było sensu pytać o wyjaśnienie. I tak nie otrzymałby odpowiedzi.
– Cóż, widzę, że rzeczywiście muszę wziąć się za rosyjski. Może mi się przydać.
O’Brien uśmiechnął się posępnie.
– Owszem, prawdopodobnie już w sierpniu. Dobranoc, panie Abrams.
Odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę wind.
Młodszy mężczyzna odprowadził go wzrokiem.
– Dobranoc, panie O’Brien.2
Peter Thorpe spoglądał przez okienko wynajętego helikoptera. W dole było widać trzystuletnie miasteczko Glen Cove przycupnięte nad zatoką Long Island.
Weekendowa siedziba delegacji sowieckiej przy ONZ pojawiła się w polu widzenia. Był to budynek w stylu elżbietańskim, o granitowych ścianach, stromym dachu z licznymi kominami, pokrytym łupkową dachówką i z wielodzielnymi oknami. Miał kształt litery T, z dwoma obszernymi skrzydłami i trzecim, małym, przylegającym od południa do poprzecznej części budynku. Rezydencja, która wcześniej nazywała się Killenworth, została zbudowana przez arcykapitalistę Charlesa Pratta, założyciela firmy, która później przekształciła się w Standard Oil – kompanię kierowaną przez jednego z jego synów. Dom miał ponad pięćdziesiąt sypialni i posadowiony był na niewielkim wzgórzu otoczonym trzydziestoma siedmioma akrami porośniętego lasem terenu. W sąsiedztwie znajdowało się jeszcze kilkanaście takich zabytkowych rezydencji należących do Złotego Wybrzeża Long Island, enklawy bogactwa. Zaliczało się do niej sześć innych posiadłości zbudowanych przez Pratta. Jedna z nich pełniła funkcję domu spokojnej starości. Peter Thorpe był tam kilka razy, ale nie po to, żeby odwiedzać staruszków.
W dole, w miejscu, w którym rozgrywała się historia Wielkiego Gatsby’ego, widać było dużą grupę manifestantów pikietujących przed bramą sowieckiej posiadłości.
Thorpe odwrócił głowę, żeby popatrzeć na wieżowce Manhattanu. Przez chwilę spoglądał na gmach ONZ.
– Latałeś kiedyś dla tych Ruskich? – zagadnął pilota.
Mężczyzna skinął głową.
– Raz, zeszłego lata. Jezu, ale mają miejscówkę! A gdzie jest twój zamek?
Thorpe się uśmiechnął.
– Dokładnie na północ od Ruskich.
– Okej… już wi…
Czerwony, gwiaździsty rozbłysk eksplodował nagle przy lewej burcie maszyny.
– Co jest? – krzyknął zaskoczony pilot i szarpnął wolant.
Śmigłowiec ostro przechylił się w prawo. Thorpe zaczął się śmiać.
– Spokojnie, to tylko fajerwerki. Mój gospodarz rozpoczął swoje coroczne obchody antypierwszomajowe. Zmień kurs i podleć od północy.
– Dobra.
Thorpe obserwował z góry ruch na Dosoris Lane. Miejscowy burmistrz był zajadle antysowiecki i w ramach przysługujących mu praw prowadził bezustanną batalię z niepożądanymi sąsiadami.
Samo Glen Cove miało długą historię bojów z Rosjanami, datującą się od chwili, kiedy po II wojnie światowej Sowieci kupili tę posiadłość. W latach 50. ubiegłego wieku antykomunistycznie nastawieni miejscowi gliniarze mieli zwyczaj legitymować każdego, kto przechodził przez jej bramę, i wlepiali mandaty za najmniejsze wykroczenie, choć nigdy tych mandatów nie płacono. Co prawda obecnie panowało odprężenie, lecz stosunki sowiecko-amerykańskie tak naprawdę nigdy go nie osiągnęły. Do Glen Cove najwidoczniej powróciły echa zimnowojennego polowania na czerwone czarownice.
Posunięcia burmistrza, który zakazał Rosjanom wstępu na wszystkie tereny rekreacyjne miasta, sprawiły, że w ramach retorsji amerykańskich dyplomatów w Moskwie gnębiono podobnie idiotycznymi zakazami. „Prawda” opublikowała na pierwszej stronie artykuł piętnujący Glen Cove jako bastion „antyradzieckiego delirium”. Ów artykuł, z którego tłumaczeniem Thorpe zapoznał się w siedzibie CIA w Langley, był równie głupi jak wymachiwanie szabelką przez burmistrza Dominica Parioli, który wywołał całą tę awanturę.
Thorpe z uśmiechem pokiwał głową, przypominając sobie, że Glen Cove przysporzyło także niemałego bólu głowy Departamentowi Stanu. W końcu jednak, latem zeszłego roku, rząd federalny zgodził się płacić miastu sto tysięcy dolarów rocznie, czy coś koło tego, w ramach rekompensaty za brak wpływów z podatku gruntowego, z którego dyplomatyczna posiadłość była ustawowo zwolniona. W zamian burmistrz Parioli zobowiązał się siedzieć cicho.
Jednak Thorpe wyraźnie widział, że układ z Waszyngtonem nie został do końca dotrzymany.
– Co się tam, do licha, dzieje? – zapytał pilot.
– Mieszkańcy egzekwują swoje prawo do wolności słowa i zgromadzeń – wyjaśnił Thorpe.
– Do wolności pieprzonej rozróby – mruknął pilot.
– Na to samo wychodzi.
Thorpe musiał jednak przyznać, że mieszkańcy mają swoje racje, gdyż sytuacja znacznie się zmieniła od czasu porozumienia Glen Cove z Waszyngtonem. W miejscowej prasie powtarzały się doniesienia o wyrafinowanym sprzęcie elektronicznym, którym została naszpikowana sowiecka posiadłość. Ludzie narzekali na zakłócenia odbioru telewizji, które przypisywali elektronicznemu szpiegowaniu.
Jednak tej wyrafinowanej elektroniki nie używano po to, by złośliwie wymazać z ekranu poniedziałkowe mecze. Prawdziwym celem był przemysł obronny Long Island – Sperry Rand, Grumman Aircraft, Republic Aviation oraz dziesiątki innych firm specjalizujących się w zaawansowanych technologiach z dziedziny elektroniki i mikroprocesorów. Thorpe wiedział, że Rosjanie podsłuchują także placówki i przedstawicielstwa dyplomatyczne na Manhattanie i Long Island.
Przy tej okazji nieodmiennie pojawiało się pytanie: „Skąd Ruscy biorą cały ten wyrafinowany sprzęt?”. Oficjalna odpowiedź Departamentu Stanu brzmiała zawsze tak samo: przemycano go w bagażu dyplomatycznym niepodlegającym kontroli na granicach. Przy czym pod mianem bagażu rozumiano nie tylko teczki i walizki dyplomatów, lecz także wielkie, zaplombowane kontenery, których nikt nie miał prawa dotknąć. Thorpe oczywiście wiedział, że to nieprawda. Niemal cały sprzęt, za pomocą którego szpiegowano miejscowy przemysł obronny, był produktem tegoż przemysłu. Kupowano towar za pośrednictwem całego łańcucha podstawionych firm, a helikoptery dostarczały go wprost na dziedziniec sowieckiej posiadłości. I tylko nieliczne, najbardziej wrażliwe systemy, których nie można było kupić, trzeba było wykradać. Co też czyniono i transportowano je w celowo mylący sposób, ciężarówkami, furgonetkami czy łodziami, a na koniec śmigłowcem.
Thorpe odwrócił się do pilota.
– Mówiłeś, że latałeś dla tych Ruskich. Dużo mieli ładunków?
Pilot wzruszył ramionami.
– Och, od groma. Bagażu, jak na dwuletni rejs dookoła świata. Mnóstwo pak z żywnością. Ale na początku nie wiedziałem, że to Sowieci, podobnie jak mój dyspozytor lotów. Miałem po prostu zabrać ładunek z East Side Heliport i przewieźć do jakiejś posiadłości na Long Island. Mieli tam całą masę pudeł i skrzyń. Zapchali mi tym całą ładownię i kazali wziąć kurs na King’s Point. Tak zrobiłem i już miałem schodzić do lądowania, kiedy powiedzieli, że mam lecieć dalej, do Glen Cove. No i dobra. Pokazali mi miejsce w dole i usiadłem tam. Furgonetka już czekała; była typowa, dostawcza. Paru chłopaków migiem uporało się z przeładunkiem i machnęli mi, żebym odlatywał. Chryste, dalej nie miałbym pojęcia, że to byli Ruscy, gdybym nie zobaczył tego miejsca na zdjęciu lotniczym w „Timesie”. Było tam napisane coś o podatkach i wejściach na plażę, nie pamiętam już. Napiwku od nich nie dostałem.
Thorpe kiwnął głową.
– A jaki był napis na furgonetce?
Pilot rzucił mu szybkie spojrzenie.
– Nie wiem, nie pamiętam – odpowiedział.
– Czy ktoś rozmawiał z tobą po tym locie?
– Nie.
Thorpe potarł brodę. Pilot stał się nagle małomówny, co mogło oznaczać parę rzeczy.
– Nie kontaktowałeś się z FBI? A oni z tobą?
– Hej, dość tych pytań, dobra? – warknął pilot.
Thorpe wyjął portfel.
– CIA – powiedział, pokazując identyfikator.
Pilot zerknął na niego.
– Dobra, no i co z tego? – zapytał. – Latałem z gośćmi z CIA w Wietnamie. Żaden nie był taki wścibski jak ty.
Thorpe uśmiechnął się.
– Co ci powiedzieli? Ci z FBI?
– Powiedzieli, żebym nie gadał z takimi jak wy. Słuchaj, stary, nie mam ochoty pakować się w jakieś gówno, okej? I tak już za dużo powiedziałem.
– Zachowam to dla siebie.
– Dobra… nie wysyp mnie przed nimi, jeśli chcesz jeszcze coś wiedzieć. Nie mów, że rozmawiałem z tobą. Nie wiedziałem, że jesteś z CIA. Chryste, ale z was modele!
– Spokojnie, skup się na locie.
– Taa… Rany, czuję się jak taksiarz, któremu ciągle do wozu pakuje się jakaś mafia. Ruskie, FBI, CIA. Ciekawe, kto jeszcze?
– To się okaże.
Thorpe opadł na oparcie fotela, kiedy maszyna zaczęła pionowo schodzić w dół. Ta miniwojna miasteczka z Rosjanami była mocno komiczna. Jeszcze bardziej komiczna była otwarta wojna, jaką prowadził z sowieckimi rezydentami lokalny potentat ziemski, George Van Dorn, u którego Thorpe miał gościć w ten weekend. Peter Thorpe spojrzał w dół na dwie posiadłości; dwa małe, skłócone królestwa, oddzielone ufortyfikowaną granicą i zarazem dwa skrajnie odmienne polityczne światy wplątane w dziwaczną, średniowieczną wojenkę. Zabawne, ale nie do końca, pomyślał.
Fontanna kolorowych kul wystrzeliła z rzymskiej świecy, opadając na helikopter.
– Nie musisz robić uników, szefie – powiedział Thorpe.
Pilot zaklął.
– To nie jest bezpieczna zabawa.
Thorpe pokazał mu oświetlone lądowisko przerobione z kortu tenisowego. Dla Van Dorna tenis był sportem kobiet i mięczaków. Thorpe, który sam grał, sugerował mu nieraz, że skoro zdarzają się i tacy goście, powinien uwzględnić ich potrzeby, nie spotkało się to jednak z odzewem.
Na lądowisku odblaskową farbą namalowano namiar częstotliwości radiowej. Pilot zapytał z niedowierzaniem:
– Mam poprosić o pozwolenie na lądowanie?
– Lepiej tak, szefie…
– O Chryste Panie…
Pilot włączył radio, zawisł nad kortem i przemówił do mikrofonu przy hełmie:
– Tu AH 113, proszę o zezwolenie na lądowanie. Odbiór.
Głos wydobył się z głośnika:
– Tu stacja Van Dorna. Widzę cię. Kim jest twój pasażer?
Pilot ze zniecierpliwieniem zerknął na Thorpe’a.
Agent się uśmiechnął.
– Powiedz, że Peter, sam i bez broni.
Pilot powtórzył jego słowa.
– Kontynuuj schodzenie – polecił operator. – Bez odbioru.
– Przyjąłem. Bez odbioru.
Pilot przełączył się z powrotem na częstotliwość swojej firmy.
– Teraz już wiem, których dwóch domów mam unikać – mruknął do Thorpe’a.
– Ja też.
Thorpe widział teraz wyraźnie posiadłość Van Dorna – długi biały dom w stylu kolonialnym, o wykładanych drewnem ścianach. Okazały, lecz nie tak imponujący jak siedziba przeciwnika. Fala ciepłego powietrza napłynęła od ziemi do kokpitu, niosąc ze sobą woń kwiatów. W pobliżu dwaj mężczyźni, stojąc w pustym, lecz oświetlonym basenie, puszczali fajerwerki – w skupieniu, jak załoga moździerza spodziewająca się ostrzału nieprzyjaciela.
– Gdyby Ruscy dostali pozwolenie na pokaz fajerwerków, byłaby tu niezła zabawa – skomentował.
– Taa… – mruknął z irytacją pilot. – A gdybym ja miał tu swoją starą cobrę, kropnąłbym tych wszystkich świrusów jedną serią.
– Amen, bracie.
Helikopter usiadł na korcie i znieruchomiał.3
Stanley Kuchik czuł, jak koszulka lepi mu się do pleców. Zastanawiał się, co Ruscy by z nim zrobili, gdyby przyłapali go w swojej posiadłości. Uczniowie z liceum Glen Cove High przy Dosoris Lane w drodze do i ze szkoły przechodzili wzdłuż muru kryjącego zakazany teren. Po szkole krążyły opowieści o śmiałkach, którzy się tam wdarli, ale dziwnym trafem były to zawsze niepotwierdzone historie z odległej przeszłości. Dotąd nikt z obecnych uczniów nie ośmielił się rzucić wyzwania strzeżonej fortecy. Aż wreszcie pojawił się ten, na którego czekano od dawna – Stanley Kuchik. Tego dnia zamierzał udowodnić, że choć nie jest najsilniejszy w klasie, to na pewno jest najdzielniejszy. Dziesięciu kumpli przyglądało się, jak przechodzi przez ogrodzenie dzielące boisko szkoły od terenu rosyjskiej posiadłości i znika wśród drzew. Jego misja była jednoznaczna – miał zdobyć niepodważalny dowód głębokiej penetracji terenu wroga i stawić się z nim w pizzerii Sala do godziny dwudziestej drugiej. Stanley zdawał sobie sprawę, że jeśli go złapią, może pożegnać się ze szkołą i zapewne z samym Glen Cove.
Przyłożył do oczu lornetkę i skierował ją na duży budynek, widoczny w oddali. Fioletowe cienie kładły się na szerokim, północnym tarasie. Paru mężczyzn i kobieta siedzieli na ogrodowych fotelach; służący właśnie przyniósł im drinki. Najlepiej by było, gdyby szybko stamtąd znikli i weszli do domu.
Chłopak sprawdził, czy komandoski nóż nie wysunął mu się z pochwy u pasa, a potem musnął palcami twarz pomalowaną w ochronne barwy za pomocą maminego, zielonego cienia do powiek i brązowego ołówka do kresek. Producent zapewniał, że kosmetyki są odporne na wpływy atmosferyczne. Rzeczywiście, malunek nie rozmazał się, choć było gorąco i Stanley spływał potem. Miał na sobie polowy mundur w panterkę, którego wujek Steve używał w Wietnamie i własne czarne converse’y.
Dokończył batonik Milky Way, wcisnął papierek do kieszeni na piersi i wyjął jeszcze Snickersa. Nagle znieruchomiał. Dwóch mężczyzn zbliżało się żwirową alejką. Byli w odległości około dziesięciu metrów od niego. Przez chwilę nasłuchiwał, czy nie mają psów, i z ulgą stwierdził, że nie. Nawet gdyby go dostrzegli, łatwo im ucieknie. Od pewnego czasu doskonalił swój sprint, wiedząc, że szybkie nogi mogą mu się przydać.
Stanley przylgnął nieruchomo do ziemi. Ukryty wśród krzewów rosnących wzdłuż alejki obserwował nadchodzących mężczyzn. Rozpoznał jednego z nich, niskiego tłuściocha z wyłupiastymi oczami. Widział go parę razy w mieście i raz na plaży. Uczniowie nazwali go Ropuchem. Parę lat temu, kiedy Stanley był w pierwszej klasie, Ropuch miał nawet u nich pogadankę o Związku Radzieckim. Zdaje się, że był attaché kulturalnym czy kimś w tym stylu i dobrze mówił po angielsku. Kiedy jeszcze Ruskim pozwalano grać na miejskich kortach, zachowywali się jak ćwoki i rzadko kiedy odrzucali graczom piłkę, kiedy ich o to proszono. Ale nie Ropuch. Ten dreptał do piłki i podawał ją z uśmiechem. Ropuch był w porządku. Stanley usiłował sobie przypomnieć, jak się nazywa. Anzow, a może Androw… O, tak, Androw. Wiktor Androw.
Drugi gość na bank musiał być agentem. Miał gładko zaczesane do tyłu włosy, garnitur jak do pierwszej komunii i czarne okulary. Wyglądał na niezłego twardziela. Może nawet zabójcę, pomyślał Stanley. Człowiek SMIERSZ-u.
Mężczyźni rozmawiali po rosyjsku i Stanley zrozumiał tylko słowo amierikanski, odmieniane przez wszystkie przypadki. Chłopak odwrócił się lekko na bok i wyciągnął z mapnika aparat – minoltę Pocket Autopak 470. Wycelował obiektyw, szybko zrobił trzy zdjęcia, a potem schował aparat i odczekał całą minutę. Kiedy Rosjanie zniknęli mu z oczu, podniósł się i zastygł w miejscu, gotowy do biegu. Jeszcze chwilę nasłuchiwał, ale wokół panowała cisza.
Stanley wybiegł na otwartą przestrzeń, pokonując pięćdziesiąt metrów w niecałe sześć sekund. Z rozpędem wpadł w płytką nieckę zarośniętą chwastami i znów czujnie znieruchomiał. Czuł się jak na widelcu, ale i tak wokół nie było lepszej kryjówki. Wypatrywał zakamuflowanych mikrofonów czy innych czujników, ale niczego nie zauważył, choć powinny tu być. Jego obawa przed rosyjskimi zabezpieczeniami znacznie zmalała, za to śmiałość wzrosła. Nie przewidzieli, że trafią na Stanleya Kuchika, pomyślał z satysfakcją.
Stanleyowi ogromnie imponowały opowieści wujka Steve’a o szkoleniu zwiadowców, które ten odbył w Panamie. Wuj dał mu swoje stare podręczniki z kursu opisujące metody infiltracji terytorium wroga i zasady survivalu. Chłopak nieźle się w tym wprawił, ćwicząc w lesie w pobliżu swojego domu. Obrazy skradających się w krzakach mężczyzn w maskujących strojach silnie podziałały na jego wyobraźnię, a trening wyostrzył drzemiący w nim instynkt obronny.
Ostrożnie wyjrzał z dołka. Nie wyglądało na to, żeby Ruscy na tarasie zapragnęli w najbliższym czasie wejść do domu. Wcale się nie dziwił, bo pogoda była piękna. Musiał kontynuować zadanie niemal na ich oczach.
Stanley wiedział, że dziś mają swoje ważne święto. Zaraz pewnie znajdą się tu Rosjanie z ONZ. Oprócz tych na tarasie widział jeszcze grupkę innych spacerujących po ogrodzie rezydencji. Nie na darmo zaplanował wcześniej całą akcję. Niecierpliwie odliczał czas, jaki pozostał mu do Dnia M. M minus sześć, M minus pięć… Ale teraz, kiedy operacja wreszcie się zaczęła, zaczął się obawiać, że nie docenił ryzyka. To było po prostu szalone.
Dobrze, że przynajmniej nie ma dzieciaków. Czasami Ruscy przyprowadzali je ze sobą. Dzieciaki biegające po lesie stanowiłyby dla Stanleya niemały problem. Być może urządzono im obóz o parę mil stąd – obóz pionierów, jak oni to nazywali, czyli coś w stylu skautów. Tylko że zamiast podchodów uczyli się tam szpiegowania.
Stanley zamyślił się nad tym przez chwilę, ale szybko przypomniał sobie o misji. Zaczął ostrożnie czołgać się w kierunku przepustu deszczowego, który widział przed sobą, u podnóża trawiastej pochyłości. Ziemia wokół wylotu betonowej rury była wilgotna, śmierdząca i porośnięta bagienną roślinnością. Pierwszy raz znalazł się tak blisko sowieckiej rezydencji.
Doczołgał się do rury, zawahał przez moment, a potem podciągnął się na rękach i głową naprzód wsunął się w cuchnącą ciemność. Powoli czołgał się w szlamie, prąc do góry. Wątpił, żeby ktokolwiek z jego klasy się tam zmieścił. Po raz pierwszy nie żałował, że jest takich chuchrem.
Kiedy był bliżej domu, zobaczył, że korzenie płaczącej wierzby poprzerastały spojenia kanału. Z początku podciągał się na nich, ale wkrótce stały się tak grube, że musiał rozcinać je nożem, żeby utorować sobie drogę. Nagle coś zaćwierkało mu nad głową i przez szparę zobaczył wpatrujące się w niego czerwone oczka.
– Spadaj! Frru! – syknął do ptaka, uderzając w rurę trzonkiem noża. Serce mu łomotało, a w ustach miał gęstą ślinę.
Znieruchomiał na chwilę i się rozejrzał. Tkwił w ciasnym tunelu i choć nie miał klaustrofobii, robił się coraz bardziej spięty. A jeśli tu utknie? Mdliło go od smrodu, a ciemność była coraz bardziej przerażająca. Nagle poczuł naglącą potrzebę wstania, wyprostowania się i wyrwania na wolność, na świeże powietrze. Oblał go pot i poczuł dreszcze. Przez moment pomyślał, żeby się wycofać, ale wątpił, czy tyłem zdoła przecisnąć się pomiędzy korzeniami.
– Palancie, nie możesz tu zostać – powiedział do siebie.
Czołgał się dalej, aż dotarł do komory, w której krzyżowało się kilka rur. Powietrze było tu lepsze i Stanley łapczywie złapał oddech. Popatrzył w górę na pionowy szyb prowadzący na powierzchnię, od której dzieliło go około sześciu metrów. Szyb u góry był zamknięty metalową kratą, przez którą widać było pierwsze gwiazdy.
– Bułka z masłem – mruknął.
Przyklęknął, odczepił latarkę od pasa i oświetlił nią szyb. Zobaczył nad głową metalowe stopnie z prętów. Zgasił latarkę, przyczepił ją z powrotem, wziął głęboki oddech i zaczął się piąć w górę, aż dotarł do kraty. Wystarczyło ją pchnąć i ustąpiła. Odchyliła się i ze stukotem upadła na betonową cembrowinę włazu. Chłopak nasłuchiwał przez chwilę, aż wreszcie ostrożnie wystawił głowę i się rozejrzał. W odległości paru metrów wznosił się biały maszt flagowy. Na nim Stanley zobaczył to, o co mu chodziło – czerwony sztandar ZSRR.
Podstawę masztu zdobił półokrąg z żywopłotu, wysoki na mniej więcej metr. Na razie Stanleya zasłaniały krzewy; jedynie z góry ktoś mógłby go zobaczyć. Sprawdził okna na piętrze i poddaszu, ale nikogo nie dostrzegł. Podciągnął się powoli i wygramolił z szybu, a potem, schylony, zaczął się przedzierać przez gęsty dywan bluszczu porastający ziemię. Kiedy dotarł do podstawy masztu, położył się na plecach, wyciągnął nóż i znów znieruchomiał, czujnie nasłuchując.
Dobiegły go dźwięki muzyki sączące się zza częściowo rozsuniętych szklanych drzwi prowadzących na taras. Okropnej muzyki, pomyślał mimochodem. Jednak wieczór był bardzo spokojny i Stanley zaczął się obawiać, czy nie zdradzi go piszczenie bloczków, kiedy przetnie flaglinkę i sztandar opadnie razem z nią. Przykładając ostrze noża do napiętej linki, jeszcze się wahał. Ale kiedy spojrzał w górę, na czerwoną płachtę z żółtym znakiem skrzyżowanych sierpa i młota, a pięcioramienna gwiazda zafalowała na wietrze, wiedział, że musi ją mieć.
Nagle rozległ się przeraźliwy huk, jak karabinowy strzał, i Stanley omal nie popuścił w spodnie. Przylgnął do wilgotnej ziemi i czekał w napięciu. Znów coś huknęło i z nieba spadł deszcz iskier – czerwonych, białych i niebieskich. Wystrzeliły kolejne fajerwerki i chłopak zaśmiał się cicho. Ten stary wariat, Van Dorn, znów dawał Ruskim do wiwatu! Można było się domyślać, na czym skupiły się teraz spojrzenia wszystkich gości sowieckiej rezydencji. Stanley jednym ruchem przeciął flaglinkę i sztandar zaczął opadać pod własnym ciężarem. Z początku wolno, potem coraz szybciej i czerwona płachta rosła chłopcu w oczach, aż miękko opadła na niego. Dotknięcie było lekkie. Spodziewał się, że jest zrobiona z grubszego materiału. Dziwnie też pachniała. Zresztą nieważne, grunt, że ją ma.
Stanley nie tracił czasu. Odciął flagę, skręcił ją ciasno i obwiązał się nią w pasie. Przemknął na niewidoczną z tarasu drugą stronę żywopłotu i puścił się szalonym sprintem przez trawnik. Wtem rozbłysły światła.
– O Chryste! – jęknął.
Chociaż pierwszą zasadą zwiadowcy na terytorium wroga jest nakaz wracania inną drogą, niż się przyszło, Stanley dopadł włazu i szybko wpełzł do niego. Zasunął za sobą kratę i zaczął schodzić.
– Okej… okej… – mruczał do siebie. – Uda ci się, stary.
Kiedy był w połowie szybu, usłyszał, jak ktoś krzyczy z góry:
– Stop! Stój, bo strzelam!
Snop silnego światła latarki rozjaśnił szyb. Stanley pominął ostatnie stopnie, zeskoczył i upadł w błoto. Poderwał się błyskawicznie i zanurkował w kanał, słysząc nad sobą zgrzyt odsuwanej kraty.
– Matko Święta – jęknął, kiedy zorientował się, że trafił w odnogę prowadzącą do domu.
Ale nie miał wyjścia, musiał iść dalej.
więcej..