Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ofiary. Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ofiary. Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 580 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

"Ne ro­dy­sia kra­snym, ałe szcza­snym" – po­wia­da przy­sło­wie lu­do­we. Przy­sło­wie to li­te­ral­ne za­sto­so­wa­nie swo­je zna­la­zło w oso­bie Ka­sper­ka Mę­dziń­skie­go, któ­ry szczę­ście na dro­dze zna­lazł. Uro­dził się on w wa­run­kach na­stę­pu­ją­cych, o któ­rych mu oj­ciec i mat­ka opo­wia­da­li czę­sto. Z wie­czo­ra, kie­dy się jesz­cze ani za­no­si­ło na to, że on na świat za­wi­ta, przy­cho­dzi do Mę­dziń­skie­go sta­re­go z ko­mis­sa­ryi za­po­wiedź, vul­go na­kaz, sta­wie­nia się czuj-świt ze strzel­bą, na po­lo­wa­nie. Sta­ry na czyn­szu miesz­kał. Na­ka­zów z ko­mis­sa­ryi przy­cho­dzą­cych słu­chać mu­siał. Rad nie rad prze­to, prze­czy­ścił strzel­bę, pod­że­ro­wał za­mek, przy­krę­cił skał­kę i spać się po­ło­żył wcze­śnie, aż tu w nocy – rwe­tes, tar­tas – bu­dzi się ze snu naj­smacz­niej­sze­go i do­wia­du­je się, że oj­cem zo­stał. Ura­do­wa­ło go to nie­wy­po­wie­dzia­nie.

– Dał Bóg syna… da i na syna.… – po­my­ślał. Za­prząt­nął so­bie gło­wę chrzci­na­mi, któ­re za­mie­rzył wy­pra­wić ho­ne­ste i co się na­zy­wa, i na­gle przy­po­mniał so­bie o na­ka­zie.

– Daj go katu!… Dja­bli to po­lo­wa­nie wy­my­śli­li!… Nie było jed­nak rady. Za­żar­to­wa­nie z na­ka­zu mo­gło dla szlach­ci­ca czyn­szo­we­go bar­dzo smut­ne spro­wa­dzić na­stęp­stwa. Odło­żył więc chrzci­ny na póź­niej, ubrał się, wło­żył tor­bę my­śliw­ską na sie­bie, a do tor­by szru­tu, kła­ków i chle­ba ka­wa­łek, za­wie­sił ro­żek z pro­chem, strzel­bę na ra­mie za­rzu­cił i do ko­mis­sa­ryi się udał, klnąc w du­chu naj­przód ko­mis­sa­rzo­wi, na­stęp­nie pod­ko­mo­rze­mu, któ­rzy wy­my­śli­li po­lo­wa­nie na ten dzień wła­śnie, w któ­rym uro­dził mu się syn i uświę­cić­by go wy­pa­da­ło. Cóż jed­nak po­cząć! Nic nie po­mo­że ki­wa­nie pal­cem w bu­cie. Sta­ry Mę­dziń­ski przy­szedł na ko­mis­sa­ryę i spóź­nił się na­wet nie­co, za­le­d­wie bo­wiem na po­dwó­rze wkro­czył, ali­ści pan ko­mis­sarz, w li­siu­rze i bu­tach du­żych, na ga­nek wy­szedł i roz­ka­zy wy­da­wał:

– Hucz­ki na zrąb!… Strzel­cy pod brzo­zo­we za­ga­je, do Krą­gla­ku… kłu­sem!… tam się za­trzy­mać i cze­kać, aż pan z go­ść­mi przy­ja­dą!…

Zwró­cił się więc sta­ry Mę­dziń­ski i wraz ze strzel­ca­mi in­ny­mi, któ­rych, w licz­bie mniej wię­cej trzy­dzie­stu, tak szlach­ci­ców czyn­szo­wych, jak chło­pów, ze wsi spę­dzo­no, ru­szył po­śpiesz­nie na sta­no­wi­sko wska­za­ne.

Pod brzo­zo­we za­ga­je, do Krą­gla­ku – tak się uro­czy­sko zwa­ło – przy­bie­gli strzel­ce za­dy­sza­ni i do­brą go­dzin­kę cze­kać mu­sie­li, za­nim przy­by­ło to­wa­rzy­stwo licz­ne, któ­re zje­cha­ło się na uczcze­nie świę­te­go Mar­ci­na, pod­ko­mor­skie­go pa­tro­na. Świę­ty Mar­cin przy­pa­dał na­za­jutrz i we­dług zwy­cza­ju w oko­li­cy od­daw­na przy­ję­te­go, są­sie­dzi zjeż­dża­li się dniem przed­tem, w celu za­pró­bo­wa­nia szczę­ścia, na wil­ki, na lisy, na za­ją­ce zresz­tą. Zje­cha­li się prze­to i w tym roku i przy­by­li na sta­no­wi­sko, pod knie­ję, kie­dy nasz Mę­dziń­ski za­klął już im, co się wla­zło, spę­dza­jąc w ten spo­sób złość na krzyw­dę, jaką mu wy­rzą­dzi­li.

– Bo­daj­by strzał wasz każ­dy był pu­dłem!…

Tak się wy­ra­zi­ła ostat­nia sta­re­go szlach­ci­ca klą­twa, szlach­ci­ca, któ­ry cza­su one­go był­by wy­stą­pił boso, ale przy kor­dzie, obec­nie zaś sta­wił się na we­zwa­nie ja­śnie wiel­moż­ne­go nie boso, ale bez kor­da. Wy­ra­zi­ła się ona pod po­sta­cią ży­cze­nia do nie­bios za­nie­sio­ne­go. Zo­ba­czy­my, czy i jak na ży­cze­nie to oka­za­ły się nie­bio­sa nie­głu­che­mi.

Pod­ko­mo­rze­mu to­wa­rzy­szy­ło ze dwa dzie­siąt­ki są­sia­dów, przy­wie­zio­nych do kniei wóz­ka­mi i brycz­ka­mi roz­ma­ite­go kształ­tu i róż­nej wiel­ko­ści. Byli to wszyst­ko dzie­dzi­ce oko­licz­ni, oby­wa­tel­stwo znacz­ne i zna­czą­ce z tego wzglę­du, że każ­de­go z nich zdo­bił ty­tuł, zna­mio­nu­ją­cy za­słu­gi na oł­ta­rzu oby­wa­tel­skim zło­żo­ne. Tego mia­no­wa­no sę­dzią, owe­go de­pu­ta­tem, in­ne­go pre­ze­sem; ten wy­stą­pił w ba­ran­kach, ów w li­sach, inny w ka­łan­kach lub na­wet w so­bo­lach; ten gło­wę przy­krył cza­pecz­ką, prze­zna­czo­ną na to je­dy­nie, aże­by minę gę­stą ak­cen­to­wa­ła, ów wło­żył na łeb cza­pę z usza­mi; pod­ko­mo­rzy miał na so­bie ta­ra­da­ję z sza­racz­ko­we­go suk­na, z po­trze­ba­mi i z bo­bro­wym koł­nie­rzem, na gło­wie zaś przy­kry­cie przy­po­mi­na­ją­ce koł­pa­ki sta­ro­daw­ne. W ta­ra­dai tej i w koł­pa­ku, z tor­bą my­śliw­ską przez ra­mie i ze strzel­bą w ręku, wy­glą­dał na het­ma­na śród dru­ży­ny. Wą­sów mu tyl­ko bra­kło. Wąsy pa­dły ofia­rą no­we­go po­rząd­ku.

Świę­ty Mar­cin na bia­łym za­zwy­czaj przy­jeż­dża ko­niu. W roku onym ato­li po­do­ba­ło mu się wsiąść na de­re­szo­wa­te­go – ba­bie lato pa­no­wa­ło przez cały paź­dzier­nik pra­wie i prze­szło w porę je­sien­ną bez­śnież­ną, oświe­co­ną ja­snem słon­kiem i ści­na­ną ostre­mi mro­za­mi. Po­ran­ka­mi zie­mia bie­li­ła się, a ło­dy­gi na po­lach i ga­łę­zie z li­ści ogo­ło­co­ne po ogro­dach i la­sach zmie­nia­ły się w oki­ście szro­nem ob­ro­słe, któ­re o po­rze po­łu­dnio­wej bry­lan­to­wem po­ły­ski­wa­ły od­bi­ciem. Bia­łość od mro­zów i szro­nów od­bi­ja­ła od czar­nej zie­mi, jak de­re­szo­wa­ci­zna na ka­rym ko­niu. Ztąd przy­pusz­cze­nie, że świę­te­mu Mar­ci­no­wi po­do­ba­ło się zwy­czaj zmie­nić, i z tego to po­wo­du ja­śnie wiel­moż­ni i wiel­moż­ni – P. T., jak się wy­ra­ża­ją w Ga­li­cyi – wy­bra­li się nie sa­nia­mi,

Szlach­cic się w gło­wę po­dra­pał, ro­biąc minę strasz­li­wie kwa­śną.

– Co?… – za­gab­nął pod­ko­mo­rzy groź­nie. Czy ci się to nie po­do­ba?…

– Owszem, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie… Tyl­ko…

– Tyl­ko co?…

– Śpie­wa­ka boli gar­dło, śpie­wać dar­mo… Jak­że­by strzel­ca krzy­że bo­leć nie mia­ły, gdy bę­dzie pu­dła ja­śnie oświe­co­ne po­pra­wiał!… A nuż z bólu w krzy­żach i ja spu­dłu­ję?…

– Przy­ma­wiasz się niby o na­gro­dę?… hę?…

– Nie tyle o na­gro­dę, ile o za­skar­bie­nie so­bie ła­ski ja­śnie wiel­moż­ne­go pana… – od­rzekł szlach­cic cho­dacz­ko­wy, w pas się kła­nia­jąc.

– Cóż tedy?…

– Nic jesz­cze… Je­że­li ja­śnie wiel­moż­ny pan po­zwo­li mi po po­lo­wa­niu słów­ko rzec, to wów­czas będę może miał mu co do po­wie­dze­nia…

– No, no… do­brze!… Zo­ba­czy­my… Te­raz idź na sta­no­wi­sko i spraw mi się na­le­ży­cie, to wpra­wisz mnie w hu­mor do­bry, a ty wiesz za­pew­ne, że gdy w do­brym je­stem hu­mo­rze, to zro­bię, co kto ze­chce… Ru­szaj – że i po­mnij, żeby ksią­że pan ani jed­ne­go nie zro­bił pu­dła…

Sta­ry Mę­dziń­ski oczy za­mknął i gło­wą wstrzą­snął. Mar­kot­nym był strasz­li­wie, wes­tchnął i w hu­mo­rze naj­gor­szym sta­nął pod drze­wem, pod któ­re go ko­mis­sarz przy­pro­wa­dził, uka­zu­jąc mu pal­cem o kro­ków kil­ka­na­ście na lewo po­stać wy­nio­słą i oty­łą księ­cia pana. Sta­no­wi­sko było tego ro­dza­ju, że na niem zwierz wy­cho­dzić mu­siał na dwóch strzel­ców ra­zem. Za­zwy­czaj, sta­wia­no na niem jed­ne­go a do­bre­go, i urzą­dzo­no tym ra­zem spół­kę dla tego je­dy­nie, aże­by księ­ciu sa­tys­fak­cyę zro­bić.

Strzel­ców roz­sta­wio­no; ko­mis­sarz ujął za­wie­szo­ny na nim, na zie­lo­nym sznur­ku, róg ba­wo­li, do ust przy­ło­żył, za­dął i wnet z dru­giej stro­ny kniei ode­zwa­ły się okrzy­ki, hu­ka­nia i stu­ka­nia.

– Ahi!… ahu!… Hu­tiu!… Huhu! – brzmia­ło po le­sie.

Szron się z ga­łę­zi osy­py­wał; wro­ny się zry­wa­ły i kra­cząc ża­ło­śnie, prze­la­ty­wa­ły jak­by to one były zwie­rzy­ną, ma­ją­cą pa­dać pod strza­ła­mi my­śli­wych; zresz­tą, co się pal­by bro­ni ogni­stej ty­czy, pa­no­wa­ła ci­sza głu­cha. Hucz­ki ze stro­ny prze­ciw­nej po­su­wa­ły się co­raz to da­lej, za­głę­bia­jąc się w las, roz­róż­niać się już da­wa­ły in­to­na­cye gło­sów ich po­je­dyn­czo, zwie­rzy­na się nie po­ka­zy­wa­ła. Ko­mis­sarz, na sta­no­wi­sku swo­jem sto­jąc, my­ślał so­bie:

– Co u li­cha!…

I me­dy­to­wał nad tem, na ko­go­by to, lub na co, winę zło­żyć.

Pod­ko­mo­rzy mó­wił sam do sie­bie:

– Ha! Błę­dzi­ko­sio!… Otóż mi się spi­sał na imie­ni­ny moję!…

Inni inne roz­ma­ite my­śli w gło­wach snu­li, nie wyj­mu­jąc księ­cia peł­ne­go ani­mu­szu, ani też sta­re­go Mę­dziń­skie­go prze­peł­nio­ne­go złym hu­mo­rem, gdy na­gle, na le­wem skrzy­dle, ode­zwał się huk wy­strza­łu pierw­sze­go. Od skrzy­dła le­we­go do pra­we­go cią­gnę­ła się li­nia strzel­ców sześć­dzie­się­ciu.

Mę­dzin­ski gło­wą wstrzą­snął i ręką od nie­chce­nia mach­nął. Ozna­cza­ło to, że nie ma na­dziei, aże­by co wy­szło na nie­go.

Po pierw­szym ato­li wy­strza­le na­stą­pił dru­gi, po dru­gim trze­ci, po trze­cim czwar­ty, pią­ty, szó­sty, siód­my… dzie­sią­ty… dwu­dzie­sty… trzy­dzie­sty – ist­ny ogień ro­to­wy, któ­ry biegł szyb­ko, jak­by pa­new­ki po­łą­czo­ne były dru­tem, prze­no­szą­cym iskrę elek­trycz­ną z jed­nej na dru­gą, biegł ale brycz­ka­mi, któ­re się za­trzy­ma­ły pod Krą­gla­kiem i z któ­rych wy­sia­da­li po­wol­nie.

Naj­pierw­szy wy­sko­czył pan ko­mis­sarz, Błą­dzi­kie­wicz, po­śpie­szył do pana pod­ko­mo­rze­go i rękę mu po­dał. Pod­ko­mo­rzy wy­gra­mo­lił się z tru­dem nie­ma­łym, opie­ra­jąc się na ko­mis­sar­skiem ra­mie­niu, obej­rzał się do koła na stop­niu jesz­cze sto­jąc i za­wo­łał:

– Błą­dzi­ko­siu!… ksią­że!…

Błą­dzi­kie­wicz nie zro­zu­miał, zda­je się, o co wła­ści­wie pod­ko­mo­rze­mu cho­dzi, sta­nął bo­wiem i oglą­dał się.

– Skocz­że, jo­ło­pie i po­daj księ­ciu ra­mie!… – ode­zwał się ja­śnie wiel­moż­ny z przy­ci­skiem.

Zle­ce­nie to, tak wy­raź­ne, ko­mis­sarz wy­ko­nał z po­śpie­chem jak naj­więk­szym. Po­sko­czył do wóz­ka na res­so­rach i po­dał rękę je­go­mo­ści oty­łe­mu, któ­ry razy parę pró­bo­wał wy­siąść o si­łach wła­snych, za każ­dym ato­li ra­zem, za­miast na ze­wnątrz wóz­ka zna­lazł się w sie­dze­niu na­po­wrót. Przy po­mo­cy ko­mis­sa­rza, wy­do­był się z po­jaz­du, sta­nął na no­gach wła­snych, dał na so­bie po­pra­wić tor­by, co mu się na­brzuch zsu­nę­ła, sam so­bie po­pra­wił na gło­wie czap­ki z fu­ter­kiem, wziął dzi­wi­ro­wa­ną strzel­bę w rękę i, krech­cąc, szedł na­prze­ciw­ko pod­ko­mo­rze­go, któ­ry w koł­pa­ku na ba­kier kro­czył na­prze­ciw­ko księ­cia, wo­ła­jąc zda­le­ka:

– Cóż, wa­sza ksią­żę­ca mość!…

– Wy­sko­czy­łem z ka­bry­ole­tu i go­tów je­stem iść na zwie­rza…

– Wa­szą ksią­żę­cą mość oży­wia ry­cer­ski przod­ków ani­musz…

– A tak… tak… w rze­czy sa­mej… Po­lo­wa­nie pas­sy­ami lu­bię…

– Po­staw­że, Błą­dzi­ko­siu, jego ksią­żę­cą mość na­sta­no­wi­sku… – rzekł pod­ko­mo­rzy, do ko­mis­sa­rza mowę zwra­ca­jąc – na któ­re zwierz bę­dzie wa­lił naj­bar­dziej…

– Na skrzy­dle pra­wem, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie… tam waga…

Ksią­że po­su­wał się po­wo­li i cięż­ko, był to bo­wiem mąż oka­za­ły, z tu­szy i roz­mia­rów, rów­nie jak i z ry­sów ob­li­cza wiel­ce do sło­nia po­dob­ny, mó­wią­cy jed­nak gło­sem szcze­bio­tli­wym, jak­by miał fi­stu­łę w gar­dle. Mi­nął pod­ko­mo­rze­go i gdy się o kil­ka od­da­lił kro­ków, ten na ko­mis­sa­rza kiw­nął i mru­gnął, w na­stę­pu­ją­cy, gło­sem bar­dzo zni­żo­nym, od­zy­wa­jąc się do nie­go spo­sób:

– Po­staw-no obok księ­cia strzel­ca… ro­zu­miesz?…

– Ro­zu­miem, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie…

– Któ­re­goż po­sta­wisz?…

– Już­ci nie in­ne­go, jeno Mę­dziń­skie­go…

– Aha… do­brze… A nie­chno on się ze­mną roz­mó­wi… Gdzie on?…

– Mę­dziń­ski!… – krzyk­nął ko­mis­sarz, ki­wa­jąc ku gro­ma­dzie strzel­ców ręką. Sam tu!…

Szlach­cic wy­nu­rzył się z gro­na cze­ka­ją­ce­go na ubo­czu na roz­ka­zy, zbli­żył się, czap­kę zdjął i pod­ko­mo­rze­mu w pas się po­kło­nił.

– Słu­chaj-no… – prze­mó­wił ten ostat­ni – cho­dzi ci o ła­skę moją?…

– Jak­że­by cho­dzić nie mia­ło, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie… – od­parł szlach­cic gło­wę prze­chy­la­jąc.

– Słu­chaj­że… Błą­dzi­kie­wicz po­sta­wi cię obok ja­śnie oświe­co­ne­go księ­cia… i ty bę­dziesz od­po­wia­dał, je­że­li jego ksią­żę­ca mość choć raz spu­dłu­je, czy­li, co na jed­no wy­cho­dzi, je­że­li na sta­no­wi­sku, na któ­rem stać bę­dziesz, kto inny, nie jego ksią­żę­ca mość, co­kol­wiek za­bi­je…

tak szyb­ko, że zdzi­wio­ny fe­no­me­nem tym my­śliw­skim Mę­dziń­ski, nie skoń­czył mó­wić "w imie ojca i syna i du­cha świę­te­go", ali­ści kot na­su­nął mu się pod cel. Wy­raz "amen" na ję­zy­ku mu za­marł. Strzel­bę rzu­cił do twa­rzy, wy­mie­rzył, cyn­giel pod pa­lec ujął; huk­nął wy­strzał tuż obok nie­go, Mę­dziń­ski wy­trzy­mał nie­co, cyn­giel po­ci­snął, wy­strzał ostat­ni się roz­legł, za­jąc ko­zioł­ka wy­wró­cił jed­ne­go i dru­gie­go i sko­ki wy­cią­gnął.

Cóż to się sta­ło?

Stał się fe­no­men, go­dzien za­li­czo­nym być do fak­tów owych nad­zwy­czaj­nych, nad wy­ja­śnie­niem któ­rych lu­dzie mó­zgi so­bie su­szą. W kniei prze­sia­dy­wał za­jąc je­den je­dy­ny. W tem nic jesz­cze nie ma oso­bli­we­go. Oso­bli­wość po­le­ga­ła na­tem, że za­jąc ów, spło­szo­ny przez hucz­ków, wy­no­sząc się z la­sów, na­tknął się na strzel­ca le­wo­skrzy­dło­we­go, ten strze­lił i chy­bił. Za­jąc z naj­zim­niej­szą w świe­cie krwią, wziął w pra­wo i nie spie­sząc się zby­tecz­nie, prze­szedł rów­no­le­gle do ca­łej strzel­ców li­nii, jak­by umyśl­nie na to, aże­by ścią­gnąć na sie­bie pu­deł pięć­dzie­siąt dzie­więć i zgi­nąć z ręki Mę­dziń­skie­go.

Był to za­jąc pierw­szy i ostat­ni.

Ode­zwa­ła się trą­ba ko­mis­sar­ska. Strzel­cy się do Krą­gla­ku ścią­gnę­li. Pod­ko­mo­rzy na Mę­dziń­skie­go mru­gnął:

– Kto za­bił?…

– To jest… tego… ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie… – bąk­nął szlach­cic.

– Ksią­że za­bił…

– A tak… jego ksią­żę­ca mość…

– Przy księ­ciu więc ho­nor kniei!… – oznaj­mił pod­ko­mo­rzy wszem w obec.

– Wię­cej niż kniei!… – ktoś pod­chwy­cił. Ksią­że ura­to­wał ca­łe­go oby­wa­tel­stwa ho­nor, któ­ry ten kot prze­klę­ty na po­śmie­wi­sko wy­sta­wił… Tyle pu­deł!… Chry­ste Pa­nie!…. Gdy­by był uciekł, gdy­by go był któ­ry z po­spól­stwa lub z chu­dacz­ków zgła­dził, nie śmie­li­by­śmy lu­dziom w oczy pro­sto pa­trzeć… Księ­ciu chwa­ła!…

– Wi­wat ksią­że!…

Wy­do­by­to z wóz­ka, na któ­rym śnia­da­nie je­cha­ło, star­ki fla­szę i wy­pi­to za zdro­wie księ­cia z czar­ki srebr­nej we­wnątrz po­zła­ca­nej.

I roz­pra­wia­no o fe­no­me­nie, przy­wo­łu­jąc na świa­dec­two tra­dy­cye po­lo­wań naj­sław­niej­szych i na­zwi­ska my­śli­wych naj­za­wo­łań­szych. Ktoś opo­wia­dał o wil­ku, co z miną drwią­cą prze­szedł pod ogniem strzelb dwie­stu, aż zgi­nął w koń­cu od gu­zi­ka po­świę­ca­ne­go i pa­da­jąc, krzyk­nął: "Je­zus Ma­rya!"

– Taki też to był i wilk!… – za­uwa­żył z my­śli­wych je­den.

– Któż za­rę­czy, że ten za­jąc, co gdy­by nie jego ksią­żę­ca mość, był­by cało i zdro­wo uszedł, nie na­le­ży do tej sa­mej co wilk ów fa­mi­lii!… – ode­zwał się inny.

– Ksią­że prze­cie gu­zi­kiem po­świę­co­nym nie strze­lał…

– Nie, ale strze­lał ksią­że, co za świę­ce­nie sta­nie…

– Praw­da!… – ode­zwa­no się chó­rem zgod­nym.

– Ksią­że pan wart gu­zi­ka, a gu­zik księ­cia pana… – wy­rwał się je­den z gor­liw­szych wy­znaw­ców mi­stycz­ne­go zna­cze­nia zna­ko­mi­tych ro­dów.

Ksią­że z uśmie­chem za­do­wol­nie­nia po­chwa­ły przyj­mo­wał, za­rę­cza­jąc jeno, że po­lo­wa­nie lubi pas­sy­ami i że pu­dło­wać zwy­cza­ju nie ma.

– Bły­snął mi, na cel schwy­ci­łem i jest… Nie ro­zu­miem tyl­ko, dla cze­go po moim wy­strza­le ode­zwał się wy­strzał jesz­cze je­den…

Pod­ko­mo­rzy za­ga­dał to nie­dy­skret­ne ode­zwa­nie się, któ­re zni­we­czyć mo­gło re­pu­ta­cyę, jaką ksią­żę uzy­skał, gdy­by się do­wie­dzia­no, że ów "wy­strzał jesz­cze je­den" da­nym zo­stał przez sta­re­go Mę­dziń­skie­go, któ­ry w oko­li­cy ca­łej, jako strze­lec, po­sia­dał opi­nię usta­lo­ną.

Po­je­cha­no do kniei na­stęp­nej, w tej ani omy­ka nie wi­dzia­no. Ob­sta­wio­no da­lej brze­zi­nę i wy­pło­szo­no cie­lę, któ­re zgi­nę­ło z ręki pod­ko­mo­rze­go; w dę­bi­nie ko­mis­sarz za­strze­lił pro­się. Pró­bo­wa­no ocze­re­tów, w któ­rych się li­sów spo­dzie­wa­no; pró­bo­wa­no dar­ni­ków i bo­dia­ków, w któ­rych się wil­ki ukry­wać lu­bią. Nie zna­le­zio­no nig­dzie nic. Klą­twa sta­re­go szlach­ci­ca spraw­dzi­ła się z nad­dat­kiem. Były i pu­dła, któ­re on ży­cze­niem strze­li­stem z nie­bios spro­wa­dził; było i nie­po­wo­dze­nie, rzec moż­na, ele­men­tar­ne. Zwie­rzy­na wy­nio­sła się gdzieś z dóbr roz­le­głych pod­ko­mo­rze­go na dzień świę­te­go Mar­ci­na i na szu­ka­niu jej nada­rem­nie dzień cały spę­dzo­no, mę­cząc hucz­ków, któ­rzy pod prze­wódz­twem es­sau­łów prze­bie­gać mu­sie­li pie­cho­tą prze­strze­nie, prze­by­wa­ne przez pa­nów na brycz­kach, mę­cząc strzel­ców wiej­skich, któ­rzy los hucz­ków po­dzie­la­li. Po­mię­dzy strzel­ca­mi jed­nak, Mę­dziń­ski wy­ją­tek sta­no­wił. Ko­mis­sarz, dla księ­cia, wo­ził go na brycz­ce swo­jej, po­zwa­la­jąc mu ła­ska­wie sie­dzieć bo­kiem na pół­drab­ku. Nie było to sie­dze­nie wy­god­ne; co się ato­li na wy­go­dzie tra­ci­ło, to się na szyb­ko­ści zy­ski­wa­ło. Sta­ry szlach­cic wraz z ja­śnie wiel­moż­ny­mi i wiel­moż­ny­mi na sta­no­wi­ska przy­by­wał, ga­węd­kom się ich przy­słu­chi­wał i ob­li­czom przy­pa­try­wał.

Przy­pa­try­wał się też i śnia­da­niu, któ­re o go­dzi­nie punkt je­de­na­stej spo­ży­wać za­czę­to na le­śni­czów­ce.

O śnia­da­niu tem wspo­mi­nał czę­sto, dla tego i my wzmian­kę o niem uczy­ni­my. Woń one­go po­zo­sta­ła mu we wspo­mnie­niu na ży­cie całe.

– Ach, jak pa­chło!… Ach, jak pa­chło!… – ma­wiał, opo­wia­da­jąc żo­nie lub są­sia­dom.

Pa­chło, w rze­czy sa­mej, przy­je­chał bo­wiem ku­charz z go­to­we­mi w rą­dlach i ko­cioł­kach przy­rzą­dze­nia­mi, któ­re na ogniu po­usta­wiał i z któ­rych, gdy wie­ka pod­no­sił, bu­chał opar aro­ma­tem za­praw­ny. W jed­nym ko­cioł­ku od­grze­wał się bi­gos, w dru­gim du­si­ły się zra­zy za­wi­ja­ne, w trze­cim go­to­wa­ła się ka­sza na so­sie grzy­bo­wym; na roż­nie ob­ra­cał się udziec sar­ni, do któ­re­go pod­le­wa go­to­wa­ła się w rą­dlu osob­nym, na dzi­ko za­pra­wio­na; tam sma­ży­ły się ja­rząb­ki i ku­ro­pa­twy, ów­dzie przy­pie­ka­ły się pie­roż­ki, a dla roz­grza­nia zzię­błych my­śli­wych, grza­ło się piwo ze śmie­ta­ną, z im­bi­rem, z gał­ką musz­ka­to­ło­wą, z se­rem w kost­ki i z grzan­ka­mi z chle­ba.

Śnia­da­nie to star­czy­ło za obiad. Za­sta­wio­no je przed cha­tą le­śni­cze­go, na sto­łach im­pro­wi­zo­wa­nych, któ­re bie­li­zna sto­ło­wa i sprzęt kre­den­so­wy, przy­wie­zio­ne ze dwo­ru, zmie­ni­ły w sto­ły naj­re­gu­lar­niej­sze. Przy­wie­zio­no też na fu­rze osob­nej i krze­sła dla pa­nów. Po­si­łek na­pręd­ce prze­cią­gnął się go­dzi­ny pół­to­ry, w cią­gu któ­rej przy­by­ła pod­ko­mo­rzy­na, w od­kry­tym po­wo­zie, z sy­nem wy­rost­kiem lat dzie­się­ciu i z có­recz­ką lat pię­ciu w to­wa­rzy­stwie gu­wer­ne­ra, Fran­cu­za, czło­wie­ka nie­mło­de­go i tak da­le­ce uczo­ne­go, że zda­niem pod­ko­mo­rzy­ny, któ­re pod­ko­mo­rzy po­dzie­lał w zu­peł­no­ści, edu­ka­cya pod­ko­mo­rzy­ca ubez­pie­czo­ną była pod kie­row­nic­twem jego na przy­szłość całą.

Przy­by­cie pod­ko­mo­rzy­ny spra­wi­ło wra­że­nie w to­wa­rzy­stwie. Pa­no­wie po­zry­wa­li się z miejsc, su­nąc po ko­lei do ręki pani domu i skła­da­jąc po­ca­łun­ki na ta­ko­wej. Pani ro­bi­ła so­bie rum do księ­cia, któ­ry, pró­bu­jąc dwu­krot­nie nada­rem­nie udźwi­gnię­cia się z sie­dze­nia, za trze­cim do­pie­ro ra­zem za­miar swój do skut­ku przy­pro­wa­dził i dla tego spóź­nił się nie­co z od­da­niem da­mie hoł­du na­leż­ne­go. Na spóź­nie­niu tem ato­li nie wy­szła źle pod­ko­mo­rzy­na. Ksią­że szar­manc­ko się ukło­nił, gębę ser­we­tą utarł – cze­go nie czy­ni­li oby­wa­te­le inni i od­ci­ska­li na ręku pod­ko­mo­rzy­ny ma­cza­nych w so­sach wą­sów śla­dy – oczki przy­mru­żył, ob­li­cze w uśmiech ustro­ił i dy­sz­kan­tem pi­snął:

– Dzień do­bry pani… Spo­dzie­wam się, że pani do­bro­dziej­ce do­brze się spa­ło…

– Wy­bor­nie, mo­ści ksią­że… – była od­po­wiedź za­py­ta­nej. – Jak­że się księ­ciu po­lu­je?…

Jego ksią­żę­ca mość uśmiech­nąć się ra­czy­ła.

– Któż jest bo­ha­te­rem po­pi­sów cy­ne­gie­tycz­nych?…

– O co baba pyta?… – obie­gło śród szlach­ty za­py­ta­nie szep­ta­ne.

– Kto otrzy­mał pal­mę pierw­szeń­stwa w łow­czych za­pę­dach?…

– Ksią­że!… – od­krzyk­nię­to chó­rem – za­ją­ca za­bił!….

– Spo­dzie­wa­łam się tego…

– Ura­to­wał ho­nor oby­wa­tel­ski!…

– By­łam tego pew­ną… Ima­gi­nez-vous (tu zwró­ci­ła się do gu­wer­ne­ra), ksią­że za­ją­ca za­bił i ho­nor oby­wa­tel­ski ura­to­wał…

– Mon prin­ce!… jak­że mnie to cie­szy!… – prze­mó­wił Fran­cuz.

– Ehę… ehę… – krech­tał ksią­że, szu­ka­jąc fra­ze­su ja­kie­goś sto­sow­ne­go w gło­wie wiel­kiej, któ­ra, zda­je się, próż­ną była, nie­ste­ty.

Pani od­ga­dła snadź kło­pot po­tom­ka rodu zna­ko­mi­te­go, zmie­ni­ła bo­wiem treść kon­wer­sa­cyi, py­ta­jąc:

– A mło­dy ksią­że Got­fryd?…

– Mło­dy ksią­że… ehm… bar­dzo do­brze…

– Zdrów?… we­sół?…

– O, i zdrów i we­sół…

– Cze­muż wa­sza ksią­żę­ca mość nie był ła­skaw za­brać go ze sobą?….

– O… bo… tego te… za mło­dy jesz­cze do po­lo­wań…

– Nie ko­niecz­nie na po­lo­wa­nie, ale mo­że­by się ro­ze­rwał w to­wa­rzy­stwie mego Lola i mo­jej Lud­ki… Prze­cież jest Lola ró­wie­śni­kiem…

– A tak… tak… ró­wie­śni­kiem… Mo­że­by się ro­ze­rwał… Nie po­my­śla­łem o tem…

– Lolo, mu­szę wa­szej ksią­żę­cej mo­ści po­wie­dzieć, ko­cha mło­de­go księ­cia God­fry­da… wy­raź­nie ko­cha…

– O?… Nie wie­dzia­łem o tem… Ksią­że God­fryd uszczę­śli­wio­nym bę­dzie, gdy się do­wie… Nie wąt­pię o tem, o! nie wąt­pię…

– Nie­chże ksią­że sia­da… Pa­no­wie!… – prze­mó­wi­ła, zwra­ca­jąc się do gro­na my­śli­wych – za­bie­raj­cie się do prze­rwa­ne­go po­sił­ku… Gdy­bym była wie­dzia­ła, że tyle am­ba­ra­su spra­wię, by­ła­bym wca­le nie przy­jeż­dża­ła…

– Co za am­ba­ras, pani pod­ko­mo­rzy­no do­bro­dziej­ko!…… – od­zy­wa­ły się ze stron róż­nych gło­sy pro­te­stu­ją­ce.

– Pro­szę pa­nów!… bi­gos na sto­le!… – prze­mó­wił pod­ko­mo­rzy.

Bi­gos aro­ma­tem ude­rzył. My­śli­wi, z pew­nym skru­chy ro­dza­jem, po­zdro­wi­li słyn­ne da­nie, każ­dy za­jął miej­sce swo­je i za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie ogól­ne, prze­rwa­ne nie pier­wej, aż w ol­brzy­mich sa­la­ter­kach i na ta­ler­zach nie po­zo­sta­ło ani odro­bi­ny. Prze­rwa­nem ono zo­sta­ło sło­wa­mi pod­ko­mo­rze­go:

– Nie pij po ry­bie wody, po ka­pu­ście wina… Po­daj­cie-no tu mio­du!…

Wy­stą­pi­ły na stół bu­tel­ki omszo­ne.

– Pierw­szy kie­li­szek, za zdro­wie ja­śnie oświe­co­ne­go księ­cia, któ­ry ura­to­wał ho­nor oby­wa­tel­ski!…

– Wi­wat!… – krzyk­nę­ła szlach­ta gło­sem jed­nym.

Okrzyk ten knie­je knie­jom, ostę­py ostę­pom po­da­ły.

Wy­pi­to dusz­kiem, hau­stem jed­nym. W cza­sach onych, bliz­kich epo­ki owej pa­mięt­nej, w któ­rej ka­pu­cyn pe­wien gar­niec mio­du wy­chy­lił i mysz wraz z mio­dem po­łknął, pić jesz­cze umia­no. Lano w sie­bie wina i mio­dy, jak my dziś wy­rod­ni po­tom­ko­wie, wody lać nie po­tra­fi­my. Po kie­lisz­ku pierw­szym na­stą­pił dru­gi, po dru­gim trze­ci i t… d. Ksią­że wniósł zdro­wie go­spo­da­rza domu, so­le­ni­zan­ta ju­trzej­sze­go. Ktoś za­pro­po­no­wał zdro­wie go­spo­dy­ni domu. Fran­cuz nie na­le­żał do bi­go­su, znaj­du­jąc go par trop lo­urd na swój żo­łą­dek; na­le­żał jed­nak do to­a­stów speł­nia­nych mio­dem, któ­ry mu sma­ko­wał wiel­ce. Po czwar­tym czy pią­tym kie­lisz­ku, za­brał głos i wy­pa­lił prze­mo­wę, któ­rej z wy­jąt­kiem pod­ko­mo­rzy­ny i księ­cia, nie zro­zu­miał nikt. Za­koń­czył ją we­zwa­niem:

– Chan­tons l'amo­ur.

Ci­snął na pod­ko­mo­rzy­nę spoj­rze­nie za­bój­cze i za­in­to­no­wał piosn­kę ja­kąś z try­la­mi, piosn­kę, któ­ra była może ar­cy­dzie­łem sztu­ki śpie­wa­nia, z po­wo­du któ­rej jed­nak szlach­ci­ce od­zy­wa­li się pół­gło­sem:

– Be­czy jak koza za ogon krę­co­na…

Szlach­ci­ce nie zna­li się na pięk­no­ściach tego ro­dza­ju – i kie­dy Fran­cuz za­koń­czył z przy­ci­skiem do­sad­nym:

– Vice l'amo­ur!…

Pod­ocho­co­ny oby­wa­tel ja­kiś, wpa­da­jąc w rym, krzyk­nął:

– Hur hur!…

Krzyk­nię­cie to wy­wo­ła­ło śmiech grom­ki a ogól­ny, od wzię­cia w któ­rym udzia­łu po­wstrzy­mać się nie mo­gli, ani do­stoj­ny ksią­że, ani po­waż­ny pod­ko­mo­rzy, ani wiel­ko­mia­sto­wa Pod­ko­mo­rzy­na, ani na­wet za­dą­sa­ny zra­zu gu­wer­ner, któ­ry nie śmie­chu a aplau­zu się spo­dzie­wał.

Wy­śmia­ło się oby­wa­tel­stwo i o po­lo­wa­niu so­bie przy

– Na łów, na łów, na łowy!… do zie­lo­nej dą­bro­wy!… – za­wo­łał je­den z gro­na.

Pod­ko­mo­rzy­na od­je­cha­ła, po­lo­wa­nie wzno­wio­no, prze­no­szo­no się z kniei do kniei do sa­me­go wie­czo­ra i po­wró­co­no z ni­czem – prze­pra­szam, z za­ją­cem je­dy­nym, któ­ry sta­no­wił całe łow­cze tro­fea.

Sta­ry Mę­dziń­ski, pod­czas śnia­da­nia, stał so­bie na ubo­czu wą­chał, ślin­kę po­ły­kał, przy­pa­try­wał się, przy­słu­chi­wał i my­ślał o je­dy­na­ku swo­im, któ­ry na chrzest cze­kał. Co on tam zresz­tą my­ślał, o tem i sam do­kład­nie nie wie­dział. Za­czę­ło mu się w gło­wie roz­ja­śniać nie­co, gdy przy­je­cha­ła Pod­ko­mo­rzy­na i przy­wio­zła ze sobą dzie­ci dwo­je. Wi­dok pod­ko­mo­rzy­ca i pod­ko­mo­rzan­ki za­fra­po­wał go.

– Mój Boże!… – rzekł w du­chu do sie­bie. – Oto dzie­ci pań­skie… pa­trz­cie no ich… Gzy to one in­a­czej ja­koś na świat przy­szły, jak mój chło­piec?… Ot, jed­nak… jak to wy­glą­da!… niby ma­lo­wa­nie… niby la­lecz­ki… A mój?… Eh!…

Łza­wo się sta­re­mu koło ser­ca zro­bi­ło.

I znów roz­my­ślał.

Roz­my­ślał na sta­no­wi­skach wszyst­kich, na któ­rych da­rem­nie strzel­bę z od­wie­dzio­nem trzy­mał pół­kur­czem.

Roz­my­śla­jąc, na pół­drab­ku ko­mis­sar­skim za­je­chał na po­dwó­rzec dwor­ski, z brycz­ki ze­sko­czył i do gan­ku pod­biegł, za­stę­pu­jąc pod­ko­mo­rze­mu dro­gę.

– A!…. to ty Mę­dziń­siu?… Szlach­cic się do ko­lan panu po­kło­nił.

– Cóż mi po­wiesz?….

– Ja­śnie oświe­co­ny ksią­że za­ją­ca za­bił…

– Cóż więc?…. To mię­dzy nami…

– Mię­dzy nami jest coś jesz­cze, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie…

– Chcesz po­wie­dzieć: Sło­wo się rze­kło, ko­był­ka u pło­ta… W tem tyl­ko źle, że ja nie wiem co to za sło­wo…

– Uda­ję się do ła­ski ja­śnie wiel­moż­ne­go pana…

– No?…

– Bóg dał mi syna, któ­ry jak raz przed po­lo­wa­niem na świat przy­szedł… Po­lo­wa­nie się nie po­wio­dło, może się po­wie­dzie chło­piec, je­że­li ja­śnie wiel­moż­ny pan uj­miesz go w sieć ła­ski swo­jej pań­skiej… Spo­lu­jesz, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, i ojca i mat­kę i syna… Bę­dzie­my za cie­bie Boga bła­ga­li… Chciał­bym chłop­ca mego na czło­wie­ka wy­kie­ro­wać…

– Jak mu na imię?… – za­py­tał pod­ko­mo­rzy znie­nac­ka.

– Imie­nia nie ma jesz­cze… Przy­był na świat dziś przed dnia świ­ta­niem… Za­miast wieść go do chrztu świę­te­go, po­sze­dłem za roz­ka­za­niem pań­skiem…

– I do­brześ zro­bił, mój Mę­dziń­siu…

– Ura­to­wa­łem ho­nor oby­wa­tel­ski… Ten za­jąc…

– Masz ra­cyę… – prze­rwał pod­ko­mo­rzy. – Mo­żesz być pew­nym ła­ski mo­jej… Czyś szlach­cic?…

– Z an­te­na­tów, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie… Za świę­tej pa­mię­ci ojca ja­śnie wiel­moż­ne­go pana, bra­łem na ko­bier­cu i gar­dło­wa­łem za sta­ro­stą nie­bosz­czy­kiem…

– To do­brze… Wiesz-że co… Daj chłop­cu twe­mu na imię Kac­per, jak na imie było świę­tej pa­mię­ci ojcu memu, i jak pod­ro­śnie, przy­pro­wadź go do mnie, przy­po­mi­na­jąc mi za­ją­ca…

Szlach­cic w ko­la­na się po­kło­nił. Pod­ko­mo­rzy od­szedł w głąb domu.IV.

Sce­ny fu­rio­sis­si­mo, jaka się od­by­ła, gdy akt pią­ty dra­ma­tu edu­ka­cyj­ne­go na jaw­nię na­gle wy­stą­pił, nie zdo­łał­bym opi­sać w spo­sób taki, aże­by się ona czy­tel­ni­kom uprzy­tom­ni­ła. Nie po­sia­dam ta­len­tu od­po­wied­nie­go. Na­le­ża­ło­by ją i opi­sy­wać i ma­lo­wać i dra­ma­ty­zo­wać. Była to bo­wiem sce­na i ma­low­ni­cza i dra­ma­tycz­na, a przy­tem wiel­ce skom­pli­ko­wa­na. Za te­atr słu­ży­ły jej ko­lej­no apar­ta­men­ta pani, pana i pan­ny, sa­lo­ny, po­ko­je ba­wial­ne, po­kój ja­dal­ny, ko­ry­ta­rze, sie­nie i sion­ki. Pod­ko­mo­rzy­na prze­bie­ga­ła dwór z koń­ca w ko­niec w cha­rak­te­rze za­czep­nym, na­pa­da­jąc to na męża, to na cór­kę. Do pierw­sze­go prze­ma­wia­ła:

– Ty­ra­nie!… nie­go­dziw­cze!… oj­cze wy­rod­ny!… czło­wie­ku czci i wia­ry po­zba­wio­ny!…

Do dru­giej mó­wi­ła:

– Cór­ko wy­stęp­na!… nie­wdzięcz­ni­co!… nie­god­na tego, aże­by cię zie­mia no­si­ła!…

Pod­ko­mo­rzy ka­zał so­bie ko­nie do ka­ry­ol­ki za­prządz, chcąc snadź usu­nąć się z oczów roz­ża­lo­nej zby­tecz­nie mał­żon­ki. Gdy się pod­ko­mo­rzy­na o za­mia­rze tym do­wie­dzia­ła, we­szła do pod­ko­mo­rze­go z kró­lew­ską po­wa­gą, sta­nę­ła przed nim, wzro­kiem go od stóp do gło­wy zmie­rzy­ła i rze­kła:

– Tak?… Nie dość więc, że samą w zwy­kłym ży­cia try­bie je­stem, samą jesz­cze chcesz mnie pan zo­sta­wić w chwi­li roz­pa­czy?… Win­szu­ję… Jest to czyn god­ny męża i oby­wa­te­la…

– Kla­recz­ko… Ależ… Chcia­łem tyl­ko, w pole po­je­chać, zo­ba­czyć jak scho­dzi żyto jare….

– Che, hm… – za­śmia­ła się pod­ko­mo­rzy­na iro­nicz­nie.

– Po­wró­cił­bym za pół go­dzi­ny naj­da­lej… Ale.. je­że­li…

– Pro­szę je­chać… Pro­szę so­bie dla mnie przy­mu­su nie za­da­wać… By­łam samą, po­zo­sta­nę samą ze smut­ka­mi swo­je­mi i z roz­pa­czą… A! (tu się dło­nią za gło­wę schwy­ci­ła).. W chwi­li ta­kiej, nie mieć na­wet z kim po­mó­wić!…

– Ależ ja je­chać nie my­ślę… Le­wic­ki!… – krzyk­nął – każ ko­nie z ka­ry­ol­ki wy­ło­żyć… Sia­daj, Kla­ruń­ciu… Bo­le­ję głę­bo­ko nad tem, co się sta­ło… Któż­by się jed­nak spo­dzie­wać mógł!… Lud­ka, pod okiem two­jem wy­cho­wa­na!… No… pro­szę…

Sło­wa te za­wie­ra­ły przy­mów­kę w so­bie. Pod­ko­mo­rzy­na nie zro­zu­mia­ła jej może, a może nie do­sły­sza­ła, wpa­dła bo­wiem w za­my­śle­nie chwi­lo­we, w któ­rem usia­dła na ka­na­pie i rze­kła:

– Nie ma rady in­nej…

– Co, ży­cie moje?… – za­py­tał pod­ko­mo­rzy.

– Trze­ba złe­mu za­ra­dzić szyb­ko, ener­gicz­nie i ra­dy­kal­nie…

– Za­ra­dzi­łaś już prze­cie…

– Co?… – za­py­ta­ła pani z przy­ci­skiem.

– Mło­dzik ten nie prze­stą­pi już wię­cej pro­gu domu na­sze­go…

– Więc to ja… ja sama… sama jed­na, ro­bić mam wszyst­ko!… Och! ja­każ ja sama!…

Wy­ra­zy ostat­nie peł­ne były łez.

– Kla­ruń­ciu!… Kla­recz­ko!… Po­wiedz, coż ro­bić mam ja?… Go­tów je­stem na wszyst­ko… na­wet, je­że­li chcesz, na strze­la­nie się z tym chłyst­kiem… Szlach­cic do­bry… Chcesz? wy­zwa­nie mu po­szlę…

Pod­ko­mo­rzy­na wzro­kiem nie­pew­nym spoj­rza­ła na męża, któ­ry, w rze­czy sa­mej, go­tów był, za po­mo­cą nad­sta­wie­nia łba wła­sne­go, ku­pić so­bie spo­kój do­mo­wy.

– Chcesz?…

– I do cze­góż to do­pro­wa­dzi?…

– Albo ja zgi­nę, albo on zgi­nie… Bę­dzie to szyb­ko, ener­gicz­nie i ra­dy­kal­nie…

Pod­ko­mo­rzy­na wy­glą­da­ła przez chwil­kę, jak wy­glą­dać zwykł czło­wiek wła­sną po­bi­ty bro­nią. Trwa­ło to jed­nak bar­dzo krót­ko. Gło­wą wstrzą­snę­ła i od­rze­kła:

– Jest to spo­sób ła­twy, nie­do­rzecz­ność po­peł­nić… Nie o po­je­dy­nek tu cho­dzi, a o to, żeby Lu­dwi­kę za mąż; jak naj­ry­chlej wy­dać…

– Prze­ciw­ko temu nie mam nic…

– To nie do­syć… Trze­ba jesz­cze, że­byś był za­tem i że­byś się o to po­sta­rał…

– Nie­chże się kto zgło­si…

– Je­że­li­by­śmy na to cze­ka­li, to do­cze­kać­by­śmy się mo­gli dru­gie­go pana Gu­sta­wa…

– Więc?…

– Na­le­ży dzia­łać… Prze­ko­naw­szy się, że Lu­dwi­ka skłon­ną jest do wy­bo­ru jak naj­gor­sze­go, obo­wią­zek nasz ro­dzi­ciel­ski na­ka­zu­je nam po­sta­rać się o zna­le­zie­nie dla niej męża od­po­wied­nie­go…

Pod­ko­mo­rzy zro­bił minę bar­dzo mar­kot­ną, prze­czu­wa­jąc dla sie­bie pra­cę her­ku­le­so­wą.

– Do­brze… – rzekł kwa­śnie. – Masz ra­cyę, ży­cie moje…

– Po­chle­bia mi to wiel­ce, że mi ra­cyę przy­zna­wać ra­czysz… Nie na­tem ato­li ko­niec…

– Oczy­wi­ście…

– Ty oj­ciec… Czyś ty po­my­ślał o lo­sie dziec­ka twe­go?…

– My­śleć my­śla­łem, ale, przy­znam się, w przy­szło­ści od­da­lo­nej nie­co… Wy­da­wa­ło się mi, że się z Lud­ką spie­szyć nie ma co, że na­le­ży cze­kać…

– Aże­by się pa­nów Gu­sta­wów do­cze­kać… – pod­chwy­ci­ła pani.

– To nie­szczę­ście… wy­pa­dek…

– Bę­dą­cy cze­ka­nia na­stęp­stwem pro­stem i na­tu­ral­nem… Lu­dwi­ka lat ma szes­na­ście i gło­wę roz­ma­rzo­ną…

– Roz­ma­rzo­ną… – po­wtó­rzył pod­ko­mo­rzy, ma­jąc za­miar za­py­tać: dzię­ki cze­mu? – po­wstrzy­mał się jed­nak na myśl sce­ny, ja­ką­by za­py­ta­nie to nie­za­wod­nie wy­wo­ła­ło.

– Trze­ba się więc spie­szyć…

– Do­brze… Z czem jed­nak?…

– Z wy­da­niem jej za mąż…

– Za kogo?…

– Za księ­cia God­fry­da Ga­maj­dę… – od­po­wie­dzia­ła pod­ko­mo­rzy­na to­nem re­pli­kę wszel­ką z góry ni­we­czą­cym.

Pod­ko­mo­rzy spoj­rzał tyl­ko na żonę.

W spoj­rze­niu tem ma­lo­wał się wy­krzyk­nik: czyś osza­la­ła!…

Za­miast wy­da­nia ato­li wy­krzyk­ni­ka tego, od­po­wie­dział spo­koj­nie:

– Do­brze… Nie mam prze­ciw­ko księ­ciu God­fry­do­wi nic… Czy tyl­ko on ze­chce, a ra­czej nie on, ale ksią­że Nor­bert, bar­dziej zaś oj­ciec Kor­ski?…

– To już rzecz two­ja…

– Moja?… Je­że­li oj­ciec Kor­ski nie ze­chce, cóż ja po­ra­dzę!…

– Nie do mnie na­le­ży rady to­bie da­wać… Po­wia­dam tyl­ko, że Lu­dwi­kę trze­ba za księ­cia God­fry­da wy­dać…

– I ja po­trze­bę tę uzna­ję… Po­zwo­lę so­bie tyl­ko tę zro­bić uwa­gę, że jest to wy­cią­ga­niem dziew­czy­ny na wiel­ką ofia­rę…

– Na ofia­rę!… – pod­chwy­ci­ła pani – Cóż to za ofia­ra, księż­ną zo­stać!…

– Do­stać na męża nie­do­łę­gę i od­dać po­sag cały na oczysz­cze­nie go z dłu­gów.

Pod­ko­mo­rzy­na nic na to nie od­po­wie­dzia­ła. Mil­cza­ła przez chwi­lę i po chwi­li za­czę­ła:

– Prze­ko­na­łam się, że po­mysł wszel­ki ode­mnie po­cho­dzą­cy jest przez cie­bie z góry po­tę­pio­ny… Co żona po­wie, wszyst­ko złe… Ża­łu­ję moc­no, żem ci po­my­słu tego nie na­su­nę­ła przez ko­goś trze­cie­go… Był­byś go zna­lazł do­sko­na­łym… Ale, że po­cho­dzi od żony, wnet więc i ob­jek­cye się zna­la­zły, ob­jek­cye, po­zwól to so­bie po­wie­dzieć, na­ce­cho­wa­ne brud­ną in­te­re­sow­no­ścią… Cóż to!… dla po­sa­gu więc, szczę­ście dziec­ka po­świę­cać mamy!… dla po­sa­gu los jej za­gra­dzać!… Ksią­że God­fryd nie bar­dziej ani­że­li ksią­że Nor­bert nie­do­łęż­ny, a prze­cież nie sły­sza­łam, aże­by księż­na nie­boszcz­ka nie­szczę­śli­wą z mę­żem być mia­ła… Ale, na co się to ga­da­nie moje przy­da!…. Wiem z góry, że nic z tego nie bę­dzie…

Wsta­ła i do odej­ścia się za­bie­ra­ła.

– Le­wic­ki!… – krzyk­nął pod­ko­mo­rzy. – Każ za­prządz ko­nie do ko­cza!…

– Słu­cham, ja­śnie pa­nie!… – ode­zwał się głos za drzwia­mi.

– Czy w pole, aże­by oglą­dać żyto jare?… – za­py­ta­ła pani z prze­ką­sem.

– Nie… do Kra­si­ło­wiec…

– Pro­szę po­zdro­wić ode­mnie księ­cia pana… Wy­szła.

Pod­ko­mo­rzy, przy po­mo­cy Le­wic­kie­go i dru­gie­go jesz­cze lo­ka­ja, prze­brał się żywo. W pół go­dzi­ny póź­niej wsia­dał do ko­cza, a po upły­wie dru­giej pół go­dzi­ny wy­sia­dał z ta­ko­we­go przed kruż­gan­kiem, wspar­tym na ko­lum­nach sę­dzi­wej sta­ro­ści. Na spo­tka­nie jego wy­szło dwóch słu­żą­cych si­wi­zną przy­pru­szo­nych, odzia­nych w li­be­ryę daw­ne pa­mię­ta­ją­cą cza­sy.

– Ksią­że pan w domu?…

– W domu, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie… od­po­wie­dział je­den z nich, po­prze­dza­jąc go­ścia i otwie­ra­jąc przed nim po­dwo­je. Niech ja­śnie pan chwil­kę za­trzy­mać się ra­czy, na­tych­miast za­mel­du­ję ja­śnie oświe­co­ne­mu księ­ciu…

Zo­sta­wił pod­ko­mo­rze­go w sa­lo­nie, któ­re­go okna wy­cho­dzi­ły na po­dwó­rzec, sarn zaś udał się w głąb pa­ła­cu.

Pod­ko­mo­rzy znał do­brze pa­łac kra­si­ło­wiec­ki, nie mniej jed­nak roz­pa­try­wał się w nim w chwi­li obec­nej z pew­nym ro­dza­jem za­ję­cia, za­trzy­mu­jąc wzrok, raz na me­blach, wy­szłych z mody od­daw­na, znów na okry­ciach i fi­ran­kach spło­wia­łych, da­lej na ob­ra­zach, przy­kry­tych niby po­wło­ką, pod któ­rą do­my­ślać się na­le­ża­ło ma­lo­wi­deł, wresz­cie spo­glą­dał przez okno, wo­dząc okiem po tra­wie po­ra­sta­ją­cej na po­dwór­cu. W pa­ła­cu i do­ko­ła nie­go pa­no­wa­ła ci­sza głu­cha. Pod­ko­mo­rzy cze­kał nie dłu­żej jak mi­nut dwa­dzie­ścia. Sta­ry lo­kaj wszedł, po­dwo­je otwo­rzył i grom­kim gło­sem prze­mó­wił:

– Ja­śnie oświe­co­ny ksią­że pro­si ja­śnie wiel­moż­ne­go pana…

Ksią­że znaj­do­wał się w po­ko­ju tuż obok. Sie­dział w krze­śle z po­rę­cza­mi, przy sto­licz­ku, nie­opo­dal od okna, z któ­re­go wi­dok wy­cho­dził na park, roz­wi­ja­jąc się w pej­zaż wca­le po­nęt­ny. Grup­py drzew, łącz­ki, ru­iny kio­sków, kil­ka po­są­gów, otwo­ry grot i szkie­le­ty most­ków na ka­na­le, w któ­rym wody nie było, sta­no­wi­ły ca­łość ma­low­ni­czą. Ksią­że dźwi­gnął się z krze­sła, opie­ra­jąc się dło­nia­mi o po­rę­cze, po­stą­pił kro­ków kil­ka na­prze­ciw pod­ko­mo­rze­go, i rękę do go­ścia wy­cią­ga­jąc, za­czął:

– Wi­tam są­sia­da sza­now­ne­go… Jak­że mnie cie­szy przy­by­cie jego!… Spo­dzie­wam się, że pan do­bro­dziej w do­brem znaj­du­je się zdro­wiu…

– Dzię­ku­ję wa­szej ksią­żę­cej mo­ści… Jak­że wa­sze zdro­wie, mo­ści ksią­że?…

– A… – mach­nął ksią­że ręką. – Pro­szę sia­dać… Uka­zał go­ścio­wi krze­sło i sam, osu­nąw­szy się w swo­ję po­mil­czał przez chwi­lę z miną taką, jak­by się za­sta­na­wiał nad za­gad­nie­niem ja­kiem, i znów za­czął:

– Spo­dzie­wam się, że ro­dzi­na asa­na do­bro­dzie­ja, do­stoj­na pod­ko­ino­rzy­na i pięk­na pod­ko­mo­rzan­ka, w do­brem znaj­du­ją się zdro­wiu…

– Dzię­ku­ję księ­ciu panu za pa­mięć ła­ska­wą… Żona moja i cór­ka zdro­we są, Bogu dzię­ki… za­sy­ła­ją wa­szej ksią­żę­cej mo­ści po­zdro­wie­nia jak naj­ser­decz­niej­sze…

Ksią­że z uśmie­chem po­waż­nym gło­wą na po­dzię­ko­wa­nie ski­nął. Znów po­mil­czał przez chwi­lę i znów za­czął:

– Spo­dzie­wam się, że asa­na do­bro­dzie­ja po­myśl­ne od pod­ko­mo­rzy­ca do­cho­dzą wie­ści…

– Dzię­ku­ję wa­szej ksią­żę­cej mo­ści za tro­skli­wość ła­ska­wą… Ka­rol prze­by­wa obec­nie w Pa­ry­żu i bar­dzo tam so­bie po­do­ba.

– Ka­rol?… – za­py­tał ksią­że to­nem ta­kim, jak­by nie wie­dział o kim mowa.

– Syn mój… – do­dał pod­ko­mo­rzy. – A… w Pa­ry­żu so­bie po­do­ba… Na­sta­wił się, jak­by da­lej rzecz o Pa­ry­żu miał cią­gnąć, po­mil­czał przez chwil­kę i za­czął:

– Spo­dzie­wam się, że po­go­da do­bra… – Do­bra, mo­ści ksią­że…

– Po­zaw­czo­ra… wszak tak? po­zaw­czo­ra?… deszcz pa­dał…

– Pa­dał, mo­ści ksią­że…

– Spo­dzie­wam się, że ju­tro nie bę­dzie pa­dał…

– Może spraw­dzą się sło­wa wa­szej ksią­żę­cej mo­ści…

– Hm… – od­parł ksią­że i za­my­ślił się. – Spo­dzie­wam się, że dro­ga jest do­brą…

– Wy­bor­ną, mo­ści ksią­że… je­dzie się jak po sto­le i ku­rza­wy wiel­kiej nie ma…

Od­po­wiedź ta, zda­wa­ło się, nie małą do­stoj­ne­mu go­spo­da­rzo­wi przy­jem­ność spra­wi­ła.

– O!… wi­dzi asan do­bro­dziej… dro­ga do­bra… hm.. Spo­dzie­wam się…

Spu­ścił gło­wę, oczy wle­pił w punkt je­den na pod­ło­dze i za­my­ślił się. Mina jego wy­da­wa­ła czło­wie­ka pra­cu­ją­ce­go gło­wą. Wi­docz­nem było, że do ostat­nie­go "spo­dzie­wam się" usi­ło­wał coś do­dać i nie wie­dział co. My­ślał, my­ślał, oczy roz­sze­rzał, brwia­mi mru­gał, aż wy­my­ślił na­ko­niec: – Spo­dzie­wam się, że asan do­bro­dziej spał do­brze tej nocy…

Pod­ko­mo­rzy uśmiech­nął się sam do sie­bie i od­parł:

– Nie naj­le­piej, mo­ści ksią­że… Mia­łem sen ro­dza­ju oso­bli­we­go…

– O! pro­szę!… sen?… – z ży­wem za­in­te­re­so­wa­niem się pod­chwy­cił ksią­że. – I ja­kiż to?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: