Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ogniem i mieczem. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogniem i mieczem. Tom II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 583 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Pew­nej po­god­nej nocy na pra­wym brze­gu Wa­ła­dyn­ki po­su­wał się w kie­run­ku Dnie­stru or­szak jeźdź­ców zło­żo­ny z kil­ku­na­stu lu­dzi.

Szli bar­dzo wol­no, pra­wie noga za nogą. Na sa­mym prze­dzie, o kil­ka­dzie­siąt kro­ków przed in­ny­mi, je­cha­ło dwóch ja­ko­by w przed­niej stra­ży, ale wi­docz­nie nie mie­li żad­ne­go do stra­żo­wa­nia i czuj­no­ści po­wo­du, bo przez cały czas roz­ma­wia­li ze sobą, za­miast da­wać ba­cze­nie na oko­li­cę – i za­trzy­mu­jąc co chwi­la ko­nie, oglą­da­li się na resz­tę or­sza­ku, a wów­czas je­den z nich wo­łał:

– Po­ma­łu tam! po­ma­łu!

I or­szak zwal­niał jesz­cze kro­ku za­le­d­wie po­su­wa­jąc się na­przód.

Na ko­niec wy­su­nąw­szy się zza wzgó­rza, któ­re osła­nia­ło go swym cie­niem, or­szak ów wszedł na prze­stwór ob­la­ny świa­tłem księ­ży­ca i wte­dy to moż­na było zro­zu­mieć ostroż­ność po­cho­du: oto w środ­ku ka­ra­wa­ny idą­ce obok sie­bie dwa ko­nie dźwi­ga­ły przy­wią­za­ną do sio­de­łek ko­ły­skę, w ko­ły­sce zaś le­ża­ła ja­kaś po­stać.

Srebr­ne pro­mie­nie oświe­ca­ły bla­dą jej twarz i za­mknię­te oczy.

Za ko­ły­ską je­cha­ło dzie­się­ciu zbroj­nych. Po spi­sach bez pro­por­ców moż­na w nich było po­znać Ko­za­ków. Nie­któ­rzy pro­wa­dzi­li ko­nie jucz­ne, inni je­cha­li lu­zem, ale o ile dwaj ja­dą­cy na prze­dzie zda­wa­li się nie zwra­cać naj­mniej­szej uwa­gi na oko­li­cę, o tyle ci oglą­da­li się nie­spo­koj­nie i trwoż­li­wie na wszyst­kie stro­ny.

A jed­nak oko­li­ca zda­wa­ła się być zu­peł­ną pu­sty­nią.

Ci­szę prze­ry­wa­ły tyl­ko ude­rze­nia ko­pyt koń­skich i wo­ła­nie jed­ne­go z dwóch ja­dą­cych na prze­dzie jeźdź­ców, któ­ry od cza­su do cza­su po­wta­rzał swą prze­stro­gę:

– Po­ma­łu! ostroż­nie!

Na ko­niec zwró­cił się do swe­go to­wa­rzy­sza.

– Hor­py­na, da­le­ko jesz­cze? – spy­tał.

To­wa­rzysz, któ­re­go zwa­no Hor­py­ną, a któ­ry w isto­cie był prze­bra­ną po ko­zac­ku ol­brzy­mią dziew­ką, po­pa­trzył w gwieź­dzi­ste nie­bo i od­rzekł:

– Nie­da­le­ko. Bę­dzie­my przed pół­no­cą. Mi­nie­my Wra­że Uro­czysz­cze, mi­nie­my Ta­tar­ski Roz­łóg, a tam już za­raz Czor­to­wy Jar: Oj! źle by tam prze­jeż­dżać po pół­noc­ku, nim kur za­pie­je. Mnie moż­na, ale wam źle by było, źle! – Pierw­szy jeź­dziec wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Wiem ja – rzekł – że to­bie czort bra­tem, ale na czor­ta są spo­so­by.

– Czort nie czort, a spo­so­bu nie ma – od­par­ła Hor­py­na. – Żeby ty, so­ko­le, na ca­łym świe­cie scho­wa­nia dla swo­jej knia­ziów­ny szu­kał, to by ty lep­sze­go nie zna­lazł. Już i tędy nikt po pół­noc­ku nie przej­dzie, chy­ba ze mną, a w ja­rze jesz­cze żywy czło­wiek nogi nie po­sta­wił. Chce kto wróż­by, to przed ja­rem stoi i cze­ka, póki nie wyj­dę. Nie bój ty się. Nie przyj­dą tam ani La­chy, ani Ta­ta­ry, ani nikt, nikt. Czor­to­wy Jar strasz­ny, sam zo­ba­czysz.

– Niech so­bie bę­dzie strasz­ny, a ja mó­wię, że przyj­dę, ile razy ze­chcę.

– By­leś w dzień przy­cho­dził.

– Kie­dy ze­chcę. A sta­nie czort w po­przek, to za rogi we­zmę.

– Ech, Bo­hun! Bo­hun!

– Ej, Doń­ców­na, Doń­ców­na! ty się o mnie nie troszcz. Weź­mie mnie czort czy nie weź­mie, to nie two­ja spra­wa, ale to ci po­wia­dam: radź ty so­bie ze swo­imi czor­ta­mi, jak chcesz, byle na knia­ziów­nę bie­da nie przy­szła, bo je­śli jej się co sta­nie, to cie­bie z mo­ich rąk ni czor­ty, ni upio­ry nie wy­drą.

– Raz mnie już to­pi­li, jesz­cze jak my nad Do­nem z bra­tem miesz­ka­li, dru­gi raz już mi w Jam­po­lu mistrz gło­wę go­lił, a dla­te­go mi nic. Ale to inna rzecz. Ja z przy­jaź­ni dla cie­bie będę jej strze­gła, by jej i włos na gło­wie od du­chów nie spadł, a przed ludź­mi u mnie bez­piecz­na. Już ci się ona nie wy­mknie.

– A ty, sowo! je­śli tak mó­wisz, to cze­mu ty mnie wró­ży­ła na bie­dę, cze­mu ty mi hu­ka­ła nad uchem: "Lach przy niej! Lach przy niej!"? – To nie ja mó­wi­ła, to du­chy. Ale się może zmie­ni­ło. Ju­tro ci po­wró­żę na wo­dzie w kole młyń­skim. Na wo­dzie wszyst­ko do­brze wi­dać, jeno trze­ba dłu­go pa­trzyć. Sam zo­ba­czysz. Ale ty wście­kły pies: po­wie­dzieć ci praw­dę, to się sier­dzisz i za obuch ła­piesz…

Roz­mo­wa urwa­ła się, sły­chać było tyl­ko ude­rze­nia ko­pyt o ka­mie­nie i ja­kieś gło­sy do­cho­dzą­ce od stro­ny rze­ki, po­dob­ne do sy­ka­nia ko­ni­ków po­lnych.

Bo­hun nie zwró­cił naj­mniej­szej uwa­gi na owe gło­sy, któ­re jed­nak wśród nocy mo­gły dzi­wić – pod­niósł twarz ku księ­ży­co­wi i za­my­ślił się głę­bo­ko.

– Hor­py­na – rzekł po chwi­li.

– Cze­go?

– Ty cza­row­ni­ca, ty mu­sisz wie­dzieć: czy praw­da, że jest ta­kie zie­le, że jak się go kto na­pi­je, to musi po­ko­chać? Lu­byst­ka czy jak?

– Lu­byst­ka. Ale na two­ją bie­dę nic i lu­byst­ka nie po­ra­dzi. Je­śli­by knia­ziów­na in­ne­go nie ko­cha­ła, to tyl­ko dać jej się na­pić, ale je­śli ko­cha, to wiesz, co się sta­nie?

– Co?

– To jesz­cze bar­dziej tego in­ne­go po­ko­cha.

– Prze­pad­nij­że ty ze swo­ją lu­byst­ką! Umiesz ty źle wró­żyć, a po­ra­dzić nie umiesz.

– To słu­chaj: znam ja inne zie­le, co w zie­mi ro­śnie. Kto się go na­pi­je, dwa dni i dwie noce jak pień leży, o świe­cie nie wie. Tego ja jej zie­la dam – a po­tem…

Ko­zak za­trząsł się na sio­dle i utkwił w cza­row­ni­cy swe świe­cą­ce w ciem­no­ści oczy.

– Co ty kra­czesz? – spy­tał.

– Taj hodi! – za­wo­ła­ła wiedź­ma i wy­buch­nę­ła ogrom­nym, po­dob­nym do rże­nia kla­czy, śmie­chem.

Śmiech ów roz­legł się zło­wro­gim echem w roz­pa­dli­nach ja­rów.

– Suko! – rzekł wa­taż­ka.

Po czym oczy jego ga­sły stop­nio­wo, po­pa­dał znów w za­my­śle­nie, na ko­niec po­czął mó­wić, jak­by sam do sie­bie:

– Nie, nie! Kie­dy my Bar bra­li, ja pierw­szy wpadł do klasz­to­ru, by jej przed pi­ja­ni­ca­mi bro­nić i łeb strza­skać każ­de­mu, kto by się jej do­tknął, a ona się no­żem pchnę­ła i te­raz o bo­żym świe­cie nie wie. Do­tknę jej ręką, to się znów pchnie albo do rze­ki sko­czy, nie upil­nu­jesz, nie­szczę­sny!

– Ty w du­szy Lach, nie Ko­zak, kie­dy po ko­zac­ku nie chcesz dziew­czy­ny znie­wo­lić…

– Żeby ja był Lach! – za­wo­łał Bo­hun – żeby ja był Lach!

I za czap­kę obu rę­ko­ma się chwy­cił, bo jego sa­me­go ból chwy­cił.

– Mu­sia­ła cię urzec ta Lasz­ka – mruk­nę­ła Hor­py­na.

– Ej, chy­ba urze­kła! – od­rzekł ża­ło­śnie. – Nie­chby mnie pierw­sza kula nie mi­nę­ła, nie­chbym na palu so­ba­cze ży­cie skoń­czył… Jed­nej ja chcę na świe­cie i ta jed­na mnie nie chce!

– Dur­ny! – za­wo­ła­ła z gnie­wem Hor­py­na – toć ty ją masz!

– Stul­że ty pysk! – za­wo­łał z wście­kło­ścią Ko­zak. – A jak się ona za­bi­je, to co? cie­bie ro­ze­rwę, sie­bie ro­ze­rwę, łeb o ka­mień roz­bi­ję, lu­dzi będę gryzł jak pies! Ja by du­szę za nią od­dał, sła­wę ko­zac­ką od­dał, uciekł­by za Ja­hor­lik hen! od puł­ków za świat, aby z nią, z nią żyć, przy niej zdy­chać… Ot, co!

A ona się no­żem pchnę­ła. I przez kogo? prze­ze mnie!

No­żem się pchnę­ła! sły­szysz?

– Nic jej nie bę­dzie. Nie umrze.

– Jak­by umar­ła, to ja by cie­bie ćwie­ka­mi do drzwi przy­bił.

– Mocy ty żad­nej nad nią nie masz.

– Nie mam, nie mam. Ja by wo­lał, żeby ona mnie no­żem pchnę­ła; nie­chby i za­bi­ła, by­ło­by le­piej.

– Głu­pia Lasz­ka. Ot by po do­brej woli przy­ho­łu­bi­ła się do cie­bie. Gdzie lep­sze­go znaj­dzie?

– Spraw ty to, a ja ci gar­nek du­ka­tów na­sy­pię, a pe­reł dru­gi. My w Ba­rze wzię­li łupu nie­ma­ło i przed­tem bra­li.

– Ty bo­ga­ty jak kniaź Ja­re­ma – i sław­ny. Cie­bie, mó­wią, sam Krzy­wo­nos się boi.

Ko­zak ręką mach­nął.

– Co mnie z tego, koły serd­cie bo­łyt…

I zno­wu za­pa­dło mil­cze­nie. Brzeg rze­ki sta­wał się co­raz dzik­szy, pust­szy. Bia­łe świa­tło księ­ży­ca nada­wa­ło fan­ta­stycz­ne kształ­ty drze­wom i ska­łom. Na ko­niec Hor­py­na rze­kła:

– Tu Wra­że Uro­czysz­cze. Trze­ba ra­zem je­chać.

– Cze­mu?

– Tu nie­do­brze.

Za­trzy­ma­li ko­nie i po chwi­li or­szak idą­cy z tyłu złą­czył się z nimi.

Bo­hun wspiął się na strze­mio­nach i zaj­rzał w ko­ły­skę.

– Spyt? – spy­tał.

– Spyt – od­po­wie­dział sta­ry Ko­zak – sład­ko jak de­ty­na.

– Ja jej na sen dała – od­rze­kła wiedź­ma.

– Po­ma­łu, osto­roż­no – mó­wił Bo­hun wle­pia­jąc oczy w uśpio­ną – szczo­by wy jej nie roz­bu­dy­ły. Mi­siac jej pro­sto w łycz­ko za­hla­da­je, ser­deń­ku mo­je­mu.

– Ty­cho świ­tyt, ne roz­bu­dyt – szep­nął je­den z mo­łoj­ców.

I or­szak ru­szył da­lej. Wkrót­ce przy­by­li nad Wra­że Uro­czysz­cze. Było to wzgó­rze le­żą­ce tuż przy rze­ce, ni­skie i obłe, jak le­żą­ca na zie­mi okrą­gła tar­cza. Księ­życ za­le­wał je zu­peł­nie świa­tłem, roz­świe­ca­jąc bia­łe, po­roz­rzu­ca­ne po ca­łej jego prze­strze­ni ka­mie­nie. Gdzie­nieg­dzie le­ża­ły one po­je­dyn­czo, gdzie­nieg­dzie two­rzy­ły kupy, ja­ko­by szcząt­ki ja­kichś bu­dow­li, zbu­rzo­nych zam­ków i ko­ścio­łów. Miej­sca­mi ster­cza­ły pły­ty ka­mien­ne po­za­sa­dza­ne koń­cem w zie­mi na kształt na­grob­ków na cmen­ta­rzy­skach. Całe wzgó­rze po­dob­ne było do jed­ne­go wiel­kie­go ru­mo­wi­ska. I może nie­gdyś, daw­no, za cza­sów Ja­gieł­ło­wych, krze­wi­ło się tu ży­cie ludz­kie; dziś wzgó­rze owo i cała oko­li­ca, aż po Rasz­ków, była głu­chą pu­sty­nią, w któ­rej gnieź­dził się tyl­ko dzi­ki zwierz, a no­ca­mi du­chy prze­klę­te od­pra­wia­ły swo­je ko­ro­wo­dy.

Ja­koż za­le­d­wie or­szak wspiął się do po­ło­wy wy­so­ko­ści wzgó­rza, trwa­ją­cy do­tych­czas lek­ki po­wiew zmie­nił się w praw­dzi­wy wi­cher, któ­ry po­czął ob­la­ty­wać wzgó­rze z ja­kimś po­sęp­nym, zło­wróżb­nym świ­stem, i wów­czas mo­łoj­com wy­da­ło się, że mię­dzy owy­mi ru­mo­wi­ska­mi od­zy­wa­ją się ja­kieś cięż­kie wes­tchnie­nia, jak­by wy­cho­dzą­ce z ugnie­cio­nych pier­si, ja­kieś ża­ło­sne jęki, ja­kieś śmie­chy, pła­cze i kwi­le­nia dzie­ci. Całe wzgó­rze po­czę­ło się oży­wiać, wo­łać róż­ny­mi gło­sa­mi. Zza ka­mie­ni zda­wa­ły się wy­glą­dać wy­so­kie, ciem­ne po­sta­cie; cie­nie dzi­wacz­nych kształ­tów prze­śli­zgi­wa­ły się ci­cho mię­dzy gła­za­mi; w dali, w po­mro­ce bły­ska­ły ja­kieś świa­teł­ka po­dob­ne do oczu wil­czych; na ko­niec z dru­gie­go koń­ca wzgó­rza, spo­mię­dzy naj­gęst­szych kup i za­wa­lisk, ozwa­ło się ni­skie, gar­dło­we wy­cie, któ­re­mu za­wtó­ro­wa­ły za­raz inne.

– Si­ro­ma­chy? – szep­nął mło­dy Ko­zak zwra­ca­jąc się do sta­re­go esau­ła.

– Nie, to upio­ry – od­po­wie­dział esauł jesz­cze ci­szej.

– O! Ho­spo­dy po­my­łuj! – za­wo­ła­li z prze­ra­że­niem inni zdej­mu­jąc czap­ki i że­gna­jąc się po­boż­nie.

Ko­nie po­czę­ły tu­lić uszy i chra­pać. Hor­py­na ja­dą­ca na cze­le or­sza­ku mru­cza­ła pół­gło­sem nie­zro­zu­mia­łe sło­wa, jak gdy­by pa­cierz dia­bel­ski. Do­pie­ro gdy przy­by­li na dru­gi kra­niec wzgó­rza, od­wró­ci­ła się i rze­kła:

– No, już. Tu już do­brze. Trzy­mać ja je mu­sia­ła za­klę­ciem, bo bar­dzo głod­ne.

Wes­tchnie­nie ulgi wy­rwa­ło się ze wszyst­kich pier­si. Bo­hun z Hor­py­ną wy­su­nę­li się znów na­przód, a mo­łoj­cy, któ­rzy przed chwi­lą tłu­mi­li od­dech, po­czę­li szep­tać do sie­bie i roz­ma­wiać. Każ­dy przy­po­mniał so­bie, co mu się kie­dy z du­cha­mi lub upio­ra­mi przy­tra­fi­ło.

– Żeby nie Hor­py­na, to my by nie prze­szli – mó­wił je­den.

– Moc­na wid'ma.

– A nasz ata­man i did­ka ne bo­it­sia. Nie pa­trzył, nie słu­chał, jeno się na swo­ją mo­ło­dy­cię oglą­dał.

– Żeby jemu się to zda­rzy­ło, co mnie, to by nie był taki bez­piecz­ny – rzekł sta­ry esauł.

– A co się wam zda­rzy­ło, oj­cze Owsi­wu­ju?

– Je­chał ja raz z Re­imen­ta­rów­ki do Hu­laj­po­la, a je­chał nocą koło mo­gił. Wtem ba­czu, hyc coś z tyłu z mo­gi­ły na kul­ba­kę. Obej­rzę się: dziec­ko – si­neń­kie, bla­deń­kie!… Wid­no Ta­ta­ry z mat­ką w ja­syr pro­wa­dzi­li i umar­ło bez chrztu. Oczki mu go­re­ją jak świecz­ki i kwi­li, kwi­li! Sko­czy­ło mi z kul­ba­ki na kark, aż tu czu­ję: kąsa za uchem. O Ho­spo­dy! upiór. Alem to na Wo­ło­szy dłu­go słu­gi­wał, gdzie upio­rów wię­cej niż lu­dzi i tam są na nie spo­so­by. Ze­sko­czy­łem z ko­nia i gin­dża­łem w zie­mię. "Zgiń! prze­pad­nij!", a ono jęk­nę­ło, chwy­ci­ło się za głow­nię od gin­dża­ła i po ostrzu spły­nę­ło pod mu­ra­wę. Prze­cią­łem zie­mię na krzyż i po­je­cha­łem.

– To na Wo­ło­szy tyle upio­rów, oj­cze?

– Co dru­gi Wo­łoch, to po śmier­ci bę­dzie upiór – i wo­ło­skie naj­gor­sze ze wszyst­kich. Tam ich na­zy­wa­ją bru­ko­ła­ki.

– A kto moc­niej­szy, oj­cze: did­ko czy upiór?

– Did­ko moc­niej­szy, ale upiór za­wzięt­szy. Did­ka jak po­tra­fisz za­żyć, to ci bę­dzie słu­żył, a upio­ry do ni­cze­go, tyl­ko za krwią wie­trzą. Ale za­wsze did­ko nad nimi ata­man.

– A Hor­py­na nad did­ka­mi re­imen­ta­ru­je.

– Pew­nie, że tak. Póki jej ży­cia, póty re­imen­tar­stwa. No, żeby ona nie mia­ła nad nimi wła­dzy, to by jej ata­man swo­jej za­zu­li nie od­dał, bo bru­ko­ła­ki na dziew­czyń­ską krew naj­ła­kom­sze.

– A ja sły­szał, że ony do du­szy nie­win­nej nie mają przy­stę­pu.

– Do du­szy nie mają, ale do cia­ła mają.

– Oj! szko­da by kra­sa­wi­cy! Krew to z mle­kiem! Wie­dział nasz Bat­ko, co w Ba­rze brać.

Owsi­wuj ję­zy­kiem kla­snął.

– Nie ma co mó­wić. Zo­ło­ta­ja Lasz­ka…

– A mnie jej, oj­cze, żal – mó­wił mło­dy Ko­zak. – Jak my ją w ko­ły­skę kła­dli, to rącz­ki bia­łe skła­da­ła, a tak pro­sy­ła i pro­sy­ła: Ubij, każe, ne huby, każe nesz­cza­stły­woj!

– Nie bę­dzie jej źle.

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwa­ło zbli­że­nie się Hor­py­ny.

– Hej, mo­łoj­cy – rze­kła wiedź­ma – to Ta­tar­ski Roz­łóg, ale nie bój­cie się, tu tyl­ko jed­na noc w roku strasz­na, a Czor­to­wy Jar i mój chu­tor już za­raz.

Ja­koż wkrót­ce dały się sły­szeć szcze­ka­nia psów. Or­szak wszedł w gar­dło jaru bie­gną­ce­go pro­sto­pa­dle od rze­ki, a tak wą­skie­go, że le­d­wie czte­rech kon­nych mo­gło w nim obok sie­bie po­stę­po­wać. Na dnie owej roz­pa­dli­ny pły­nę­ła kry­ni­ca mie­niąc się w świe­tle księ­ży­co­wym jak wąż i bie­gnąc wart­ko do rze­ki. Ale w mia­rę jak or­szak po­su­wał się na­przód, stro­me i urwi­ste ścia­ny roz­sze­rza­ły się co­raz bar­dziej, two­rząc dość ob­szer­ny roz­łóg wzno­szą­cy się lek­ko w górę i za­mknię­ty z bo­ków ska­ła­mi. Grunt gdzie­nieg­dzie po­kry­ty był wy­so­ki­mi drze­wa­mi. Wiatr tu nie wiał. Dłu­gie, czar­ne cie­nie kła­dły się od drzew na zie­mię, a na prze­strze­niach ob­la­nych świa­tłem księ­ży­ca świe­ci­ły moc­no ja­kieś bia­łe, okrą­głe lub wy­dłu­żo­ne przed­mio­ty, w któ­rych mo­łoj­cy ze stra­chem po­zna­li czasz­ki i pisz­cze­le ludz­kie. Oglą­da­li się też z nie­uf­no­ścią na­okół, zna­cząc od cza­su do cza­su krzy­ża­mi pier­si i czo­ła. Wtem w dali bły­sło spo­mię­dzy drzew świa­teł­ko, a jed­no­cze­śnie nad­bie­gły dwa psy, strasz­ne, ogrom­ne, czar­ne, ze świe­cą­cy­mi oczy­ma, szcze­ka­jąc i wy­jąc na wi­dok lu­dzi i koni. Na głos Hor­py­ny uci­szy­ły się wresz­cie i po­czę­ły obie­gać wo­ko­ło jeźdź­ców chra­piąc przy tym i char­cząc ze zdy­sze­nia.

– Nie­sa­mo­wi­te – szep­ta­li mo­łoj­cy.

– To nie psy – mruk­nął sta­ry Owsi­wuj gło­sem zdra­dza­ją­cym głę­bo­kie prze­ko­na­nie.

Tym­cza­sem zza drzew uka­za­ła się cha­ta, za nią staj­nia, da­lej zaś i wy­żej jesz­cze jed­na ciem­na bu­dow­la. Cha­ta na po­zór była po­rząd­na i duża, w oknach jej błysz­cza­ło świa­tło.

– To moja sa­dy­ba – rze­kła do Bo­hu­na Hor­py­na – a tam­to młyn, co zbo­ża nie mie­le, jeno na­sze, ale ja wo­ro­ży­cha, z wody na kole wró­żę. Po­wró­żę i to­bie. Mo­ło­dy­cia w świe­tli­cy bę­dzie miesz­kać, ale kie­dy chcesz ścia­ny przy­brać, to ją trze­ba na dru­gą stro­nę tym­cza­sem prze­nieść. Stój­cie i z koni!

Or­szak za­trzy­mał się, Hor­py­na zaś po­czę­ła wo­łać:

– Cze­re­mis! huku! huku! Cze­re­mis!

Ja­kaś po­stać z pę­kiem za­pa­lo­ne­go łu­czy­wa w ręku wy­szła przed cha­tę i wznió­sł­szy ogień w górę po­czę­ła w mil­cze­niu przy­pa­try­wać się obec­nym. Był to sta­ry człek, po­twor­nie szpet­ny, mały, pra­wie ka­rzeł, z pła­ską, kwa­dra­to­wą twa­rzą i sko­śny­mi, po­dob­ny­mi do szcze­lin oczy­ma.

– Co ty za czort? – spy­tał go Bo­hun.

– Ty jego nie py­taj – rze­kła ol­brzym­ka – on ma ję­zyk ob­cię­ty.

– Pójdź tu bli­żej.

– Słu­chaj – mó­wi­ła da­lej dziew­ka – a może by mo­ło­dy­cię do mły­na za­nieść? Tu mo­łoj­cy będą przy­bie­rać świe­tli­cę i ćwie­ki wbi­jać, to się roz­bu­dzi.

Ko­za­cy zsiadł­szy z koni po­czę­li od­wią­zy­wać ostroż­nie ko­ły­skę. Sam Bo­hun czu­wał nad wszyst­kim z naj­więk­szą tro­skli­wo­ścią i sam dźwi­gnął w gło­wach ko­ły­skę, gdy prze­no­szo­no ją do mły­na. Ka­rzeł, idąc na­przód, świe­cił łu­czy­wem. Knia­ziów­na, na­po­jo­na przez Hor­py­nę od­wa­rem ziół usy­pia­ją­cych, nie roz­bu­dzi­ła się wca­le, tyl­ko po­wie­ki drga­ły jej co­kol­wiek od świa­tła łu­czy­wa. Twarz jej na­bie­ra­ła ży­cia od tych czer­wo­nych bla­sków. Może też ko­ły­sa­ły dziew­czy­nę sny cud­ne, bo się uśmie­cha­ła słod­ko w cza­sie tego po­cho­du po­dob­ne­go do po­grze­bu. Bo­hun pa­trzył na nią i zda­wa­ło mu się, że ser­ce chy­ba mu roz­sa­dzi że­bra w pier­siach. – My­łeń­ka moja, za­zu­la moja! – szep­tał ci­cho i groź­nie, choć pięk­ne lica wa­taż­ki zła­god­nia­ły i pło­nę­ły wiel­kim ogniem mi­ło­ści, któ­ra go ogar­nę­ła i ogar­nia­ła co­raz bar­dziej, tak jak za­po­mnia­ny przez wę­drow­ca pło­mień ogar­nia dzi­kie ste­py.

Idą­ca obok Hor­py­na mó­wi­ła:

– Gdy się z tego snu roz­bu­dzi, zdro­wa bę­dzie. Rana się jej goi, zdro­wa bę­dzie…

– Sła­wa Bohu! sła­wa Bohu! – od­po­wia­dał wa­taż­ka.

Tym­cza­sem mo­łoj­cy po­czę­li przed cha­tą zdej­mo­wać ogrom­ne juki z sze­ściu koni i wy­ła­do­wy­wać zdo­bycz wzię­tą w ma­ka­tach, ko­bier­cach i in­nych kosz­tow­no­ściach w Ba­rze. Roz­pa­lo­no w świe­tli­cy ob­fi­ty ogień i gdy jed­ni zno­si­li co­raz to nowe opo­ny, inni przy­sto­so­wy­wa­li je do drew­nia­nych ścian izby. Bo­hun nie tyl­ko po­my­ślał o klat­ce bez­piecz­nej dla swe­go pta­ka, ale po­sta­no­wił ją przy­brać, by pta­ko­wi nie­wo­la nie zda­wa­ła się zbyt nie­zno­śną. Wkrót­ce też nad­szedł ze mły­na i sam pil­no­wał ro­bo­ty. Noc upły­wa­ła i księ­życ zdjął już swo­je bia­łe świa­tło z wierz­choł­ków skał, a w świe­tli­cy sły­chać jesz­cze było przy­tłu­mio­ne stu­ka­nie mło­tów. Pro­sta izba sta­wa­ła się co­raz po­dob­niej­sza do kom­na­ty. Na ko­niec, gdy już ścia­ny były ob­wie­szo­ne, a tok wy­mosz­czo­ny, przy­nie­sio­no na po­wrót sen­ną knia­ziów­nę i zło­żo­no ją na mięk­kich wez­gło­wiach.

Po­tem uci­szy­ło się wszyst­ko. Tyl­ko w staj­ni jesz­cze przez ja­kiś czas roz­le­ga­ły się wśród ci­szy wy­bu­chy śmie­chu po­dob­ne do koń­skie­go rże­nia: to mło­da wiedź­ma ba­rasz­ku­jąc na sia­nie z mo­łoj­ca­mi roz­da­wa­ła im ku­ła­ki i ca­łu­sy.ROZ­DZIAŁ II

Słoń­ce było już wy­so­ko na nie­bie, gdy na­za­jutrz dzień knia­ziów­na otwo­rzy­ła ze snu oczy.

Wzrok jej padł na­przód na pu­łap i za­trzy­mał się na nim dłu­go, po czym obiegł całą kom­na­tę. Wra­ca­ją­ca przy­tom­ność wal­czy­ła jesz­cze w dziew­czy­nie z reszt­ka­mi snu i ma­rzeń. Na twa­rzy jej od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie i nie­po­kój. Gdzie jest? skąd się wzię­ła i w czy­jej jest mocy? Czy śni jesz­cze, czy wi­dzi na ja­wie? Co zna­czy ten prze­pych, któ­ry ją ota­cza? Co się z nią dzia­ło do­tąd? W tej chwi­li strasz­ne sce­ny wzię­cia Baru sta­nę­ły na­gle przed nią jak­by żywe. Przy­po­mnia­ła so­bie wszyst­ko: rzeź ty­się­cy na­ro­du, szlach­ty, miesz­czan, księ­ży, za­kon­nic i dzie­ci – po­ma­za­ne krwią twa­rze czer­ni, szy­je i gło­wy po­obwi­ja­ne w dy­mią­ce jesz­cze trze­wia, pi­ja­ne wrza­ski, ów sąd­ny dzień wy­ci­na­ne­go w pień mia­sta – na ko­niec zja­wie­nie się Bo­hu­na i po­rwa­nie. Przy­po­mnia­ła so­bie i to, jak w chwi­li roz­pa­czy pa­dła na nóż nad­sta­wio­ny wła­sną ręką – i zim­ny pot oper­lił te­raz jej skro­nie. Wi­dać nóż ze­śli­znął się jej po ra­mie­niu, bo czu­je tyl­ko tro­chę bólu, ale za­ra­zem czu­je, że żyje, że wra­ca jej siła i zdro­wie, pa­mię­ta wresz­cie, że dłu­go, dłu­go wie­zio­no ją gdzieś w ko­ły­sce. Ale gdzie jest te­raz? Czy w zam­ku ja­kim, czy ura­to­wa­na, od­bi­ta, bez­piecz­na? I zno­wu obie­ga oczy­ma kom­na­tę. Okien­ka w niej jak w cha­cie chłop­skiej małe, kwa­dra­to­we, i świa­ta przez nie nie wi­dać, bo za­miast szyb za­sła­nia­ją je bło­ny bia­łe. By­łaż­by to rze­czy­wi­ście cha­ta chłop­ska? Ale nie może być, bo świad­czy prze­ciw temu nie­zmier­ny prze­pych we­wnętrz­ny. Za­miast pu­ła­pu zwie­sza się nad dziew­czy­ną jed­na ogrom­na opo­na z pur­pu­ro­we­go je­dwa­biu w zło­te gwiaz­dy i księ­ży­ce; ścia­ny nie­zbyt prze­stron­ne, ale cał­kiem przy­bra­ne w ma­ka­ty; na pod­ło­dze leży róż­now­zo­ry ko­bie­rzec, jak­by ży­wy­mi kwia­ta­mi usła­ny. Okap na ko­mi­nie po­kry­ty per­skim ty­fty­kiem, wszę­dy zło­te frędz­le, je­dwa­bie, ak­sa­mi­ty, po­cząw­szy od ścian pu­ła­pu aż do po­du­szek, na któ­rych spo­czy­wa jej gło­wa. Ja­sne świa­tło dzien­ne, prze­sią­ka­jąc przez bło­ny okie­nek, roz­świe­ca wnę­trze, ale i gubi się w tych pur­pu­rach, ciem­nych fio­le­tach i sza­fi­rach ak­sa­mi­tu two­rząc ja­kąś uro­czą tę­czo­wą po­mro­kę. Knia­ziów­na dzi­wi się, oczom nie wie­rzy. Czy to cza­ry ja­kie, czy nie woj­ska księ­cia Je­re­mie­go od­bi­ły ją z rąk ko­zac­kich i zło­ży­ły w któ­rym z ksią­żę­cych zam­ków?

Dziew­czy­na zło­ży­ła ręce.

– Świę­ta-Prze­czy­sta! spraw, aby tak się sta­ło, aby pierw­sza twarz, któ­ra się we drzwiach uka­że, była twa­rzą obroń­cy i przy­ja­cie­la.

Wtem przez cięż­ką la­mo­wą ko­ta­rę do­szły do niej pły­ną­ce z da­le­ka dźwię­ki teo­r­ba­nu i jed­no­cze­śnie ja­kiś głos po­czął nu­cić do wtó­ru zna­ną pieśń:

Oj, cei lu­bo­sti

Hir­sze od sła­bo­sti!

Sła­bost' pe­re­bu­du,

Zdo­row­że ja budu,

Wir­no­ho ko­cha­nia

Po wik ne za­bu­du.

Knia­ziów­na pod­nio­sła się na łożu, ale w mia­rę jak słu­cha­ła, oczy jej otwie­ra­ły się co­raz sze­rzej z prze­ra­że­nia; wresz­cie krzyk­nę­ła strasz­nie i rzu­ci­ła się jak mar­twa na po­dusz­ki.

Po­zna­ła głos Bo­hu­na.

Ale krzyk jej prze­do­stał się wi­docz­nie rów­nież przez ścia­ny świe­tli­cy, bo po chwi­li cięż­ka ko­ta­ra za­sze­le­ścia­ła i sam wa­taż­ka uka­zał się w pro­gu.

Kur­ce­wi­czów­na za­kry­ła oczy rę­ko­ma, a zbie­la­łe i trzę­są­ce się jej war­gi po­wta­rza­ły jak­by w go­rącz­ce:

– Je­zus Ma­ria! Je­zus Ma­ria!

A jed­nak wi­dok, któ­ry ją tak prze­ra­ził, był­by ura­do­wał nie­jed­ne oczy dziew­czę­ce, bo aż łuna biła od ubio­ru i twa­rzy tego mo­łoj­ca. Dia­men­to­we guzy jego żu­pa­na mi­go­ta­ły jak gwiaz­dy na nie­bie, nóż i sza­bla skrzy­ły się od klej­no­tów, żu­pan ze srebr­nej lamy i czer­wo­ny kon­tusz po­dwo­iły pięk­ność jego sma­głe­go ob­li­cza – i tak stał przed nią, wy­smu­kły, czar­no­bre­wy, prze­pysz­ny, naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich mo­łoj­ców Ukra­iny.

Ale oczy miał za­mglo­ne jak­by gwiaz­dy tu­ma­nem przy­sło­nię­te i pa­trzył na nią pra­wie z po­ko­rą, a wi­dząc, że strach nie ustę­pu­je z jej twa­rzy, po­czął mó­wić ni­skim i smut­nym gło­sem:

– Nie bój się, knia­ziów­no!

– Gdziem jest? gdziem jest? – py­ta­ła po­glą­da­jąc na nie­go przez pal­ce.

– W bez­piecz­nym miej­scu, da­le­ko od woj­ny. Nie bój się, du­szo ty moja miła. Ja cię tu z Baru przy­wiózł, żeby się to­bie krzyw­da nie sta­ła od lu­dzi albo od woj­ny. Już tam ni­ko­go w Ba­rze nie ży­wi­li Ko­za­cy, tyś jed­na żywa wy­szła.

– Co tu wać­pan ro­bisz? dla­cze­go mnie prze­śla­du­jesz?

– Ja cie­bie prze­śla­du­ję! Mój Boże miły! – i wa­taż­ka ręce roz­ło­żył, i po­czął gło­wą ki­wać jak czło­wiek, któ­re­go wiel­ka nie­spra­wie­dli­wość spo­ty­ka.

– Ja się wać­pa­na boję okrut­nie.

– I cze­mu się bo­isz? Je­śli ka­żesz, ode drzwi się nie ru­szę: ja rab twój. Mnie tu na pro­gu sie­dzieć i w oczy ci pa­trzyć. Ja ci zła nie chcę: za co ty mnie nie­na­wi­dzisz? Hej, Boże miły! ty się w Ba­rze no­żem pchnę­ła na mój wi­dok, choć ty mnie daw­no zna­ła i wie­dzia­ła, że ja cię bro­nić idę. Toć ja nie obcy czło­wiek dla cie­bie, ale druh ser­decz­ny, a ty się no­żem pchnę­ła, knia­ziów­no! Bla­de po­licz­ki knia­ziów­ny ob­la­ły się na­gle krwią.

– Bom wo­la­ła śmierć niż hań­bę – rze­kła – i przy­się­gam, że je­śli mnie nie usza­nu­jesz, to się za­bi­ję, choć­bym też i du­szę zgu­bić mia­ła.

Z oczu dziew­czy­ny strze­lił ogień – i wi­dział wa­taż­ka, że nie ma co żar­to­wać z tą krwią Kur­ce­wi­czow­ską, ksią­żę­cą, bo w unie­sie­niu do­trzy­ma tego, czym gro­zi, a dru­gim ra­zem le­piej nad­sta­wi noża.

Więc nie od­rzekł nic, tyl­ko po­stą­pił parę kro­ków pod okno i siadł­szy na ła­wie po­kry­tej zło­tą lamą, zwie­sił gło­wę.

Przez chwi­lę trwa­ło mil­cze­nie.

– Bądź ty spo­koj­na… – rzekł. – Póki ja trzeź­wy, póki mnie go­rzał­ka-mat­ka gło­wy nie za­pa­li, póty ty dla mnie jak ob­raz w cer­kwi. A od cza­su jak ja cie­bie w Ba­rze zna­lazł, prze­sta­łem pić. Przed­tem ja pił, pił, bie­dę moją go­rzał­ką-mat­ką za­le­wał. Co było ro­bić? Ale te­raz do ust nie we­zmę ni słod­kie­go wina, ni pa­lan­ki.

Knia­ziów­na mil­cza­ła.

– Po­pa­trzę na cię – mó­wił da­lej – oczy kra­snym licz­kiem ucie­szę, taj pój­dę.

– Wróć mnie wol­ność! – rze­kła dziew­czy­na.

– Albo ty w nie­wo­li? Ty tu pani. I gdzie chcesz wra­cać? Kur­ce­wi­czo­wie wy­gi­nę­li, ogień po­żarł wsie i gro­dy, knia­zia w Łub­niach nie ma, idzie on na Chmiel­nic­kie­go, a Chmiel­nic­ki na nie­go, wszę­dy woj­na, krew się leje, wszę­dy peł­no Ko­za­ków i or­dyń­ców, i żoł­nier­stwa. Kto cię usza­nu­je? kto się cie­bie uża­li, kto cię obro­ni, je­śli nie ja?

Knia­ziów­na oczy ku gó­rze wznio­sła, bo wspo­mnia­ła, że prze­cie jest ktoś na świe­cie, kto by przy­gar­nął i uża­lił się, i obro­nił – ale nie chcia­ła wy­mó­wić jego na­zwi­ska, by lwa sro­gie­go nie draż­nić – jed­no­cze­śnie zaś głę­bo­ki smu­tek ści­snął jej ser­ce. Czy jesz­cze żyje ten, za któ­rym tę­sk­ni­ła jej du­sza? Bę­dąc w Ba­rze wie­dzia­ła, że żyje, bo za­raz po wy­jeź­dzie Za­gło­by do­szło jej uszu na­zwi­sko pana Skrze­tu­skie­go wraz z wie­ścia­mi o zwy­cię­stwach groź­ne­go księ­cia. Ale od tej pory ileż to już upły­nę­ło dni i nocy, ile mo­gło się zda­rzyć bi­tew, ile do­się­gnąć go nie­bez­pie­czeństw! Wie­ści o nim mo­gły ją te­raz do­cho­dzić tyl­ko przez Bo­hu­na, któ­re­go py­tać nie chcia­ła i nie śmia­ła.

Więc gło­wa opa­dła jej na po­dusz­ki:

– Zali mam więź­niem tu po­zo­stać? – py­ta­ła z ję­kiem. – Com ja wać­pa­nu uczy­ni­ła, że cho­dzisz za mną jak nie­szczę­ście?

Ko­zak pod­niósł gło­wę i po­czął mó­wić tak ci­cho, że za­le­d­wie było go sły­chać:

– Co ty mnie uczy­ni­ła, ne zna­ju, ale to zna­ju, że je­śli ja to­bie nie­szczę­ście, to i ty mnie nie­szczę­ście. Żeby ja cie­bie nie po­ko­chał, był­by ja wol­ny jak wiatr w polu i na ser­cu swo­bod­ny, i na du­szy swo­bod­ny, a sław­ny jak sam Ko­na­se­wicz Sa­haj­dacz­ny. Two­je to licz­ko mnie nie­szczę­ście, two­je to oczy mnie nie­szczę­ście; ni mnie wola miła, ni sła­wa ko­za­cza! Co mnie były kra­sa­wi­ce, póki ty z dziec­ka na pan­nę nie wy­ro­sła! Raz ja wziął ga­le­rę z naj­kra­śniej­szy­mi mo­ło­dy­cia­mi, bo je suł­ta­no­wi wieź­li – i żad­na ser­ca nie za­bra­ła. Po­igra­ły Ko­za­ki-bra­ty, a po­tem ja każ­dej ka­mień ka­zał do szyi i w wodę. Nie bał ja się ni­ko­go, nie dbał o nic – woj­ną na po­gan cho­dził, łup brał – i jak kniaź w zam­ku, tak ja był na ste­pie. A dziś co? Ot, sie­dzę tu – i rab, o do­bre sło­wo u cie­bie że­brzę i wy­że­brać nie mogę – i nie sły­szał go nig­dy, na­wet i wte­dy, gdy cię bra­cia i stryj­na za mnie swa­ta­li. Oj, żeby ty, dziew­czy­no, była dla mnie inna, żeby ty była inna, nie sta­ło­by się to, co się sta­ło; nie był­by ja two­ich krew­nych po­bił, nie był­by ja się z bun­tem i chło­pa­mi bra­tał, ale przez cie­bie ja ro­zum stra­cił. Ty by mnie, gdzie chcia­ła, za­wio­dła – ja by ci krew od­dał, du­szę by od­dał. Ja te­raz ot, cały we krwi szla­chec­kiej ubro­czon, ale daw­niej ja tyl­ko Ta­ta­rów bił, a to­bie łup przy­wo­ził – żeby ty w zło­cie i klej­no­tach cho­dzi­ła jak che­ru­wym bo­żyj – cze­mu ty mnie wte­dy nie ko­cha­ła? Oj, cięż­ko, oj, cięż­ko! żal ser­cu mo­je­mu. Ni z tobą żyć, ni bez cie­bie, ni z dala, ni z bli­ska – ni na gó­rze, ni na do­li­nie – ho­łub­ko ty moja, ser­deń­ko ty moje! No, da­ruj ty mnie, że ja przy­szedł po cie­bie do Roz­ło­gów po ko­zac­ku, z sza­blą i ogniem, ale ja był pi­ja­ny gnie­wem na knia­ziów i go­rzał­kę po dro­dze pił – zbój nie­szczę­sny. A po­tem, jak ty mi ucie­kła, tak ja po pro­stu jak pies wył i rany bo­la­ły, i jeść nie chciał, i śmier­ci-mat­ki pro­sił, żeby za­bra­ła – a ty chcesz, by ja cię te­raz od­dał, by utra­cił cię na nowo – ho­łub­ko ty moja, ser­deń­ko ty moje!

Wa­taż­ka prze­rwał, bo mu głos urwał się w gar­dle i stał się pra­wie ję­czą­cy, a twarz He­le­ny to ru­mie­ni­ła się, to bla­dła. Im wię­cej nie­zmier­nej mi­ło­ści było w sło­wach Bo­hu­na, tym więk­sza prze­paść otwie­ra­ła się przed dziew­czy­ną, bez dna, bez na­dziei ra­tun­ku.

A Ko­zak od­po­czął chwi­lę, opa­no­wał się i tak da­lej mó­wił:

– Proś, cze­go chcesz. Ot, patrz, jak ta izba przy­bra­na – to moje, to łup z Baru, na sze­ściu ko­niach ja dla cie­bie to przy­wiózł – proś, cze­go chcesz – zło­ta żół­te­go, szat świe­cą­cych, klej­no­tów ja­snych, ra­bów po­kor­nych. Ja bo­ga­ty, swe­go mam dość i Chmiel­nic­ki mnie do­bra nie po­ża­łu­je, i Krzy­wo­nos nie po­ża­łu­je, ty bę­dziesz jak księż­na Wi­śnio­wiec­ka, zam­ków ci na­zdo­by­wam, pół Ukra­iny ci da­ru­ję – bo choć ja Ko­zak, nie szlach­cic, ale ata­man buń­czucz­ny, pode mną dzie­sięć ty­się­cy mo­łoj­ców cho­dzi, wię­cej niż pod knia­ziem Ja­re­mą. Proś, cze­go chcesz, by­leś nie chcia­ła ucie­kać ode mnie – by­leś zo­sta­ła ze mną, ho­łub­ko, a po­ko­cha­ła!

Knia­ziów­na pod­nio­sła się na po­dusz­kach, bar­dzo bla­da – ale jej słod­ka, prze­cud­na twarz wy­ra­ża­ła taką nie­złom­ną wolę, dumę i siłę, że ta go­łąb­ka po­dob­niej­szą była w tej chwi­li do or­lę­cia.

– Je­śli wać­pan mej od­po­wie­dzi cze­kasz – rze­kła – to wiedz, iż choć­bym mia­ła wiek w two­jej nie­wo­li prze­ję­czeć, nig­dy, nig­dy cię nie po­ko­cham, tak mi do­po­móż Bóg!

Bo­hun pa­so­wał się przez chwi­lę sam ze sobą.

– Ty mi ta­kich rze­czy nie mów! – rzekł chra­pli­wym gło­sem.

– Ty mi o swym ko­cha­niu nie mów, bo mi od nie­go wstyd, gniew i ob­ra­za. Jam nie dla cie­bie.

Wa­taż­ka wstał.

– A dla kogo-że ty, knia­ziów­no Kur­ce­wi­czów­no? a czy­ja by ty była w Ba­rze, żeby nie ja?

– Kto mnie ży­cie ra­tu­je, by mi dać hań­bę i nie­wo­lę, ten mój wróg, nie przy­ja­ciel.

– I ty my­ślisz, żeby cię chło­py za­bi­ły? Strach my­śleć!…

– Nóż by mnie za­bił, tyś mi go wy­darł!

– I nie od­dam, bo ty mu­sisz być moja – wy­buch­nął Ko­zak.

– Nig­dy! wolę śmierć.

– Mu­sisz i bę­dziesz.

– Nig­dy.

– No, żeby ty nie była ran­na, to po tym, co ty mi rze­kła, ja by dziś jesz­cze pchnął mo­łoj­ców do Rasz­ko­wa i mni­cha za łeb ka­zał przy­pro­wa­dzić, a ju­tro ja by był twój mąż. Taj co? Męża grzech nie ko­chać i nie przy­ho­łu­bić! Hej! Ty pan­no wiel­moż­na, to­bie mi­łość ko­zac­ka ob­ra­za i gniew. A kto ty taka, że ja dla cie­bie chłop? Gdzie two­je zam­ki i bo­ja­ry, i woj­ska? Cze­mu to­bie gniew? cze­mu to­bie ob­ra­za? Ja cię woj­ną wziął, ty bran­ka. Oj, żeby ja był chłop, ja by cię na­ha­jem po bia­łych ple­cach ro­zu­mu na­uczył i bez księ­dza by się two­ją kra­są na­sy­cił – żeby ja był chłop, nie ry­cerz!

– Anie­li nie­bie­scy, ra­tuj­cie mnie! – szep­nę­ła knia­ziów­na.

A tym­cza­sem co­raz więk­sza wście­kłość wzbie­ra­ła na twa­rzy Ko­za­ka i gniew chwy­tał go za wło­sy.

– Ja wiem – mó­wił – cze­mu to­bie ob­ra­za, cze­mu ty mi od­por­na! Dla in­ne­go cho­wasz swój wstyd dzie­wi­czy – ale nic z tego, ja­kom żyw, ja­kom Ko­zak! Szlach­cic ho­ło­ta! oczaj­du­sza! Lach nie­szcze­ry! Na po­hy­bel-że jemu! Le­d­wie spoj­rzał, le­d­wie w tań­cu za­krę­cił i całą wziął, a ty, Ko­za­cze, cierp, łbem tłucz. Ale ja jego do­sta­nę i ze skó­ry każę go obe­drzeć, ćwie­ka­mi na­bić. Wiedz ty, że idzie Chmiel­nic­ki na La­chów, a ja idę z nim i twe­go ho­łub­ka od­naj­dę, choć­by pod zie­mią, a jak wró­cę, to ci wra­żą jego gło­wę na go­ści­niec pod nogi kinę.

He­le­na nie sły­sza­ła ostat­nich słów ata­ma­na. Ból, gniew, rany, wzru­sze­nie, prze­strach zba­wi­ły ją sił – i sła­bość nie­zmier­na ro­ze­szła się po wszyst­kich jej człon­kach, oczy i my­śli jej zga­sły – i pa­dła ze­mdlo­na.

Wa­taż­ka stał czas ja­kiś bla­dy z gnie­wu, z pia­ną na ustach; wtem do­strzegł tę mar­twą gło­wę zwie­szo­ną w tył bez­wład­nie i z ust jego wy­rwał się ryk pra­wie nie­ludz­ki:

– Wże po nej! Hor­py­na! Hor­py­na! Hor­py­na!

I na zie­mią ru­nął.

Ol­brzym­ka wpa­dła co du­chu do świe­tli­cy.

– Szczo z to­bo­ju?

– Ra­tuj! ra­tuj! – wo­łał Bo­hun. – Za­bił ja ją, du­szu moju, świ­tło moje!

– Szczo­ty, zdu­riw?

– Za­bił, za­bił! – ję­czał wa­taż­ka i ręce nad gło­wą ła­mał.

Ale Hor­py­na zbli­żyw­szy się do knia­ziów­ny wnet po­zna­ła, że to nie śmierć, jed­no omdle­nie cięż­kie, i wy­pra­wiw­szy za drzwi Bo­hu­na za­czę­ła ją ra­to­wać.

Knia­ziów­na otwo­rzy­ła po chwi­li oczy.

– No, do­niu, nic ci – mó­wi­ła cza­row­ni­ca. – Ty się wi­dać jego prze­lę­kła i po­mro­ka cię chwy­ci­ła, ale po­mro­ka przej­dzie, a zdro­wie przyj­dzie. Ty jak orzech dziew­czy­na, to­bie dłu­go jesz­cze na świe­cie żyć i szczę­ścia uży­wać.

– Ktoś ty jest? – spy­ta­ła sła­bym gło­sem knia­ziów­na.

– Ja? słu­ga two­ja, bo on tak ka­zał.

– Gdzie ja je­stem?

– W Czor­to­wym Ja­rze. Szcze­ra tu pu­sty­nia, ni­ko­go tu nie zo­ba­czysz prócz nie­go.

– Czy i ty tu miesz­kasz?

– Tu nasz chu­tor. Ja Doń­ców­na, brat mój pod Bo­hu­nem puł­kow­ni­ku­je, do­brych mo­łoj­ców wo­dzi, a ja tu sie­dzę – i będę cie­bie pil­no­wa­ła w tej kom­na­cie zło­ci­stej. Z cha­ty te­rem! aż łuna bije! to on dla cię wszyst­ko to przy­wiózł.

He­le­na po­pa­trzy­ła w hożą twarz dziew­ki i twarz ta wy­da­ła jej się peł­ną szcze­ro­ści.

– A bę­dziesz ty do­bra dla mnie?

Bia­łe zęby mło­dej wiedź­my za­bły­sły w uśmie­chu.

– Będę. Za­śbym nie była! – rze­kła – ale i ty bądź do­brą d1a ata­ma­na. On so­kół, on sław­ny mo­ło­jec, on ci…

Tu wiedź­ma schy­li­ła się do ucha He­le­ny i za­czę­ła jej coś szep­tać, w koń­cu wy­buch­nę­ła śmie­chem.

– Precz! – krzyk­nę­ła knia­ziów­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: