Ogniskowa - ebook
Ogniskowa - ebook
Emilia Jodłowska jest z pozoru zwyczajną studentką jednej z krakowskich uczelni. Ukrywa jednak pewne niezwykłe zdolności, które ujawniły się u niej już w dzieciństwie. Aż do momentu, gdy dziewczyna jest świadkiem makabrycznego wypadku, o jej talencie oraz chorobie wiedzą tylko najbliżsi. Podczas akcji ratunkowej Emilia poznaje młodego policjanta, Michała Żakowskiego, który wraz ze znanym krakowskim prawnikiem, Marcinem Granickim, stara się rozwiązać sprawę zaginięć młodych studentek, w tajemniczy sposób powiązanych ze śmiertelnymi wypadkami wynajmujących im stancje starszych osób. Zbliżając się do Michała i jego oryginalnych przyjaciół, dziewczyna nie tylko poznaje samą siebie na nowo, ale odkrywa, iż otaczający ją świat wcale nie jest takim, jakim się wydawał dotychczas. Dar, od zawsze traktowany przez Emilię jak przekleństwo, będzie kluczowym elementem w rozwiązaniu zagadki, za którą stoi przerażająca istota, znana jedynie ze starych słowiańskich podań.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-543-4 |
Rozmiar pliku: | 803 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obecnie
Tego roku październik był wyjątkowo łaskawy, jeżeli chodzi o pogodę. Zafundował mieszkańcom południowej Polski bardzo ciepły i piękny początek złotej polskiej jesieni, pobudzając wyobraźnię artystów i pisarzy do uwiecznienia w swoich dziełach obrazów złotoczerwonych liści, uginających się pod ciężarem owoców drzew, tonących w pomarańczowych dyniowych poletkach oraz błyszczących w jesiennym słońcu tysięcy drobnych pajęczych nitek.
Zachodzące słońce odbijało się tysiącami odcieni czerwieni oraz różu w toni rzeki, przechodząc powoli w zniewalające indygo i granat. Temperatura około dwudziestu stopni każdego słonecznego dnia nawet największych domatorów zachęcała do leniwych spacerów po krakowskich Błoniach. Niektórzy siedzieli na ławkach, czytając gazetę czy książkę, inni niewielkimi grupkami spacerowali wolno po chodniku. Młodzi i studenci siedzieli wzdłuż brzegu Wisły i rozmawiając, popijali ukryte w plecakach piwo, rozglądając się od czasu do czasu wokoło, czy aby przypadkiem w pobliżu nie kręci się jakiś policjant służbista.
Kiedy Emilia wraz ze swoją przyjaciółką Moniką wracały Bulwarami z zajęć, akurat zapaliły się wszystkie ozdobne latarnie wzdłuż brzegu. Za ich plecami Smok Wawelski właśnie wyrzucił z siebie kłęby ognia, wzbudzając radość grupki dzieci, czekających cierpliwie wraz z rodzicami na ten pokaz.
– Chyba powinnyśmy wracać do akademika – mruknęła Emilia, zerkając na zegarek. – Zanim dojedziemy do dworca, doczekamy się na nasz autobus i zajedziemy na miejsce, minie z półtorej godziny.
Monika wzruszyła ramionami, chłonąc wzrokiem błyszczącą w światłach Wisłę.
– Jutro mamy zajęcia z geometrii wykreślnej o siódmej trzydzieści… – przypomniała Emilia. – Muszę jeszcze dokończyć ćwiczenie z poprzednich zajęć… A ty pewnie nawet nie zaczęłaś szkicować…
Obie były studentkami pierwszego roku Wydziału Architektury na Politechnice Krakowskiej. Mieszkały też razem w akademiku. Miały to szczęście, że dzieliły pokój tylko we dwie, gdyż zazwyczaj studenci pierwszego roku są przydzielani do trójek. Były też w jednej grupie, co oznaczało, że praktycznie wszystkie ćwiczenia miały razem. Tak więc większość dnia spędzały ze sobą i choć ich charaktery były diametralnie różne, polubiły się od razu.
Emilia – szczupła szatynka o brązowych oczach i introwertycznym charakterze. Sprawiała wrażenie nieśmiałej. Zazwyczaj wolała słuchać, niż mówić. Lubiła wszystko mieć zrobione na czas i była szalenie dokładna. Monika – zwariowana blondynka o lekko krągłej figurze i figlarnym zielonookim spojrzeniu. Zwinięte w sprężyny półdługie włosy, upinane zazwyczaj niedbale w koński ogon, miały odcień dojrzałych kłosów zboża. Była nieco pyskata i szalona, co na dłuższą metę mogło być dla niektórych męczące, jednak nie dla zrównoważonej i spokojnej Emilii, która zawsze mogła się skryć w cieniu swojej przyjaciółki. Miała wtedy szansę robić to, co najbardziej lubiła – obserwować ludzi i ich zachowanie – nie będąc przy tym zmuszaną do prowadzenia bezsensownych konwersacji.
– Dokończenie ćwiczenia zajmie ci pięć sekund. – Monika niedbale machnęła ręką. – A taki cudowny widok jest wart spaceru.
Teraz jej ręka nie wskazywała na Wisłę, ale na idących z naprzeciwka trzech chłopaków. Jeden z nich, mijając dziewczyny, puścił do Moniki oko.
– Ale ciacho… – mruknęła, oglądając się za nim.
W odpowiedzi Emilka wzniosła oczy ku niebu.
– Gdyby twój chłopak to widział… – westchnęła.
– Ale nie widzi. Bo woli ślęczeć nad książkami, niż pospacerować ze swoją ukochaną – wypaliła, poprawiając wrzynające się w obojczyki ramiączka swojego ulubionego, wściekle czerwonego plecaka.
Rozmawiając o jutrzejszych zajęciach, wolno przeszły pod Wawelem, następnie minęły Kanoniczą, gdzie od przyszłego semestru miały mieć zajęcia, aż wreszcie znalazły się na ulicy Grodzkiej, jak zwykle zatłoczonej. Przeszły szybko wzdłuż rynku i kościoła Mariackiego. Gdy Monika chciała zajrzeć jeszcze do Sukiennic, Emilia zdecydowanym ruchem pociągnęła ją w stronę Floriańskiej, choć ją również kusiły światła i gwar na rynku. Posępne maszkarony zdobiące attyki Sukiennic śledziły przechodzące dziewczyny kamiennymi oczyma. Miały takie miny, jakby lada moment zamierzały rzucić się na wybraną ofiarę i pożreć ją w całości.
Tęga sprzedawczyni, otoczona kilkoma wiadrami róż, zachęcała zachrypniętym już nieco krzykiem do zakupu kolorowych bukietów „po atrakcyjnej cenie”. Chodzący na szczudłach klaun, ubrany w ostry, kolorowy i tandetny frak, puszczał gigantyczne bańki mydlane, odbijające się tysiącami blasków od wszystkich otaczających je świateł. Chodzenie na ponadmetrowych tyczkach wymagało sporo skupienia. Trzeba było nieźle lawirować, żeby nie wpaść na licznych turystów, poruszających się w sposób kompletnie nieprzewidywalny.
Pod pomnikiem Mickiewicza kłębiły się rzesze studentów. Część z nich wybierała się na zabawy w pubie, inni siedzieli na ławkach i czekali na kogoś bliskiego. Dwóch młodzieńców prezentowało minishow, wykonując na wolnym skrawku płyt akrobacje godne cyrkowców.
Tuż przy wejściu na Floriańską na niewielkim podeście stał mężczyzna przebrany za śmierć. W ręce dzierżył owiniętą folią aluminiową kosę, a jego długa czarna szata przewiązana była w pasie białym prostym sznurem, niczym mnich. Głęboki czarny kaptur skrywał twarz. Gdy dziewczyny go mijały, jakaś kobieta wrzuciła „kostusze” kilka monet do blaszanego kubka. Śmierć natychmiast zerwała z siebie kaptur, ukazując twarz klauna i niespodziewanie wybuchając autentycznie przerażającym śmiechem.
Monika aż poskoczyła.
– Wariat jakiś – mruknęła, szybko mijając dziwaka. – Robi sobie jaja ze śmierci. Ciekawe, czy będzie mu tak do śmiechu, kiedy przyjdzie po niego ta prawdziwa…
– Widocznie wyszedł z założenia, iż w obliczu śmierci pozostaje nam już tylko śmiech – stwierdziła cierpkim tonem Jaworska. – Gorzki śmiech.
Pokonanie Floriańskiej zajęło im kilkanaście minut, ponieważ dzisiaj panował tutaj wyjątkowy tłok. Dziewczyny mijały kilka szkolnych wycieczek oraz grupę japońskich turystów ubranych w jednolite czerwone stroje i czapki. Wszyscy mieli aparaty fotograficzne i trzaskali zdjęcia gdzie popadnie. Młoda przewodniczka łamaną angielszczyzną opowiadała im historię rynku i kościoła Mariackiego, którego pięknie oświetlona wieża górowała przy zamknięciu ulicy Floriańskiej.
– Kocham to miejsce – westchnęła Monika, wdychając głęboko aromat pieczonego mięsa dochodzący z mijanej restauracji. – I jestem głodna. Idziemy do Maka?
Tuż pod Bramą Floriańską, w narożnej kamienicy, znajdował się McDonald. Był to chyba najbardziej oblegany w Polsce oddział tej sieci. Teraz też praktycznie nie było szansy na wciśnięcie się do środka.
Emilia zerknęła z niesmakiem na niekończącą się kolejkę przy kasach.
– Będziemy tutaj stać tydzień – zawyrokowała. – Nie dasz rady wytrzymać bez jedzenia, aż dojedziemy do akademika?
– Umrę z głodu. – Dziewczyna poklepała się po brzuchu. – No, Mila, nie bądź taka. Na nic mi nie pozwalasz. Jesteś gorsza niż matka!
– To idź sobie coś kup, a ja tutaj zaczekam – poddała się Emilka. – Tylko postaraj się załatwić to możliwie jak najszybciej, błagam.
– Wcisnę się do kolejki. – Puściła do niej oko i rozpięła nieco kurtkę, ukazując głęboki dekolt swojej czerwonej bluzki. – Nikt się temu nie oprze. Zobaczysz.
– Chyba że inna kobieta – mruknęła Emilia z przekąsem.
Czekając na przyjaciółkę, pobieżnie przejrzała witrynę z sukniami ślubnymi, a następnie zatrzymała się przed wywieszonymi przy bramie obrazami.
Nagle jej wzrok przykuła dziewczyna, która w szybkim tempie zbliżała się w jej kierunku od strony ulicy Pijarskiej. Wysoka blondynka szła sprężystym krokiem wzdłuż resztek murów, wbijając ponury wzrok w mijane osoby. Ubrana była w całości na czarno, a przez ramię miała przewieszoną kraciastą teczkę z błyszczącego materiału. Był to jedyny kolorowy element jej stroju, nie licząc jasnych prostych włosów.
Emilia odniosła dziwne wrażenie, że twarz tej młodej kobiety była rozmyta, niczym na niewyraźnej fotografii albo słabej jakości filmie. Gdy ta była w odległości około dziesięciu metrów, Mila poczuła na skórze chłodne ciarki. Odruchowo obejmując się ramionami, stanęła nieco bliżej muru, by zejść z pola widzenia tej dziwnej osobie. Wbijając plecy w zimne cegły bramy, uparcie wpatrywała się w posuwiste ruchy blondynki. Nagle dziewczyna obróciła się w stronę Emilii i spojrzała na nią lodowatym wzrokiem. Emilia mogłaby przysiąc, że na jej twarzy zobaczyła inną, jakby nałożoną żywą maskę. Niesamowicie brzydką, pomarszczoną i odpychającą. To coś wpatrywało się w nią przez chwilę wrogim wzrokiem. Miało wielkie czarne źrenice, przepełnione czystą nienawiścią i chęcią czynienia zła. Emilia bała się spuścić to coś z oka, bo była przekonana, że nawet gdyby mrugnęła, to zostałaby zaatakowana. Odruchowo rozsunęła nieco zamek kurteczki i zacisnęła w dłoni krzyż świętego Benedykta, który dostała w dzieciństwie od ojca Rafała.
Blondynka stanęła bez ruchu, przeszywając Emilię gniewnym spojrzeniem, niczym wściekłe zwierzę gotujące się do ataku. Sekundy zamieniły się w godziny. Cały gwar, wszyscy ludzie gdzieś przepadli, zostawiając po sobie jedynie czarną pustkę i bolesną ciszę. Emilia trwała w bezruchu, czując jak od powiewu zimnego wiatru łzawią jej oczy, rozmywając wszystko dookoła. Jedynie te czarne, puste oczy lśniły…
– Mila! Co jest?
Przy niej zmaterializowała się Monika. W ręce trzymała wielki kubek z shakiem bananowym.
– Mila! – Potrząsnęła mocno przyjaciółką.
– Nic, nic… – Emilka spuściła na moment głowę i przetarła oczy wierzchem dłoni.
Kiedy spojrzała w miejsce, gdzie jeszcze pół sekundy wcześniej stała dziwna dziewczyna, teraz nie zobaczyła tam nikogo.
– Co się stało? – dopytywała Monika. – Mówiłam do ciebie, trzęsłam tobą, a ty nic. Zachowywałaś się jak słup soli. Naprawdę nieźle mnie nastraszyłaś.
– Ja… – Nie mogła zapanować nad drżeniem głosu. – Ja… zamyśliłam się…
– No dobra. Chodźmy już lepiej na ten autobus… – mruknęła Monika, biorąc koleżankę pod ramię.
Idąc wzdłuż Pijarskiej, Emilia rozglądała się wokoło, szukając ubranej na czarno blondynki, lecz nie mogła jej odnaleźć. Znów otaczał ją tłum turystów i młodzieży, wesoły gwar i śmiechy. Niebo zamieniło się w czarną płachtę obsianą milionami drobnych złotych gwiazd. Pod nim rozciągał się nagle urwany sygnał z wieży mariackiej. Kilka gołębi krążyło nad przystankiem, czekając, aż ktoś upuści choć mały okruszek jedzonego na szybko obwarzanka.
Wszystko wróciło do normy, zostawiając w umyśle Emilii jedynie przerażenie i bardzo złe przeczucie. Wciąż wypatrywała wśród mijanych osób dziwnej blondynki z dwiema twarzami, ale ta przepadła jak kamień w wodę.
* * *
Tego wieczoru Emilia nie była w stanie skupić swoich myśli na niczym konkretnym. Stale w wyobraźni miała przed sobą te wrogie, tajemnicze oczy nieznanej jej postaci, wyzierające z twarzy ubranej na czarno blondynki. To było coś nieludzko złego, chcącego zrobić krzywdę każdej osobie, jaka tylko stanie mu na drodze.
W zadumie nałożyła trochę kremu ujędrniającego na swoją szczoteczkę do zębów. Dopiero kiedy ohydna w smaku maź zaczęła ją piec w język, zorientowała się, co zrobiła. Plując do zlewu i kilkakrotnie płucząc usta zimną wodą, klęła w myślach na siebie i swoją głupotę.
– Jesteś dzisiaj jakaś rozkojarzona – zauważyła Monika, myjąc w umywalce obok rapidograf do kreślenia cienkiej kreski. – Popatrz, tusz mi całkiem zasechł…
– Bo nie zamoczyłaś go na noc – zauważyła cierpkim tonem. – Jak będziesz je zostawiać bez czyszczenia, to niebawem czeka cię zakup nowych.
– Wolę nie. Te dobre są drogie jak diabli. Wątpię, żeby moi rodzice chcieli mi zasponsorować trzeci zestaw.
Zanim przyjaciółce udało się uporać z zapchanym rapidografem, do łazienki weszły jeszcze dwie koleżanki z węzła. Układ na piętrach akademika był taki, że jedna łazienka przypadała na cztery pokoje, w sumie dziesięć osób. Trudno więc było mówić o intymności. Ucieczki nie gwarantował również pokój dziewczyn, który był tak mały, że mieściło się w nim jedynie piętrowe łóżko, dwa niewielkie stoliki, wisząca szafka (trzymały w niej produkty spożywcze) oraz dwie wąskie i wysokie pod sufit szafy wnękowe na ubrania. Pod dolnym łóżkiem dodatkowo upchały dwa plastikowe pojemniki, idealne do przechowywania rysunków, kalek, kartonów i innych przyborów rysunkowych, nienadających się do zwijania albo składania.
Czekając na Monikę, Emilia wypiła jeszcze nieco wody i szybko przeżuła gumę do żucia, by zabić ohydny posmak kremu.
– Idę od razu do spania – ziewnęła Monika, zamykając drzwi na klucz i gramoląc się na swoje górne łóżko.
– Ja też, muszę tylko się wcześniej nasmarować… – mruknęła Emilia, wyciągając z kosmetyczki tubę specjalnej maści.
Słuchając audycji radiowej, Monika smętnym wzrokiem przyglądała się Emilii, pracowicie pokrywającej specyfikiem skórę. Czerwone zmiany błyszczały w świetle lampki technicznej.
– Wiesz… przerąbane masz z tą skórą – powiedziała Monika cicho. – A ja narzekam, że mam trochę sadełka tu i ówdzie. Dopiero widząc, ile czasu musisz poświęcić na smarowanie, czyszczenie i złuszczanie tej przeklętej rybiej łuski, uświadamiam sobie, jak potwornie jestem infantylna.
– Cóż, zawsze chcemy mieć więcej, niż mamy – odparła Emilia. – Dobrze, że przynajmniej nie mam tego na twarzy i szyi.
– Ale w bikini nie wystąpisz, prawda?
– Raczej nie. Nawet kiedy zmian prawie nie widać i tak nie mogę siedzieć w słońcu, bo podrażniłabym ją jeszcze bardziej.
– Co się z tobą stało, tam przed Bramą Floriańską? – Monika szybko zmieniła temat. – Nigdy nie zachowywałaś się tak dziwnie. Przestraszyłaś mnie, wiesz?
Przed oczami Emilii natychmiast stanęła ta straszna twarz z bezdennie czarnym spojrzeniem.
– Nie wiem – westchnęła. – Pierwszy raz doświadczyłam czegoś takiego.
– To znaczy…? – Głos koleżanki zachęcał do pociągnięcia tematu.
– Widziałam dziewczynę o takim dziwnym wyrazie twarzy. Wpatrywała się we mnie tak wrogo…
Choć były dobrymi koleżankami, Mila jak na razie nie zdecydowała się wyjawić Monice swojej tajemnicy. Nie powiedziała jej o tym, że widzi duchy, ponieważ zwyczajnie się bała, że straci bliską osobę. A dlaczego? Gdyż znała to z autopsji. Zawsze tak było. Poznawała kogoś, z kim szybko nawiązywała dobry kontakt, podczas jakiejś szczerej rozmowy wyjawiała, jakie ma zdolności, po czym ta osoba nagle zaczynała wynajdywać różne wymówki, byleby tylko nie spędzać z Milą czasu. Kilka takich bolesnych doświadczeń z ostatnich lat nauczyło ją, by trzymać język za zębami.
– Może za bardzo się gapiłaś i się laska wkurzyła? – Monika wzruszyła ramionami. – Albo kiedyś zalazłaś jej za skórę?
– Niemożliwe! – Emilia odłożyła krem i wytarła ręce w papierowy ręcznik. – Przecież nigdy wcześniej jej nie widziałam. Jestem tego pewna.
Monika wygodniej ułożyła się na plecach i podłożyła rękę pod głowę.
– Trzeba było ją zapytać, czy ma jakiś problem. Albo pokazać ją mnie. Ja tam bym się zapytała…
– Zniknęła, kiedy mną potrząsnęłaś – wtrąciła Emilia. – Po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Szukałam jej, ale przepadła.
– A ja, głupia, myślałam, że oglądasz się za chłopakami…
– Och, przestań. Tobie tylko jedno w głowie.
– Nie jedno, uwierz mi… – Monia puściła do koleżanki oko.
Emilia zgasiła światło i położyła się do swojego łóżka na dole. Nad nią Monika starała się chyba lepiej ułożyć, bo cała konstrukcja lekko zaskrzypiała. Po chwili w pokoju zapadła cisza. Leżąc na wznak, dziewczyna patrzyła na jasne paski światła latarni ulicznych, rzucane na ścianę pokoju przez aluminiowe żaluzje. Wciąż rozmyślała o dziwnym zdarzeniu. Kogo zobaczyła? I dlaczego w takim tłumie to coś zareagowało wrogo akurat na nią? Może to rzeczywiście przez jej zdolności? Nagle zrozumiała. Ze zdenerwowania szeroko otworzyła oczy.
Zobaczyła to. ZDEMASKOWAŁA. Dlatego tak się wściekła…
Starając się uspokoić, dziewczyna wzięła kilka głębszych wdechów. Z całej siły próbowała skupić umysł na czymś przyjemnym, żeby później nie śnić koszmarów. Jednakże tej nocy dane jej było oglądać tylko jedną, w kółko odtwarzaną scenę. Czarne, mrożące krew w żyłach dzikie oczy…2.
Maria Popławska była emerytowaną nauczycielką języka polskiego, a zarazem właścicielką przestronnego mieszkania na pierwszym piętrze urokliwej krakowskiej kamienicy przy ulicy Długiej. Mieszkanie jej składało się z czterech pokoi, łazienki, kuchni i obszernego, ciemnego korytarza. Po przejściu na emeryturę, kiedy to zmarł jej mąż i została sama, gdyż jedyna córka wyjechała za pracą do Australii, pani Maria postanowiła oddzielić część mieszkania i wynajmować studentom. Siostrzeniec wybudował w holu ściankę, odgradzając w ten sposób dwa najmniejsze pokoje od reszty. W jednym z pomieszczeń wyodrębniono łazienkę i niewielki aneks kuchenny. Od pięciu lat powstałe w ten sposób mieszkanko wynajmowało młode koreańskie małżeństwo. Kilka miesięcy temu okazało się jednak, że dziewczyna spodziewa się dziecka. Uczelnia pomogła im, wynajdując w akademiku specjalne mieszkanie studenckie dla rodzin. Oferta była kusząca, a opłaty kilkakrotnie niższe, więc państwo Yang w ogóle się nie zastanawiali i szybko rozwiązali umowę z sędziwą właścicielką.
W wyniku tego przez całe wakacje mieszkanie stało puste, generując starszej kobiecie jedynie dodatkowe koszty. Kiedy więc w połowie września, tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, do jej drzwi zapukała Ewelina Radziejewska – wysoka blondynka o miłej twarzy – pani Popławska z nieskrywaną radością zgodziła się wynająć jej uciążliwy pustostan. Młoda okazała się studentką drugiego roku medycyny i była bardzo rozmowną, otwartą dziewczyną. Starsza kobieta wprawdzie nie była pewna, czy dziewczę szybko nie zacznie sprowadzać jakichś imprezowiczów, jednak ta obiecała, że aby się utrzymać na studiach, musi mieć stypendium naukowe, co oznacza niekończącą się naukę. Uspokojona tym zapewnieniem właścicielka wręczyła wreszcie kobiecie staroświeckie klucze, inkasując równocześnie opłatę za trzy miesiące z góry.
Przez pierwsze dwa tygodnie sympatyczna dziewczyna sprawowała się idealnie. Kilka razy nawet pytała, czy nie trzeba zrobić zakupów, czasami pomagała wnieść siatki z warzywami. I nagle, jakoś na początku października, wszystko uległo diametralnej zmianie. Lokatorka zrobiła się jakaś taka inna. Zaczęła nosić tylko czarne ubrania, przestała się odzywać, a na zadawane pytania odpowiadała półgębkiem lub wcale. Jednakże dwa dni temu już zdecydowanie przesadziła…
Owego popołudnia Popławska wybrała się na szybkie sprawunki. Od jakiegoś czasu brała nowe leki nasercowe, po których ciągle kręciło się jej w głowie. Wybrała się więc tylko po chleb i kawałek pasztetu. Gdy po wdrapaniu się na pierwsze piętro stanęła wreszcie przy swoich drzwiach, walcząc równocześnie z zawrotami głowy oraz z zacinającym się zamkiem, nagle ze swojego mieszkania wypadła Ewelina. Wybiegając na klatkę schodową, z taką siłą popchnęła staruszkę, że ta z impetem rąbnęła czołem o futrynę drzwi. Zdenerwowana, krzyknęła coś za dziewczyną, jednakże pannica omiotła ją przerażającym spojrzeniem kompletnie czarnych oczu, po czym… zawarczała. Głuchy dźwięk odbił się echem w wysokim holu. Kobieta z przerażenia wpadła do swojej części mieszkania, czym prędzej zaryglowała drzwi i wykonując kilka znaków krzyża, wpadła do salonu.
W pierwszym odruchu chciała zadzwonić na policję, jednak znieruchomiała ze słuchawką staroświeckiego telefonu w dłoni. Co właściwie miałaby powiedzieć? Że lokatorka na nią zawarczała jak wściekły pies? Przecież od razu wezmą ją za wariatkę i zamiast patrolu policyjnego wyślą ekipę z białym kaftanem.
Po krótkim jednak namyśle wzięła kilka głębokich wdechów i wsadziła pulchny palec w otwór z cyfrą dziewięć. Przekręciła. Tarcza z cichym pykaniem wróciła na swoje miejsce po czym stanęła w oczekiwaniu na wykręcenie kolejnej cyfry.
Druga dziewiątka…
Do diabła, jak to powiedzieć? Że lokatorka najpierw popchnęła sędziwą staruszkę, a potem zaczęła warczeć, strasząc przeraźliwym grymasem na twarzy?
No właśnie, lokatorka!
Kobieta zastygła z palcem nad ostatnią cyfrą.
Przecież wynajmowała to mieszkanie nielegalnie. Nie zgłosiła nowego lokatora, nie płaciła żadnych podatków. Nie dość, że wezmą ją za wariatkę, to jeszcze przywalą karę. Po czymś takim wpada się w długi, których potem nie jest się w stanie spłacić do końca nędznego emerytalnego życia.
Ostatecznie Popławska skapitulowała i rzuciła słuchawkę na widełki. Przeważyła chęć dorobienia paru groszy oraz uzasadniona obawa, że zostanie potraktowana przez władze jak osoba z problemami psychicznymi.
* * *
Minęły dwa tygodnie, a dziewczyna przestała się pojawiać. Pani Maria uważnie wsłuchiwała się w każdy szmer na klatce i z niecierpliwością czekała na powrót studentki. Zamierzała wtedy ją dopaść i zażądać wyjaśnień. Kilkanaście dni po całym zdarzeniu kobieta powoli dochodziła do wniosku, że cała ta sytuacja chyba się jej przywidziała. Swoje rzekome zwidy tłumaczyła efektem ubocznym działania nowych leków nasercowych. Po bolesnym zderzeniu z futryną został solidny dowód w postaci paskudnego siniaka. Wprawdzie nie była lekarzem, ale wiedziała, że pod wpływem silnego uderzenia ludzki mózg może przestać pracować prawidłowo, racząc swojego właściciela porcją wizji wzrokowych bądź słuchowych, niczym po zażyciu środka halucynogennego. Dotykając palcami wciąż pobolewającej skroni, uparcie wmawiała sobie, że blondyna coś do niej mówiła normalnym głosem (być może nawet przepraszała), a ona, w zadumie i pod wpływem leków, słyszała warczenie dzikiego zwierzęcia.
Im więcej czasu upływało od tego nietypowego zdarzenia, tym bardziej kobieta utwierdzała się w swoim przekonaniu. Czekając na powrót studentki, powtarzała sobie w myślach pytania, które przygotowała w razie spotkania z dziewczyną. Jednakże ta wciąż nie wracała, co zaczynało coraz bardziej niepokoić panią Marię.
Wreszcie staruszka nie wytrzymała. Któregoś wieczoru dokładnie zatrzasnęła drzwi wejściowe na klatkę schodową i zostawiła wetknięty w zamek klucz. Ten zabieg dawał jej pewność, że gdyby ewentualnie lokatorka wróciła, nie byłaby w stanie otworzyć drzwi od zewnątrz. Popławska wysupłała z kieszeni swojego szlafroka zapasowy klucz do wynajmowanej części i cicho zakradła się do ciężkich, rzeźbionych drzwi. Z wypiekami na twarzy przekręciła zamek i zapaliła światło w miniaturowym przedpokoju połączonym z aneksem kuchennym. To, co ujrzała, było niczym w porównaniu z warczącą studentką…
Mieszkanie wyglądało jak po wojnie. Wszędzie leżały porozrzucane ubrania – koronkowe biustonosze, czarne figi, dżinsowe spodnie i kraciaste koszulki. W pokoju, na samym środku rozkopanej pościeli, piętrzył się stos książek medycznych oraz niezamknięty laptop. Z otwartych szuflad starej komody zwisały kolejne elementy garderoby, od kolorowych skarpetek po czarne pończochy z grubym szwem. W kuchennym zlewie piętrzyły się brudne naczynia, rozpaczliwie błagając o zdrapanie z nich resztek kompletnie zaschniętego pomidorowego sosu i zjełczałego tłuszczu. Przy łóżku na podłodze stały dwa kubki z fusami po kawie. W jednym z nich zdążyła wyrosnąć warstwa jasnozielonej pleśni.
– No świetnie! – Popławska z niesmakiem obserwowała ten żałosny widok. – Burdel zostawiła i zwyczajnie nawiała! Skandal!
Nagle w korytarzu rozległ się dzwonek. Kobieta mimowolnie drgnęła ze strachu. Zanim skierowała się w stronę korytarzyka, ktoś nerwowo wdusił przycisk jeszcze dwa razy.
– Idę, idę! – krzyknęła.
Przybysz był tak natarczywy, że niecierpliwie szarpnął klamkę, nim zdążyła doczłapać do drzwi.
Popławska była rozważną kobietą. Najpierw zerknęła więc przez wizjer, by się upewnić, czy aby przypadkiem po drugiej stronie nie czyha jakiś przestępca albo, co gorsza, poszukiwany od pół roku gwałciciel starszych dam, przed którym ostatnio przestrzegano w krakowskiej telewizji regionalnej. Jej oczom ukazali się jednak jakaś kobieta i wysoki starszy mężczyzna, stojący na wycieraczce, zaś nieco z boku nad dzwonkiem pastwił się młody szczupły policjant. Staruszka widziała tylko fragment jego twarzy oraz chude ramię ginące w nieco za luźnym mundurze.
Z lekkim ociąganiem uchyliła troszkę drzwi, nie ściągając jednak łańcucha zabezpieczającego.
– Państwo do kogo? – zapytała mało uprzejmym tonem.
– Dzień dobry – odparł siwy mężczyzna, zbliżając twarz do szpary w drzwiach. – U pani mieszka moja córka, Ewelina Radziejewska. Bardzo chcielibyśmy się z nią zobaczyć.
– Nie ma jej – warknęła kobieta. – Chyba gdzieś wyjechała. Od dawna jej nie widziałam…
Obserwowała jednym okiem, jak mina kobiety, prawdopodobnie matki, zmienia się z pełnej nadziei na załamaną.
– A zostawiła swoje rzeczy? – zapytała płaczliwym tonem. – Czy moglibyśmy je przejrzeć? Może uda nam się dowiedzieć, co się z nią dzieje… od tak dawna się nie odzywa. Od dwóch tygodni nie odbiera telefonu. Nie pojawia się też na uczelni. Bardzo się o nią martwię. Błagam, niech nas pani wpuści.
Popławska wzruszyła ramionami i niechętnie zsunęła łańcuch z drzwi.
– Proszę – mruknęła. – Dziewczyna mieszkała tutaj. Wszystkie jej rzeczy zostały. Myślałam, że wyjechała na wakacje albo do rodziców… – Zawiesiła głos, zdając sobie sprawę, jaki nietakt popełniła.
Za swoimi plecami usłyszała tłumione chlipanie matki dziewczyny. Po chwili wszyscy weszli do ciasnego przedpokoju, czekając cierpliwie, aż starsza kobieta wysupła z kieszeni odpowiedni klucz i wpuści ich do wynajmowanego mieszkania.
– Proszę – powiedziała, uchylając drzwi.
Pierwsza do środka wpadła matka lokatorki. Jej mina świadczyła o tym, że kobieta jest wstrząśnięta panującym tam nieładem. Zdezorientowana, kręciła się po pokoju. W końcu wzięła do ręki czarną bluzkę, zwisającą z krzesła przy niewielkim biurku.
– Boże… Moja córka tak nie cierpiała czarnych rzeczy. Skąd te ubrania? Czy mieszka tutaj z jakąś przyjaciółką?
Jej wzrok padł na wiekową amerykankę, która po rozłożeniu stanowiła wygodne łóżko dla jeszcze jednej osoby.
– Nie. – Popławska pokręciła siwą głową. – Młoda Radziejewska mieszkała tutaj sama. Czasami wpadła do niej koleżanka ze studiów, ale to było, zanim…
Stojący jak dotąd w drzwiach policjant nagle zainteresował się rozmową.
– Zanim co?
– No, zanim ta dziewczyna… się zmieniła. – Popławska nie bardzo wiedziała, jak wytłumaczyć to, co działo się z jej lokatorką.
Tymczasem Radziejewska z coraz bardziej przerażoną miną oglądała kolejne elementy garderoby porzuconej przez jej kochaną latorośl.
– Mój Boże! Moja córcia… – zaszlochała, biorąc do ręki rzuconą na biurko fotografię.
Zdjęcie przedstawiało dwie obejmujące się dziewczyny. Krępą brunetkę o zadziwiających ciemnogranatowych, niczym u niemowlęcia, oczach oraz Ewelinę, blondynkę o szerokim, szczerym uśmiechu. Na tej fotografii wyglądała tak, jak w pierwszych dniach po zamieszkaniu u Popławskiej. Potem wszystko się zmieniło…
– A to co? – Zdławiony głos biednej kobiety przykuł uwagę nie tylko policjanta, ale również Popławskiej, która cicho zamierzała się wycofać z tego całego zamieszania i przeczekać je w swoim mieszkaniu.
Matka trzymała w ręce kolejne zdjęcie, najwyraźniej przykryte tym pierwszym, ze słodkimi dziewczętami. Ciemna i nieco prześwietlona fotografia przedstawiała wprawdzie Ewelinę Radziejewską, lecz kompletnie odmienioną. Pofarbowane na czarno włosy, pociągnięte ciemną szminką usta i mocny, czarny makijaż zmieniały ją ze słodkiej blondynki w niebezpieczną kobietę wampa. Zupełnie inne było również jej spojrzenie, zniknęło całe ciepło, zastąpione ostrym, nieprzystępnym wzrokiem, jakby z jej wnętrza spoglądała w obiektyw obca, bardzo zła istota. Jej rozmazane na nieostrym zdjęciu oczy sprawiały upiorne wrażenie, bo praktycznie nie było widać białek. Były czarne i nieskończenie mroczne, jakby składały się jedynie z gigantycznych źrenic.
– To nie może być moja Ewelinka – chlipnęła Radziejewska, podając fotografię mężowi.
Wstrząśnięty ojciec przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie, jakby w tej odmienionej osobie nie był w stanie doszukać się własnej córki.
– No właśnie tak ostatnio się ubierała – stwierdziła Popławska ponurym tonem. – Cała nosiła się na czarno. Jak diabeł jakiś.
– Ale ona przecież nie cierpiała czarnego koloru. – Radziejewska wytarła nos koronkową chusteczką. – Zawsze wybierała jasne, wesołe odcienie, bo twierdziła, że czarny jest dla trupów.
– No i na początku rzeczywiście tak było – przyznała właścicielka, zakładając ręce za siebie. – Ale potem… W pierwszej chwili jej nie poznałam i nie chciałam dziewczyny wpuścić do mieszkania. Wyglądała tak… obco… I przestała ze mną rozmawiać. Stała się mrukliwa i nieprzystępna.
Popławska na początku przezornie postanowiła nie wspominać o zajściu w korytarzu, kiedy to dziewczyna ją popchnęła, warcząc niczym dzikie zwierzę. Doszła do wniosku, że gdyby rzeczywiście młodej się coś stało, ona mogłaby znaleźć się w kręgu podejrzanych. W końcu ludzie są w stanie zabić innego człowieka dla kilku złotych, a co dopiero za nabicie solidnego guza.
– A czy przyprowadzała jakieś koleżanki? – Dopiero teraz staruszka zauważyła, że policjant skrzętnie wszystko notował w niewielkim, obleczonym czarną skórą notesie. – A może miała chłopaka, który ją odwiedzał?
– Chłopaka nie widziałam – odparła Popławska niemal natychmiast. – Za to często przychodziła do niej taka miła ruda dziewczyna. Często gdzieś razem wychodziły albo wspólnie słuchały muzyki.
– Czy to ona? – zapytał ojciec zaginionej, podsuwając kobiecie pod nos niewielką pogniecioną fotografię, trzymaną chyba dotychczas w kieszeni cienkiego płaszcza, bo nie miał przy sobie żadnej teczki.
Zdjęcie przedstawiało rudowłosą dziewczynę o piegowatym nosie i nieco wystających górnych jedynkach. Przy niej stała uśmiechnięta Radziejewska, z rozpuszczonymi blond puklami. W porównaniu z rudą przyjaciółką mogłaby wziąć udział w konkursie Miss Polonia, licząc co najmniej na drugie miejsce.
– Tak, często z nią przychodziła. Nazywa się Amelia. Pamiętam, bo moja babcia też miała tak na imię… – mruknęła pani Maria, oddając fotografię strapionemu mężczyźnie. – Ta ruda też była bardzo sympatyczna. Zawsze uśmiechnięta i taka uczynna…
– A kiedy widziała ją pani po raz ostatni? – Głos policjanta wyrwał kobietę z zadumy.
Popławska w myślach starała się przeliczyć dni, które upłynęły od czasu, kiedy ruda była po raz ostatni.
– Będzie ze trzy tygodnie temu. – Wzruszyła ramionami. – Przyszła po jakieś notatki. Chciała wyciągnąć Ewelinę do pubu, gdzie świętowali urodziny jakiejś koleżanki, ale wasza córka dosłownie wyrzuciła ją za drzwi. Nie chciała z nią rozmawiać. Potem jej już nie widziałam.
Radziejewska wybuchła kolejną falą płaczu, głośno wycierając nos w ręcznie haftowaną chusteczkę. Widać albo mieli dużo pieniędzy, albo ktoś w rodzinie zajmował się hafciarstwem.
– Ewelina nie chciała się z nikim spotykać – ciągnęła Popławska ponurym tonem. – Ciągle tylko paliła te świece i śpiewała jakieś dziwne, monotonne pieśni. Kiedy widziałam ją ostatni raz, była tak strasznie wychudzona, jakby w ogóle zapomniała o jedzeniu. Ledwie trzymała się na nogach. A ta blada, prawie przezroczysta cera… Naprawdę byłam przerażona jej stanem…
– Wystarczy! – przerwał jej ojciec Eweliny, z troską przytulając do siebie żonę. – Bardzo panią proszę o podanie wszystkich informacji panu policjantowi, a my w tym czasie poszukamy Amelii. Może ona będzie w stanie powiedzieć nam coś więcej na temat córki.
– Dobrze – Popławska z chęcią przystała na tę propozycję.
Było jej żal tej kobiety, opłakującej swoje dziecko. Sama miała córkę, która szybko się usamodzielniła i wyprowadziła z domu, ale przed wieloma laty często zajmowała się dziećmi swojej siostry. Z jej najstarszą córką, Józefiną, była związana tak mocno, jakby to było jej rodzone dziecko. A kiedy Józia zachorowała na białaczkę i zmarła piętnaście lat temu, pani Maria rozpaczała bardziej niż matka dziewczyny. Teraz w Krakowie został jej jedynie siostrzeniec, który od czasu do czasu przyjeżdżał pomóc w większych zakupach lub drobnych domowych naprawach.
– Bardzo mi przykro z powodu waszej córki – wyznała szczerze, ocierając wierzchem dłoni niewielką łzę, która zakręciła się jej w oku. – Ewelinka to naprawdę wspaniała dziewczyna. Szkoda tylko, że tak się zmieniła. Te czarne stroje i to zachowanie w ogóle do niej nie pasowały.
– Czy będziemy mogli zostawić ten pokój w takim stanie? – zapytał policjant pod koniec rozmowy, kiedy rodzice Eweliny już wyszli.
Dopiero teraz staruszka spostrzegła, jak intensywnie błękitne były oczy młodego funkcjonariusza. Rzadko kiedy dorosły człowiek miał tak jasne spojrzenie.
– Niech będzie. Mieszkanie opłacone jest do końca roku. Do tego czasu to mieszkanie Eweliny… gdziekolwiek jest…
Może to było głupie, ale Popławska była przekonana, że dziewczyna nie żyje. Wprawdzie nic nie wskazywało na to, że ktoś mógłby mieć ochotę zamordować to niewinne dziewczę, niemniej jednak jej zachowanie w ostatnich dniach wyraźnie sugerowało, że młoda studentka w coraz większym tempie stacza się w dół.
Zamykając drzwi za policjantem, pani Maria była wręcz pewna, że Ewelina Radziejewska na tyle głęboko była uwikłana w jakąś trudną do wyjaśnienia sprawę, że nawet mogłaby targnąć się na własne życie.