Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Old Gray - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Old Gray - ebook

Doktor Jan spotyka na prerii trapera o przezwisku Old Gray. Obaj zostają napadnięci przez kowboja, którego Old Gray płoszy celnym strzałem. Potem dołącza do nich Karol Gordon i razem jadą na farmę dawnego znajomego. Okazuje się, że niedoszły rabuś to syn gospodarza. Żeby nie wplątać się w rodzinną aferę, opuszczają farmę, rozstają się z Old Grayem i wyruszają do obozu Czarnych Stóp. Po drodze spotykają podróżnika, który przedstawia się jako botanik. Po pobycie w Ukrytym Mieście w dalszą wędrówkę wyruszają z wodzem Czarnych Stóp – Wysokim Orłem. Po drodze uwalniają z więzów eksplorera napadniętego przez złodziei. Kolejny napotkany na prerii to porucznik Konnej Policji, który ściga groźnego bandytę. Podczas dalszej wędrówki doktor Jan dzięki pomocy nieznajomego unika ataku niedźwiedzia grizzli. Dwa dni później odkrywa w skalnej grocie ciało zamordowanego mężczyzny. Po tych przygodach trójka przyjaciół zatrzymuje się w miasteczku Red Deer. Tam ponownie spotyka Old Graya. Traper opowiada naszym bohaterom przedziwną historię o obrazie domu, którego nikt do tej pory nie widział, i o zabójstwie pary swoich przyjaciół.
Rankiem doktor Jan, Karol Gordon i Wysoki Orzeł rozstają się z Old Grayem. Podczas polowania odkrywają zwłoki uwolnionego przez nich rzekomego eksplorera. Co robił w tej odludnej okolicy? Kto go zastrzelił? Na razie te i inne pytania pozostają bez odpowiedzi, ale Wysoki Orzeł odnajduje trop mordercy. Prowadzi on do niezwykłej siedziby, która okazuje się domem z opowieści Old Graya. Tam historia zatoczy koło...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1651-2
Rozmiar pliku: 705 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Siwowłosy

Przytrafiło się to – dokładnie sobie zapamiętałem – 10 kwietnia 1889 roku. Godzinę również mogę podać: kilka minut po dziesiątej rano.

Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś” najbardziej pasuje do okoliczności) na północ od doliny Missouri i równocześnie na południe od rzeki Milk. A więc, jak łatwo odgadnąć, na terytorium Montany, która w kilka miesięcy później, bo w listopadzie, uzyskała prawa stanowe jako czterdziesty pierwszy stan Unii Amerykańskiej. Jechałem na północ, ku granicy Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem miałem się spotkać z Karolem Gordonem, nieodstępnym towarzyszem moich dalekich wypraw.

Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem więc znajomej sylwetki jeźdźca, a równocześnie mogłem podziwiać zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię, ogromną niby morze, ograniczoną na dalekim zachodzie szczytami Gór Skalistych. Czułem się świetnie, jak zwykle na początku każdej podróży, nim zmęczenie da znać o sobie, nim ciało, odwykłe od fizycznego wysiłku, po wielu dniach i nocach dostosuje się wreszcie do nowego rytmu życia wśród pierwotnej przyrody. Moja beztroska została ukarana. Nieoczekiwana klęska przygniotła mnie do ziemi. W przenośni i dosłownie!

Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby w porę dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w myśl informacji Karola Gordona) przeciąć mi drogę. Nagle – stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony z procy. Na szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc na piersi, nie na głowę, co najprawdopodobniej uchroniło mnie od skręcenia karku, jak to się popularnie określa. Lekko oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na wierzchowca. Usiłował również wstać. Bezskutecznie. Miał złamaną nogę. Trafił kopytem w głęboką norę. Zorientowałem się, że cała przestrzeń dokoła podziurawiona została niczym sito podziemnymi mieszkaniami piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem nigdzie ani jednego przedstawiciela tego gatunku. Najprawdopodobniej z jakichś tajemniczych powodów opuściły swoje siedlisko. A może wymarły? Ciekawie zajrzałem do kilku norek – w żadnej nie znalazłem nawet śladu czworonożnych lokatorów. Tym, którzy niewiele wiedzą o pieskach preriowych powiem, że są to stworzonka długości około dwunastu cali^(), ważące niewiele ponad dwa funty^(), a setki takich osobników zamieszkują podziemne jamki wygrzebane pod poszyciem traw. Siedlisk tych dniem i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o niebezpieczeństwie przenikliwym gwizdaniem. Wielokrotnie byłem świadkiem takich alarmów, wielokrotnie obserwowałem, jak pasący się beztrosko tłumek zabawnych zwierzątek błyskawicznie znika pod ziemią. Wszystko to prawda, jednak nigdy jeszcze nie stałem się ofiarą preriowych piesków, a ściślej mówiąc – ich mieszkań. I oto przyszło mi – z jakże ciężkim sercem! – zastrzelić własnego wierzchowca, nabytego zaledwie przed trzema dniami. Innego wyjścia nie było!

Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na śmierć. Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdołał ocalić swe ulubione zwierzę. Podobno trzymał je przez wiele tygodni w stajni, podwiesiwszy nad podłogą na specjalnie sporządzonych pasach, aż zestawiona i ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po tym zabiegu koń poruszał się zupełnie sprawnie.

Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego sposobu wypróbować – nie miałem ani pasów, ani stajni w pobliżu.

W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i spojrzałem na zegarek. Wskazywał osiem minut po dziesiątej. O dwunastej miałem spotkać się z Karolem Gordonem tuż przy torach linii kolejowej, biegnących z zachodu na wschód. Taka była nasza umowa. Lecz gdzież te tory? Milę przede mną? Dwie? Dziesięć? Siadłem i zapaliłem fajkę. Trzeba odpocząć przed dalszą wędrówką. I to z takim ciężarem na plecach!

Przecież samo siodło ważyło trzydzieści funtów, mimo że należało do tych lżejszych, kowbojskich, kalifornijskiego typu. A derka? A wypchane juki? A winczester, pled do spania, metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz dźwigać na własnym karku, z perspektywą całodziennej włóczęgi przez bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po bezskutecznym wypatrywaniu mnie przed, za i na samym szczycie nasypu ruszy na poszukiwanie. Jakże jednak łatwo minąć się niepostrzeżenie wśród pagórkowatego krajobrazu...

Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży – poczułem przedsmak tego, co mnie czeka. Po chwili zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto, siodło – na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy okazało się, że na ziemi spoczywa jeszcze winczester i kociołek. Czemuż to natura nie wyposażyła człowieka w dodatkową parę rąk? Jednakże moja pomysłowość pozwoliła pokonać trudności. Kociołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń wsadziłem pod pachą. No i – w drogę!

Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled przekrzywił się, a siodło runęło między trawy. Musiałem raz jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po nogach, pled drapał szyję, a ciężar siodła i juków nie pozwalał wyprostować pleców. Po przejściu stu jardów poczułem się u kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków – nakazałem sobie. Policzywszy do dziesięciu, zmusiłem się do następnych.

Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgorętszy dzień lata. Spływając strugami potu, marzyłem tylko o tym, aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się na ziemię, wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak okiem sięgnąć nie rósł najlichszy nawet krzaczek i żadna struga nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną, nie dalej niż o pół mili, biegło wzniesienie zbyt regularnego kształtu, aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na wschód, ginąc między wzgórzami, ciągnął się kolejowy nasyp. Lecz to nie wszystko. U stóp nasypu pasł się koń, a obok leżał człowiek. Karol Gordon?!

Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło miałem wyschnięte, a język sztywny jak kołek. Zdołałem tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez trawy, zataczając się z każdym krokiem, aż znalazłem się tak blisko konia i człowieka, że mogłem stwierdzić pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na murawie, lecz ktoś zupełnie mi obcy.

Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z siebie ciężar, by paść na zbocze nasypu. Co za ulga! Serce biło jak młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi były całkowicie bezwładne. Gdyby w tej chwili szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się poruszyć.

I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po wielu miesiącach życia w mieście niewymagającego ode mnie większej sprawności fizycznej.

– Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro – usłyszałem jak przez watę chropawy głos. – Wyglądasz niczym rak wyjęty z wrzątku.

Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko ciężko, chrapliwie.

– Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierzchu. Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś konia? Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą jak rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska sprawa. Trzymaj...

Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą płaską butlę obszytą skórą.

– Woda? – wyszeptałem półprzytomnie.

– A cóż by innego?

Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg. Jakże mi ulżyło!

– Dziękuję – powiedziałem już bardziej normalnym tonem, zwracając naczynie. – Gdybym tak mógł jeszcze napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierzchowca, musiałem go zastrzelić.

– Przykre – zauważył nieznajomy. – Lecz służę ci dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz wzdłuż toru, ot tam – wskazał ręką – za milę dostrzeżesz zabudowania farmy, gdzie bez trudu nabędziesz nowe zwierzę.

– Czy tam jest jeziorko?

– Jest. Byłeś już kiedy w tych stronach?

– Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spotkać gdzieś tu przy nasypie kolejowym, powiedział, abym kierował się na gospodarstwo położone nad jeziorkiem.

– To jesteś na dobrej drodze? Zapalisz?

Wydobył dwa cygara. Odpoczywaliśmy chwilę w milczeniu, wypuszczając ustami sine obłoczki dymu.

Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój koń, minęło prawie półtorej godziny. Powinienem natychmiast wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wysiłku obezwładniała mnie.

– Już dobrze po jedenastej – zauważył nieznajomy, spoglądając w niebo.

Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się w czasie z położenia słońca i wyglądu nieba.

– To samo pokazuje zegarek – popatrzyłem na niego z uznaniem. – Znakomite cygaro, dziękuję.

Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w zadumie. Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się dokładnie. Nosił odzież, która na pewno wzbudziłaby zainteresowanie przechodniów w jakimkolwiek mieście. Skórzana kurta z kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na spodnie również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich cholewach musiały na nogach właściciela przewędrować wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, mocno wypłowiały. Jeden z tych, które w razie potrzeby można napełnić wodą, by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej słońcem i wiatrem. Gdyby nie ubiór i rysy oblicza, można by uznać tego człowieka za Indianina.

Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków dalej, nierozsiodłany, i nie różnił się niczym od tysięcy koni używanych przez rolników jako siła robocza. Ot, zupełnie przeciętne zwierzę.

Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii horyzontu, marząc, iż nagle zza tej linii wyskoczy galopujący jeździec. Oczywiście – Karol Gordon. Byłoby to najlepsze zakończenie przygody.

I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych pragnień nieznajomy sąsiad nagle zauważył:

– Mamy gościa.

Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta, jak przez cały czas mej dotychczasowej wędrówki.

– W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo.

Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!

– Rzeczywiście! – krzyknąłem uradowany. – Szuka mnie przyjaciel.

– Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?

– Właśnie on.

– To dlaczego nadciąga z południa zamiast z zachodu?

– Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?

Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej.

Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej przypominała postać Karola.

– To jednak nie on – westchnąłem.

W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój jeźdźca, a nawet rysy twarzy.

Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na przybysza z dalekich stron, jego odzież była zbyt czysta, a wierzchowiec zbyt wypoczęty.

Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle. Niewiele brakowało, a najechałby na moje wyciągnięte nogi.

– Żebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy takich sztuczkach – odezwał się siwowłosy.

– Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... – to było do mnie – podnieś rączki w górę. No, już!

Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrzałem utkwione we mnie ponure spojrzenie. Och, to nie był żart.

Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewolweru.

– Czego chcesz?

Roześmiał się nonszalancko.

– Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się, bo...

Lufa colta zatańczyła na wysokości moich piersi. W tej chwili padł strzał, colt wyleciał z dłoni napastnika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak krzyknął, skręcił koniem w miejscu i pognał w bok.

– Wracaj do tatusia, syneczku! – krzyknął siwowłosy. – I więcej nie próbuj takich sztuczek!

Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skryło go najbliższe wzniesienie gruntu.

– Ale masz oko! – powiedziałem do sąsiada. – Tak trafić!

– Nie taka znowu sztuka. Smarkacz nie zwracał na mnie uwagi, pukawka leżała pod ręką. Strzeliłem z kolana. Znasz ten sposób?

– Znam, bardzo zawodny.

– Wystarczy nieco wprawy i dobra broń.

Podniósł z ziemi długą dwururkę i podał. Obejrzałem. Była to istna armata o kalibrze rzadko spotykanym. Ciężka. Obie lufy lśniły błękitną stalą, jakby przed chwilą opuściły rusznikarski warsztat. Tylko kolba, pełna rys i drobnych wgłębień, świadczyła o długim używaniu.

– Ależ to waży...

– Łatwo się przyzwyczaić, za to odrzut słaby, a celność znakomita. Służy mi od dwudziestu prawie lat, i nie zamieniłbym jej nawet na te najnowsze automatyczne cuda.

– Myślę, że nadaje się na niedźwiedzie.

– A jakże. Lecz nie tylko. Sam widziałeś.

Pomyślałem, iż zdumiewający strzał był w znacznie większym stopniu wynikiem bystrego oka i sprawnej ręki niż rusznikarskiej techniki. Strzał z kolana, jak go niektórzy nazywają, polega na tym, że lufę strzelby przykłada się do uda i odpowiednio zginając nogę w kolanie, naprowadza muszkę na cel. Jest to prawdziwa sztuka, której sprostać nie potrafią nawet biegli myśliwi. Po co więc strzelać z kolana? Po to, aby zmylić przeciwnika. Przyłożenie kolby do ramienia jest przecież ostrzeżeniem, lecz mało kto zwróci uwagę na pozornie niedbały ruch ręki przysuwającej broń do nogi.

Siwowłosy wstał, przeszedł parę kroków i podniósł jakiś ciemny przedmiot spoczywający wśród traw.

– Rykoszet – stwierdził, podając mi na otwartej dłoni potężnego colta. – Ot, tu... – wskazał na błyszczącą rysę. – Celowałem w magazynek, kula ześliznęła się i smarkacz dostał w rękę.

Siadł tuż przy mnie, wydobył krótki myśliwski nóż i coś tam począł majstrować przy broni.

– Popatrz – odezwał się po chwili.

Spojrzałem. Stalowy walec, w którym umieszcza się kule, został wyjęty.

– Jak myślisz? Co z tym zrobię? – Nie czekając na odpowiedź, dodał: – właśnie to.

Zamachnął się ramieniem. Kawałek stali wyleciał wysoko, a potem zginął wśród traw. Reszta broni odbyła podobną drogę, tyle że w innym kierunku.

– Ot, i wszystko. Nigdy już żaden spragniony wrażeń łobuz nie skorzysta z tego colta.

– Nie mogę pojąć, co skłoniło chłopaka do napadu. – Nie wyglądał na krwawego mordercę ani na złodzieja.

– Pozory mylą, lecz chyba masz rację. Co go skłoniło? Chęć pokazania swej odwagi, szukanie przygody, którą można by pochwalić się przed rówieśnikami. Och, mnóstwo przyczyn!

– Po nauczce, jaką otrzymał, na pewno odejdzie mu chętka do następnego napadu.

– Może tak, może nie. Kto raz wkroczył na niebezpieczną ścieżkę, niełatwo z niej schodzi.

– Cóż znowu! – zaprotestowałem. – Nie słyszałeś o rewolwerowcach, którzy drugą połowę życia spędzili jako uczciwi obywatele kraju, często stawiani innym za wzór?

– A jakże, słyszałem. Lecz jeszcze częściej o bandytach, dla których spokojne życie jest tylko drobnym fragmentem w ich przestępczej działalności. Niekiedy dłuższym, niekiedy krótszym. Ot, choćby dla przykładu Henry Brown. Jego sprawa była głośna. Znasz tę historię?

Zaprzeczyłem.

– To jest przykład potwierdzający moją teorię. Browna spotkałem w Caldwell. Taka mieścina przy dawnym szlaku przepędu bydła, zwanym chisholmskim. Wiesz, co to jest?

– Wiem – odparłem nieco podrażniony i równocześnie rozbawiony.

Siwowłosy widać uznał mnie za typowego przedstawiciela gromady greenhornów, ludzi niedoświadczonych i niezaradnych, a równocześnie bezgranicznie zarozumiałych. Pojawiali się coraz częściej na Dzikim Zachodzie, w miarę jak ten Zachód cywilizował się, a linie kolejowe ułatwiały podróżowanie.

Szlak chisholmski? Była to trasa masowych przepędów bydła, jakie przez blisko dwadzieścia lat gnano z pastwisk Teksasu na północ, dopóki rozbudowa kolei nie położyła kresu uciążliwym wędrówkom.

– Caldwell – mówił dalej Siwowłosy (tak go w myślach począłem nazywać) – leży na południu Kansas, niedaleko granic Oklahomy. Tam właśnie przybył w czerwcu 1882 roku Henry Brown, wędrując właśnie chisholmskim szlakiem wprost z południa. Nie wyglądał na obdartusa. Ubranie nosił takie, na jakie stać kowboja lub trapera, któremu nie powodzi się ani bardzo źle, ani bardzo dobrze. Poza tym posiadał dwa sześciostrzałowe rewolwery i mocno sfatygowany winczester. Takim go właśnie ujrzałem. Nie nudzi cię moje opowiadanie?

Zaprzeczyłem całkiem szczerze. Bardzo lubię przysłuchiwać się opowieściom związanym z dziejami Dzikiego Zachodu – często wprawdzie ubarwianym przez kolejnego narratora, ale przecież zawsze tkwiło w nich ziarno prawdy.

– Brown przybywszy do Caldwell, zgłosił się do burmistrza z prośbą o jakąkolwiek pracę. Burmistrz skwapliwie skorzystał z okazji. Musisz wiedzieć, że Caldwell, podobnie jak wiele pogranicznych miasteczek, nie cieszyło się dobrą opinią. Mieszkańcy byli zbyt potulni, a nieproszeni goście, ściągający tu z południa i zachodu, nazbyt przedsiębiorczy. Nie mijał tydzień bez krwawej bijatyki. Na krótko przed przybyciem Browna pijani kowboje zastrzelili miejscowego marszala^(). Brown został jego następcą.

Trzeba przyznać, że wzorowo pełnił służbę. Razem ze swym pomocnikiem, Benem Wheelerem, oczyścił miasto z włóczęgów, szulerów i rewolwerowców. Prawie nie używając broni. Miejscowa gazeta pisała o nim pochwalne hymny, nazywając go człowiekiem pociągającym za cyngiel szybciej niż wszyscy mieszkańcy południowego zachodu. Była to oczywista bzdura, bowiem Brown w okresie dwóch lat swego urzędowania pociągnął tylko dwukrotnie za cyngiel. Po raz pierwszy, gdy pijany Indianin opierał się aresztowaniu; po raz drugi, gdy miejscowy szuler sięgnął po rewolwer.

Już po sześciu miesiącach pracy Brown otrzymał w prezencie nowy winczester z napisem na srebrnej plakietce: „Za cenne usługi – wdzięczni obywatele Caldwell”.

Istotnie mieli być za co wdzięczni, bo Caldwell stało się najbardziej spokojnym, najbardziej bezpiecznym ze wszystkich miast i osiedli Kansas; Brown w swym prywatnym życiu mógł służyć za wzór innym. Nigdy nie pił, nie grał w karty, nawet nie używał tytoniu. Po prostu chodząca cnota! Co ty na to?

Mruknąłem, że trafiają się tacy, ale raczej rzadko.

– Prawda. Według mnie lepiej unikać tego rodzaju osobników. Każdy człowiek ma swoje słabości, tak już świat został stworzony. U jednych szybko je zauważasz, inni tak potrafią się kryć, że uchodzą za aniołów. I nagle taki anioł okazuje się istnym diabłem. Najgorsze, że trudno przewidzieć, w jakich okolicznościach, pojmujesz?

Uśmiechnąłem się na taki wywód.

– To znaczy – odparłem – że Brown okazał się diabłem w anielskiej skórze?

– Otóż to! Wyobraź sobie, że w marcu 1884 roku Brown poślubił miłą panienkę i kupił dom. Miasto szalało z radości, wierząc, że teraz Brown na zawsze zostanie w Caldwell, a gdzie szukać lepszego marszala? Jakież było zdziwienie i przerażenie, gdy w miesiąc po ślubie Brown zniknął. Gubiono się w domysłach, lecz jeszcze nie tracono nadziei, że wzorowy marszal powróci. Nieco później sprawa się wyjaśniła, przyprawiając niektórych o ciężką chorobę nerwową: Brown wraz ze swym pomocnikiem Benem Wheelerem opuścili miasto. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego. W drodze spotkali dwóch włóczących się kowbojów teksaskich. Historia zdążyła zanotować ich imiona i nazwiska: Bill Smith i John Wesley. O czym ta czwórka rozmawiała na pustkowiu, nietrudno się domyślić, bo razem ruszyli najkrótszą drogą do miasta Medicine Lodge, pięćdziesiąt pięć mil od Caldwell. Przybyli tam wczesnym rankiem. Bill objął straż przed wejściem do banku, pozostała trójka wkroczyła do wnętrza. W biurze znajdował się tylko kasjer i prezes. Strzelono do prezesa, raniąc go ciężko, strzelono do kasjera, trafiając go śmiertelnie, ale padając, zdołał zatrzasnąć pancerne drzwi skarbca. Głośny huk zaalarmował przechodniów. Bandyci wybiegli z lokalu, wskoczyli na konie i ruszyli galopem poprzez zaludniające się ulice. Nie znali miasta, nie znali okolicy, po kilku godzinach, ścigani przez liczną grupę, zapędzili się w głąb kanionu bez wyjścia. Po krótkiej wymianie strzałów poddali się. Odprowadzono ich do miasta i zamknięto w areszcie. Lecz na tym sprawa się nie kończy. Gdy szczegóły napadu stały się powszechnie znane, rozwścieczony tłum zebrał się przed więzieniem i mimo oporu szeryfa wtargnął do środka. Więźniów wywleczono. Brown wyrwał się i rzucił do ucieczki. Po kilku krokach padł przeszyty kulami. Pozostałą trójkę wyprowadzono za granice miasta i powieszono na gałęziach samotnego wiązu. Tak zakończyła się próba rabunku.

– A co mówiono w Caldwell na temat śmierci tego wzorowego marszala?

– Ba! – wykrzyknął Siwowłosy. – Nikt z mieszkańców Caldwell nie wierzył, że to Brown dokonał napadu. Gdy gazeta w Medicine Lodge opisała przebieg wydarzeń, uznano tę informację za kłamstwo, za próbę pohańbienia najlepszego z marszali. Sporo jeszcze czasu minęło, zanim ujawniony życiorys Browna pozbawił tę postać anielskich skrzydeł. Sprawa nabrała rozgłosu nawet poza granicami Kansas. Okazało się, że Brown cieszył się niemałą popularnością i w Nowym Meksyku, i w Teksasie. Ponurą popularnością. W 1878 roku zabił okręgowego szeryfa i dwóch jego pomocników, później ukradł tabun koni w dolinie rzeki Pecos i uciekł z nim do Teksasu, gdzie parał się szulerką. Potem, nie wiadomo dlaczego, uspokoił się. I już w roku 1880 został pomocnikiem szeryfa okręgu Oldham, wzorowo pełniąc swą służbę. Z kolei powędrował do Caldwell. Jednak tylko dwa lata wytrwał w roli wzorowego stróża prawa. Stare nawyki wzięły górę. Dlatego powiadam: kto raz wkroczył na przestępczą ścieżkę, niełatwo z niej schodzi.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: