One - ebook
One - ebook
"One" Piotra Sikorskiego to wspaniała i kunsztowna powieść podkreślająca konflikt wartości współczesnego społeczeństwa. Trzy pokolenia kobiet, trzy różne spojrzenia na świat i trzy życiowe dramaty wplecione w malowniczy krajobraz Dolnego Śląska.
Jakie konsekwencje może mieć wyrzucenie z domu starszej, niedołężnej kobiety w obliczu nowych, zaskakujących wyzwań? Czy podnoszenie materialnego statusu rodziny za cenę szczęścia najbliższych pozwoli bohaterom na spokojne życie i realizację marzeń?
Piotr Sikorski urodził się w 1968 roku w Bytowie. Ukończył geografię w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku i teologię w Kolegium Teologicznym w Koszalinie. Uczy geografii w Gimnazjum z Oddziałami Integracyjnymi nr 4 im. Orła Białego oraz Zespole Szkół Katolickich im. św. Marka w Słupsku. Opublikował między innymi tomik poezji „Moje Sacrum”.
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7900-044-9 |
Rozmiar pliku: | 976 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeżeli właśnie czytasz ten tekst, to albo jesteś recenzentem wydawnictwa i zastanawiasz się, czy to nie będzie tylko strata czasu, albo jesteś klientem księgarni szukającym czegoś w swoim guście, lub na swoją kieszeń. A może jesteś moim przyjacielem, który właśnie rozsiada się wygodnie w fotelu i zabiera do czytania?
Jakkolwiek jest, zasługujesz na kilka słów wyjaśnienia.
Przedstawię Ci trzy kobiety, choć w tle będzie ich więcej. Ale trzy szczególne, wyjątkowe. Poznasz ich historię splecioną więzami miłości i cierpieniem. Poprowadzą Cię trzy osoby wymieniając się miłym obowiązkiem narracji. Będzie to sympatyczny dziennikarz Artur (jest w porządku), jedna z kobiet, do których odnosi się tytuł (uważaj! pokochasz ją!), a także ja. Wybacz, ale czasem będą Cię prowadzić moje słowa, zwłaszcza tam, gdzie lepsze zrozumienie opowieści wymagało spojrzenia z zewnątrz, a nie od środka.
Nie przejmuj się też zbytnio lekkim wymieszaniem fikcji z rzeczywistością. Niektóre miejsca urokliwego Dolnego Śląska są prawdziwe, inne mogłyby takimi być. To nieistotne, to tylko tło.JA, BIEDNY
Nazywam się Biedny. Artur Biedny. Tak, tak! Możesz się śmiać! Nie żałuj sobie, jestem przyzwyczajony. Nie sądzisz chyba, że dwadzieścia dziewięć lat mojego życia oszczędzało mi drwin. Wiele razy przechodziłem zimny nurt rzeki nieumiejętnie skrywanych uśmieszków. Z biegiem czasu wypłowiał jednak rumieniec, pojawiający się wraz z uściskiem dłoni nowo poznanej osoby. Nie lubiłem się przedstawiać. A moi nauczyciele, to dopiero było! Tylko niektórzy ograniczali sprawdzanie obecności do imion. Byłem im za to wdzięczny! Jednak większość pastwiła się nade mną okrutnie, z uporem wyczytując na głos moje nazwisko. Przez dziesięć długich miesięcy, kilkanaście lat niezasłużonych tortur. Nie wspominam tamtych lat z sentymentem. Najgorzej było w gimnazjum. Figurowałem pierwszy na liście, więc prawie każda lekcja rozpoczynała się gromkim: Biedny! Czy myślałem o zmianie nazwiska? A jak ci się wydaje? Gdy mogłem o tym tylko pomarzyć, mając zbyt mało lat na samodzielne podjęcie takiej decyzji, wyobrażałem sobie zupełnie inny początek szkolnych zajęć. Nauczyciel usadowiwszy się w wysłużonym, skrzypiącym krześle, zakłada okulary, otwiera dziennik i sprawdza, czy jestem, odczytując pierwsze nazwisko z listy: Bond? Z jaką rozkoszą odpowiadałbym: obecny! Nawet bym wstał! No dobra, przesadziłem. No, to może Czajkowski, Sienkiewicz lub chociaż Wajda. Byłbym wówczas szczęśliwym luzakiem. Tymczasem z zazdrością myślałem o Steinbeckach, Copperfieldach, Czartoryskich, a kiedy dorosłem... odechciało mi się zmiany. Przyzwyczaiłem się, a ponadto już jakiś czas temu skończyłem szkołę i nikt nie wyczytuje listy obecności. I tak oto idę Biedny przez świat. Biedny od urodzenia. Trochę ponarzekałem, ale mówiąc szczerze - tak między nami - nie zawsze czułem się taki pokrzywdzony. To było podczas moich studiów. Nie mówiłem? Studiowałem dziennikarstwo we Wrocławiu. Gdy na początku mojej uniwersyteckiej przygody szukałem stancji (niedrogiej, gdyż moje nazwisko aż nader często oddawało stan kieszeni), poszperałem w ogłoszeniach rozwieszonych na uczelni, przejrzałem lokalne gazety i szczęśliwie wypatrzyłem okazję. Pobiegłem jeszcze tego samego dnia, by mnie ktoś nie ubiegł. W progu starego domu z czerwonej cegły - był stary, ale dobrze zachowany - przywitał mnie starszy mężczyzna w jeszcze starszym swetrze, podsunął na orlim nosie okulary o bardzo grubych szkłach, zmierzył mnie z góry na dół i pewnie zadowolony ze wstępnych oględzin, podając mi rękę rzekł dobrotliwym głosem: Teodor Nędza. Wierz mi, tylko przez szacunek dla jego wieku nie parsknąłem śmiechem, no i trochę przeszła mi złość na tych, którzy wcześniej śmiali się ze mnie. Ten to musiał mieć przechlapane! Ale przez następne lata przekonywałem się, że to nie nazwisko zdobi człowieka. Staruszek był dobrym towarzyszem w mojej studenckiej doli i niedoli. Częściej niedoli. Był cierpliwym słuchaczem i często jedyną osobą, której bez obaw mogłem się wygadać. A przy tym robił bardzo dobre wino, które nam obu pozwoliło dziarsko przeżyć niejeden zimowy wieczór. Po obronie obiecałem, że go kiedyś odwiedzę i dotrzymałem słowa. Przyjechałem kilka miesięcy później, by ze smutkiem stwierdzić, że pan Teodor zakończył już swój - wcale nie nędzny - żywot. Złożyłem kwiaty na skromnej mogile, i zawsze z sentymentem będę wspominać miłe wieczory przy Dębowej 12.
***
Kochany nieudacznik - tak często mówiła o mnie matka. Swojej życiowej mądrości nie czerpała jednak z wykształcenia. W żadnej domowej szufladzie naszego skromnego mieszkania w Zduńskiej Woli nie znalazłbyś pożółkłych dyplomów wyższych uczelni. Odebrała staranne wykształcenie na poziomie osiągalnym wówczas dla moich, świętej pamięci, dziadków: kilka klas solidnej zawodówki. Życie pokazało później, że wiedza i mądrość niekoniecznie oznaczają to samo. Wiesz, co mam na myśli? Ona wiedziała, co dla nas najlepsze - dla mnie i dla mojej młodszej siostry. Najlepsze będzie to, co sami wybierzecie, idąc za głosem swojego serca - mawiała z miłością i troską w głosie. Basia wybrała dla siebie rolę wyjątkową, o której marzyła od momentu, gdy w miejscowej szkole średniej odebrała świadectwo maturalne, którego nie powstydziłby się niejeden „kujon”. Została matką. Nie, nie od razu! Moja słodka siostrzenica pojawiła się na tym świecie w odpowiednim czasie, a dwudziesto dwu letnia, młoda mama była w siódmym niebie. Podobnie, jak cała rodzina. Ja też zostałem wówczas ojcem, chociaż tylko chrzestnym. Dziś Baśka ma już dwójkę, i czuję, że to nie koniec przyrostu naturalnego. I fajnie! Szwagier budowlaniec jest w porządku, a każda wizyta w ich małym domku na nowym osiedlu, przyklejonym do miasteczka od zachodu, przynosi mi chwile radosnego wytchnienia. Ja wybrałem dziennikarstwo, chociaż po cichu marzę o czymś więcej. Chciałbym zostać pisarzem. No wiesz! Wchodzisz, dajmy na to, do Empiku, omiatasz wzrokiem regał z nowościami i zatrzymujesz spojrzenie na okładce opatrzonej moim nietuzinkowym nazwiskiem. Ha! Patrzysz na odwrotną stronę okładki i ku wielkiej radości zauważasz cenę. Książka Biednego na kieszeń biednego. Nie mija minuta i wyciągasz drobniaki przy kasie.
Warto pomarzyć. Póki co, delektuję się nagrodą, która była wielkim zaskoczeniem nie tylko dla mnie, ale z pewnością dla wszystkich moich kolegów z roku, którzy szczerze powątpiewali w moją dziennikarską przyszłość. List Kapituły „Wrażliwej Czcionki” był... Może jednak po kolei.
Po studiach próbowałem swoich sił w lokalnych gazetach; czymś pośrednim między Timesem a szkolną gazetką, sklejaną przez aktywnych członków samorządu na długich przerwach. Pamiętam doskonale mój pierwszy ważny wywiad. Serce waliło jakby chciało wyskoczyć ze swojej bezpiecznej klatki, stałem na miękkich nogach czekając na dyrektora miejscowego oddziału banku, mój wysłużony garnitur wyglądał na mnie, jakbym go dostał od starszego brata - a przecież nie mam brata - i czekałem tak ponad godzinę, powtarzając w myślach ułożone wcześniej pytania. Z eleganckiego lokalu, w którym odbywało się spotkanie, wyszli wreszcie zaproszeni goście, wśród nich miejscowi radni i oczywiście sam dyrektor, sądząc po minie zapewne oczyszczony ze stawianych mu zarzutów. Śmiało podchodzę do swojego rozmówcy i... No właśnie! Długo się jeszcze zastanawiałem, dlaczego ten przeklęty gołąb musiał to zrobić akurat wtedy, i właśnie nade mną! Wracałem do domu zdruzgotany, bez wywiadu, za to ze śmierdzącą broszką na lewym ramieniu. Cóż! Do Timesa było mi daleko i nie po drodze; mniej więcej, jak z Ziemi na Marsa. Jednak opisywanie kolejnego posiedzenia rady miasta, szkolnej akademii z okazji Dnia Babci, czy wielkich, sportowych wydarzeń rangi powiatowej, z czasem zaczęło mnie szczerze nudzić. Spróbowałem we Wrocławiu, przez cały dzień z nadzieją roznosząc po redakcjach swoje skromne CV. Odezwali się po kilku miesiącach, gdy prawie zapomniałem o mojej śmiałej próbie zostania ważnym, dolnośląskim pismakiem. Pojechałem na rozmowę i zdecydowaliśmy z żoną o przeniesieniu. Wynajęliśmy niewielkie mieszkanie na Psim Polu rozciągającym się od północy na prawym brzegu Odry, i cieszyliśmy się możliwością zaspokajania naszych małych potrzeb, z niewiele od nich większej pensji. Za to przestronna, oszklona redakcja „Głosu Dolnego Śląska” robiła wrażenie: kilkanaście stanowisk, ciągły zgiełk, telefony i planowe lub niespodziewane - pełne emocji - spotkania zespołu. Fajnie było wiedzieć, co będzie w jutrzejszym wydaniu gazety. Gdy w mieście działo się coś ważnego byliśmy w centrum wydarzeń. A działo się, oj działo! Przecież to Wrocław.KOPERTA Z WATYKAŃSKIM ZNACZKIEM
Kwiecień dobiegał końca, a na długi, majowy weekend zaplanowano tyle imprez, że z redakcji wyszedłem tuż przed dwudziestą drugą. Byłem padnięty, głodny i szczypały mnie oczy od wielogodzinnego wpatrywania się w monitor. Tramwaj okropnie rzucał na zakrętach, i chyba ten fakt uratował mnie przed zaśnięciem w drodze do domu. Myślałem o krasnalach - tych wrocławskich, przyczajonych w różnych punktach miasta, czekających na spostrzegawczych turystów. Powinni ustawić kolejnego - pomyślałem. Powinien mieć czapkę nasuniętą prawie na oczy, opuszczone ręce sięgające ziemi, spuszczoną głowę i żałosną minę. To byłby krasnal dziennikarz. Tak mniej więcej wyglądałem, wracając tamtego wieczora do czekającej z późną kolacją żony. Podniosłem daszek mojej bejsbolówki, by zorientować się, gdzie jestem; łatwo było w tym stanie przejechać właściwy przystanek, a nie miałem już ani ochoty, ani siły na wieczorny, nieplanowany spacer. Chciałem tylko coś przegryźć, wziąć prysznic i przytulając moją Agnieszkę obejrzeć kolejny odcinek czwartego sezonu. Bardzo rzadko udawało mi się dotrwać do końca filmu, więc zwykle nie wiedziałem, jak dr House pomógł kolejnym swoim pacjentom. Gdy wreszcie dotarłem do domu, moja cierpliwa żona dała mi słodkiego buziaka, rzuciłem kurtkę na wieszak i przez chwilę szukałem kapci.
- Poczta do ciebie - słowa Agnieszki wpuściłem jednym uchem, pozwoliłem swobodnie, bez napotykania jakichkolwiek przeszkód, przemknąć odcinek do drugiego ucha, po czym zamierzałem tą informację wypuścić na wolność, uznając, że może poczekać do jutra. - To chyba coś ważnego, duża, żółta koperta z ładnymi znaczkami. Chyba z Włoch - dodała, nim wiadomość zdążyła opuścić moją zmęczoną głowę.
Podniosłem sporych rozmiarów przesyłkę. - Z Watykanu! - krzyknąłem w stronę kuchni. Zaniosłem ją do sypialni z zamiarem przeczytania przed snem, a nie natychmiast; takie moje durnowate ćwiczenie cierpliwości. Minęła może godzina, gdy z rozkoszą naciągałem na siebie swoją część kołdry, i to moja urocza małżonka okazała - jak zwykle - więcej uwagi, niż ja. - Koperta! - rzekła krótko.
- No tak - odpowiedziałem, z trudem unosząc się do pozycji mniej więcej kąta prostego. - Całkiem zapomniałem!
- Nie poniszcz jej. Szymek bardzo się ucieszy. - Szymon to mój siostrzeniec, a Agnieszka nie omieszkała mi przypomnieć o jego - raczej rzadko dziś spotykanym - zainteresowaniu.
W jednej chwili znalazłem się na podłodze!
- Co się stało? Co to za wiadomość? Wracaj do łóżka - żona krzyknęła na widok mojego dziwnego, szaleńczego tańca.
Wyskoczyłem jak oparzony, przez dłuższą chwilę nie mogąc złapać równego oddechu, by podzielić się moją radością.
- Nie wierzę! Nie wierzę! - krzyczałem.
- No pokaż wreszcie! - moja Aga zrzuciła kołdrę i podskakiwała w przewiewnej koszuli, wyglądając jak baśniowy elf. Próbowała odebrać mi tajemniczą przesyłkę, którą - nie wiadomo czemu - trzymałem mocno w uniesionej ręce, jakbym dzierżył laur zwycięstwa. Właściwie tak było i czułem się kolosalnie szczęśliwy. Ja, dostarczający moim kolegom tematów do kąśliwych żarcików, czułem się zwycięzcą. To było przeżycie mega-fajne. Moje złotko przeczytało list i z wrażenia, ze łzami w oczach, siedziało na brzegu łóżka.
- Arturze! To nie sen, jeszcze nie zasnęliśmy. To nie sen! Otrzymujesz nagrodę...
- Czekaj, czekaj! Czytaj od początku, proszę! Będę się nieskromnie delektował. Czytaj - poprosiłem, widząc jej wzruszenie i radość.
Siedziała naprzeciw mnie, swoje zgrabne nogi skrzyżowała po turecku, i udając prowadzącą wielką galę, przeczytała poważnym i trochę drżącym z przejęcia głosem:
Szanowny Pan
Artur Biedny
Redaktor Głosu Dolnego Śląska
Z przyjemnością zawiadamiamy, że Kapituła „Wrażliwej Czcionki” po wnikliwym zapoznaniu się z propozycjami nadesłanymi w tegorocznej edycji konkursu jednogłośnie przyznaje Panu Nagrodę Grand Prix za książkę „Chusteczka z monogramem”.
Od siedemnastu lat oceniamy publikacje, które opowiadają o tryumfie miłości i poświęcenia, trudnych ludzkich drogach i poruszających zwycięstwach. Niezwykła historia opowiedziana z ogromną wrażliwością, mądrze napisana powieść, która dla wielu ludzi na całym świecie może stać się jednoznacznym drogowskazem. Członkowie Kapituły są ogromnie poruszeni, wyrażają też nadzieję, że jest to pierwsza z serii wspaniałych książek, które Pan, jako autor, opatrzy swoim nazwiskiem.
Serdecznie zapraszamy Pana na uroczystość wręczenia tegorocznych nagród literackich, która tym razem odbędzie się 27 czerwca br. w Pałacu Apostolskim w Watykanie. Edycja objęta wyjątkowym patronatem Jego Świątobliwości Papieża Benedykta XVI będzie miała swoje uroczyste zwieńczenie w miejscu szczególnym, gdzie historia - również literatury - zapisała się złotymi zgłoskami. To dla nas ogromna radość i zaszczyt wręczyć nagrodę „Wrażliwej Czcionki” człowiekowi, który w wyjątkowy sposób opisał wyjątkową historię. Laureatowi konkursu przysługują honory, zaszczyty oraz nagroda pieniężna w wysokości...
Agnieszka spojrzała na mnie wielkimi, jak nigdy dotąd, oczami, na co odpowiedziałem pytającym spojrzeniem.
...w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy euro. Dane osobowe według załączonego formularza prosimy przesłać ...
- Ułaał! Czy ja dobrze słyszałem? - W każdym razie nie doczekałem do końca, poderwałem moje złotko do góry i tym razem ja skakałem, jak zwariowany. Przy okazji okazało się, że mamy całkiem wytrzymałe łóżko.
Zaproszenie wydrukowano na eleganckim, czerpanym papierze. W górnej części, pośrodku strony widniał herb, po prawej stronie data, a poniżej tekstu podpisy osób, członków Kapituły. Gdy po chwili Agnieszka, dochodząc ponownie do głosu, przeczytała mi te nazwiska, nogi niemal się pode mną ugięły. Ikony współczesnej światowej literatury! Czy muszę mówić, że długo nie mogliśmy zasnąć? Napawaliśmy się tym niespodziewanym szczęściem do późnej nocy, a szampan, po który wyskoczyłem do nocnego sklepu zapominając o zmęczeniu, dodatkowo nas rozweselał. Jak się później okazało winowajcom tego zamieszania był mój Redaktor Naczelny. Stefan miał nosa wysyłając moje zgłoszenie po tym, jak książka, a najpierw dłuższy reportaż, zrobiły dobre wrażenie na czytelnikach. Zresztą, historia warta była kilku łez, o czym sam się później przekonasz.
***
Do redakcji zmierzałem wartkim krokiem, jak nigdy wcześniej. Niemal podskakiwałem. Moją wrodzoną skromność zostawiłem tym razem w domu, a serce bijące w radosnych taktach, wyczuwało kopertę włożoną do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wiosna zdawała się cieszyć razem ze mną i miała tego dnia ciepły oddech, będący zapowiedzią szybkiego nadejścia lata, które uznało, że niekoniecznie musi czekać do dnia przesilenia. Ale ich zaskoczę! - pomyślałem. Tymczasem jakież było moje zaskoczenie, gdy po wejściu do budynku gazety wszyscy pełniący tego dnia poranny dyżur zaczęli śpiewać Sto lat! Stefan również otrzymał informację o mojej wygranej i w tej chwili była to już tajemnica poliszynela. Jak się okazało, wiedzieli już od dwóch dni, nie chcieli mi jednak psuć niespodzianki. Łotrzyki jedne! Natychmiast mnie obstąpili i po kilku podrzutach mogłem z bliska przyjrzeć się drobnym pęknięciom na suficie. Świetne uczucie, zapewniam. Następnego dnia moja wesoła twarz zajęła prawie pół strony. Byłem na okładce! Nie mój artykuł, to już się wcześniej zdarzało, zwłaszcza podczas robienia tamtego reportażu. Na okładce byłem ja, Artur Biedny! Ponieważ zdążyliśmy się już nieco poznać, mogę ci się do czegoś przyznać: schowałem sobie jeden egzemplarz na pamiątkę.
Do wyjazdu zostały dwa miesiące, które mojej żonie upłynęły na poszukiwaniu odpowiedniego garnituru. Przecież musisz wyglądać jak człowiek - mawiała, puszczając do mnie oczko. Niezastąpiona! Załatwienie formalności było niezwykle proste. Wypełniłem i odesłałem formularz. Po dwóch tygodniach miałem już bilet, rezerwację w hotelu i plan dwudniowych uroczystości. Tak, dwudniowych. Pierwszego dnia to inni mieli się udzielać dla nas, drugiego my - nagrodzeni - mieliśmy się udzielać dla pozostałych. Konferencja, spotkania z czytelnikami, autografy - same miłe chwile. Dwa cudowne dni mojego życia, no i w CV mogłem dopisać mocny konkret.