Operacja Blackmail - ebook
Operacja Blackmail - ebook
W Paryżu w centrum miasta zastrzelona zostaje młoda pracownica banku, w Bolonii w zamachu ginie wysokiej rangi manager tej samej instytucji.
Do banku dociera e-mail, w którym szantażyści żądają 500 milionów euro, w przeciwnym razie zginą kolejni z 60 000 pracowników banku w całej Europie. Rozpoczyna się wyścig z czasem…
Znakomity współczesny thriller, osadzony w znanych europejskiemu czytelnikowi kulisach, pełen dobrej, mocnej i szybkiej akcji, z oryginalnymi bohaterami. Atutem powieści jest współczesne, niezmiernie aktualne tło powieści. Większość zwrotów akcji opiera się na najnowszej technologii komputerowej, gadżetach, systemach informatycznych, grach RPG. Fanatycy i użytkownicy znajdą tu znajome kulisy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-285-2 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dr Helmut Kohl, kwiecień 1997
Do dzisiaj blisko 140 pracowników Europolu nie ma żadnych uprawnień operacyjnych.
Historia opisana w tej powieści jest fikcyjna. Wszystkie wydarzenia, osoby i instytucje są wytworem wyobraźni autora, a ich zgodność z rzeczywistością jest przypadkowa.Rozdział 1
Paryż, Avenue Friedland
Dzień 0: piątek, 4 stycznia, godz. 8.34
Leonid Mikanas wypuścił dym w zimne, wilgotne powietrze deszczowego poranka. Jak zwykle zdusił zręcznie niedopałek i ustawił go pionowo w rządku czternastu pozostałych petów w popielniczce. Pociągnął łyk wody z butelki, którą przyniósł ze sobą, by spłukać z języka gryzący smak tytoniu. Powtórnie sprawdził ustawienia celownika optycznego, nie spuszczając z oka siedziby renomowanego banku po przeciwnej stronie ulicy. Cierpliwie obserwował schodzących się pospiesznie pracowników, którzy znikali w obrotowych drzwiach. Skrywali się we wnętrzu biurowca jeden za drugim, jak ogniwa łańcuszka. Przytwierdzony do latarni strzępek materiału, służący za chorągiewkę, pozwolił mu oszacować siłę wiatru; co do centymetra obliczył w głowie odchylenie trajektorii lotu pocisku. Choć to nie było konieczne, raz jeszcze na sekundę przeniósł wzrok na fotografię, przypiętą pinezką do parapetu. Kobieta była ładna, na zdjęciu wyglądała na odprężoną, śmiała się, nieświadoma, że ktoś fotografuje ją z ukrycia. Przez ostatni tydzień jej twarz wryła mu się w pamięć, gdy przypatrywał się wielu podobnym zdjęciom. Zakończył przygotowania i począł płycej oddychać, aż ruchy klatki piersiowej stały się ledwie dostrzegalne. Na celowniku miał wejście dla personelu.
To ona. Jego cel. Nie miał wątpliwości. Ustawiła się na końcu krótkiej kolejki, która utworzyła się przed obrotowym wejściem. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby jej się śpieszyło. Zostało mu niewiele czasu. Nitkowy krzyżyk celownika poruszył się nieznacznie na samym środku jej potylicy. Jak zawsze gdy miał zabić, w jego żyłach wezbrała adrenalina.
– Dla ciebie, Misza – wyszeptał ledwie słyszalnie. Był zawodowcem. Bez najmniejszego wahania nacisnął spust.
Zobaczył, jak jej głowa wskutek impetu pocisku odskakuje w bok, twarz drga w paroksyzmie gwałtownej śmierci. Ludzie rozpierzchli się w panice, ciało kobiety osunęło się na bruk i skręcone groteskowo znieruchomiało w powiększającej się momentalnie czerwonej kałuży.
Zgodnie z tym, co mu wpojono ponad trzydzieści lat temu, zabrał łuskę, rozłożył broń na części i schował wszystko do niepozornej czarnej plastikowej torby. Zatrzymał wzrok na popielniczce z piętnastoma sterczącymi w górę niedopałkami. Zgodnie ze swoim obyczajem, pstryknął palcem wskazującym w pierwszy z nich. Pety przewróciły się jeden po drugim jak kostki domina. Zlecenie wykonane.Rozdział 2
Paryż, Boulevard Haussmann
Dzień 0: piątek, 4 stycznia, godz. 8.52
Marcel Lesoille siedział w Café Friedland i huśtając się nerwowo na krześle z desperacją dziabał łyżeczką jajko na miękko. Dręczyło go sumienie. W gruncie rzeczy już wczoraj wiedział, że Linda będzie się pieklić. Jego dziewczyna siedziała naprzeciwko i spod przymrużonych powiek mierzyła go wściekłym wzrokiem. Śniadania nie tknęła. Rozumiał jej złość, ale w końcu chodziło o jego pasję, i Linda będzie musiała to zaakceptować. Przypomniał sobie ich ostatnią kłótnię sprzed kilku tygodni. Jak zwykle poszło o jego zawodowe ambicje. A raczej ich brak. Wiedział, że Linda od pół roku czeka na jego oświadczyny. Na pierścionek z kamieniem szlachetnym i całą resztę. Uporajmy się najpierw z jednym problemem, potem zobaczymy dalej, postanowił. Nie potrafił się z nią kłócić.
– Posłuchaj, Lindo – zduszonym głosem przerwał milczenie. – Przecież to nie jest tak, że te pieniądze przepiłem. Traktuję to poważnie, w przyszłości chciałbym zarabiać w ten sposób na chleb. Dla nas dwojga. A może uważasz, że sobie nie poradzę?
Wiało od niej coraz większym chłodem. Musiał zmienić taktykę.
– Poza tym ojciec dołoży się trochę – argumentował.
– Aha. O ile pamiętam, twojego ojca nie stać nawet na nowy garnitur. Jego hojny dar na pewno bardzo nam pomoże.
Dobrze, przynajmniej zaczęła odpowiadać. Marcel poczuł nadzieję. Musiał tylko uważać, żeby nie przesadzić z ustępstwami. Nie zamierzał się dać zapędzić w róg ringu bokserskiego, bo z tym kojarzył się mu ich związek.
Linda niewzruszenie ciągnęła swoją tyradę.
– Po prostu nie mogę pojąć, dlaczego się tak uparłeś. Student bez grosza, którego nie stać nawet na dziecko, który powinien raczej sam wspierać rodziców, niż przyjmować od nich pieniądze. I ktoś taki kupuje nowy aparat za pięć tysięcy euro? Czy w tym szpitalu usunęli ci móżdżek?
– To był wyrostek, Lindo. Mój móżdżek ma się świetnie – spróbował zażartować. Jego silnie zarysowana szczęka i ujmujący uśmiech tworzyły kombinację, której kobiety zwykle nie potrafiły się oprzeć. Może choć tak uda mu się osłabić atak jej gniewu. Wystarczyło brnąć dalej, przecież przed chwilą prawie uśmiechnęła się z własnego żartu.
– Więc wbiłeś sobie do głowy, że zostaniesz fotoreporterem, a nie lekarzem? I jak chcesz wyżywić rodzinę? Ile zarabia taki paparazzo? – pytała z przekąsem Linda.
Marcel wyczuł, że dzielący ich mur zaczyna się kruszyć. Linda lubiła rozmawiać o pieniądzach, zwłaszcza gdy szło o finanse związane z planowanym założeniem rodziny.
– Cóż – zaczął. – To zależy. Czasami, przy odrobinie szczęścia, na jednym jedynym zdjęciu można zarobić parę tysięcy.
– Co za idiota zapłaci tyle pieniędzy za jedną fotkę? – fuknęła.
Konflikt jeszcze nie został zażegnany, ale to, że jego dziewczyna była płytka, zaczynało działać mu na nerwy. Może rzeczywiście powinien rozejrzeć się wśród koleżanek ze studiów, zamiast dalej trzymać się Lindy. Wprawdzie wyglądała zjawiskowo, ale niewątpliwie była materialistką, a w dodatku miała kurzy móżdżek. Westchnął i skupił się na jajku. Z zamyślenia wyrwało go wycie syren. Dla każdego fotoreportera, nawet początkującego jak on, syreny radiowozów, straży pożarnej i karetek pogotowia brzmiały niczym najpiękniejsza muzyka. Tyle że jeśli teraz wyjdzie, Lindy nie da się już tak łatwo obłaskawić. Przez chwilę bił się z myślami, czy jednak nie zostać, ale nowy aparat przesądził o wyniku walki. Pospiesznie przetrząsnął kieszenie i znalazł dwadzieścia euro.
– Przepraszam, muszę lecieć – rzucił i pocałował ją przelotnie. Dziewczyna znieruchomiała jak rażona piorunem.
– Zwariowałeś. Nie możesz… – zaczęła, ale on już się poderwał i pognał w ślad za radiowozami. Lindą będzie się martwił później.
Marcel, smagany zimnym deszczem, biegł za dźwiękiem syren. Po drodze naliczył osiem radiowozów i kilka karetek, które ze sporą prędkością skręciły w Avenue Friedland. To coś większego, pomyślał, wyciągając nową lejkę M8. Nareszcie miał odpowiedni sprzęt, profesjonalny aparat z pamięcią cyfrową, zdolną pomieścić zdjęcia spełniające wymogi czołowych dzienników. Kiedy dotarł na Avenue Friedland, był już nieźle zdyszany, a serce waliło mu jak szalone. Cholerne papierochy. Na szczęście wozy policyjne zatrzymały się jakieś sto metrów przed nim, blokując całą szerokość czteropasmówki. Zmotoryzowani paryżanie skwitowali blokadę przeraźliwym trąbieniem. Marcel zwolnił i przyłożył wizjer do oka. Lejka nie była sprzętem dla żółtodziobów. Do każdego ujęcia musiał na nowo ustawiać ostrość. Mimo to uważał, że autofokus to zabawka dla turystów. Poprzedniego wieczora przez długie godziny ćwiczył obsługę aparatu. Lejka to sprzęt, który wysoko cenili sobie zawodowcy: podobno z czasem umieli stopić się z fotografowanym obiektem. Wszystkiego można się nauczyć, pocieszył się Marcel. Nie znał jeszcze wszystkich funkcji aparatu, poza tym trochę trwało, nim się zorientował w sytuacji: radiowozy blokowały ulicę tuż przed paryską filią EuroBanku, głównej niemieckiej instytucji finansowej. Klik. Z przeciwnej strony też nadjechały załogi interwencyjne i otoczyły budynek kordonem sił bezpieczeństwa. Klik. Funkcjonariusz z opuszczonym wizjerem hełmu. Jednostka specjalna. Klik. Antyterroryści z bronią gotową do strzału. Klik. Kierowcy, którzy wysiedli z samochodów, by przyglądać się spektaklowi. Żywo gestykulujący rudy przechodzień z twarzą upstrzoną znamionami i papierosem w ustach. Klik. Kobieta wyciągająca szyję, żeby lepiej widzieć, na jej twarzy wyraz czystego przerażenia. Klik. Wokół panował straszliwy chaos, dowódca oddziału jednostki specjalnej krzyczał coś niezrozumiale. Miał poważną twarz profesjonalisty. Jego wydatne kości policzkowe pokrywał trzydniowy zarost. Klik. Co on mówił? Mózg Marcela z kilkusekundowym opóźnieniem przetworzył jakieś niecodzienne słowo. Spanikowany przypadł za jeden z radiowozów, lądując w kałuży wody: komendant ostrzegał ludzi przed snajperem. Nie tylko Marcel usłyszał ostrzeżenie; obok przysiadł w kucki policjant, przez wizjer broni automatycznej skanując dom po przeciwnej stronie. Marcel ze strachu oblał się potem. Przypomniał sobie, po co tu przybiegł, i wyciągnąwszy rękę, na oślep strzelił parę fotek znad maski wozu. Klik. Klik. Wziął głęboki oddech i przywarł z całej siły do błotnika. Sześćdziesiąt sekund później, które wydały mu się wiecznością, policja uznała, że bezpośrednie zagrożenie minęło. Funkcjonariusze zaczęli rutynowo zabezpieczać teren. Marcel, skulony, przekradał się wzdłuż radiowozów, chcąc znaleźć lukę, przez którą mógłby się przedrzeć bliżej wejścia do EuroBanku. Był święcie przekonany, że gdzieś tam czeka na niego sensacyjny motyw. Znalazł przesmyk między dwoma zderzakami i przecisnął się tamtędy przez nikogo niezatrzymywany. Starając się zachować maksymalny spokój, przyłożył lejkę do oka i utrwalał obraz za obrazem. Przed wejściem do banku klęczało dwóch lekarzy pogotowia, pochylonych nad czyimś martwym ciałem, sądząc po ubraniu, kobiety. Klik. Obrócili ranną na plecy. Twarzy nie było widać. Klik. Kałuża krwi powiększała się, rozlewając po asfalcie jak wino z przewróconego kieliszka. W powietrzu unosił się metaliczny odór. Klik. Lekarz pokręcił przecząco głową. Klik. Drugi zgodził się z nim skinieniem głowy. Przykryli ciało połyskującą złotą folią, naciągnęli ją też na głowę. Klik. Klik. Policjant z pistoletem maszynowym na ramieniu, w pełnym bojowym rynsztunku, podszedł do Marcela. Klik. Pancerz kevlarowy na piersi, ramionach, podudziach. Klik. Za nim pojawili się mundurowi bez odzieży ochronnej. Klik. Policjant zasłonił mu obiektyw ręką i wypchnął za rząd radiowozów. Marcel obejrzał się. Klik. Koniec roboty.
Za rogiem zwymiotował do studzienki. Nigdy przedtem nie widział trupa, lecz choć kobieta nie żyła zaledwie od kilku minut, odór śmierci był nieprawdopodobny: krew wydzielała żelazistą woń, wyciekające płyny ustrojowe cuchnęły ekskrementami i octem. Kurwa mać, zaklął w duchu i wyczerpany osunął się po chropowatej ścianie budynku, która rozorała mu plecy. Przez parę minut siedział na zimnym chodniku, wreszcie zebrał się na odwagę i zaczął przeglądać zdjęcia na wyświetlaczu cyfrówki. Niektóre były nieostre. Jedno uznał za naprawdę dobre: przedstawiało policjanta, który obok niego chował się za samochodem, sfotografowanego z boku i nieco od dołu, z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Na jego twarzy malował się strach, na czole perlił się pot. Marcel uzmysłowił sobie, że drży. Z trudem trafiał palcami w maleńkie przyciski. Upłynęła wieczność, zanim udało mu się wyjąć telefon komórkowy i wybrać numer zaprzyjaźnionego fotoedytora.
– Cześć, Anon. Mam coś dla ciebie. Pod centralą EuroBanku snajper zastrzelił kobietę. Mam fotki.
– Fotki czego? – zapytał pracujący w dziale foto kumpel.
– Wszystkiego. Policji, lekarzy pogotowia, nawet samej ofiary, nim zakryli jej głowę.
Anon roześmiał się perliście.
– Świetnie, możesz je sobie powiesić na lodówce. Pierwsze zdjęcia dostaliśmy dziesięć minut temu, online, prosto z komórki fotografa. Naczelny już zdążył powybierać najlepsze. Chłopcze, jesteśmy w Paryżu, tu jest więcej fotografów niż psów. I niemal wszyscy słuchają policyjnego radia. Jeśli następnym razem strzelisz fotkę samego morderstwa, to może byłaby sensacja. Musisz trochę wcześniej wstawać. Sorry, kolego.
– Jasne. W porządku. Dzięki, Anon.
– Okej. Nie chciałem cię zniechęcać. Zadzwoń, jak coś będziesz miał.
Marcel rozłączył się, rozczarowany. Może jednak nie było tak łatwo przekwalifikować się ze studenta medycyny na fotoreportera. Musiał się jeszcze sporo nauczyć. A Linda będzie wściekła. Naprawdę wściekła. I nie miał nic, by ją obłaskawić. Chociaż, może jednak miał, przemknęło mu przez głowę, kiedy się podniósł i na miękkich nogach ruszył w stronę stacji metra.Rozdział 3
Paryż, Boulevard Haussmann
Dzień 0: piątek, 4 stycznia, godz. 9.14
Pięćdziesiąt metrów dalej Dominique Lagrand, adiutant komendanta głównego policji, który jako pierwszy z korpusu oficerów przybył na miejsce zbrodni, głośno wypuścił powietrze z płuc. Ci cholerni dziennikarze, pomyślał. Wreszcie się wynieśli. Co za pieprzony koszmar: jakiś wariat w biały dzień, na środku tętniącej życiem ulicy, kładzie trupem kobietę. Śmierdząca sprawa. Jego szef, choleryk, wpadnie w szał. Dominique musiał jak najprędzej zapanować nad sytuacją, co, jak zwykle, nie będzie łatwym zadaniem. Mimo dwudziestu ośmiu lat wciąż wyglądał na szczawika. Miał klatę gołębia, jak mawiał jego nauczyciel wuefu, jasne włosy i mierzył sto sześćdziesiąt osiem centymetrów. Przy wejściu do dyskoteki musiał regularnie okazywać dowód. Niezbyt dobre warunki, by wyrobić sobie posłuch w buzującej testosteronem jednostce specjalnej. Życie jakoś nieszczególnie go rozpieszczało, mimo to potrafił wiele znieść, a powierzone mu zadania wykonywał niezwykle rzetelnie. Należało najpierw rozeznać się w sytuacji. Przybrawszy godną postawę, zagadnął dowodzącego akcją mężczyznę po pięćdziesiątce, o ogorzałej twarzy z trzydniowym zarostem, który prezentował się dokładnie tak, jak Dominique sam chciałby wyglądać. Kiedy on przez trzy dni się nie golił, rzadki puszek na jego twarzy jakoś nie dodawał mu męskości. Dominique Lagrand był realistą, zaufał więc swoim dystynkcjom na naramiennikach.
– Witam, kapitanie, może mnie pan zaznajomić z sytuacją?
Dowódca komandosów stał oparty nonszalancko o policyjny transporter i zaciągał się cygaretką wydzielającą swąd palonej gumy. Doświadczony funkcjonariusz bez pośpiechu otaksował wzrokiem Dominique’a, jednak jego odpowiedź wbrew oczekiwaniom nie wypadła lekceważąco.
– Pan jest tym nowym od Rocarda, zgadza się? – zapytał i wypluł na ziemię drobinkę tytoniu.
– Zgadza się – odparł z westchnieniem Dominique.
– No cóż, nic pan nie poradzi na tego kutafona. Ponieważ obaj dobrze wiemy, że ten nadęty bubek zaraz się tu zjawi, żeby obwieścić swoją opinię prasie, nie będę psuł panu piątkowego wieczoru.
– Byłbym wielce zobowiązany – rzekł Dominique i odprężył się nieco.
– W tej chwili wszystko wskazuje na to, że zagrożenie minęło. Po sprawcy nie ma śladu. Ofiara, zgodnie z dowodem osobistym, nazywała się Sophie Besson i była zatrudniona w banku. Właśnie szła do pracy. Na razie nie możemy potwierdzić jej tożsamości. Sprawca odstrzelił jej pół twarzy, a z tego, co mówił lekarz, pocisk był dość dużego kalibru. Paskudna rana wylotowa, ja uważam, że to był karabin. Bliższe informacje uzyska pan od patologa. Jak mówiłem: zrobiliśmy, co do nas należało, ulica jest zabezpieczona. Teraz pana kolej. Coś mi się jednak zdaje, że nieprędko pan dziś wróci do ciepełka. Chociaż z ludźmi Rocarda nigdy nic nie wiadomo, podobno przytulne biuro przyciąga was jak światło ćmy – roześmiał się i zapalił kolejną cygaretkę. Lagrand kątem oka dostrzegł nadjeżdżającą srebrną limuzynę szefa.
– Serdeczne dzięki, kapitanie, bardzo mi pan pomógł – mruknął na pożegnanie. Sposobił się w duchu na przybycie Jego Wysokości samozwańczego króla Paryża.
Potężny samochód przyhamował i jeszcze nim się na dobre zatrzymał, ktoś energicznym ruchem otworzył tylne drzwi. Na miejsce przybył generał Rocard. Jego mundur wyglądał tak, jakby komendant miał już za sobą co najmniej cztery godziny ofiarnej służby dla Republiki, ale Lagrand przypadkiem wiedział, że gospodyni Rocarda została poinstruowana, żeby zaprasowywać załamki w miejscu zgięcia kolan i łokci. Jesteś takim samym pajacem jak mój stary, pomyślał. Wprawdzie z wyglądu ojciec stanowił całkowite przeciwieństwo ociężałego Rocarda, z charakteru jednak był niezwykle podobny. W dzieciństwie ojciec, zadufany w sobie pedant, regularnie doprowadzał Dominique’a do ataków szału. A kiedy syn w przypływie buntu porzucił znienawidzone studia prawnicze i wstąpił do policji, wpadł w ramiona tak samo nadętego Rocarda.
Dominique poinformował zwierzchnika o sytuacji i zaproponował dalsze kroki: zabezpieczyć ślady, przeszukać okoliczne mieszkania, przepytać mieszkańców oraz pracowników banku.
– Zważywszy na spodziewane zainteresowanie mediów sprawą, proponowałbym powierzyć śledztwo komisarz Fallot. Jest kompetentna i nie ukradnie panu show na konferencji prasowej – dokończył z uśmiechem. Wiedział, że wzmianka o mediach skłoni szefa do przyjęcia jego sugestii. W rzeczywistości zaproponował Catherine Fallot na kierującą grupą śledczą, bo nie traktowała go z góry jak wszyscy inni. Niektórzy traktowali Dominique’a jak niedoświadczonego szczeniaka tuż przed końcowym egzaminem, a przecież już dawno skończył akademię policyjną, i to z wyróżnieniem. Intuicja nie zawiodła go jednak i tym razem: generał w całości zaaprobował jego propozycje.
– Konferencja prasowa o trzynastej – rozkazał jeszcze Rocard, zanim wsiadł do służbowego wozu i odjechał. On tymczasem musiał wdrożyć w życie instrukcje. Dominique Lagrand nie mógł wiedzieć, że nawet wyjątkowo kompetentna Catherine Fallot dopiero siedemdziesiąt dwie godziny później otrzyma pierwszą przydatną wskazówkę co do motywu zbrodni.Rozdział 4
Frankfurt nad Menem, centrala EuroBanku
Dzień 1: poniedziałek, 7 stycznia, godz. 8.17
W dwóch połyskujących błękitem wieżach centrali koncernu EuroBank, górujących nad frankfurcką metropolią, odbijało się poranne słońce. Wśród członków zarządu zebranych w sali konferencyjnej panowało nieuchwytne napięcie. Nikt z obecnych nie znał przyczyny spotkania zwołanego w niebywałym pośpiechu. Osobista asystentka nowego prezesa telefonicznie poinformowała każdego z nich, że „doktor Heinkel w pilnej sprawie oczekuje o 8.30 w pokoju konferencyjnym”. I oto dziesiątka najbardziej wpływowych menedżerów bankowych świata zasiadła na trzydziestym trzecim piętrze biurowca, zastanawiając się, jakie niepomyślne wieści mogły być na tyle naglące, że konieczne było spotkanie o tak wczesnej porze.
Dokładnie o ósmej dwadzieścia otwarły się drzwi sali i pojawił się w nich doktor Peter Heinkel. Wokół wielkiego stołu konferencyjnego zaległa pełna napięcia cisza. Miał na sobie granatowy, szyty na miarę garnitur, koszulę bez najmniejszej fałdki i stosowny krawat. Heinkel, szanowany fachowiec, w ciągu ostatnich miesięcy bez większych szkód przeprowadził swoje imperium przez jeden z najcięższych kryzysów finansowych w historii ludzkości. Teraz jednak musiał się zmierzyć z największym wyzwaniem w swojej karierze. Paul Vanderlist, szef do spraw bezpieczeństwa, zamknął za nim ciężkie, dębowe drzwi.
– Drodzy panowie, w piątek informowałem o popełnionym z zimną krwią zabójstwie naszej koleżanki Sophie Besson. Policja jak na razie błądzi po omacku, obawiam się jednak, że właśnie będę mógł zaprezentować panom wyjaśnienie jej nagłej śmierci – oznajmił Heinkel. Krótkim skinieniem dał znak asystentowi, by włączył projektor.
– Jesteśmy szantażowani – oznajmił. – Wczoraj wieczorem otrzymałem mailem następującą wiadomość.
Na gładkiej ścianie wyświetliła się wielka, mierząca dwa na dwa metry, kopia e-maila.
Od: sm4llv1l[email protected]
Do:
Paryż to dopiero początek. Będziemy zabijać pracowników Waszego Banku, dopóki nie zapłacicie nam kwoty 500 000 000 euro. Na znak potwierdzenia, dowolnego dnia o godzinie 1.30 przez dziesięć minut każcie włączać i wyłączać oświetlenie w centrali koncernu we Frankfurcie, zgodnie z następującym wzorcem:
27 piętro: biura od 27.1001 do 1040 interwał 30 sekund
18 piętro: biura od 18.2010 do 2080 interwał 15 sekund
40 piętro: biura od 44.3000 do 3040 interwał 60 sekund
22 piętro: biura od 22.4050 do 4090 interwał 120 sekund
– Początkowo uznałem to za niewybredny żart – wyjaśnił Heinkel. – Ale zasięgnąłem opinii naszego doradcy do spraw bezpieczeństwa, a on przekonał mnie, że musimy potraktować tę groźbę poważnie. Paul… – prezes przekazał głos ekspertowi.
Paul Vanderlist, na pozór uosobienie spokoju, podniósł się z miejsca. W czarnym garniturze, białej koszuli z czarnym krawatem przypominał przedsiębiorcę pogrzebowego. Oparł się dłońmi o stół.
– Mail na dziewięćdziesiąt procent nie jest fałszywką. Przemawia za tym kilka przesłanek. Po pierwsze, kwota jest zbyt wysoka. Niegroźni wariaci żądają sum, które znają z hollywoodzkich filmów, a te mieszczą się w zakresie liczb dwucyfrowych, w milionach oczywiście. Po drugie, pomysł z oświetleniem wież jest wręcz błyskotliwy. Komunikacja to słaby punkt każdego szantażu, ale tutaj żądanie wydaje się dokładnie przemyślane. Żeby otrzymać naszą wiadomość, szantażyści nie muszą nawet przebywać na miejscu, wystarczy jedna z licznych kamer internetowych, skierowanych na biurowce Frankfurtu. Jestem przekonany, że powinniśmy potraktować to poważnie. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę śmierć Sophie Besson. Upłynęło zbyt mało czasu, by w grę wchodził ktoś podający się za szantażystę – zakończył Vanderlist i pogładził się po brodzie, która pokrywała jego twarz jak szary dywan.
– Zaczynam się przychylać do tej teorii – zgodził się Heinkel. – Z drugiej strony nie możemy ulegać każdemu szantażowi. Otworzylibyśmy w ten sposób drzwi i okna dla niezliczonych naśladowców. Paul, pan zna się na rzeczy, w końcu jest pan byłym oficerem, właśnie dlatego pana zatrudniliśmy. Co pan proponuje?
– Nie mamy innego wyjścia, musimy oficjalnie powiadomić policję. Strona przeciwna oczywiście zdaje sobie z tego sprawę i nie wysuwa w tej kwestii żadnych zbędnych postulatów. Poinformujmy zatem odpowiednie władze. Ani jedno słowo nie może przeniknąć do opinii publicznej. Jeśli dowiedzą się o tym media, wśród pracowników może wybuchnąć panika. Musimy temu zapobiec za wszelką cenę.
– I jeszcze jedno – uzupełnił Heinkel. – W żadnym razie nie zapłacimy. To nie wchodzi w rachubę. EuroBank nie pozwoli się szantażować.Rozdział 5
Londyn, port lotniczy Heathrow
Dzień 1: poniedziałek, 7 stycznia, godz. 9.38
Chuda kobieta w nieokreślonym wieku, powłócząc nogami, szła ze zwieszonymi ramionami i popychała wózek sprzątaczki. Podeszwy jej tenisówek przy każdym kroku skrzypiały na linoleum. Włosy zakryła kraciastą chustką, żeby długie kosmyki nie przeszkadzały jej w czyszczeniu muszli klozetowych. Chustka zakrywała też maleńką słuchawkę w uchu, która łączyła ją z resztą świata. Oprócz Solveigh Lang po położonym na uboczu korytarzu kręciła się tylko garstka zabłąkanych pasażerów. Korytarz biegł na poziomie parteru, łączył ze sobą dwa terminale i stanowił jedną z arterii zaopatrzeniowych lotniska. Solveigh zamierzała wstrzyknąć w nią śmiertelną truciznę, napełniającą niepozorną butelkę ze środkiem czyszczącym, opatrzonym etykietką „Mr Zinc Spray grey”. Z nieprzystępną miną, utrzymując tempo na tyle powolne, by zbytnią ślamazarnością nie przyciągnąć niczyjej uwagi, skierowała wózek w stronę małej, pośledniej śluzy bezpieczeństwa, prowadzącej do strefy zamkniętej. Śluza odgradzała niedostępne dla pasażerów wnętrzności Heathrow: kilometry transportujących bagaże taśmociągów, mnóstwo korytarzy i podziemnych traktów, zaludnionych niewidzialnym dla świata personelem, utrzymującym port lotniczy przy życiu.
Jak każdego dnia w ciągu ostatnich dwóch tygodni Solveigh przywitała się z funkcjonariuszem stojącym na bramce i okazała mu podrobioną legitymację. Pełniący służbę pracownik zewnętrznej firmy ochroniarskiej, płomiennorudy Irlandczyk z nadwagą, nazywał się Mark Kenwright. Już podczas wstępnego testu Mark wyróżnił się na korzyść; pospieszył jej z pomocą, kiedy odgrywając rolę młodej kobiety z wózkiem i nadmierną ilością bagażu, zmagała się z ciężkim plecakiem, który zsunął jej się z ramienia. Banalne, ale skuteczne kryterium wyboru „współpracownika z wolnej stopy”, jak mówili. Profil psychologiczny funkcjonariusza wskazywał na chęć niesienia pomocy i otwartość na mniejszości etniczne. W ten sposób wprawdzie zyskał sympatię Solveigh, ale jej przede wszystkim chodziło o wykonanie zadania, nie miała więc oporów, by wykorzystać jego uczynność. Tydzień temu Mark przestał sprawdzać jej wózek. Tym samym rozminął się z przepowiedzianym przez psychologa terminem o dwadzieścia cztery godziny. Mark nie zamierzał utrudniać jej życia bardziej niż to konieczne. Z miłym uśmiechem odsunął się na bok i przepuścił ją przez wykrywacz metali. Bramka milczała, ponieważ Solveigh nie miała przy sobie żadnych metalowych przedmiotów; na wszelki wypadek zrezygnowała nawet z paska. Za śluzą zgodnie z oficjalnym zleceniem przystąpiła do zmywania podłogi. Co jakiś czas przesuwała wózek odrobinę do przodu i brała się do następnego odcinka podłogi ze sztucznego tworzywa. Wreszcie zniknęła z zasięgu wzroku ochroniarza. Uporanie się z tą częścią korytarza zajmowało jej dotychczas około dwóch godzin. Dłużej niż jej poprzedniczce, ale nie na tyle długo, by wzbudzić podejrzenia Kenwrighta. Do wykonania dzisiejszej misji będzie potrzebowała dokładnie dwóch godzin i dziesięciu minut. Nawet jeśli coś wzbudziło nieufność strażnika, będzie za późno. Ostatni raz upewniła się, że nikt za nią nie idzie, i uruchomiła stoper w zegarku na rękę. Wzięła własny zegarek, drogi męski model, ale uparła się przy nim, bo to była pamiątka po dziadku, jej amulet. Mogła sobie pozwolić na tę małą ekstrawagancję – należała do najlepszych w swym fachu. 00.00.10. Wzięła głęboki oddech. Czas start.Rozdział 6
Frankfurt nad Menem, centrala koncernu EuroBank
Dzień 1: poniedziałek, 7 stycznia, godz. 9.44
Szef bezpieczeństwa nerwowo krążył po położonym na czterdziestym piętrze gabinecie, jak tygrys w klatce wędrując wzdłuż przeszklonej fasady i próbował uporządkować myśli. Na czoło wystąpiły mu pierwsze kropelki potu. Wiedział, że za parę minut koszula przyklei mu się do ciała. Co sugerował Heinkel, mówiąc: „W końcu był pan oficerem”? To oczywiste, że przełożeni oczekiwali od niego samodzielności. Nie będzie łatwo się wykazać. Owszem, służył w wojsku, na ostatek w stopniu majora elitarnej jednostki KSK. Ale upadł, i to nisko. Kiedy w czasie dowodzonej przez niego akcji zginęło ośmiu żołnierzy i czterdziestu cywilów, jego życie legło w gruzach. Rzucił służbę, a żona wyciągnęła konsekwencje, o jakich napomykała od lat. Każdej nocy budził się zlany potem i przygnieciony ciężarem winy. To była jego osobista porażka. Spowodował śmierć niewinnych ludzi. Nie na wojnie, ale podczas tak zwanej misji pokojowej. Nigdy więcej nie powinien przejmować odpowiedzialności za ludzkie życie. Nie on, człowiek przegrany. Minęło wiele lat, zanim mógł podjąć jakąś pracę. Tylko konieczność płacenia alimentów na rzecz dwójki dzieci spowodowała, że w końcu przyjął posadę w EuroBanku. Akta i e-maile zamiast karabinów i amunicji. Na tym stanowisku miał doczekać starości, dzięki niemu sfinansować studia dzieci. Nawet telefoniczne tyrady mściwej żony stały się rzadsze. A teraz jakiś szaleniec morduje pracowników banku. Co miał robić? Spojrzał na koszulę, przez przesiąknięty potem materiał prześwitywały siwe włosy na piersi. Powinien wziąć zimny prysznic. W tym momencie do drzwi zapukała sekretarka, wyrywając go z zadumy.
– Przyszli panowie z BKA¹ – zapowiedziała.
– Dobrze, niech wejdą – westchnął Paul i zapiął guzik marynarki, by choć prowizorycznie zamaskować atak potu.
Do środka weszło trzech mężczyzn po cywilnemu. Przedstawili się: dwóch wicedyrektorów oraz dowódca SO, czyli Grupy do Spraw Przestępczości Ciężkiej i Zorganizowanej. Ten ostatni po krótkim powitaniu przeszedł wprost do rzeczy.
– Panie Vandelist, to, co zrelacjonował pan uprzednio przez telefon, brzmi dość niepokojąco. Czy mógłby pan bliżej wprowadzić nas w sytuację?
Paul skwapliwie spełnił ich prośbę. Może przynajmniej oni, jako zawodowcy wiedzieli, jak postępować. Kiedy skończył mówić, wręczył każdemu skoroszyt z aktami osobowymi Sophie Besson i wydrukiem e-maila od szantażysty. Trzech najwyższych rangą policjantów Niemiec sięgnęło bez słowa po kopie. Poprosili o projektor i wyjęli z walizki gruby laptop. Na widok przedpotopowego rupiecia Paul zmarszczył czoło, ale funkcjonariusz, nie oglądając się na nic, przystąpił do łączenia sprzętu z projektorem. Paula ogarnęło złe przeczucie. Następne piętnaście minut zmitrężyli na prezentację w PowerPoincie. Unaocznili grożące bankowi konsekwencje: utworzenie sztabu kryzysowego, całkowite odizolowanie ośrodka prasowego, powołanie menedżera kryzysowego.
– Są firmy doradcze, wyspecjalizowane w tych sprawach – poinformował Klaus Sperber, pierwszy z dwóch wicedyrektorów BKA.
Kuźwa, oni naprawdę mają folie w PowerPoincie przygotowane na taki wypadek. Obłęd, pomyślał Paul, ale powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos. Folie wyglądały tak, jakby skleciła je jakaś sekretarka, przeniesiona za karę do łagru. Na nieskazitelnej powierzchni ekranu, w pomieszczeniu nagradzanym za design, prezentacja wydawała się toporna, niemal przedpotopowa. Policjantom jednak to najwyraźniej nie przeszkadzało. Z dumą demonstrowali swoje osiągnięcia. Pewnie rok temu folie były jeszcze czarno-białe. Po oczach waliła ogromna czcionka, niezbędna, jeśli używało się projektorów sprzed dziesięciu lat.
Kierownik grupy SO zakończył swój wywód tak:
– Jeśli zdołamy zapanować nad sytuacją, istnieją spore szanse na pozytywne zakończenie. Niemniej jednak nie będę ukrywał, że szantażu tego rodzaju jeszcze nie mieliśmy.
– Oczywiście, wszystkie propozycje wdrożymy w pełnym zakresie – obiecał Paul, ukradkiem sprawdzając dłonią stan gruczołów potowych. Przynajmniej przestało się z niego lać strugami. Może jednak istniało jakieś wyjście z tego impasu. W końcu w gruncie rzeczy to Sperber i jego koledzy ponosili teraz odpowiedzialność, prawda? Ale co tamten miał na myśli, mówiąc o „szantażu tego rodzaju”? Zapytał o to wprost, owijanie w bawełnę było bezcelowe.
– Cóż – odchrząknął Sperber, spokojny i rozważny mężczyzna o wąskich ustach i rudych wąsach. – W sprawach związanych z szantażowaniem firm mamy ogólnie rzecz biorąc wysoki odsetek wykrywalności. Chciwość to najgorszy motyw przestępstwa, niemal zawsze pociąga za sobą błędy. Nawiązanie kontaktu i przekazanie okupu to idealny moment interwencji. Jednak w tym wypadku sprawcy sprawiają wrażenie wyjątkowo przebiegłych. Pomysł na komunikowanie się za pomocą oświetlenia wieżowców jest zatrważająco niekonwencjonalny. Ponadto mamy tu jeszcze jeden problem, który przysparza mi najwięcej zmartwień…
Paul zagotował się w środku. Czy ten facet nie może gadać prosto z mostu? Najchętniej obiłby mu tę zblazowaną gębę z wąsikiem, żeby wreszcie przeszedł do rzeczy. Wicedyrektor Sperber ciągnął dalej, jak gdyby nigdy nic.
– Sprawę komplikuje to, że firmę z Niemiec szantażuje się za pomocą zabójstwa popełnionego w Paryżu. Śledztwo przekraczające granice państw to nadzwyczajne wyzwanie, wymagające skoordynowania pracy krajowych organów ścigania. Ale jesteśmy na to przygotowani, jako wysłannik Interpolu zamierzam natychmiast skontaktować się z kolegami w Paryżu.
– Proszę powiedzieć, panie Vanderlist – włączył się dowódca SO. – Ilu zatrudnionych liczy pański bank? Osiemdziesiąt tysięcy?
– Około siedemdziesięciu pięciu tysięcy na całym świecie.
– To mniej niż sądziłem, ale niestety wciąż zbyt wielu: nie jesteśmy w stanie zrobić praktycznie nic dla bezpieczeństwa pracowników. Nie da się efektywnie chronić tylu potencjalnych ofiar zamachu. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi: jako że w chwili obecnej nie ma stuprocentowej pewności, że morderstwo Sophie Besson idzie na konto szantażystów, nie pozostaje nam nic innego, jak czekać, aż uderzą ponownie. Może to wszystko to tylko okrutny zbieg okoliczności.
– Skoro tak pan uważa… – westchnął z powątpiewaniem Paul. – Za wszelką cenę nie możemy dopuścić do wybuchu paniki wśród pracowników. Zakładam, że mogę liczyć na dyskrecję?
– Oczywiście – zapewnił go dowódca SO. – Powierzymy sprawę najlepszemu człowiekowi, jakiego mamy: kierowanie sztabem kryzysowym przejmie Ulrich Thoma. Ma duże doświadczenia w sprawach szantażowania przedsiębiorstw, jego kompetencje są niepodważalne – oświadczył, dźwigając się z wygodnego skórzanego fotela. Wyciągnął rękę na pożegnanie i popatrzył Paulowi prosto w oczy. – Zrobimy, co w naszej mocy, panie Vanderlist. Ma pan na to moje słowo.
Paul poczuł, jak kiełkuje w nim nadzieja: Ulrich Thoma był znaną postacią. Parę lat temu odniósł wielki sukces, rozwiązując sprawę szantażu pewnego koncernu spożywczego. Pamiętał, że historia ta zakończyła się pomyślnie. Kurs akcji koncernu niemal bez szwanku pokonał perturbacje, a sprawców posłano za kratki.
– Dziękuję, że panowie przyszli. Liczę, że pan Thoma niezwłocznie skontaktuje się ze mną.
Kiedy funkcjonariusze opuścili biuro, Paul opadł na krzesło i rozpiął marynarkę. Koszula już niemal wyschła. Thoma będzie wiedział, co robić. Był profesjonalistą. Rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi. W drzwiach stanął Klaus Sperber, wicedyrektor BKA.
– Przepraszam, zostawiłem pióro – odezwał się, kiwając głową w stronę stołu konferencyjnego, na którym leżało wieczne pióro, zapewne kosztowne.
– Nic się nie stało – zaprosił go do środka Paul.
Sperber włożył pióro do kieszeni marynarki, ale nie kwapił się do wyjścia. Stanął przed jego biurkiem.
– Panie Vanderlist, nie byłem całkiem uczciwy wobec pana, ale zrozumie pan, że nie mogłem przyznać przed kolegami tego, co chcę panu powiedzieć.
– Do czego pan zmierza? – zapytał Paul, zaniepokojony tonem urzędnika. Niemal natychmiast na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
– Ukazaliśmy współpracę europejskich organów ścigania jako poważne wyzwanie. Prawda jest taka, że ten szantaż to koszmar dla całej Europy i precedens dla inicjatywy stworzenia ponadpaństwowych organów ścigania. Niemcy i Wielka Brytania starają się o to od ponad dziesięciu lat. – Zawiesił na chwilę głos. – Chcę być wobec pana szczery: nie jesteśmy przygotowani na takie przestępstwo. A już najmniej Interpol, z jego pięciuset funkcjonariuszami, którzy zajmują się głównie terroryzmem i przemytem narkotyków.
W Paulu, początkowo uskrzydlonym nadzieją, zaczęło narastać poczucie bezradności. Żołądek ściskał mu się coraz bardziej. Zapiął z powrotem marynarkę. To niemożliwe. Unia Europejska istniała przecież od piętnastu lat. Przełknął ślinę.
– Pan mówi poważnie?
– Niestety tak – odparł Sperber. – Dziś bez najmniejszej kontroli może pan odbyć podróż z Helsinek na Sycylię, ale zanim skończę wypełniać papiery, potrzebne, by szturmem zająć mieszkanie w południowej Francji, sprawca tymczasem wybuduje sobie dom na drugim krańcu Europy. Nawet mnie tylko w wyjątkowych sytuacjach wolno przekroczyć granicę z bronią służbową. Taka jest rzeczywistość, proszę pana. Polityczna rzeczywistość, dodam. Władze policyjne nieustannie pracują nad udoskonaleniem współpracy z kolegami za granicą. I owszem, możemy wykazać się pewnymi sukcesami, jednak niemal wyłącznie w wypadku operacji planowanych z dużym wyprzedzeniem. Szybkość nie jest naszą mocną stroną w Europie, a akurat ona ma zasadnicze znaczenie w sprawach szantażu. Zapewniam pana, że zmobilizujemy wszystkie dostępne siły, otrzyma pan wszelkie wsparcie, jakie tylko będzie możliwe.
Paul wpatrywał się niego z osłupieniem.
– A co, pana zdaniem, powinniśmy teraz zrobić?
– Proszę posłuchać, panie Vanderlist, nie wolno mi tego mówić i oficjalnie te słowa nigdy nie padły. Jestem tak samo przerażony jak pan. Nie wiem, czy ta sprawa spełnia niezbędne kryteria, nikt z nas tego nie wie, ale radziłbym zwrócić się do Urzędu Kanclerskiego. Doktor Heinkel nie będzie miał trudności z dotarciem do pani kanclerz.
Paul nie miał pojęcia, o co mu chodzi.
– A co to da?
– Niech pan nie pyta, tylko zrobi, co mówię. Sam fakt, że panu to poradziłem, może kosztować mnie stołek. Proszę mi zaufać. Uznajmy, że ta rozmowa nigdy się nie odbyła. Życzę szczęścia, panie Vanderlist, będzie panu potrzebne – pożegnał się i po raz drugi uścisnął mu rękę.