Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osobliwe szczęście Arthura Peppera - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Osobliwe szczęście Arthura Peppera - ebook

Błyskotliwy debiut literacki: uroczy wdowiec przeżywa przygodę swojego życia!

Artur Pepper wiedzie proste i ustabilizowane życie. Każdego dnia wstaje o 7:30 rano, dokładnie tak, jak za życia swojej żony, Miriam. Zakłada te same szare spodnie i musztardową kamizelkę. Podlewa paprotkę o imieniu Frederica i wychodzi do ogrodu.
Jednak w pierwszą rocznicę śmierci Miriam, coś się zmienia. Przeglądając rzeczy żony, Artur trafia na złotą bransoletkę z przywieszkami, której nigdy wcześniej nie widział. Podążając jej tropem wyrusza w niezwykłą podróż - z Londynu, przez Paryż, aż do Indii - odkrywając historie ukryte za każdym z wisiorków i nieznane fakty z życia Miriam. Odyseja Artura Peppera niespodziewanie  przynosi mu ukojenie po stracie ukochanej towarzyszki życia, daje mu nadzieję i siły na przyszłość.
Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-339-7
Rozmiar pliku: 691 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Arthur Pepper ma 69 lat i wiedzie proste życie.

Każdego dnia wstaje dokładnie o 7:30, ubiera się w przygotowane wcześniej rzeczy – koniecznie w musztardową kamizelkę – tak jak robił to za życia swojej żony, Miriam. I idzie podlać paprotkę, Fredericę, z którą zaczął rozmawiać po tym, jak Miriam umarła.

Czyli rok temu.

Ale los szykuje dla niego niespodziankę, która wywróci rutynę jego życia do góry nogami.

W rzeczach żony Arthur znajduje bowiem tajemniczą bransoletkę z przywieszkami, której nie widział u Miriam nigdy, przez 40 lat małżeństwa.

I rozpoczyna wielką podróż, by odkryć sekrety życia ukochanej sprzed czasów, kiedy się poznali. Od Londynu, przez Paryż, aż na drugą stronę kuli ziemskiej. Będzie to uzdrawiająca wyprawa, pełna bólu i nadziei, która w końcu pozwoli mu odkryć samego siebie.Niespodzianka w szafie

Arthur codziennie wstawał dokładnie o siódmej trzydzieści, tak jak to robił za życia swojej żony, Miriam. Brał prysznic i ubierał się w szare spodnie, jasnoniebieską koszulę i musztardową kamizelkę, które przygotowywał poprzedniego wieczoru. Potem golił się i schodził na dół.

O ósmej szykował sobie śniadanie – zwykle grzankę z margaryną – po czym siadał przy rustykalnym sosnowym stole, przy którym pomieściłoby się sześć osób, ale przy którym teraz jadał tylko on sam. O ósmej trzydzieści mył naczynia i zgarniał dłonią okruchy z blatów, zanim przecierał je dwiema jednorazowymi chusteczkami o zapachu cytrynowym. W ten sposób zaczynał dzień.

Gdyby to był jakikolwiek inny poranek w maju, Arthur ucieszyłby się pewnie, że już świeci słońce. Mógłby zająć się ogródkiem, powyrywać chwasty i przekopać ziemię. Promienie grzałyby go w kark i pieściły skórę głowy, aż zrobiłaby się różowa i swędząca. Dzięki temu czułby, że jeszcze tu jest, żyje i nadal jakoś to wszystko ciągnie.

Ale to był piętnasty i wszystko wyglądało inaczej. Nadeszła rocznica, której bał się od wielu tygodni. Ta data przyciągała jego wzrok za każdym razem, kiedy przechodził obok kalendarza „Cudowne Scarborough”. Patrzył na nią przez chwilę, po czym wynajdował sobie jakiekolwiek zajęcie, byle nie myśleć o niej. Podlewał paprotkę, Fredericę, albo otwierał okno w kuchni i wrzeszczał: „Zmiatajcie!”, by pogonić koty z sąsiedztwa, które lubiły korzystać z jego skalniaka jak z publicznej toalety.

Mijał dokładnie rok od czasu, kiedy umarła jego żona.

„Odeszła”, jak to się zwykle mówi. Tak jakby „umarła” było słowem niecenzuralnym. Arthur nie znosił określenia „odeszła”. To brzmiało tak łagodnie jak falowanie wody, gdy sunie po niej łódź, albo ruch powietrza unoszący bańkę mydlaną na tle bezchmurnego nieba. A przecież śmierć Miriam nie przypominała żadnej z tych rzeczy.

Po czterdziestu latach małżeństwa został sam w domu z trzema sypialniami i łazienką z wygodnym prysznicem, który ich dorosłe dzieci, córka Lucy i syn Dan, poradzili im zamontować za pieniądze z emerytury. Świeżo zainstalowane szafki w kuchni były z prawdziwego bukowego drewna, a piecyk miał kontrolki jak na stacji kosmicznej. Arthur na wszelki wypadek nigdy go nie używał, żeby nie wylecieć z całym gospodarstwem w powietrze.

Okropnie brakowało mu w domu śmiechu. Tęsknił za tupotem nóg na schodach, a nawet za trzaskaniem drzwi. Chciałby znaleźć porzucone rzeczy do prania na półpiętrze i potykać się w korytarzu o ubłocone kalosze. Dzieci mówiły na nie „kaloszaki”. Cisza samotności mocniej raniła uszy niż jakiekolwiek hałasy życia rodzinnego, na które dawniej tak utyskiwał.

Wytarł właśnie blat i zmierzał do frontowego pokoju, kiedy rozległ się świdrujący czaszkę, przeraźliwy dźwięk. Instynktownie przywarł plecami do ściany. Otwartą dłonią oparł się o wytłaczaną tapetę w kolorze magnolii. Poczuł pod pachami pot. Przez uformowane w kształty stokrotek szkiełka w drzwiach frontowych dostrzegł majaczący na zewnątrz duży purpurowy kształt. Arthur był uwięziony we własnym korytarzu.

Dzwonek do drzwi odezwał się znowu. Niesamowite, że ona potrafi wydobyć z niego tyle decybeli. Jakby to była syrena straży pożarnej. Podciągnął ramiona, żeby chronić uszy. Serce mu waliło. Jeszcze tylko kilka sekund i ona na pewno się zniechęci i odejdzie. Ale nagle odchyliła się klapka do wrzucania poczty.

– Arthurze Pepper. Otwieraj. Wiem, że tam jesteś.

To już trzeci raz w tym tygodniu go nachodziła. Jego sąsiadka Bernadette. Przez ostatnich kilka miesięcy starała się karmić go wieprzowiną w cieście i domowymi pasztecikami. Czasami dawał za wygraną i otwierał, ale najczęściej nie.

W zeszłym tygodniu znalazł w korytarzu pasztecik, wystający z papierowej torebki niczym wystraszony zwierzak. Uprzątnięcie wszystkich okruchów z jutowego dywanika w holu zajęło mu wieki.

Musiał zachować spokój. Jeśli się ruszy, ona zorientuje się, że się ukrywał. Wtedy trzeba będzie wymyślić jakieś usprawiedliwienie. Powiedzieć, że wyrzucał śmieci albo podlewał pelargonie w ogrodzie. Ale czuł się zbyt umordowany, żeby jeszcze kombinować. Szczególnie w taki dzień.

– Wiem, że tam jesteś, Arthurze. Nie musisz przechodzić tego sam. Masz przyjaciół, którzy się o ciebie troszczą.

Klapka załopotała. Na podłodze wylądował folder we wrzosowym kolorze – „Kumple w żałobie”. Z nieudolnie namalowaną lilią na okładce.

Choć od ponad tygodnia z nikim nie rozmawiał, a w lodówce został mu tylko mały kawałek żółtego sera i przeterminowane mleko, miał przecież swoją dumę. Nie dołączy do stadka beznadziejnych przypadków Bernadette Patterson.

– Arthur!

Zacisnął mocno powieki i trwał w bezruchu niczym kamienny posąg w jednej z pięknych podmiejskich rezydencji. Razem z Miriam uwielbiali zwiedzać takie posiadłości, ale tylko w tygodniu, kiedy nie było tłumów. Tak bardzo chciałby znaleźć się tam z nią teraz, słyszeć chrzęst żwiru pod stopami, podziwiać bielinki fruwające wśród róż i myśleć z apetytem o dużej porcji ciasta biszkoptowego w tamtejszej herbaciarni.

Na wspomnienie żony ścisnęło go w gardle, ale nie zmieniał pozycji. Naprawdę wolałby być z kamienia, byle tylko już nie odczuwać bólu.

Wreszcie klapka do wrzucania poczty zamknęła się z trzaskiem. Purpurowy kształt się oddalił. Arthur pozwolił, by rozluźniły się jego palce, a potem łokcie. Poruszył ramionami, żeby zrzucić z siebie napięcie.

Nie całkiem pewien, czy Bernadette nie czai się przy furtce, uchylił lekko drzwi. Przyłożył oko do szczeliny i wyjrzał na dwór. W ogrodzie naprzeciwko Terry, który związywał sobie dredy czerwoną bandaną i wiecznie przystrzygał trawnik, wyciągał właśnie z szopy kosiarkę. Dwójka rudych dzieci z sąsiedztwa biegała wte i wewte po ulicy. Jak zwykle boso. Gołębie zapaskudziły przednią szybę jego dawno nieużywanego nissana micry. Arthur uspokoił się trochę. Wszystko wróciło do normy. Rutyna jest dobra.

Przeczytał folder i odłożył go równiutko na inne, które wcześniej podrzuciła mu Bernadette – „Przyjaciele w działaniu”, „Stowarzyszenie rezydentów Thornapple”, „Jaskiniowcy” i „Festyn lokomotyw Kolei Wrzosowisk Północnego Yorkshire” – a potem zmusił się, żeby pójść zrobić sobie filiżankę herbaty.

Bernadette zrujnowała mu porządek poranka. Wytrąciła go z równowagi. Rozstrojony, za wcześnie wyjął torebkę herbaty z czajniczka. Powąchał mleko wyjęte z lodówki, skrzywił się i wylał je do zlewu. Będzie musiał wypić czarną. Smakowała jak opiłki żelaza. Ciężko westchnął.

Tego dnia nie miał zamiaru myć mopem podłogi w kuchni ani zawzięcie odkurzać chodnika na schodach, który robił się od tego coraz bardziej wyleniały. Nie planował też polerować kranów w łazience ani składać ręczników w równiutkie kwadraty.

Sięgnął po grubą czarną rolkę worków na śmieci, którą przygotował na stole, i niechętnie wziął ją do ręki. Mocne. W sam raz.

Żeby się podbudować, raz jeszcze przeczytał ulotkę fundacji Dobroczyńcy Kotów. „Wszystkie przekazane rzeczy sprzedaje się, by zebrać fundusze na pomoc dla bezdomnych kotów i kociąt”.

Arthur sam nie należał do miłośników kotów, zwłaszcza odkąd bezcześciły mu skalniak, ale Miriam lubiła je, choć miała na nie uczulenie i ciągle przy nich kichała. Schowała tę ulotkę pod telefonem i Arthur uznał to za znak, że właśnie tej organizacji powinien przekazać jej rzeczy.

Rozmyślnie odwlekając zadanie, z którym musiał się zmierzyć, powoli wspinał się po schodach. Przystanął chwilę na podeście. Przeglądanie jej szafy było niczym ponowne żegnanie się z nią. Tak jakby usuwał ją ze swojego życia.

Ze łzami w oczach popatrzył przez okno na ogród za domem. Gdyby stanął na palcach, mógłby zobaczyć szczyty katedry York Minster, której kamienne szpiczaste zwieńczenia zdawały się podpierać niebo. Miasteczko Thornapple, gdzie mieszkał, leżało na obrzeżach dużego miasta. Z kwitnących drzew wiśni zaczynały już opadać płatki, wirując w powietrzu niczym różowe konfetti. Ogród był z trzech stron otoczony wysokim drewnianym płotem, który osłaniał go przed wzrokiem ciekawskich. Żaden sąsiad nie mógł wychylić się zza niego, żeby zagadać. Arthur z Miriam lubili swoje towarzystwo. Wszystko robili razem i to im odpowiadało, na szczęście.

Mieli cztery wyższe grządki, które Arthur zbudował na podkładzie z grubych desek. Rosły tam buraki, marchew, cebula i ziemniaki. W tym roku mógłby spróbować wyhodować tu nawet dynie. Miriam robiła wspaniałego duszonego kurczaka w jarzynach i domowe zupy. Ale on nie umiał gotować. Piękne czerwone cebule, które zebrał zeszłego lata, leżały na blacie w kuchni tak długo, aż zwiędły jak on i musiał je wyrzucić.

Wreszcie pokonał resztę schodów i dobrnął zdyszany do drzwi łazienki. A kiedyś bez trudu biegał w górę i w dół za Lucy i Danem. Teraz jednak wszystko zabierało więcej czasu. W kolanach mu strzykało, był pewien, że wysycha. Dawniej czarne włosy zrobiły się białe jak u gołąbka (choć nadal były tak gęste, że nie dało się ich przyczesać), a zaokrąglony czubek nosa wydawał się z dnia na dzień bardziej czerwony. Nie wiadomo, kiedy w miejsce młodego pojawił się stary człowiek.

Przypomniał sobie, jak podczas ostatniej rozmowy z Lucy, kilka tygodni temu, córka powiedziała: „Może dobrze by ci zrobiło, gdybyś uprzątnął rzeczy mamy. Poczujesz się lepiej. Będziesz mógł ruszyć dalej”. Dan od czasu do czasu dzwonił z Australii, gdzie mieszkał teraz z żoną i dziećmi. On wyraził się mniej delikatnie: „Wywal to wszystko. Nie zamieniaj domu w muzeum”.

Ruszyć dalej? Niby dokąd, do cholery? Miał sześćdziesiąt dziewięć lat, nie był nastolatkiem, który może pójść na studia albo zrobić sobie rok wolnego na podróże. Ruszyć dalej… Westchnął i poczłapał do sypialni.

Powoli otworzył lustrzane drzwi szafy.

Brązy, czernie, szarości. Miał przed sobą ubrania w kolorach ziemi. Zabawne, nie pamiętał, żeby Miriam ubierała się tak ponuro. Stanął mu w oczach obraz. Młoda Miriam obraca się w koło, trzymając Dana za rękę i nogę – samolot! Ma na sobie niebieską plażową sukienkę w groszki i białą chustkę. Z odchyloną głową śmieje się i zaprasza Arthura do zabawy. Ale ta wizja zgasła tak szybko, jak się pojawiła. Jego ostatnie wspomnienia o Miriam przypominały kolorem ubrania z szafy. Szarość. Srebrzyste włosy na kształt kąpielowego czepka. Więdła w oczach, jak te cebule.

Chorowała kilka tygodni. Zaczęło się od infekcji dróg oddechowych, jak co roku, kiedy musiała dwa tygodnie leżeć w łóżku i brać antybiotyki. Ale tym razem infekcja przeszła w zapalenie płuc. Lekarz zalecił, by Miriam poleżała dłużej, a ona, choć nie lubiła się ze sobą cackać, posłuchała.

Arthur zastał ją nieruchomą, z szeroko otwartymi oczami. Z początku myślał, że patrzy na ptaki na drzewie, ale kiedy potrząsnął ją za ramię, nie zareagowała.

Połowę jej garderoby stanowiły blezery. Wisiały bezkształtne, z powyciąganymi rękawami, jakby pożyczyły je sobie goryle, a potem znów wcisnęły do szafy. Dalej były spódnice. Granatowe, szare, beżowe. Do połowy łydki. Poczuł zapach jej perfum, coś jakby róże i konwalie. Tak bardzo chciałby wtulić nos w jej szyję. Choć jeszcze ten jeden raz, Boże. Tak mocno pragnął, żeby to wszystko okazało się złym snem, a Miriam siedziała na dole, rozwiązując krzyżówkę albo pisząc list do kogoś z przyjaciół, których poznali na wakacjach.

Pozwolił sobie posiedzieć na łóżku i poużalać się nad sobą przez parę minut, po czym szybko oderwał z rolki dwie torby i potrząsnął nimi, żeby się otworzyły. Musi to zrobić. Jeden worek pójdzie do organizacji charytatywnej, drugi do śmieci. Wyjmował naręcza ubrań, zwijał i wkładał do worka dla fundacji. Kapcie Miriam, znoszone, z dziurą na palcu, poszły do tego na śmieci. Pracował szybko, w ciszy. Nie przerywał, żeby się nie rozkleić. W połowie roboty w worku dla fundacji wylądowały szare sznurowane buciki Hush Puppies i prawie identyczne marki Clarks. Potem wyciągnął duże pudło, a z niego porządne, obszyte futerkiem brązowe zamszowe botki.

Przypomniał sobie jedną z historii Bernadette. Podobno kupiła kiedyś botki na pchlim targu i znalazła w nich los na loterię (niestety nic nie wygrała). Teraz więc automatycznie wsunął dłoń do jednego buta (pusto), po czym sprawdził drugi. Zaskoczony natrafił na coś twardego. Dziwne. Chwycił palcami i wyciągnął to coś.

Miał w dłoni pudełeczko w kształcie serca. Było pokryte wytłaczaną szkarłatną skórką i zamknięte na malutką złotą kłódeczkę. Poczuł niepokój. Chyba przez ten kolor. Wydawało się drogie, zbytkowne. Może to prezent od Lucy? Nie. Na pewno by je zapamiętał. A sam nigdy nie kupiłby żonie czegoś takiego. Lubiła rzeczy proste i praktyczne. Jak skromne srebrne kolczyki w kształcie kuleczek albo ładne rękawice kuchenne. W czasach swojego małżeństwa zawsze ledwie wiązali koniec z końcem, zaciskali pasa i odkładali pieniądze na czarną godzinę. Kiedy wreszcie zdecydowali się trochę zaszaleć, wydając na kuchnię i łazienkę, niedługo się tym cieszyła. Nie, ona też nie kupiłaby takiego pudełka.

Przyjrzał się dziurce na klucz w kłódeczce. A potem pogrzebał na dnie szafy, pomiędzy butami Miriam, robiąc nieco bałaganu. Ale nie znalazł kluczyka. Wziął nożyczki do paznokci i spróbował otworzyć zamek, jednak ten dzielnie stawił opór. Arthur robił się coraz bardziej ciekawy. Niezdolny pogodzić się z porażką, zszedł do kuchni. Prawie pięćdziesiąt lat pracował jako ślusarz, a nie daje rady dobrać się do głupiego pudełka. Z dolnej szuflady wyciągnął dwulitrowy pojemnik po lodach, który służył mu za skrzynkę na narzędzia – jego magiczne przybory.

Wrócił do sypialni, usiadł na łóżku i wyciągnął kółko z wytrychami. Włożył najmniejszy do dziurki i zaczął nim kręcić. Tym razem usłyszał kliknięcie i pudełko uchyliło się na kilka milimetrów, jak usta, które zaraz wyjawią jakiś sekret. Zdjął kłódeczkę i uniósł wieczko.

Wnętrze było wyłożone czarnym gniecionym aksamitem. Kwintesencja dekadencji i luksusu. Ale dopiero na widok bransoletki z przywieszkami naprawdę dech mu zaparło. Solidny złoty łańcuch o okrągłych oczkach, z zapięciem w kształcie serca. Kolejne serce.

Jeszcze bardziej niezwykłe były przywieszki przyczepione do bransoletki, ułożone niczym promienie słońca na ilustracji w książce dla dzieci. W sumie osiem: słoń, kwiatek, książka, paleta, tygrys, naparstek, serduszko i pierścionek.

Wyjął bransoletkę z pudełka. Była ciężka. Pobrzękiwała, kiedy obracał ją w dłoni. Wydawała się stara. Pięknej roboty. Każdy detal na przywieszkach miał wyraźny kształt. Arthur wytężył pamięć, ale nie mógł sobie przypomnieć, żeby Miriam kiedykolwiek coś takiego nosiła albo pokazała mu któryś z tych wisiorków. Może kupiła to dla kogoś na prezent. Ale dla kogo? Bransoletka robiła wrażenie drogiej. Jeśli Lucy nosiła biżuterię, to nowoczesne rzeczy ze srebrnego drutu i kawałków szkła lub masy perłowej.

Przez chwilę rozważał, żeby zadzwonić do dzieci i spytać, czy wiedzą coś o bransoletce z przywieszkami, schowanej w szafie mamy. Całkiem uzasadnione, że w tej sytuacji się do nich odezwie. Ale zaraz porzucił tę myśl. Na pewno mają dość własnych spraw na głowie, nie powinien ich niepokoić. Minęło trochę czasu, od kiedy dzwonił do Lucy pod pretekstem jakichś pytań dotyczących działania kuchenki. A z Danem nie miał kontaktu od dwóch miesięcy. Nie mógł uwierzyć, że syn ma już czterdzieści lat, a córka trzydzieści sześć. Jak to szybko zleciało.

Oboje mieli teraz własne życie. A niegdyś Miriam była ich słońcem, a Arthur księżycem. Teraz Dan i Lucy, odległe gwiazdy, bujały gdzieś w swoich galaktykach.

W każdym razie bransoletka nie mogła być od Dana. Wykluczone. Co roku przed urodzinami Miriam Arthur dzwonił do syna, by mu o nich przypomnieć. Dan zapewniał, że pamięta, że właśnie miał iść na pocztę i wysłać jakiś drobiazg. I zwykle był to drobiazg. Magnes na lodówkę w kształcie opery w Sydney, zdjęcie wnuków, Kyle’a i Mariny, w tekturowej ramce, maskotka – miś koala z samozaciskającymi się łapkami, którego Miriam przyczepiła do zasłony w dawnym pokoju Dana.

Jeśli rozczarowywały ją te prezenty, nigdy tego nie okazała. „Jakie śliczne!”, wołała, jakby to było coś najwspanialszego, co dostała w życiu. Arthur żałował, że choć raz nie zdobyła się na szczerość, nie powiedziała, że syn powinien bardziej się postarać. Ale przecież nawet jako mały chłopiec Dan nie za bardzo zważał na innych ludzi i na to, co czują. Najszczęśliwszy był, kiedy cały umazany smarem rozmontowywał silniki samochodowe. Arthur był dumny, że syn ma trzy zakłady blacharskie w Sydney, ale chciałby, żeby potrafił traktować ludzi z podobną uwagą, jaką poświęcał karburatorom.

Lucy miała więcej wyczucia. Wysyłała kartki z podziękowaniami i nigdy, przenigdy nie zapominała o urodzinach. Jako dziecko była tak cichutka, że Arthur i Miriam martwili się, że ma kłopoty z mówieniem. Ale nie. Lekarz zapewnił ich, że córka jest tylko bardzo wrażliwa. Przeżywa wszystko głębiej niż większość ludzi. Była refleksyjna, poddawała się emocjom. Arthur tłumaczył sobie, że właśnie dlatego nie przyszła na pogrzeb własnej matki. Dan nie przyjechał, bo mieszka tysiące kilometrów od domu. Jednak choć Arthur potrafił usprawiedliwić ich oboje, to bardziej, niż mogliby sobie wyobrazić, bolało go, że dzieci nie pojawiły się, by pożegnać Miriam jak należy. I pewnie dlatego, kiedy z rzadka rozmawiał z nimi przez telefon, było pomiędzy nimi coś w rodzaju muru. Nie dość, że stracił żonę, to tracił też swoje dzieci.

Złączył mocno palce, ale i tak nie zdołał wcisnąć bransoletki na przegub. Najbardziej podobał mu się słoń. Miał podniesioną trąbę i małe uszy. Słoń indyjski. Arthur uśmiechnął się lekko na myśl, jak bardzo jest egzotyczny. Mówili czasem z Miriam o wyjeździe na wakacje gdzieś za granicę, ale zawsze kończyło się na Bridlington, w tym samym pensjonacie nad morzem. Jeśli kiedykolwiek przywozili jakieś pamiątki, były to pocztówki albo ściereczka do kuchni, a nie złoty wisiorek.

Słoń miał na grzbiecie siedzisko pod baldachimem, gdzie krył się ciemnozielony szlifowany kamień. Obracał się pod palcami. Szmaragd? Nie, na pewno nie, raczej szkiełko albo plastik. Przesunął opuszką po trąbie i dalej, aż do miniaturowego ogona. Miejscami metal był gładki, miejscami karbowany. Im bardziej zbliżał wisiorek do oczu, żeby mu się przyjrzeć, tym mniej wyraźnie go widział. Przydałyby się okulary do czytania, ale nigdy nie mógł ich znaleźć. Miał pewnie z pięć par poutykanych gdzieś po domu. Sięgnął do swojego pudełka z narzędziami i wyjął lupę. Korzystał z niej może raz w roku. Przycisnął ją do jednego oka i skierował na słonia. Przybliżając i oddalając głowę, żeby znaleźć najlepszą ostrość, zobaczył, że nacięcia to tak naprawdę maciupeńkie wygrawerowane litery i cyfry. Przeczytał raz i drugi.

Ayah. 0091 832 221 897

Serce zaczęło mu bić szybciej. Ayah. Co to może znaczyć? I te cyfry. Odniesienie do mapy, kod? Wyjął ze swojego pudełka mały ołówek i bloczek i zanotował. Lupa spadła na łóżko. Akurat poprzedniego dnia oglądał teleturniej. Prowadzący, o dziko nastroszonych włosach, pytał, jaki jest numer kierunkowy z Wielkiej Brytanii do Indii. Odpowiedź brzmiała: 0091.

Arthur docisnął pokrywkę, zamknął pudełko po lodach, wziął bransoletkę i poszedł na dół. Tam zajrzał do kieszonkowego słownika oksfordzkiego. Definicja słowa „ayah” nic mu nie wyjaśniła – niania lub służąca w Azji Wschodniej lub w Indiach.

Zwykle nie telefonował do nikogo ot tak sobie, w ogóle wolał nie korzystać z telefonu. Rozmowy z Danem i Lucy przynosiły tylko rozczarowanie. Mimo to podniósł słuchawkę.

Usiadł na krześle, którego zawsze używał w kuchni, i skrupulatnie wybrał numer. Po prostu, żeby sprawdzić. To było głupie, ale coś w tym małym tajemniczym słoniu sprawiło, że chciał dowiedzieć się więcej.

Dopiero po dłuższej chwili usłyszał sygnał, a jeszcze dłużej potrwało, nim ktoś odebrał.

– Rezydencja państwa Mehrów. Słucham?

Uprzejma pani miała hinduski akcent. Wydawała się bardzo młoda. Arthur odezwał się drżącym głosem. Co on wyprawia? To jakiś obłęd.

– Dzwonię w sprawie mojej żony – powiedział. – Nazywała się Miriam Pepper, to znaczy Miriam Kempster, zanim się pobraliśmy. Znalazłem wisiorek w kształcie słonia, z tym numerem. W jej szafie. Właśnie sprzątałem… – Urwał, zastanawiając się, co właściwie robi, co opowiada.

Kobieta przez chwilę milczała. Był pewien, że zaraz odłoży słuchawkę albo zbeszta go za strojenie sobie żartów. Ale nic z tych rzeczy.

– Tak. Słyszałam o Miriam Kempster. Zaraz poproszę do telefonu pana Mehrę. Sądzę, że będzie mógł powiedzieć panu więcej.

Arthur aż otworzył usta ze zdziwienia.Słoń

Arthur ściskał słuchawkę w dłoni. Rozsądek nakazywał mu się wyłączyć, zapomnieć o sprawie. Przede wszystkim był to spory koszt. Telefonował do Indii. Nie może być tanio. Miriam zawsze uważała na rachunki telefoniczne, szczególnie kiedy dzwonili do Dana do Australii.

No i miał nieprzyjemne poczucie, że narusza prywatność żony. Ich małżeństwo opierało się na wzajemnym zaufaniu. Kiedy jeździł po kraju, sprzedając zamki i sejfy, Miriam czasem przebąkiwała coś o tym, żeby nie uległ wdziękom jakiejś gospodyni, u której wynajmuje pokój na nocleg. Zapewniał ją, że nigdy nie zrobi nic, co mogłoby zaszkodzić ich małżeństwu czy rodzinie. Poza tym nie był typem mężczyzny, który szczególnie podoba się kobietom. Poprzednia dziewczyna porównywała go do kreta. Twierdziła, że jest nieufny i łatwo się denerwuje. Ale, o dziwo, rzeczywiście miał kilka propozycji. Choć może bardziej ze względu na samotność i desperację tych pań (i jednego pana) niż ze względu na swoje walory.

Czasami pracował do późna. Mnóstwo podróżował. Szczególnie lubił prezentować nowe zamki z blokadą, wyjaśniać klientom działanie zatrzasków, zasuwek i dźwigni. Coś w tych urządzeniach go fascynowało. Były solidne i niezawodne. Chroniły i zapewniały bezpieczeństwo. Uwielbiał to, że w jego aucie zawsze pachnie olejem, i lubił rozmowy z klientami w ich warsztatach. Ale potem pojawił się internet i kupowanie w sieci. Ślusarze nie potrzebowali już zaopatrzeniowców. Sklepy, które nadal działały, zaczęły zamawiać towary przez komputer, a Arthur został skazany na pracę przy biurku. Kontaktował się z klientami już nie bezpośrednio, ale przez telefon. Nigdy nie przepadał za tą formą komunikacji. Nie wiadomo, kiedy ludzie się uśmiechają, nie widać ich oczu, gdy zadają pytania.

Przykro mu też było, że jest tak mało z dziećmi. Czasem wracał do domu dopiero, kiedy leżały w łóżkach. Lucy to rozumiała i następnego ranka cieszyła się, że go widzi. Zarzucała mu ręce na szyję i mówiła, że stęskniła się za nim. Z Danem było to bardziej skomplikowane. Jeśli Arthurowi udało się, z rzadka, wrócić wcześniej, syn wydawał się niezadowolony. „Wolę być z mamą” – powiedział kiedyś. Miriam przekonywała Arthura, żeby nie brał sobie tego do serca. Niektóre dzieci są bliżej z jednym z rodziców i tyle. Mimo to Arthur czuł wyrzuty sumienia, że starając się zapewnić rodzinie byt, tak mało czasu może jej poświęcać.

Miriam przysięgała, że nigdy by go nie zdradziła, bez względu na to, ile godzin by spędzał w pracy. I ufał jej. Nie dała mu powodu, by jej nie wierzył. Nigdy nie widział, żeby z kimś flirtowała, ani nie natrafił na coś, co by wskazywało, że nie jest mu wierna. No i niczego takiego nie szukał. Choć czasem, kiedy wracał do domu, zastanawiał się, czy pod jego nieobecność ktoś jej nie odwiedza. Musiało być jej ciężko, samej z dwójką dzieci. Nie żeby się skarżyła. Była naprawdę dzielna.

Starając się pokonać ucisk w gardle, który wywołały te myśli o rodzinie, zaczął odsuwać słuchawkę od ucha. Dłoń mu drżała. Lepiej tego nie ruszać. Rozłączyć się. Ale nagle usłyszał dźwięczny głos.

– Halo. Mehra przy telefonie. Podobno pytał pan o Miriam Kempster?

Arthur przełknął ślinę. Zaschło mu w ustach.

– Tak. Nazywam się Arthur Pepper. Miriam to moja żona.

Jakoś nie mógł zdobyć się na to, by powiedzieć: „Miriam była moją żoną”, bo przecież choć umarła, nadal byli małżeństwem, prawda?

Wyjaśnił, jak znalazł bransoletkę z przywieszkami i słonika z wyrytym numerem. Nie sądził, że ktoś odbierze ten telefon. Potem dodał, że jego żona już nie żyje.

Pan Mehra umilkł. Minęło więcej niż minuta, nim się znowu odezwał.

– Och, tak mi przykro. Opiekowała się mną, kiedy byłem mały. Była taka troskliwa. Ale to dawne czasy. Nadal mieszkam w tym samym domu! W naszej rodzinie niewiele się zmienia. Mamy ten sam numer telefonu. Jestem lekarzem, podobnie jak mój ojciec i dziadek. Nigdy nie zapomniałem, jaka dobra była dla mnie Miriam. Miałem nadzieję, że może kiedyś ją odszukam. Powinienem był bardziej się postarać.

– Opiekowała się panem?

– Tak. Była moją ayah. Zajmowała się mną i moimi młodszymi siostrami.

– Była u państwa nianią? Tu, w Anglii?

– Nie. W Indiach. Mieszkam w Goi.

Arthur zaniemówił. Kompletnie osłupiał. Nic o tym nie wiedział. Miriam nigdy nie wspominała, że mieszkała kiedyś w Indiach. Jak to możliwe? Patrzył na wypełnioną potpourri poduszeczkę w formie liścia, kołyszącą się na sznurku w korytarzu.

– Mogę opowiedzieć panu o niej coś jeszcze?

– Tak. Proszę – wymamrotał.

Wszystko, co wyjaśniłoby wątpliwości, co by go uspokoiło, że to pomyłka i że chodzi o jakąś inną Miriam Kempster.

Pan Mehra mówił łagodnym, choć zdecydowanym tonem. Arthur już nie myślał o rachunku telefonicznym. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął usłyszeć, co powie ktoś, kto być może znał i kochał Miriam, nawet jeśli to ktoś zupełnie mu obcy. Czasami, przez to, że nie rozmawiał z nikim o żonie, miał wrażenie, że pamięć o niej zanika.

– Mieliśmy wiele niań, zanim pojawiła się u nas Miriam. Byłem nieznośnym dzieckiem. Robiłem im kawały. Wkładałem im jaszczurki do butów i dosypywałem chili do zupy. Nie wytrzymywały długo. Ale Miriam była inna. Jadła te ostre potrawy i nigdy nie powiedziała słowa. Wyjmowała jaszczurki z butów i zanosiła z powrotem do ogrodu. Obserwowałem jej twarz, ale była świetną aktorką. Nigdy nie dała nic po sobie poznać. Nie wiedziałem, czy się na mnie gniewa, czy jest rozbawiona. Z czasem przestałem jej dokuczać. Nie było sensu. Znała wszystkie moje sztuczki! Pamiętam, że miała woreczek przepięknych kulek do gry. Błyszczących jak księżyc, a jedna wyglądała zupełnie jak oko tygrysa. Kiedy graliśmy, Miriam potrafiła razem z nami klęczeć na gołej ziemi. – Zaśmiał się gardłowo. – Trochę się w niej kochałem.

– Jak długo u państwa była?

– Kilka miesięcy, w Indiach. Kiedy wyjechała, miałem złamane serce. To wszystko była moja wina. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem. Ale pan, panie Pepper, powinien wiedzieć. O wstydzie, który ciążył mi przez tyle lat.

Arthur nerwowo poruszył się na krześle.

– Nie ma pan nic przeciw temu, żebym panu powiedział? To by wiele dla mnie znaczyło. Ten sekret pali mnie w piersi żywym ogniem. – Pan Mehra, nie czekając na reakcję Arthura, kontynuował opowieść: – Miałem zaledwie jedenaście lat, ale kochałem Miriam. Pierwszy raz zwróciłem uwagę na dziewczynę. Była taka śliczna i zawsze elegancko ubrana. A jej śmiech… Brzmiał jak malutkie dzwoneczki. Budziłem się z myślą o niej, a kiedy kładłem się spać, nie mogłem doczekać się jutra. Teraz wiem, że to nie była prawdziwa miłość, jak ta, którą poczułem do swojej żony, Priyi, gdy ją poznałem. Ale takiemu młodemu chłopaczkowi wydawała się bardzo prawdziwa. Miriam była całkiem inna niż dziewczynki, z którymi chodziłem do szkoły. Egzotyczna, o alabastrowej skórze i orzechowych włosach. Oczy w kolorze akwamaryny. Chodziłem za nią krok w krok, ale ona nigdy nie dała mi odczuć, że zachowuję się głupio. Moja matka umarła, kiedy byłem bardzo mały, i często prosiłem Miriam, żeby posiedziała ze mną w jej pokoju. Razem oglądaliśmy skarby w kasetce z biżuterią mamy. Bardzo podobała się jej przywieszka w kształcie słonia. Patrzyliśmy przez szmaragd, żeby widzieć świat na zielono.

Więc to jest prawdziwy szmaragd, pomyślał Arthur.

– Jednak potem Miriam zaczęła wychodzić gdzieś sama, dwa razy w tygodniu. Spędzaliśmy razem trochę mniej czasu. Byłem dość duży, żeby nie potrzebować niani, ale moje siostry wymagały opieki, i głównie to nimi wtedy się zajmowała, nie mną. Któregoś dnia postanowiłem ją śledzić. Spotkała się z jakimś mężczyzną. To był nauczyciel z mojej szkoły. Anglik. Przyszedł do nas do domu na herbatę. Widziałem, że Miriam mu się podoba. Zerwał dla niej w ogrodzie kwiat hibiskusa. Panie Pepper, byłem młodym chłopakiem. Dorastałem, hormony we mnie szalały. Strasznie się zezłościłem. Powiedziałem ojcu, że widziałem, jak Mirian całowała się z tym mężczyzną. Ojciec był bardzo konserwatywny. Już raz zwolnił jedną nianię w podobnych okolicznościach. Natychmiast poszedł do Miriam i kazał jej opuścić nasz dom. Kompletnie ją to zaskoczyło, ale zachowała się z godnością i spakowała swoje rzeczy. Byłem zdruzgotany. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło. Wziąłem z kasetki słonia i pobiegłem do miasteczka coś na nim wygrawerować. Wsunąłem go potem do zewnętrznej kieszeni walizki stojącej przy drzwiach. Nie miałem odwagi się pożegnać, schowałem się, ale Miriam mnie znalazła i pocałowała na do widzenia. Powiedziała: „Do zobaczenia, najdroższy Rajeshu”. I wtedy widziałem ją po raz ostatni. Przysięgam, panie Pepper, że od tamtej pory staram się nigdy nie kłamać. Mówię wyłącznie prawdę. To jedyna droga. Modliłem się, żeby Miriam mi wybaczyła. Opowiadała panu coś o tym?

Arthur nie miał pojęcia o tej części życia swojej żony. Ale już wiedział, że obaj kochali tę samą kobietę. Śmiech Miriam brzmiał jak dzwoneczki. Miała woreczek z kulkami, które podarowała Danowi. Nadal nie mógł otrząsnąć się z szoku, ale w głosie pana Mehry usłyszał błagalną nutę. Odchrząknął.

– Tak. Wybaczyła panu dawno temu. Mówiła o panu z wielką sympatią.

Pan Mehra się roześmiał.

– Panie Pepper! Nie wyobraża pan sobie, jaki jestem szczęśliwy, że to słyszę. Zdjął mi pan kamień z serca. Tyle lat się tym zadręczałem. Dziękuję, że zadał pan sobie trud, by do mnie zadzwonić. Tak mi przykro, że Miriam już przy panu nie ma.

Arthur aż się rozpromienił. Czegoś takiego nie doświadczył od bardzo dawna. Poczuł się komuś potrzebny.

– Długo byli państwo małżeństwem? To wielka wygrana, prawda? Mieć taką żonę jak Miriam. A ona, czy była szczęśliwa?

– Tak. Tak myślę. Prowadziliśmy spokojne, ciche życie. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci.

– To musi pan spróbować cieszyć się tym. Czy ona chciałaby, żeby pan się smucił?

– Nie. Ale trudno tego uniknąć.

– Wiem. Jednak jest co wspominać z radością.

– To prawda.

Obaj przez chwilę milczeli.

Arthur obracał w dłoni bransoletkę. Znał już historię słonia. Ale co z innymi przywieszkami? Skoro nie miał pojęcia o życiu Miriam w Indiach, jakie jeszcze tajemnice tu się kryją? Zapytał pana Mehrę, czy wie coś o bransoletce.

– Dałem jej tylko słonia. Napisała do mnie raz, kilka miesięcy po wyjeździe, by mi podziękować. Jestem sentymentalnym głupkiem. Nadal mam ten list. Zawsze mówiłem sobie, że skontaktuję się z Miriam, ale za bardzo wstydziłem się swojego kłamstwa. Jeśli pan chce, mogę sprawdzić adres nadawcy na tamtym liście.

Arthur przełknął ślinę.

– To byłoby bardzo uprzejme z pana strony.

Czekał z pięć minut, nim pan Mehra wrócił do telefonu. Sięgnął ręką, żeby zatrzymać kołyszącą się poduszeczkę z potpourri. Przejrzał foldery, które wrzuciła mu Bernadette.

– No, jest… Graystock Manor w Bath, Anglia, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci rok. Mam nadzieję, że to pomoże panu w poszukiwaniach. W liście pisała, że jest tam u przyjaciół. I coś o tygrysach w tej posiadłości.

– Na bransoletce jest przywieszka w kształcie tygrysa – powiedział Arthur.

– Aha. W takim razie to może być następny punkt do sprawdzenia. Zamierza pan odkryć historię każdego wisiorka?

– O, przecież to nie żadne śledztwo – odparł Arthur. – Po prostu byłem ciekaw…

– Tak czy owak, jeśli pan kiedyś przyjedzie do Indii, koniecznie proszę mnie odwiedzić. Pokażę panu miejsca, które Miriam lubiła. I jej dawny pokój. Nie zmienił się wiele przez te lata. Chciałby pan go zobaczyć?

– Jest pan bardzo miły. Choć obawiam się, że skoro dotąd nie ruszałem się z kraju, to raczej w najbliższym czasie nie wybiorę się do Indii.

– Zawsze jest ten pierwszy raz, panie Pepper. Proszę się zastanowić nad moją propozycją.

Arthur podziękował za zaproszenie, pożegnał się i odłożył słuchawkę. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa pana Mehry: następny punkt do sprawdzenia… odkryć historię każdego wisiorka…

Zaczął się zastanawiać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: