Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni dyżur - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni dyżur - ebook

Bestsellerowa seria szwedzkich kryminałów

1,5 miliona sprzedanych egzemplarzy

ZBRODNIA W PROWINCJONALNYM SZPITALU – KTO ZABIŁ PIĘKNĄ PANIĄ DOKTOR?

W prowincjonalnym szpitalu zostają znalezione zwłoki młodej lekarki. Maria Kaahn miała opinię łamiącej męskie serca manipulatorki. Kiedy więc wychodzi na jaw, że ofiara morderstwa była w ciąży, krąg podejrzanych okazuje się wcale niemały. Czyżby motywem zbrodni była chęć ukrycia wstydliwej prawdy?

Prowadzący dochodzenie komisarz Claes Claesson zagłębia się w tajemnice szpitala. Nie domyśla się jednak, że i jemu los szykuje niespodziankę w postaci romantycznej przygody.

"Ostatni dyżur" to pierwsza powieść kryminalna Karin Wahlberg.

"Porywający debiut! Wahlberg kreśli realistyczne postacie, w profesjonalny sposób snuje intrygę, barwnie i zręcznie opisując środowisko lekarskie"

"Östgöta Correspondent"

Wkrótce następna książka z tej serii: Pocieszyciel

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7943-694-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tego roku zima jakby nie chciała się skończyć. Lodowate porywy wiatru znad morza uparcie przebijały się przez grube warstwy ubrania i przenikały aż do szpiku kości. Nad miastem zalegał mrok, okrywając je szczelnie jak kołdra. Pokrywa śniegu tylko przez krótki czas była wystarczająco gruba, aby rozjaśnić ciemność. Na szczęście śnieg spadł w samą wigilię Bożego Narodzenia. Dominowały jednak plucha i brudna, szara maź, które nastrajały pesymizmem. Najważniejszym motywem rozmów stało się pytanie, czy należy spodziewać się nadejścia nowej epoki lodowcowej. Niektórzy wyciągali z banku oszczędności i wykupywali wycieczki do ciepłych krajów, żeby tydzień albo dwa tygodnie później wrócić z piękną opalenizną, która kontrastowała z bladą cerą pozostałych mieszkańców miasta.

Nawet Veronika po raz pierwszy w życiu zaczęła tęsknić za prawdziwym letnim urlopem, na przykład na Majorce, Wyspach Kanaryjskich, Costa del Sol albo w jakimkolwiek innym miejscu, gdzie jest tyle światła i ciepła, że choć trochę mogłaby odtajać. Postanowiła jednak wstrzymać się do kwietnia i odwiedzić córkę, która niedawno rozpoczęła studia w Hiszpanii. Czekała na ten wyjazd z niecierpliwością.

Od pewnego czasu była w niezbyt dobrym nastroju. Dość długo walczyła z przygnębieniem, zanim doszła do wniosku, że nie może przymykać oczu na monotonię, jaka wkradła się do jej życia. Odczuwała to wyraźniej, odkąd Cissi wyjechała do Hiszpanii.

Mijały dni, a ona odliczała je z mechaniczną precyzją jak dobrze naoliwiona maszyna. Robiła, co do niej należało, czasem nawet trochę więcej. Momenty zaskoczenia zdarzały się w jej życiu coraz rzadziej. Kiedy się nad tym zastanawiała – a w ostatnich dniach czyniła to dosyć często – zadawała sobie pytanie, jak mogło do tego dojść. Czy to nieuniknione? Czy jej życie będzie coraz bardziej nijakie, nudne i przewidywalne? A może wyglądało tak zawsze? Może czegoś jej brakuje? Była jednak zbyt zajęta innymi sprawami, by tracić czas na głębsze rozważania.

W czwartek jedenastego marca, za piętnaście siódma rano, Tyra Blomstrand obserwowała przez kuchenne okno, jak Veronika zgodnie ze swoim zwyczajem wyprowadza z garażu rower. Ubrana w granatowy dres, który nie przepuszczał chłodu ani wilgoci, na głowie miała cytrynowy kask z czarnym napisem „Crescent”.

Tyra nalała mężowi, Karlowi-Henrikowi, kawy do kubka.

– Jak zwykle punktualna – powiedziała suchym tonem.

Karl-Henrik uniósł wzrok znad gazety. Oboje przyglądali się, jak Veronika silnym kopnięciem zamyka bramę garażu, wsiada na rower i pedałuje z całych sił pustą jeszcze ulicą. W końcu stracili jej żółty kask z oczu.

Veronika przejechała mocno już zatłoczoną ulicą ciągnącą się z północy na południe, minęła obrzeża strefy przemysłowej i skręciła w willową dzielnicę Kastanjen. Niebo szybko jaśniało, a bijący z niego blask rozświetlił asfalt i skute mrozem ogrody. Światło takiego poranka potrafi zmusić każdego, kto tkwi w zimowych ciemnościach, do zastanowienia się nad sensem życia – pomyślała z zachwytem i melancholią.

Pochyliła się nad kierownicą, żeby zebrać siły przed ostatnim odcinkiem drogi prowadzącym w górę. Wreszcie poczuła ciepło przenikające uda. Czuła też, że ma rozgrzaną twarz. Oddychała równo i regularnie, a jej myśli krążyły swobodnie we wszystkich kierunkach.

W tej chwili czuła się po prostu dobrze.

Po niebie szybko przesuwały się gęste chmury, które zakryły słońce. Znowu zrobiło się szaro, zimno i dżdżysto. Przy szkole nauki jazdy Enlunda skręciła w prawo. Firma mieściła się w brzydkiej przybudówce przylegającej do ładnej, pomalowanej na żółto, drewnianej willi właściciela. Veronika często się zastanawiała, jakie trzeba mieć znajomości w urzędzie miasta, żeby załatwić sobie pozwolenie na coś tak szkaradnego.

Kiedy mijała szkołę nauki jazdy, niebo znowu rozbłysło nieśmiałymi promieniami słońca. Tym razem kolory bardziej się ożywiły. Veronika poczuła nagle, że w tym roku też przyjdzie wiosna, chociaż trudno było w to uwierzyć. Ustawiła przerzutkę na piąty tryb i nadal utrzymywała dużą prędkość. Wciągała nosem przyjemny zapach suchego asfaltu i nagle w samym środku rozważań o wiośnie podjęła odważną decyzję: zrezygnuje z podwójnego nazwiska. Lundborg-Westman zawsze brzmiało dość niezręcznie. Właściwie nigdy nie czuła się dobrze z tym, że ma podwójne nazwisko, którego żaden normalny człowiek nie był w stanie zapamiętać. Poza tym po co jej dwa nazwiska, skoro jest rozwódką? Wystarczy Lundborg, panieńskie nazwisko. Dzisiaj to załatwi. Obiecała sobie, że zadzwoni do urzędu skarbowego i poprosi o formularze. Niepotrzebnie zwlekała z tym tak długo!

*

Tego samego ranka pielęgniarka Beata Molin siedziała przy swoim biurku na oddziale chirurgii znajdującym się na szóstym piętrze głównego bloku szpitalnego. Smukłymi palcami segregowała karty pacjentów, których przyjęto w nocy, i wkładała je do czarnych segregatorów z niebieskimi grzbietami. Wyniki badań laboratoryjnych, zapisy w historii choroby, opisy rentgenowskie, epikryzy, EKG i ewentualne wyniki badań bakteriologicznych trafiały do konkretnych przekładek. Molin nuciła temat z opery Rinaldo Händla. Akurat on utkwił jej w pamięci, kiedy przed dwoma tygodniami oglądała na wideo razem z Henrikiem słynny szwedzki film Życie jest piękne o miłości nauczycielki i młodszego od niej o dwadzieścia lat ucznia.

Czuła się wypoczęta i pełna energii, ponieważ poprzedniego wieczoru poszła spać wcześniej niż zwykle. I pewnie dlatego nie była ani zestresowana, ani niewyspana. Poza tym z niecierpliwością na coś czekała. Dziś wieczorem, choć to dopiero czwartek, przyjdzie do niej Henrik. Spędzą razem długi weekend. Kupiła filet wieprzowy, który włożyła do zalewy, i butelkę dobrego czerwonego wina. Zachęcił ją do tego Philip Jarl, ich lekarz, który szczycił się dobrym wychowaniem i znajomością win. Zauważyła, że zwraca na nią uwagę. Zresztą przyglądał się wszystkim ładnym kobietom.

Henrik Enlund chodził z Beatą już w czasach licealnych, ale znali się jeszcze dłużej. Był jej kolegą z dzieciństwa. Zalecał się do niej od najmłodszych lat i wybrał ją spośród innych. Nazywał ją „swoją małą Beatką”. Dla niego była uśmiechem i światłem. Wiele innych osób podzielało tę opinię. Po latach pragnień i zalotów Beata została jego kobietą. Henrik uczcił zwycięstwo, wręczając jej pierścionek zaręczynowy. Któregoś cichego letniego wieczoru wsunął go na jej smukły palec. Stało się to na plaży. Czyż mogła sobie lepiej wymarzyć?

Henrika znała najlepiej spośród wszystkich ludzi. Całkowicie mu ufała, a on nigdy jej nie zawiódł. Dlatego uważała, że kocha go bardziej niż kogokolwiek innego. I tak powinno być. Razem dorastali i są sobie przeznaczeni. Kiedy za rok Henrik skończy wyższą szkołę pedagogiczną w Växjö, wezmą ślub. Zaczęła już oglądać suknie w magazynach mody. Krótko mówiąc, plany były dość zaawansowane, a marzenia o wspólnej przyszłości wprost gigantyczne.

Z korytarza dobiegł ją odgłos jakiegoś zamieszania. Beata słyszała szybkie kroki pielęgniarek i dlatego starała się jak najszybciej skończyć pracę papierkową, żeby im pomóc. Spojrzała na wiszącą na ścianie tablicę z rozkładem dziesięciu sal i łóżek. Rubryki pod spodem wypełnione były czarnym tuszem. Inicjały pacjentów zaznaczono kolorem niebieskim. Beata miała pod nadzorem pięć najdalej położonych sal – dwie z czterema łóżkami i trzy z dwoma. W sumie czternastu pacjentów. Sale były w pełni obłożone, więc nie potrafiła sobie przypomnieć, któremu z nich trzeba będzie rano zmienić pozycję. Na poprzednim dyżurze zajmowała się wszystkimi salami, co utrudniało jej zapamiętanie każdego pacjenta z osobna. Szukała wzrokiem dużej zielonej gwiazdki, która oznaczała, że chorego trzeba ułożyć w nowej pozycji. Znalazła ją pod numerem 5:1. Pacjent z pierwszego łóżka w sali numer 5 jest w bardzo złym stanie. Nie wiadomo, czy w ogóle się z tego wygrzebie. Razem z Sonją – jedną z pielęgniarek, która była z nią akurat na dyżurze – musiały same przekręcać na drugi bok tego nieszczęsnego chudzielca, żeby opatrzyć mu odleżyny, które jak krater wżarły się głęboko w okolice pośladków. Rana nie chciała się goić. Szkoda, że nie powiedziano jej o tym wieczorem. Właściwie wygląda na to, że nastąpiło pogorszenie. Powinna dać mu najpierw jakieś środki przeciwbólowe. Na szczęście to cierpliwy człowiek i nie marudzi.

Włączył się faks i zaczęły z niego spływać wyniki próbek pobranych dla laboratorium od ostatnio przyjętego pacjenta. Bladego, wyniszczonego mężczyzny w wieku czterdziestu kilku lat. Beata oderwała faks i szybkim, wyuczonym ruchem wpisała wynik do karty, żeby znalazł się tam przed rannym obchodem. Pacjent został przywieziony karetką późną nocą. Wcześniej dzwoniła jego żona, gdyż bała się trzymać go dłużej w domu. Była to mądra decyzja, bo mężczyzna źle wyglądał. Pielęgniarka, która przyjmowała go na nocnej zmianie, napisała, że w ciągu dnia należy go przenieść na internę, jak tylko zwolni się tam miejsce po jakimś wypisanym pacjencie. Wszędzie jest pełne obłożenie. To nie pierwszy taki przypadek w tym tygodniu – westchnęła. Na szczęście zdążyli się już uodpornić.

Beata wpisała wyniki prób wątrobowych, które wydawały się w normie, po czym zerknęła na poziom kreatyniny. Boże! Liczba 1020 wskazywała na to, że nerki nie funkcjonują, jak powinny. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała u jakiegoś pacjenta równie wysoki poziom. Nic dziwnego, że jest taki wycieńczony. Musi o tym powiadomić lekarza dyżurnego.

Cholera, czeka na nią Sonja.

– Sonju! – zawołała w stronę korytarza.

– O co chodzi? – spytała Sonja, stając w drzwiach ambulatorium.

– Przyjdź tu na chwilę, muszę poszukać lekarza dyżurnego.

– Okay. Zaczekam na ciebie – odparła pielęgniarka bez cienia irytacji w głosie.

Beata posłała jej ciepły uśmiech. Sonja nigdy nie sprawiała kłopotów. Powinny tu pracować tylko takie osoby jak ona. Większość pielęgniarek zrobiła się bardzo nerwowa i czuła na swoim punkcie, odkąd dwa oddziały połączono w jeden, a one musiały teraz krążyć między jedną sekcją a drugą. Zniknęła gdzieś dawna chęć do pracy i zawodowa satysfakcja płynąca z dobrze wypełnianych obowiązków względem coraz to nowych pacjentów.

Nie podnosząc się z krzesła, Beata obróciła się w stronę okna i na tarczy telefonu stojącego na parapecie za firanką wybrała numer lekarza dyżurnego. W oczekiwaniu, aż ktoś się zgłosi, spoglądała przez nieumytą szybę na rozciągający się za nią przepiękny widok: pofałdowane pola, które przechodziły łagodnie w niewysokie wzgórza wznoszące się ku niebu. Możliwość obserwowania zmian, jakie dokonują się na nich o każdej porze roku, uważała za jedną z korzyści związanych z pracą w tym miejscu.

U lekarza dyżurnego nikt nie odbierał. Telefon wewnętrzny milczał. Dlaczego nikt nie podnosi słuchawki? – westchnęła głęboko. Wiedziała, że czasem trudno się dodzwonić. Od dawna mówiło się o wymianie przestarzałego systemu łączności wewnętrznej, ale zawsze pojawiały się inne, ważniejsze wydatki. Na wszelki wypadek jeszcze raz wybrała numer i z górnej szuflady biurka wyjęła plastikowy skoroszyt z listą lekarzy dyżurnych. Czując, że traci cierpliwość, gorączkowo przeglądała spis w poszukiwaniu nazwiska lekarza. Dziś dyżur pełni Ronny Alexandersson. Na niego zawsze można liczyć, natychmiast odbiera, jeśli ktoś do niego dzwoni. Tym razem wewnętrzny telefon nie odpowiadał. Może Ronny bierze prysznic? Cóż, trzeba pomóc Sonji. Sama nie przekręci pacjentów na drugi bok. Poza tym jest mnóstwo innych rzeczy do zrobienia. Trzeba podłączyć kroplówki i podać lekarstwa. Psiakość! – pomyślała i zagryzła dolną wargę. Za godzinę obchód. Sprawa może poczekać. Pacjent cierpi na poważną chorobę, ale odkąd go tu przywieziono, jego stan się nie pogorszył.

*

Veronika zręcznie zjechała rampą prowadzącą na dolną kondygnację szpitala, skręciła ostro w lewo i zahamowała przed stanowiskiem, na którym zazwyczaj zostawiała swój rower. Kiedyś jeden już jej ukradziono, potem dwa razy wymontowano kosz. W końcu kupiła najlepszą dostępną kłódkę i od tej pory zamykała ją wokół ramy. Kosz zabierała ze sobą na górę.

Weszła sama do ciasnej windy. Dzięki temu miała dla siebie całe lustro. Widok, jaki w nim ujrzała, nie był zbyt zachęcający. Parujące ubranie, zaczerwieniona skóra. Nacisnęła guzik z numerem 4, zdjęła kask i przeczesała palcami krótkie ciemnoblond włosy. Niewiele to dało.

Nie jest chyba brzydka. Można raczej powiedzieć, że ma szczególny wygląd, który sprawia, że typ jej urody można nazwać interesującym. Czasem, przez krótką chwilę, potrafi być nawet na swój sposób ładna. Kiedy robiła sobie zdjęcie u fotografa, nigdy zbyt szeroko nie otwierała ust. Miała szpiczaste zęby, jak u gryzonia. Tak przynajmniej uważała. Natura obdarzyła ją za to pięknymi oczami: zielononiebieskimi z odrobiną szarości i brązu. Gęstych ciemnych rzęs nie musiała dodatkowo podmalowywać. Czasem jednak używała mascary. Błyszczyk w kolorze koraloworóżowym stał się z czasem mniej lub bardziej obowiązkowy, ale przeważnie nie używała szminki. Reszta twarzy mogłaby jednak wyglądać lepiej. Nos był wąski i wydłużony, czoło niezbyt wysokie. Na końcu mocno zarysowanego podbródka znajdował się mały dołek.

Wyszła z windy i szybkim krokiem skierowała się w stronę szklanych drzwi. Prowadziły na korytarz, w którym, podobnie jak inni lekarze, miała swój gabinet. Znajdował się tam również pokój lekarza dyżurnego, kuchnia dla personelu, salka konferencyjna, biblioteka i biuro sekretarki ordynatora, Gunilli Åhman – opoki, na której wspierała się cała klinika.

Kiedy Veronika zamknęła za sobą drzwi, korytarz był jeszcze pusty i panowała na nim cisza. Jak zwykle przyszła pierwsza, jeśli nie liczyć sprzątaczki. Inga Feldt zdążyła już otworzyć wszystkie pomieszczenia i właśnie zabierała się do pracy.

Veronika weszła do swojego gabinetu, rzuciła na krzesło torebkę i kask, zdjęła sportowe buty, potem wierzchnie ubranie, które wchłaniało pot, i wszystko to cisnęła na podłogę. Z wieszaka wzięła ręcznik kąpielowy z emblematem szpitala, owinęła go wokół ciała i związała oba końce na piersi. Włożyła szpitalne sandały, a z szafy na ubranie wyjęła czystą bieliznę i parę białych spodni. W końcu zdjęła z wieszaka fartuch lekarski, którego kieszenie były wypełnione różnymi przedmiotami. Jak zwykle zdziwiła się, że codziennie dźwiga w nim tyle rzeczy. Nic dziwnego, że ciągle bolą ją plecy.

Wyszła na korytarz i pomachała Gunilli, która stała na drugim końcu. Na głowie miała kapelusz, a ubrana była w płaszcz na ciepłej podpince. Otwierała właśnie drzwi do swojego pokoju.

– Dzień dobry! Będziemy chyba mieć dzisiaj ładną pogodę! – zawołała Gunilla, aż w całym korytarzu rozległo się echo.

– Wszyscy nie mogą się doczekać zmiany – odparła Veronika, chwytając za klamkę drzwi, które prowadziły do pomieszczenia z prysznicami.

Cholera, zajęte! Słyszała, jak w środku leje się woda, więc podeszła do drewnianej ławki obok umywalki i położyła na niej czyste ubranie. Potem zamknęła się w toalecie. Rzadko się zdarza, żeby dwie osoby chciały skorzystać z prysznica w tej samej chwili. Tym razem tak się właśnie stało. Widocznie dzisiaj jest taki dzień. Dobrze się zaczął – od wiosennego nieba i zapachu ziemi, ale to już najwidoczniej koniec dobrych wiadomości. Trochę się zdenerwowała. Usiadła na sedesie i wsłuchała się w odgłos wody, wciąż cieknącej za ścianą.

Kiedy wyszła, sytuacja się nie zmieniła. Veronika stanęła przed drzwiami prysznica. Czuła narastające zniecierpliwienie. Na jednej z dwóch umywalek, obok pomieszczenia z prysznicem, ujrzała czarny pager używany w izbie przyjęć podczas ostrego dyżuru. Jakiś dowcipniś przykleił na nim kiedyś nalepkę z Myszką Miki. A więc jest tak, jak przypuszczała. To któryś z lekarzy dyżurnych postanowił się odświeżyć pod prysznicem. Ale trwa to już za długo! O tej porze dnia musi utrzymywać równe tempo. Niech wreszcie tamten skończy i wyjdzie!

Zaczęła dobijać się do drzwi. Najpierw lekko, żeby nie wyjść na natręta. Potem trochę mocniej. Nikt nie odpowiadał, więc w końcu zaczęła w nie walić.

– Halo! – krzyknęła.

Nikt nie odpowiedział. Jej głos zginął w szumie wody.

– Halo! Jest tam kto? To ja, Veronika – zawołała jeszcze głośniej.

Nadal brak odpowiedzi. Słychać było tylko szum wody.

Próbowała ustalić w myślach, kto to może być, ale jej mózg jeszcze nie całkiem się rozbudził. Jest już późno, musi się pospieszyć.

Delikatnie nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Uchyliła je powoli. Czuła się jak podglądacz i nie chciała postawić nikogo w niezręcznej sytuacji.

Z początku przez gęste strumienie wody nie zauważyła niczego szczególnego. Ostrożnie postawiła gołą stopę na wilgotnej podłodze, prawą ręką oparła się o pokrytą kafelkami ścianę, podczas gdy lewą zaczęła szukać kranu. Jej stopy natrafiły na opór czegoś miękkiego i ciepłego.

Instynktownie poczuła, że coś jest nie w porządku.

Znalazła kran i zakręciła wodę. Gorące opary przenikały przez drzwi.

Zmusiła się, żeby spojrzeć w dół. Ujrzała kobiece ciało w dziwacznej pozycji. Kobieta na wpół siedziała, oparta plecami o mokrą ścianę. Wyglądało to tak, jakby się potknęła i upadła. Prawa noga była zgięta w kolanie na zewnątrz, a goleń utkwiła w przestrzeni między podłogą a szarobrązową ścianką, która oddzielała prysznic od pomieszczenia z wieszakami na ręczniki. Można by pomyśleć, że kobieta się zakleszczyła i teraz nie może się stamtąd wydostać.

Później Veronika sama się dziwiła, że w tak krytycznej sytuacji zdołała zapamiętać tyle nieistotnych szczegółów. W ułamku sekundy zauważyła, że kobieta ma paznokcie stóp pomalowane czerwonym lakierem. Ujęła ją za przyklejone do czaszki włosy i przekręciła zwieszoną w przód głowę, żeby zobaczyć twarz. Jako doświadczony lekarz od razu się domyśliła, że kobieta jest martwa.2

Komisarz policji kryminalnej Claes Claesson dolał sobie kawy do cienkiej filiżanki pomalowanej w róże, będącej pamiątką z rodzinnego domu, i zatopił się w lekturze dodatku sportowego do porannej gazety, gdy nagle zadzwonił telefon.

– Cześć, mówi Lundin. Zgłoszono nam właśnie przypadek śmierci w miejscowym szpitalu.

– Aha, więc w dzisiejszych czasach umiera się w szpitalu – stwierdził Claesson niechętnym tonem i upił trochę kawy.

Poprzedniej nocy zbyt krótko spał. Finał Stanley Cup przeciągnął się do późnych godzin nocnych, był zatem niewyspany i z trudem powstrzymywał irytację, choć wiedział, że jest całkiem nieuzasadniona. Janne Lundin rzadko dzwonił bez potrzeby.

– Ale tam nie umarł żaden pacjent, tylko ktoś z personelu medycznego – wyjaśnił Lundin. – Inaczej bym do ciebie nie dzwonił.

– Personelu medycznego?

– Tak. Ciało znaleziono dziś rano pod prysznicem.

– Cholera jasna. Czy cokolwiek wskazuje na to, że ten lekarz odniósł obrażenia spowodowane przez inne osoby?

– Odniosła.

– Co?

– Ofiara jest kobietą. Nazywa się Maria Kaahn... przeliteruję ci: K-A-A-H-N. Ma trzydzieści dwa lata. Wszystko wskazuje na to, że poślizgnęła się w łazience i uderzyła głową o ścianę albo podłogę. Fatalna sprawa! Niestety, ktoś musi tam pojechać i wszystko obejrzeć.

– Racja – zgodził się Claesson. – Ktoś musi. I tym kimś muszę być ja?

– Tak sobie właśnie pomyślałem. Nikogo innego tu na razie nie ma, więc w drodze do komendy mógłbyś tam przy okazji zajrzeć. Ale sam o tym zdecyduj. Ty jesteś szefem.

– Bardzo ci dziękuję – odparł Claesson. – Co mówią na ten temat w szpitalu?

– Na razie nie mają wyrobionej opinii. Rzadko umiera się w taki sposób w wieku trzydziestu dwóch lat. A nawet jeśli cokolwiek sądzą, to na pewno uważają to za wypadek. Tak przynajmniej powiedziała osoba, która do nas dzwoniła, ale wiesz, jak to bywa...

– Jasne – przyznał Claesson. Wsunął do ust wykałaczkę i próbował wydłubać ziarnko, które utkwiło mu między zębami.

– Masz taki dziwny głos. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Oczywiście. – Wyjął wykałaczkę.

– Ofiarę znalazła kobieta. Ma na imię Veronika, a na nazwisko... hm... takie podwójne... chwileczkę... – Lundin odłożył słuchawkę.

Po chwili wrócił.

– Nazywa się Lundborg-Westman. Jest chirurgiem. Nie bardzo wiem, kogo poza tobą mógłbym tam teraz wysłać.

– Może Benny’ego? Musimy przecież zabezpieczyć ślady, jeśli nie jesteśmy pewni, że mamy do czynienia z wypadkiem.

– Tak, już do niego dzwoniłem. Benny i jego chłopcy są w drodze do szpitala, ale z Kristvalli jest kawałek drogi. Benny miał wczoraj jakąś robotę, więc cały sprzęt ma w wozie. Do wypadku doszło na czwartym piętrze, w klinice chirurgii i ortopedii. Kobieta, która dzwoniła, powiedziała, że mieszczą się tam biura i pokój lekarza dyżurnego. To sekretarka, nazywa się Gunilla Åhman. Rozmawiała ze mną rozhisteryzowanym głosem. Zresztą wcale jej się nie dziwię.

Claesson oderwał naklejkę z bloczku i wsunął ją do kieszeni marynarki wiszącej na wieszaku w przedpokoju. Krótkimi, energicznymi ruchami umył zęby, sprawdził, czy portfel z dokumentami znajduje się na swoim zwykłym miejscu w tylnej kieszeni spodni, włożył marynarkę i kurtkę, zdjął z wieszaka aktówkę, zgasił światło i zamknął drzwi na klucz.

W samochodzie włączył radio i na Jedynce usłyszał, że lampka czerwonego wina wypijana co jakiś czas zmniejsza ryzyko raka żołądka. Zawsze wiedziałem, że nie wszystko, co cieszy w życiu, jest groźne dla zdrowia – pomyślał, odjeżdżając z parkingu przed domem.

Na dworze była jeszcze szarówka. Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że mieszka w ponurej, zabitej dechami dziurze. Odczuwało się to zwłaszcza w takim czasie jak ten, kiedy wiosna się opóźniała. Z radia dowiedział się jeszcze, że penicylina stosowana przeciwko bakteriom żołądkowym jest też skuteczna na raka. Tematyka programu, którego słuchał, świetnie pasowała do celu jego wizyty. Z prognozy wynikało, że tego dnia pogoda nie ulegnie pogorszeniu. Kiedy lektor czytał komunikat „dla tych, co na morzu”, Claesson był już myślami gdzie indziej. W końcu wyłączył radio.

Jak zwykle miał kłopoty ze znalezieniem dobrego miejsca do parkowania. W okolicy szpitala na wszystkich tych, którzy parkowali niewłaściwie, czyhała horda wygłodniałych wilków – strażników miejskich. W końcu Claesson poddał się. Doszedł do wniosku, że chociaż używa swojego prywatnego samochodu, jest jednak na służbie, i wcisnął swoją toyotę w wolne miejsce przed głównym wejściem, tuż za jakąś taksówką. Zabrał aktówkę i zamknął drzwi. W tym samym czasie taksówkarz najpierw pomagał jakiejś grubo ubranej kobiecie wysiąść z tylnego siedzenia, a następnie usadowić się na wózku. Claesson zauważył, że wózek jest nowoczesny, lekki, wykonany z czerwonych rurek, częściowo polerowanych. Tylne oparcie zdobiły naklejki z różnych zakątków świata. Kobieta uśmiechnęła się do kierowcy i pożegnała go w taki sposób, jakby się znali od dawna. Następnie ruszyła w stronę podwójnych, szklanych drzwi wejściowych. Claesson spojrzał na oparcie i dostrzegł na naklejce słowo „Firenze”, Florencja. Jak to dobrze, że w dzisiejszych czasach niepełnosprawni mogą podróżować – pomyślał.

Kiedy wózek skręcił w lewo – nad wejściem znajdowała się tabliczka z napisem „Ratownictwo medyczne” – Claesson ujrzał twarz tej kobiety z półprofilu. I nagle poczuł gorącą falę przepływającą przez jego ciało. Na chwilę zamknął oczy i nabrał powietrza. Wyraźne rysy twarzy, zapadłe, prawie ostro zarysowane policzki naznaczone chorobą. Tego nie da się nie zauważyć. Poczuł przygnębienie. I jeszcze coś, co można by nazwać poczuciem winy albo wyrzutami sumienia.

Nie poszedł za nią, bo nie chciał, żeby go zauważyła, tylko ze wzrokiem wbitym w bliżej nieokreślony punkt skręcił w inną stronę. Wchodząc po schodach, czuł, że zaczyna go przepełniać jakaś niechęć, jakby chciał stamtąd uciec. To nieprzyjemne wrażenie narastało w nim coraz bardziej, aż w końcu go dopadło.

Na domiar złego nigdy nie lubił szpitala. Zresztą czy jakikolwiek rozsądny człowiek lubi to miejsce? Wiele osób twierdzi, że boi się szpitala ze względu na panujący w nim zapach. Bzdura! Szpital nie pachnie w jakiś szczególny sposób i nie różni się pod tym względem od innych pomieszczeń ogólnego użytku, gdzie działa klimatyzacja i gdzie pełno jest rozgrzanych ludzkich ciał w wilgotnych ubraniach.

Po wejściu do windy Claesson wcisnął guzik z czwórką i zaczął myśleć o swoim najlepszym szkolnym koledze. O tym, że zostanie lekarzem, zadecydowano wcześniej. W jego rodzinie zawód ten przechodził z pokolenia na pokolenie. Ciekawe, czy dawny przyjaciel nadal mieszka w Sztokholmie, a jeśli nie, to gdzie? Specjalizuje się w chorobach krwi. Chyba jego siostra o tym wspominała. No tak, tyle że rozmawiał z nią przed wielu laty, kiedy wpadli na siebie w Sparbanken. Wieści, jakie mu wtedy przekazała, nie były zbyt dokładne, a przecież czas płynie.

Jego rodzice też mieli cichą nadzieję, że ich syn „zarazi się” od kolegi powołaniem do zawodu i kiedyś zostanie lekarzem. Nigdy mu jednak niczego nie sugerowali. Miał dobre oceny, ale nie ciągnęło go do pracy, w której spotykałby się z ludzkimi ułomnościami, śmiercią i cierpieniem. Krótko mówiąc – z negatywnymi składnikami ludzkiego życia. Może uciekał przed poczuciem pewnego rodzaju izolacji. Doszedł do wniosku, że zapach tego szpitala nie działa na niego odpychająco, ale za to wywołuje w nim silne poczucie ograniczenia. Kiedy człowiek wie, że napędzająca go maszyneria zaczyna zawodzić, zakłada państwową piżamę i trafia do jednoosobowej klitki, niewiele różniącej się od tych, w których przebywają więźniowie. Dwa tygodnie spędzone w szpitalu po operacji wyrostka robaczkowego najzupełniej mu wystarczyły. Dwa tygodnie całkowitej nudy i wyobcowania.

Szukał tego, co uważał za prawdziwe życie, w którym ciągle coś się dzieje, w którym ciągle można coś na nowo odkrywać. Jednak na początku nie myślał o pracy w policji. Nie został też pilotem myśliwca, bo poległ na ostatnim teście. Cóż, szczęście nie zawsze nam sprzyja. Dość szybko postanowił zmienić plany życiowe.

W końcu pogodził się z tym, co się stało. Jednak nigdy by nie przypuszczał, że w swojej przyszłej pracy będzie się zajmował najciemniejszymi stronami ludzkiego życia. Rzadko czuł się samotny. Ciągle się coś działo, z kolegami łączyły go bliskie więzi. Nie bez znaczenia było też to, że wykazywał się sporym talentem śledczym i podobno posiadał nawet zdolności przywódcze. Dlatego też informacja o tym, że trafi na zastępstwo do sekcji przestępstw, nie była dla niego zaskoczeniem. Nie uznał tej decyzji za przypadek.

*

Gunilla Åhman miała na policzkach czerwone plamy, które współgrały z kolorem garsonki noszonej do jasnoniebieskiej bluzki. Wyraz twarzy sekretarki był przyjemny, choć zważywszy na sytuację, dość rozkojarzony. Claesson pomyślał sobie, że w normalnych okolicznościach z pewnością zrobiłaby na nim wrażenie osoby, która twardo stąpa po ziemi. Sądząc po wyglądzie biurka, uosabiała porządek. W biurze było jasno. Duże okno z firankami w niebieskie figury geometryczne zajmowało całą ścianę. Obok biurka wisiał piękny obraz olejny z pejzażem wybrzeża morskiego, utrzymany w brązowych, różowych i fioletowych odcieniach. Całkiem przyjemny. Fotel, na którym siedziała sekretarka, miał fioletowe obicie. Claesson doszedł do wniosku, że Gunilla Åhman jest kobietą, która dba o atmosferę w pracy. Odruchowo porównał wystrój jej pokoju z wystrojem pokojów w komendzie. Swój gabinet udekorował reprodukcją obrazu Rembrandta zakupioną przed wielu laty w Amsterdamie.

– No niech pan patrzy... co za nieszczęście! To przecież taka młoda dziewczyna... – powiedziała Gunilla, robiąc smętną minę.

Kiedy Claesson się z nią witał, trzymał jej dłoń w swojej dłoni nieco dłużej niż zwykle. Miał nadzieję, że może choć trochę ją w ten sposób uspokoi. Jej ręka okazała się miła w dotyku, sucha i miękka.

Na piętrze było zadziwiająco pusto. Oprócz policjantów dojrzał tylko jakąś młodą kobietę. Stała przy kserokopiarce naprzeciwko miejsca, gdzie rano doszło do tragedii.

– Tam dalej są dwaj policjanci. Trafi pan sam?

– Z pewnością. Później wrócę i zadam pani kilka pytań. Gdzie znajdę lekarkę, która odkryła zwłoki?

– Chyba robi obchód na rentgenie. Są tam wszyscy lekarze. Potem będzie miała obchód na swoim oddziale – odparła Gunilla.

No ładnie – pomyślał Claesson. Obowiązek przede wszystkim.

– Czy byłaby pani uprzejma dopilnować, żebym mógł z nią porozmawiać? – spytał i ruszył korytarzem w stronę funkcjonariuszy, których od razu rozpoznał.

Peter Berg i Katarina Fritjofsson naklejali taśmę policyjną na drzwiach łazienki.

– Widzę, że byliście tu pierwsi.

Oboje skinęli w milczeniu głową.

– Ofiara leży w izbie przyjęć, w jakimś pomieszczeniu, gdzie rodziny zmarłych mogą ich obejrzeć...

Katarina nie miała ochoty dokończyć zdania. Usunęła taśmę.

– Tu już nic nie ma – wyjaśniła, otworzyła drzwi i wskazała ręką do środka.

Rzeczywiście. Wewnątrz było pusto i zimno. Podłogę pokrywała wykładzina z granatowego winylu, ściany były pomalowane na żółto. Po lewej stronie wisiały dwie umywalki z lusterkami, a obok nich stał pojemnik na ręczniki i na kubki jednorazowego użytku. Na jednej z umywalek leżał czarny pager z naklejką przedstawiającą Myszkę Miki. Claesson niczego nie dotykał. Przy krótkiej ścianie stała drewniana ławka, a w rogu, obok drzwi na korytarz, worek na rzeczy do prania. W ścianie po prawej znajdowało się dwoje drzwi: jedne do toalety, drugie do pomieszczenia z prysznicem, gdzie tego ranka znaleziono martwą Marię Kaahn. Były lekko uchylone.

Claesson zajrzał do środka i stwierdził, że to miejsce nie różni się wyglądem od innych. Ściany były wyłożone białymi kafelkami o szarych fugach. Szare kafle pokrywały podłogę. Po lewej stronie znajdowała się wąska, poprzeczna, szarobrązowa ścianka oddzielająca prysznic. Po obu jej stronach przymocowane były drewniane ławki. Na jednej z nich leżał damski zegarek z czerwonym skórzanym paskiem. Jego też Claesson nie ruszał, czekając na przybycie techników laboratoryjnych. Na wieszaku wisiał ręcznik kąpielowy z herbem województwa. Zasłonka nieokreślonego koloru wyglądała jak brudna szmata. Pod prysznicem, na niewielkiej metalowej półeczce, stała otwarta plastikowa butelka. Podłoga była mokra, chyba od wody.

Czysta śmierć, żadnej krwi. Żadnych płynów ustrojowych. Zbyt wielu śladów też się chyba nie znajdzie.

Claesson nie wchodził do środka, tylko dokładnie przyglądał się drzwiom. Zamek wydawał się nienaruszony. Może ofiara w ogóle się nie zamknęła? Może ktoś miał klucz?

Wyszedł na korytarz, gdzie czekał na niego Berg.

– Pokój lekarza dyżurnego jest obok – powiedział. – Są tam jej ubrania, walizeczka i plecak. Nie sprawdzałem ich zbyt dokładnie...

– W porządku, zrobię to później – przerwał mu Claesson i zawrócił do pomieszczenia z prysznicem. Chciał się upewnić, że czegoś nie przeoczył. Nadal jednak widział tylko nagie ściany i pustą podłogę.

Zauważył oczywiście pager, ale na razie uznał, że ofiara sama go tam położyła. Jeśli brała prysznic przy uchylonych drzwiach, usłyszałaby, gdyby ktoś ją wzywał. O tak wczesnej godzinie mogła być raczej pewna, że nikt inny nie będzie chciał skorzystać z prysznicu. Nie musiała zatem zamykać drzwi.

A jednak ktoś zakłócił jej spokój.

Niestety, szanse na znalezienie odcisków palców są znikome. Ale to już robota dla techników.

Claesson zdecydował, że zanim zejdzie na dół, żeby obejrzeć zwłoki, wstąpi do pokoju lekarza dyżurnego. Łokciem otworzył drzwi i zobaczył, że żaluzje są zaciągnięte, łóżko niepościelone, a kołdra odsunięta, jakby Kaahn przed chwilą z niego wyszła. Na poduszce nadal było widać wgłębienie od jej głowy, a na poszewce dwa kosmyki włosów. Na łóżku leżały białe spodnie, biała bluza i fartuch lekarski. Claesson wziął go za kołnierz i podniósł. Poczuł ciężar i domyślił się, że w kieszeniach coś jest. Za pomocą długopisu uniósł nakładki i zajrzał do środka. Dostrzegł sfatygowany niewielki notatnik, pęk kluczy, błyszczyk do ust, kilka kartek papieru z jakimś tekstem, stetoskop z czerwonymi gumowymi przewodami, grzebień i banknot o wartości dwudziestu koron.

Na nocnej szafce stało czarne radio z budzikiem i telefon, obok leżał spis numerów wewnętrznych szpitala i notes. Na pierwszej stronie Claesson zobaczył liczbę 744 napisaną w poprzek czerwonym długopisem, który leżał obok. Pozostałe kartki były niezapisane. Na dolnej półce szafki leżał stos tygodników: dla kobiet, dla miłośników łodzi, kilka niedzielnych dodatków sportowych z „Expressen”, a także parę roczników specjalistycznego czasopisma medycznego.

Po prawej stronie od drzwi wisiała umywalka, a nad nią lusterko. Na krześle obok leżał niewielki plecak, jeden z tych, jakimi posługuje się dziś wiele osób, używając ich zamiast saszetek. Plecak był niebiesko-żółty, miał czarne paski i logo Low Alpin. Widać było, że swoje najlepsze dni ma już za sobą. W środku znajdowały się białe majtki, para zielonych skarpetek, kosmetyczka z zestawem do makijażu, a także niewielka skórzana torba na ramię z portmonetką, grzebieniem, błyszczykiem i kilkoma wizytówkami: fryzjera, butiku z ubraniami i niejakiego Mr. Stephena Johnsona z Pensylwanii. Na oparciu krzesła wisiał biustonosz i T-shirt z obrazkiem przedstawiającym Empire State Building. Na umywalce stała trochę większa torebka w szkocką kratę. Na samej górze leżała suszarka do włosów. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała wypaść na zewnątrz.

Pokój wydawał się bezosobowy, podobnie jak pokoje w hotelach. Byle jaki dywanik, telewizor, smutne zasłony w szarozielonym kolorze. Pokój dla wszystkich i dla nikogo.

Claesson wyszedł na korytarz. Berg i Fritjofsson nadal tam stali.

– Poczekajcie na Benny’ego, ja zejdę na dół – powiedział i poszedł w kierunku windy.

Idąc do izby przyjęć, zdał sobie sprawę, że nieprzyjemne uczucie, które mu doskwierało, odkąd wszedł do szpitala, znacznie zelżało. Jest przecież na służbie. A to kolejna sprawa, która da mu mocnego kopa.

Razem z nim do drzwi pokoju, gdzie leżały zwłoki, podeszła miła pielęgniarka i włożyła klucz do zamka.

– Nie chcemy, żeby ktoś wszedł tu przez pomyłkę – wyjaśniła usprawiedliwiającym tonem, zanim przekręciła klucz. – Chce pan zostać sam? – spytała uprzejmie, choć zabrzmiało to tak, jakby wolała tu z nim zostać.

Claesson poczuł się lepiej.

– Tak – odparł równie uprzejmie.

– Proszę mi dać znać, kiedy pan skończy.

– Obiecuję.

Kiedyś już tu był. Zarówno wtedy, jak i teraz był wdzięczny architektowi, który zaplanował ten cichy, prosty pokój. Tyle się w prasie pisze o konieczności umierania w godny sposób. Piszący mają na myśli głównie chwilę śmierci, ale godne musi być też to, co dzieje się później. Ofiary, z którymi się stykał, nigdy nie miały godnego końca. Taka jest natura rzeczy. Śmierć to zdarzenie tragiczne i smutne, zwykle nieprzyjemne, napawające strachem.

Claesson uniósł białe prześcieradło i spojrzał na denatkę. Spokojna twarz. Gładka skóra. Łagodna linia ciała. Wąska, blada szyja. Kobieta wyglądała na bardzo młodą. Na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że nic się jej nie stało. Po chwili jednak Claesson zauważył kilka niewielkich siniaków w górnej części prawego ramienia. Na łydce było ich więcej. Nie wiadomo, czy to świeże ślady, czy powstały wcześniej. Oceni to lekarz podczas obdukcji.

Komisarz nie dotykał zwłok. Zanim zaciągnął prześcieradło, jeszcze raz dokładnie obejrzał ofiarę. Wspaniała figura. Niewielki, okrągły mostek, wcięta w talii. Kości bioder wystające jak grzbiety Alp. Niewielkie, pełne piersi. Ładnie ukształtowane kończyny.

Doktor Maria Kaahn miała pecha. Zbyt wcześnie straciła życie.

Wyglądała tak, jakby zasnęła w spokoju. Zdziwiłby się, gdyby tak było.

*

Kiedy Gunilla Åhman przygotowywała Claessonowi dość słabą kawę w kubku jednorazowym, zjawił się ordynator kliniki chirurgii i ortopedii, docent Greger Petrén.

– Przykro mi, że musiał pan czekać – powiedział, witając się z Claessonem mocnym uściskiem dłoni. – Wracam ze spotkania z dyrekcją szpitala. Kolejne oszczędności. Pieniędzy ledwo nam starcza.

Był rosłym mężczyzną i wyglądał na wysportowanego. Miał na sobie czerwony golf, a na nim biały fartuch. Mógł się też pochwalić świeżą opalenizną, która zdołała ukryć na jakiś czas sieć zmarszczek w kącikach oczu. Pewnie wyjazd na konferencję do ciepłych krajów – pomyślał Claesson z odrobiną zazdrości. Przystojny mężczyzna, który z pewnością złamał serca wielu kobiet. Taki, do którego można się przytulić, jeśli coś się w życiu nie układa. Śmierć była dla niego czymś powszednim, ale martwa koleżanka z pracy nie należy do szpitalnej codzienności.

– Przykra sprawa – powiedział ordynator, wprowadzając Claessona do swojego gabinetu, w którym panowała zupełnie inna atmosfera niż w pokoju Gunilli.

Na biurku leżały plastikowe modele ludzkich organów – wątroby, worka żołądkowego, jelit i kilka innych, których Claesson nie potrafił rozpoznać. Obok stała fotografia żony ordynatora. Nie zauważył nigdzie zdjęć dzieci. Na ścianie wisiała jedna z figur niemożliwych Reutersvärda, a obok niej plakat reklamowy z okrągłą kolorową fotografią na czarnym tle. Zdjęcia przedstawiały prawdopodobnie wnętrze jakiegoś ludzkiego organu, do którego można się dostać, rozcinając brzuch. Na półce za biurkiem stały grube książki medyczne w języku angielskim, trochę cieńsze druki i kilka metrów bieżących pękatych segregatorów.

– To naprawdę przykra sprawa – powtórzył Petrén, siadając przy biurku i wskazując miejsce Claessonowi. – Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Maria... to znaczy doktor Kaahn, była taka młoda. To nie mógł być zawał. Jednak bez sekcji zwłok nie da się stwierdzić, że do niego nie doszło.

Górna warga ordynatora była lekko wilgotna.

– Chyba że po prostu poślizgnęła się i upadła na wilgotnej podłodze, co moim zdaniem jest najbardziej prawdopodobną przyczyną – kontynuował.

Claesson nie komentował jego słów.

Maria Kaahn zdążyła przepracować w klinice niecały rok. Wcześniej była zatrudniona na terenie tego samego województwa, ale w innym szpitalu, w sąsiedniej miejscowości. Niestety, umowa się skończyła i zabrakło dla niej miejsca – wyjaśniał Petrén. Podkreślił, że przeniesienie nie miało nic wspólnego z jej kwalifikacjami. Po prostu nie było etatu. I wtedy on zaoferował jej pracę, bo z kliniki odeszło kilka osób.

– Byliśmy z niej zadowoleni – dodał. – Rzadko się zdarzało, że nie przychodziła do pracy.

Claesson pytająco uniósł brwi.

– Tak. Wspomniałem o tym dlatego, że samotnie wychowywała bliźniaczki – wyjaśnił Petrén.

Na dodatek to jeszcze – pomyślał Claesson. Los sierot zawsze dodatkowo go przygnębiał.

– Ile mają lat? – spytał.

– Hm, dokładnie nie wiem. Chyba są jeszcze małe. Jakieś dwa–trzy lata – odparł z wahaniem Petrén. – Wiem tylko, że chodzą do żłobka, a tam są tylko małe dzieci.

– A co z ojcem?

– Próbowałem się z nim skontaktować, ale jest chyba w drodze do pracy. Z danych w komputerze wynika, że mieszka w Högdal, kilkadziesiąt kilometrów od Marii. Dowiedziałem się, że utrzymuje kontakt z dziewczynkami. Chyba wspólnie sprawują nad nimi opiekę. Zdaje mi się, że Maria tak mówiła. Poza tym niewiele opowiadała o swoim prywatnym życiu ani się nie skarżyła.

– A powinna?

– Wiele osób uważa, że nasza praca jest bardzo uciążliwa i że nie każdy się do niej nadaje.

Petrén zorientował się, co powiedział, i szybko się poprawił.

– Albo nie każda. Niełatwo jest połączyć tak ciężką i odpowiedzialną pracę z wychowaniem małych dzieci, zwłaszcza jeśli wychowuje się je samotnie. W zasadzie to prawie niemożliwe. Uważam, że w takiej sytuacji szkoda jest dzieci. Potrzebują matki. Ale cóż, żyjemy w nowych czasach.

Docent Petrén rozsiadł się w fotelu, spojrzał w zamyśleniu na ścianę i złożył palce w geście, jakby chciał się pomodlić. Claesson domyślał się, że zdaniem ordynatora te nowe porządki wcale nie oznaczają poprawy w porównaniu z latami, gdy on sam był młodym, ambitnym lekarzem, który związał się ze wspaniałą kobietą. Claesson ze zwykłej ciekawości próbował zerknąć na zdjęcie żony docenta stojące na biurku, żeby sprawdzić, czy pani Petrén jest symbolem i ucieleśnieniem najwierniejszej gospodyni z wyższych sfer społecznych. Trudno jednak mu było wyrobić sobie pogląd na temat dość pospolicie wyglądającej istoty uwidocznionej na fotografii.

Docenta Petréna wyrwał z rozmyślań dzwonek telefonu. Ordynator podniósł słuchawkę i powiedział, że w tej chwili nie może rozmawiać.

– Hm... – chrząknął, zmieniając pozycję na fotelu. – To bez wątpienia straszna historia. Jestem oczywiście do dyspozycji w takim zakresie, jak to konieczne – dodał, jakby chciał w ten sposób zasugerować, że rozmowa dobiegła końca.

Claessonowi nie chciało się pokazywać, kto tu ustala zasady. W każdym razie docent Petrén wyraził chęć współpracy i na dzisiaj to wystarczy. Komisarz był na sto procent przekonany, że dla ordynatora nie była to przyjemna rozmowa.

Wstał już z krzesła, ale zanim wyszedł, zatrzymał się i z kieszeni marynarki wyjął kartkę papieru.

– Mam jeszcze jedno pytanie, natury praktycznej. Liczba siedemset czterdzieści cztery. Co ona może oznaczać?

Petrén wyglądał na niezorientowanego.

– Znalazłem ten numer w notatniku w pokoju lekarza dyżurnego – wyjaśnił Claesson.

– To chyba jakiś numer wewnętrzny w naszym szpitalu. Niech pomyślę... Na pewno żaden z tych, które mamy w klinice chirurgii. Tego akurat jestem pewien, bo nasze zaczynają się od szóstki. Wydaje mi się, że to numer na internę.

Sięgnął po leżący na biurku spis telefonów wewnętrznych i szybko przerzucił kilka kartek.

– Zobaczmy... tutaj... interna numer cztery – powiedział i zamknął spis.

– Dziękuję – odparł Claesson, zapisując informację. – Jeszcze jedno. W łazience znaleźliśmy jej pager. Prawdopodobnie są na nim odciski palców wszystkich lekarzy dyżurnych z kliniki chirurgii. Rozumiem, że lekarze, którzy pełnią dyżur pod telefonem w domu, mają swoje pagery. Czy można w jakiś sposób sprawdzić, kogo szukano na tym pagerze?

– Niech pomyślę... Najlepiej odpowiedzą panu na to pytanie sami lekarze dyżurni – odparł z przepraszającym gestem Petrén. – Tak, chyba tak. Jeśli sobie oczywiście przypomną. Można uruchomić odpowiednią funkcję i sprawdzić na wyświetlaczu określoną liczbę ostatnich wywołań. A także poprosić, żeby ktoś przyniósł inny pager, i wtedy...

Przerwało mu pukanie. Petrén wstał i otworzył drzwi. W progu stała Veronika Lundborg-Westman. Takie nazwisko widniało przynajmniej na białym kołnierzyku fartucha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: