Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni dzień lipca - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 lipca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni dzień lipca - ebook

Czekamy Ciebie, czerwona zarazo / Byś wybawiła nas od czarnej śmierci - ten wiersz z sierpnia 1944 roku w pełni oddaje nastroje warszawiaków w dniach, w których zaczyna się akcja powieści kryminalnej Bartłomieja Rychtera. Z kolei niemieccy okupanci ze strachem myślą o Armii Czerwonej, której czołgi dotarły na przedpola Pragi. W takiej scenerii rozgrywają się dwie historie kryminalne. Dwaj nieznający się bohaterowie, Polak i Niemiec, ostatniego dnia lipca rozpoczynają prywatne śledztwa. Starszy strzelec Klaus Enkel usiłuje rozwiązać zagadkę domniemanego samobójstwa swojego przyjaciela, a adwokat Antoni Chlebowski, członek ruchu oporu, wyjaśnia okoliczności śmierci umarłej na jego oczach telegrafistki. Obaj bohaterowie w swoich przełożonych mają raczej wrogów niż sprzymierzeńców i bardzo wiele ryzykują...

 

Najnowsza książka Bartłomieja Rychtera to dynamiczna opowieść o przyjaźni czasów wojny. Mimo przeniesienia akcji do lat 40. ubiegłego wieku wnioski nasuwające się po lekturze są aktualne także dziś. Ostatni dzień lipca łączy w sobie solidną dawkę historii, intrygującą fabułę, realizm psychologiczny i zręcznie budowane napięcie.

 

Z recenzji "Złotego wilka":

Niniejszym pragnę poinformować, że kryminał ma się w Polsce coraz lepiej i śmiało może konkurować z zagranicznymi bestsellerami. Przykładem na to jest najnowsza książka Bartłomieja Rychtera, Złoty wilk.

Anna „Eruana" Zasadzka, katedra.nast.pl

 

W kilku miejscach utworu miałem dosłownie wrażenie, jakbym siedział w sądzie i przysłuchiwał się prawnikowi, który wszystko wyjaśnia krok po kroku - jedno wydarzenie pociąga za sobą konsekwencje w postaci drugiego.

tworczosc.unreal-fantasy.pl

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-409-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIEDZIELA, 30 LIPCA 1944

Warszawa pachniała lipcowym skwarem, świeżo wypastowaną podłogą, nadchodzącym wieczorem i kwitnącą lawendą. Anna często powtarzała, że to prawdziwy cud: w szóstym roku okupacji mieszkańcy stolicy zamienili każdy wolny od bruku skrawek ziemi w poletko ziemniaków lub warzywny inspekt, a tuż pod oknami ich kamienicy, na rogu Długiej i Bielańskiej, niespełna dwieście metrów od budynku Banku Polskiego ocalał całkiem spory, choć nieco zapuszczony trawnik, obsiany lawendą, maciejką i nagietkami.

Antoni Chlebowski zamknął oczy i spojrzał na żonę.

Anna stała w otwartym oknie, jasnowłosa, uśmiechnięta. Wokół niej powiewały kołysane wiatrem firany. Wyglądała jak anioł z rozpostartymi skrzydłami. Gotowa do lotu.

– Powinieneś bardziej na siebie uważać.

Chlebowski uśmiechnął się, poprawił okulary o grubych szkłach, rozsiadł się wygodniej na krześle, nogi wyciągnął przed siebie. Nie mógł oderwać oczu od żony, wyglądała tak samo dziewczęco jak w dniu, kiedy się poznali. Wydawało się, że upływające lata w żaden sposób nie naruszyły jej urody, że ciężkie okupacyjne zimy, brak opału i niedostatek pożywienia, groza łapanek, aresztowań, donosów i ulicznych egzekucji przeszły gdzieś obok niezauważone.

– Powinieneś bardziej na siebie uważać – powtórzyła. – Musisz się lepiej odżywiać. Pani Waleria tak bardzo się stara, nawet nie wiesz, jakich sztuczek musi używać każdego dnia, aby zdobyć warzywa na obiad. Powinieneś częściej wychodzić na spacery, zażywać ruchu. Wiem, masz tu wszystko, czego potrzebujesz – Anna spojrzała na równe rzędy książek ułożonych za szybą zajmującej całą ścianę biblioteczki – nie możesz jednak spędzać całych dni przy biurku. Cieszę się, że wciąż wertujesz kodeksy, niedługo to wszystko się skończy i będziesz mógł wrócić do swojej praktyki, ale co komu z przygarbionego i wychudzonego adwokata, który nie będzie w stanie wypowiedzieć trzech zdań bez ataku kaszlu?

Umilkła. Podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki, przez chwilę bawiła się nożykiem do papieru, końcem ostrza przesuwając równo ułożone akta starych spraw sądowych.

– Sam zobaczysz, już niedługo to się skończy.

Chlebowski znów uśmiechnął się do żony, przytaknął ruchem głowy. Nie przestawał przyglądać się jej biodrom opiętym sięgającą kolan spódnicą. Nie chciał jej martwić uwagami, że kamienica, w której mieściła się jego kancelaria, spłonęła w trzydziestym dziewiątym, że jego partner, przez którego nie został dopuszczony przez Niemców do wykonywania zawodu adwokata, Izaak Stock, został wywieziony do obozu w czterdziestym pierwszym, a większość klientów zginęła w getcie. Nie chciał jej niczym martwić. Chciał tylko na nią patrzeć i słuchać jej głosu.

Ciche pukanie sprawiło, że oderwał wzrok od Anny i spojrzał przez ramię w stronę drzwi. Postanowił nie reagować, w nadziei, że natręt znajdzie sobie inne mieszkanie, ale pukanie rozległo się po raz kolejny, tym razem dłuższe i mocniejsze. Chlebowski z westchnieniem podniósł się z krzesła. Przekręcił klucz i nacisnął klamkę.

W korytarzu, przysłonięta półmrokiem, stała młoda kobieta o gładko zaczesanych do tyłu włosach, z torebką przewieszoną przez ramię. Otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do środka.

Kobieta przekroczyła próg mieszkania, rozejrzała się po ścianach, z których zwisały strzępy tapety, spojrzała na samotnie stojące pośrodku pokoju krzesło i stłuczoną szybę biblioteczki. Skrzywiła się, wciągnąwszy w płuca zapach stęchlizny i ostrożnie chwytając lepką od brudu framugę, uchyliła okno. Wyjrzała na zewnątrz, wprost na ciasne i ciemne podwórko. Z otwartego okna na parterze unosił się zapach duszonej cebuli i starej koniny.

– Znów z nią rozmawiałeś.

Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary. Był zmęczony. Czuł, że w jednej chwili przybyło mu dziesięć lat. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał, aby ktokolwiek na niego patrzył.

– Antoni, ona odeszła. Nie możesz wciąż rozmawiać sam ze sobą. Jej już nie ma.

Spojrzała na przygaszonego mężczyznę o smutnych oczach schowanych za grubymi szkłami okularów. Wiedziała, że ma nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczony, nieco melancholijny wyraz twarzy, odwykłe od uśmiechu usta i gładko ogolona, wychudzona twarz sprawiały, że wyglądał, jakby był o dekadę starszy. Od samego początku, kiedy otrzymała rozkaz nawiązania i utrzymania kontaktu z Chlebowskim, musiała się nim opiekować: to ona znalazła mu ciche i czyste mieszkanie, odpowiednie do pracy, którą miał wykonywać. To ona wciągnęła go na listę pracowników Zakładu Przetwórstwa Warzywnego Loska i Synowie, to ona odbierała jego wynagrodzenie, opłacała komorne u pani Walerii, kwitowała i realizowała przydział kartek żywnościowych. Początkowo myślała, że niepraktykujący już adwokat jest zbyt nieporadny, by samemu odnaleźć się w okupacyjnej rzeczywistości. Po kilku miesiącach odkryła, że Chlebowski po prostu jest już gdzieś indziej, że jego myśli uciekają daleko, że rzeczywistość zupełnie go nie interesuje. Nie zwracał uwagi na warunki, w których mieszkał, na chłód czy brak jedzenia, po prostu siadał w ciemności i spędzał kolejne godziny sam na sam ze swoimi wspomnieniami.

Nie chciała się do tego przyznać, ale miała pewną słabość do tego wysokiego, melancholijnego mężczyzny, lubiła jego milczące towarzystwo, lubiła patrzeć na jego smukłe, silne dłonie, kiedy pisał na swojej starej maszynie, lubiła patrzeć na jego mądrą, skupioną twarz i wysokie czoło, otoczone niedbale zaczesaną falą pszenicznych włosów. Uważała, aby uczucia, jakie żywi do Chlebowskiego, pozostały tajemnicą dla pani Walerii, choć obawiała się, iż energiczna gospodyni odkryła już, że jej wizyty w kamienicy na Długiej są zbyt częste, nawet jeśli wynikające z charakteru jej służby.

Przychodziła co kilka dni. Chlebowski nie mówił zbyt wiele, najchętniej przebywał w swoim własnym towarzystwie, przez długie godziny potrafił patrzeć w dal, na coś, co tylko on sam potrafił dostrzec, ale nie stracił nic ze swojej lekkości pióra i precyzji wypowiedzi przedwojennego adwokata. Jako podoficer rezerwy zaraz po klęsce wrześniowej rozpoczął poszukiwania kontaktu z tworzącym się ruchem oporu. Udało mu się to po kilku miesiącach, dzięki wstawiennictwu znajomego z warszawskiej palestry, podobnie jak on sam wykluczonemu z grona praktykujących adwokatów z powodu przedwojennej współpracy z żydowskimi prawnikami. Poważna wada wzroku, efekt wybuchu bomby zapalającej zrzuconej na stolicę we wrześniu, wykluczyła Chlebowskiego z walki zbrojnej, jednak umiejętność swobodnego pisania oraz jasny i przejrzysty styl uczyniły go przydatnym na innym froncie. Co kilka dni, czasem co kilka tygodni, kobieta przynosiła mu nowe zadanie: strzępy materiałów do zredagowania w jeden spójny artykuł poświęcony niemieckim klęskom na froncie wschodnim, sformułowanie odezwy do robotników kolejowych, czy napisanie felietonu podtrzymującego na duchu ludność okupowanego miasta. Czasem to on proponował tekst, wręczał go jej, a kiedy znalazł uznanie przełożonych, publikowano go w „Biuletynie Informacyjnym” bądź w którymś z niemieckojęzycznych tytułów podrzucanych w miejsca, gdzie bywali żołnierze Wehrmachtu. Odwiedzała go w podchodzącej wilgocią klitce na tyłach kamienicy przy ulicy Zbożowej, w końcu – mając dość wszechobecnej stęchlizny, którą za każdym razem długo jeszcze czuła na swoim płaszczu – zdecydowała się znaleźć mu inne lokum. Przypadek sprawił, że u znajomej gospodyni zwolniło się poddasze, małe pomieszczenie z oknem wychodzącym na podwórko.

Nie było wielu chętnych na ten pokój. Wszyscy w okolicy pamiętali historię sprzed dwóch lat, kiedy to na Długiej Niemcy urządzili obławę na Żydów. Pokój na poddaszu zajmował przedwojenny kupiec tytoniowy, mieszkający pod przybranym nazwiskiem i na fałszywych papierach, z dwiema córkami i żoną. Żyd, obawiający się obozu i tortur, pozbawił życia obie córki, wieszając je na sznurze umocowanym pod żyrandolem. Po córkach podciągnął pod sam sufit swoją żonę, a w końcu sam nałożył na szyję pętlę. Niestety, żyrandol nie wytrzymał jego ciężaru i mężczyzna runął na podłogę wraz ze sporym kawałkiem tynku, czego śladem była niedokładnie zaszpachlowana blizna na suficie. Słysząc kroki na schodach, Żyd przywiązał sznur do klamki, przerzucił go ponad drzwiami i zanim gestapo wdarło się na poddasze, zawisł w wejściu, mając u stóp zwłoki żony i dwóch córek. Chlebowski nie zastanawiał się długo, po prostu skinął głową i wzruszył ramionami, jakby sprawa, gdzie będzie mieszkał i pracował, zupełnie go nie dotyczyła. Odtąd nie musiała wybierać się po teksty na Zbożową, tylko wychodziła na znajomą klatkę schodową i wspinała się na poddasze.

– Antoni, musisz wziąć się w garść. Tak nie można.

– Tekst jest już skończony – cichym głosem odpowiedział Chlebowski. – Leży na biurku. Przepisałem go na maszynie, po polsku i niemiecku.

– Antoni, nie możesz wciąż żyć wspomnieniami o niej...

– Irenko, tekst jest gotowy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, zakończmy naszą rozmowę.

Irena podeszła do biurka, sięgnęła po dwa arkusze papieru, leżące wśród resztek suchego chleba i starych egzemplarzy „Kuriera Warszawskiego”. Przebiegła wzrokiem po równych linijkach maszynopisu. Jak zawsze tekst był zwięzły i zrozumiały, przekazywał ważne treści językiem przystępnym dla prostego odbiorcy.

– Świetnie. Już daję ci święty spokój. Zobaczymy się na kolacji u pani Walerii lub za kilka tygodni, przy jakiejś okazji, jeżeli nadal nie będziesz chciał opuszczać swojej celi. Biorąc pod uwagę twój stan, myślę, że potrzebujesz samotności i odpoczynku. Niepotrzebnie wspominałam Czarnemu, że może na ciebie liczyć w sprawach niekoniecznie związanych z pisaniem.

Chlebowski drgnął, co nie uszło uwadze Ireny, ale nie dała po sobie poznać, że dostrzegła jego reakcję. Schowała maszynopis do torebki i odwróciła się w stronę drzwi.

– Zaczekaj chwilę! Rozmawiałaś w mojej sprawie z Czarnym?

Skinęła głową.

– Zgodził się?

– Antoni. – Irena uśmiechnęła się smutnym, pozbawionym radości uśmiechem. – To wcale się nie kończy. To się dopiero zaczyna. Niemcy wstrzymali ewakuację wojsk na zachód. Cywile wciąż uciekają w stronę Łodzi, ale urzędy podjęły pracę. Znów zaczęły się aresztowania i łapanki. Podobno wczoraj gestapo wpadło na nasze składy broni. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale faktem jest, że aresztowania dosięgły też kilku z naszej grupy. Każda para rąk jest nam potrzebna. Jutro planujemy akcję, brakuje nam ludzi do zabezpieczenia, Czarny poprosił mnie o kontakt z kimś zaufanym.

– Wiesz, że możecie na mnie liczyć.

– Nie, Antoni, nie wiem. Siedzisz tu i całymi dniami rozmawiasz sam ze sobą lub... Bóg raczy wiedzieć z kim. Świetnie piszesz, i to jest twoja rola, robisz to, w czym jesteś dobry, ale na ulicy... Nie wiem, czy w twoim stanie można na ciebie liczyć.

Chlebowski zerwał się z krzesła.

– Daj mi szansę, Irenko! Zobaczysz, nadaję się do czegoś więcej niż pisanie! Udowodnię, że może jeszcze być ze mnie pożytek.

Irena uśmiechnęła się, tym razem w jej oczach malowało się rozbawienie.

– Antoni, z ciebie wciąż jest pożytek. Twoje pisanie jest ważne, to twój wkład w naszą walkę, wcale nie mniejszy niż tych, co walczą z bronią w ręku. Narażasz swoje życie każdego dnia, tak samo jak każdy z nas.

Chlebowski złapał ją za rękę.

– Proszę, pozwól mi udowodnić samemu sobie, że jeszcze się do czegoś nadaję.

Westchnęła cicho i skinęła głową.

– Dobrze. Masz się umyć i ogolić. Zejdziesz na dół, do pani Walerii, przeprosisz ją, że od dwóch dni nie wychodzisz. Ja muszę już iść. Od dziś obowiązuje nowa pora godziny policyjnej, a do dwudziestej muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Jutro spotkamy się tutaj, w bramie, o ósmej. Rozumiemy się?

Skinął głową na potwierdzenie.

– Antoni, nie zawiedź mnie – poprosiła Irena cichym głosem. – Nie zawiedź nas wszystkich.

Piskliwy dźwięk gwizdka rozniósł się wśród nagich ścian korytarzy, wibrował wysoko pod sufitem, skutecznie zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Klaus Enkel dopiął pasek, sprawdził mocowanie ładownicy, chwycił mauzera i szarpiąc się z paskiem hełmu, pobiegł w stronę schodów. Korytarz rozbrzmiewał pokrzykiwaniami kaprala Borowki i odgłosem ciężkich wojskowych butów. W ostatnich tygodniach, wraz z przesuwaniem się frontu na zachód, do linii Wisły, pojawiła się konieczność rozlokowania w Warszawie kolejnych wycofujących się oddziałów. Wszystkie pracownie i gabinety dawnego gimnazjum, od początku wojny zaadaptowanego na koszary, przeznaczone były na potrzeby wojska, teraz naprędce sklecone prycze wstawiono nawet do magazynów. Półpiętro i parter zagracone były starymi sprzętami, które usunięto z zajmowanych pomieszczeń: drewniany kościotrup z pracowni biologicznej, który ostatnie kilka lat spędził w magazynie, patrzył pustymi oczodołami na przeskakujących po dwa stopnie żołnierzy, pędzących przy dźwięku gwizdka w stronę holu.

Starszy strzelec Klaus Enkel dopiął ostatni guzik kurtki, przewiesił mauzera przez ramię i wybiegł z budynku. Po chwili cała kompania stała w przepisowym dwuszeregu. Sierżanci podzielili ich na kilkunastoosobowe sekcje dowodzone przez kaprali. Znów zabrzmiały gwizdki i żołnierze biegiem ruszyli w stronę dawnego boiska szkolnego, teraz pełniącego funkcję placu manewrowego, gdzie z zapalonymi silnikami stało kilka półciężarówek. Enkel wskoczył do pierwszej z nich, odwrócił się, wyciągnął rękę i pomógł wdrapać się pod plandekę Frinkowi. Usiedli obok siebie na wąskiej drewnianej ławce. Kapral Borowka poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca na platformie, przeszedł do przodu i uderzył dłonią w tył kabiny, dając kierowcy sygnał do odjazdu.

– Sprawdzić broń – nakazał Borowka, z głową pochyloną pod plandeką samochodu, ledwo utrzymując równowagę na ugiętych nogach. Borowka był doświadczonym żołnierzem, walczył w lasach Białorusi, na stepach Ukrainy i ulicach Stalingradu. Zawsze troszczył się o swoich żołnierzy, robił wszystko, aby cali wychodzili spod ognia nieprzyjaciela, traktowali wojnę jak rzemieślnik swój zawód. – Sytuacja w mieście robi się coraz bardziej napięta. Nie wahajcie się strzelać, wróg może być w każdej bramie, w każdym oknie, może czaić się za najbliższym rogiem. Strzelajcie celnie, ale zawsze na rozkaz.

Enkel zerknął ukradkiem na Frinka, ten odwzajemnił spojrzenie przyjaciela. Zrozumieli się bez słów. To, czego obawiali się najbardziej, stawało się właśnie faktem. Rosjanie. Po raz kolejny. Cofali się od wielu tygodni, coraz szybciej, coraz mniej składnie, oddawali kolejne linie umocnień, kolejne miasta i miasteczka, aż dotarli do Warszawy. Wyglądało na to, że tu przyjdzie im stawić czoła nacierającej z coraz większym impetem Armii Czerwonej. Nocami od strony rzeki słychać było armatnie wystrzały, nad miastem zupełnie bezkarnie w biały dzień krążyły radzieckie samoloty rozpoznawcze. Starcie o linię Wisły było nieuniknione.

Stłoczeni w ciężarówce żołnierze w milczeniu czekali na rozwój wydarzeń. W połowie czterdziestego czwartego, w szóstym roku wojny, roku walk, rozłąki, wschodniego zimna, głodowych racji żywnościowych, wielokilometrowych przemarszów i frontowych nocy, w niemieckiej armii nie było już faszystów. Żaden ze zwykłych żołnierzy nie wierzył już w słowa o historycznym posłannictwie i dziejowej misji zdobywania przestrzeni życiowej należnej narodowi niemieckiemu. Nie wierzyli w swojego wodza, w swój kraj, w generałów, którzy wysyłali ich pod ogień rosyjskich dział. Front wschodni wyleczył ich z faszyzmu. Ciężarówka jechała powoli ulicami, żołnierze patrzyli tępo przed siebie, ze spokojem czekając na to, co będzie. Front wschodni wyleczył ich również ze strachu. Widzieli wokół siebie tak wiele śmierci, że już żadna śmierć, własna lub czyjakolwiek, nie robiła na nich wrażenia. Nie było już strachu, był tylko zwierzęcy instynkt przetrwania.

– Akcją dowodzi kapitan Rainer z gestapo – mówił dalej Borowka. – Mamy za zadanie zatrzymać wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, przebywających w wyznaczonym kwartale. W razie jakiegokolwiek oporu macie prawo do użycia siły...

Enkel z Frinkiem znów wymienili spojrzenia. Mieli szczęście, to jeszcze nie Rosjanie, ale kolejna akcja pacyfikacyjna prowadzona bardziej dla utrzymania gotowości bojowej Wehrmachtu niż złamania ducha wyjątkowo niespokojnej w ostatnich dniach polskiej stolicy. Zatrzymywanie cywili na ulicach Warszawy, nawet pod dowództwem oficera gestapo, było lepsze niż stawianie czoła nacierającym radzieckim czołgom.

Enkel usłyszał ciche splunięcie, gęsta maź uderzyła w czubek jego buta. Podniósł wzrok. Na wprost niego siedział Bommel, arogancko uśmiechnięty, rozparty, z szyderstwem w oczach. Enkel zacisnął dłoń na lufie mauzera, wytrzymał bezczelną minę Bommela.

– Spokojnie – usłyszał syknięcie Frinka.

Bommel nie przestawał się uśmiechać, wysoki, barczysty, o szerokiej, okrągłej twarzy, wydawał się w wyśmienitym humorze. Trącił łokciem siedzącego obok Kohlera, nachylił się w jego stronę, powiedział coś cicho. Obaj wybuchli śmiechem, przerwanym dopiero karcącym spojrzeniem Borowki.

Enkel odwrócił wzrok. Spoglądając spod plandeki na ulice, usiłował rozpoznać, gdzie się znajdują. Był w Warszawie zbyt krótko, by mieć rozeznanie w topografii miasta. Po raz kolejny sprawdził broń, odbezpieczył zamek, przeładował mauzera.

Ciężarówka zatrzymała się gwałtownie, ktoś odchylił plandekę i zwolnił mocowanie burty. Enkel zmrużył oczy, oślepiony lipcowym słońcem. Znów rozległy się gwizdki kaprali. Żołnierze wyskoczyli z ciężarówki.

Dwa samochody zablokowały wylot ulicy, tamując cały ruch. Wystraszony rikszarz odskoczył od swojego roweru, ukląkł z wysoko uniesionymi ramionami. Żołnierze rozbiegli się na dwie strony i uformowali regularny szereg. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś uciekał, ale nikt jeszcze nie zdecydował się na strzał. Idącą chodnikiem parę obskoczyło czterech żołnierzy, jeden z nich zerwał z dziewczyny żakiet, przeszukał kilkoma gwałtownymi brutalnymi ruchami, odepchnął w tył, nakazując odejście, a mężczyznę uderzył lufą karabinu w pierś. Kobieta odeszła dwa kroki, odwróciła się w oczekiwaniu na swojego towarzysza, ale zobaczyła, że mężczyzna jest prowadzony pod bronią w kierunku ciężarówki. Rzuciła się w stronę żołnierzy, złapała jednego z nich za ramię, tłumacząc coś gorączkowo. Przeplatała polskie słowa niemieckimi. Żołnierz niecierpliwie strącił jej dłoń ze swojego ramienia, ale ona nie przestawała prosić. W końcu uderzył ją kolbą karabinu. Upadła, zaraz spróbowała wstać, chwyciła buty Niemca. Mężczyzna, dotąd spokojny, rzucił się w jej kierunku, ale kolejny z żołnierzy wbił lufę mauzera w jego brzuch. Ten zgiął się wpół, trzymając karabin Niemca. Padł strzał. Kobieta zaniosła się krzykiem.

Zza drugiej ciężarówki wyszedł wysoki blondyn w szarym mundurze gestapo. Nie zwalniając kroku, otworzył przymocowaną do paska kaburę, wyjął pistolet i płynnym ruchem przyłożył go do głowy płaczącej kobiety. Enkel przymknął oczy. Kolejny wystrzał.

Kapitan Rainer schował dymiący pistolet do kabury, gestem wydał rozkaz do przesunięcia się szeregu w głąb ulicy. Gdzieś w oddali padły kolejne strzały. Na ulicach wybuchła panika. Żołnierze, którzy kierowali zatrzymanych mężczyzn w stronę ciężarówek, naciskali spust pod byle pretekstem, ci z aresztowanych, którzy zachowali resztkę zimnej krwi, kładli się na ziemi, prosząc o litość. Kobiety krzyczały, rozpaczliwie biegały od jednej strony ulicy do drugiej.

Enkel przełknął ślinę, zacisnął spocone dłonie na karabinie, ruszył do przodu, ramię przy ramieniu ze swoją sekcją. Pozwolił zapłakanej dziewczynie przebiec obok siebie, wziął na cel starszego mężczyznę w naciągniętej na czoło czapce, ale zaraz doskoczył do niego inny żołnierz i dwoma ciosami kolbą powalił go na ziemię.

Enkel szedł dalej, wodząc lufą karabinu za miotającymi się ludźmi. Wymierzył w jasnowłosego mężczyznę w rozpiętej koszuli.

– Stój – krzyknął. – Stój, ręce do góry!

Mężczyzna, najwyżej dwudziestokilkuletni, zastygł, pochylony, z odrobinę uniesionymi ramionami. Enkel patrzył prosto w jego rozszerzone strachem, a może podnieceniem, oczy. Zobaczył coś, jakby błysk nagle podjętej decyzji. Wiedział, że tamten się nie podda, zanim jeszcze chłopak zerwał się do biegu.

Enkel uniósł karabin do oka, wycelował, usłyszał strzał. Palec zadrżał na spuście. Jasna czupryna zniknęła gdzieś w tłumie.

– Biegnij – usłyszał tuż przy uchu ryk kaprala Borowki. – Za nim, Enkel, za nim!

Opuścił mauzera i skoczył, wyminął dwóch żołnierzy przeszukujących grupę aresztantów i wpadł na chodnik. Wyraźnie widział białą, targaną pędem powietrza koszulę jasnowłosego chłopaka, ktoś strzelał, kule uderzyły o fasadę kamienicy tuż ponad ramieniem. Nagle uciekinier zniknął w jednej z bram.

Enkel puścił się biegiem w ślad za białą koszulą, przepchnął się przez grupę stłoczonych na chodniku kobiet, wpadł do bramy. Wprost z zalanej słońcem ulicy trafił w półmrok podwórka. Gdzieś za plecami został gwar łapanki. Enkel ostrożnie rozejrzał się, przeszedł przez wąskie podwórko, zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami. Chwycił za klamkę.

Gdzieś z lewej strony usłyszał szybkie kroki. Odwrócił się gwałtownie i podniósł broń. Pochylony, przebiegł przez podwórko, z plecami tuż przy murze, mierząc prosto w ciemny, wąski przesmyk między kamienicami.

– Stój, bo strzelam!

W półmroku zauważył biel koszuli. Podbiegł, zaczaił się za węgłem budynku.

– Zatrzymaj się – krzyknął po polsku. – Stój!

Mężczyzna stał w otwartych drzwiach, zdyszany, spocony, z jedną nogą już za progiem. Brakowało mu niespełna pół metra, by ukryć się w mroku starej kamienicy.

Enkel przycisnął kolbę mauzera do ramienia, ustawił muszkę i szczerbinkę, celując w pierś jasnowłosego mężczyzny.

Z tej odległości nie mógł nie trafić.

– Wyjdź. Powoli, tak abym widział twoje dłonie – znów odezwał się po polsku.

Widział wyraźnie, jak mężczyzna ciężko oddycha, ze zmęczenia i strachu, dostrzegł jego szeroko otwarte oczy i kosmyki zlepionych włosów. Patrzyli na siebie długą chwilę. Jasnowłosy wyprostował się i powoli, nie odrywając wzroku od oczu mierzącego doń Niemca, zniknął w głębi korytarza.

Enkel wciąż stał z uniesioną bronią, celując w brudne, odrapane drzwi.

– Pozwoliłeś mu uciec, zboczeńcu!

Enkel drgnął, spojrzał za siebie.

Bommel, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym wymierzonym w Enkela, szedł wolnym krokiem przez podwórko. Na jego ustach znów pojawił się szyderczy uśmiech. Gdzieś od ulicy rozległ się kolejny wystrzał.

– Zawsze wiedziałem, że do niczego się nie nadajesz – mówił dalej Bommel, zbliżając się niespiesznie. – Powinieneś już dawno trafić do obozu, jak cała reszta podobnej tobie hołoty. Żaden pedał nie zasługuje na mundur żołnierza Wehrmachtu.

Enkel spróbował się odwrócić, opuścił karabin, ale Bommel syknął ostrzegawczo.

– Nawet nie drgnij. – Zwilżył językiem wciąż wykrzywione w złym uśmiechu usta. – Wiesz, że mogę cię tu zastrzelić, a nikt nawet nie zapyta o twoją śmierć? Kto zainteresuje się śmiercią pedała, który hańbi niemiecki mundur? Zostaniesz kolejną ofiarą nieznanych sprawców, grasujących w tym przeklętym mieście. Kto wie, może nawet dostaniesz order?

Enkel próbował uspokoić rozbiegane myśli. Stał nieruchomo, wciąż wycelowany w drewniane drzwi mauzer coraz bardziej mu ciążył. Nie zdołałby się odwrócić, skierować długi, nieporęczny karabin w Bommela, który z odległości dziesięciu kroków ściąłby go jedną serią w mgnieniu oka.

– No jak, pedale – syczał Bommel – jak się teraz czujesz? Daj mi tylko pretekst...

– Odsuń się od niego!

Enkel drgnął. Bommel spojrzał za siebie.

– Proszę, co za niespodzianka... Frink, postanowiłeś uratować swoją narzeczoną?

– Spieprzaj stąd, Bommel! Spieprzaj stąd, zanim cię zastrzelę!

Enkel odwrócił się. Po drugiej stronie podwórka, z mauzerem wymierzonym w Bommela, stał Frink. Bommel opuścił automat, poprawił pasek, przesuwając broń na biodro. Patrzył raz na Enkela, raz na stojącego z wycelowanym karabinem Frinka. Cofnął się. Tyłem ruszył w kierunku bramy.

– Jeszcze was dostanę – warknął, patrząc z nienawiścią na Frinka. – Dostanę was obu!

Frink trzymał na muszce wycofującego się Bommela, aż tamten zniknął w bramie. Dopiero wtedy opuścił broń.

– Chodź – skinął głową na Enkela. – Musimy się spieszyć.

Klaus zdjął hełm, przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. Patrzył, jak Frink spokojnie przewiesza pasek karabinu przez ramię, poprawia ładownicę i idzie w kierunku ulicy. Zawsze imponował mu jego spokój. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nawet kiedy się poznali, na przedpolu linii obronnej ich dywizji, gdzie na zwiad wysłał ich pułkownik Gossler. Szli w sześciu, tyralierą, przez zorane pociskami pole, kiedy na nocnym niebie pojawił się niespodziewany ognik. Biały punkt szybko nabierający wysokości, który w pewnym momencie zastygł wśród gwiazd, rozbłysnął i jaskrawą wstęgą leniwie opadał ku ziemi, rozświetlając przedpole niemieckiej obrony. Radziecka rakietnica. Zwiadowcy spojrzeli po sobie, zobaczyli swoje wykrzywione przerażeniem twarze, ale zanim jeszcze upadli w błoto, usłyszeli przeraźliwy gwizd. Organy Stalina. Ogniste włócznie całą chmarą wyfrunęły zza pozycji Rosjan, przemknęły po nocnym niebie w stronę niemieckich stanowisk ogniowych. Zrobiło się jasno jak w dzień. Podmuch ognia zwalił ich z nóg. Oślepiony Enkel leżał i krzyczał z przerażenia, ale nie słyszał swojego głosu, powietrze wibrowało straszliwym gwizdem wystrzeliwanych pocisków. Radzieckie katiusze raz za razem wypluwały kolejne fale rakiet. Enkel podniósł się z ziemi, chciał biec gdzieś przed siebie, byle dalej od morza ognia i przeraźliwego gwizdu, ale ktoś powalił go z powrotem w błoto, chwycił za pas i wciągnął w wypełnioną wodą rozpadlinę. Ktoś objął go mocno, przytrzymał, otulił ramionami. Wokół płonął cały świat, a oni dwaj leżeli w błotnistej mazi, szukając ocalenia. Świt zastał ich wtulonych w siebie, pośrodku pustyni popiołów.

– Pospiesz się. – Frink klepnął Enkela w ramię. – Niedługo to wszystko się skończy – mruknął, kiedy przechodzili przez pogrążoną w półmroku bramę kamienicy.

– Masz na myśli Rosjan? Nie możemy cofać się bez końca...

– Mam na myśli całe to piekło. Wiem, jak nas stąd wyciągnąć.

Enkel spojrzał na przyjaciela.

– O czym ty mówisz?

– Daj mi dwa dni. – Frink uśmiechnął się. – Dwa dni i obaj się stąd zabieramy.

Na ulicy żołnierze spędzili grupkę młodych mężczyzn pod ścianę kamienicy. Kapitan Rainer powoli przechadzał się wzdłuż szeregu jeńców, wpatrując się w wykrzywione strachem twarze. W końcu zatrzymał się i wydał rozkaz do przegonienia Polaków na drugą stronę ulicy, gdzie na włączonym silniku stała ciężarówka przystosowana do przewozu więźniów.

– Nie wiem, po co ten cyrk z pakowaniem ich do samochodów. – Frink przewiesił karabin przez ramię, odpiął kieszeń na piersi i wyciągnął wymiętego papierosa. – Jeszcze dziś ich rozstrzelają. Równie dobrze mogą to zrobić tutaj.

– Może przerzucą ich w głąb Rzeszy. – Enkel patrzył, jak aresztowani, wśród krzyków i ponagleń, pędzeni są do ciężarówki. – Ktoś przecież musi produkować karabiny i samoloty dla dzielnych żołnierzy Adolfa.

Frink prychnął rozbawiony. Wsadził papierosa w usta i głęboko się zaciągnął.

– Chyba żartujesz. – Wypuścił chmurę dymu w stronę stojącego po drugiej stronie ulicy Bommela, uśmiechając się krzywo. – Kto ma organizować transporty przymusowych robotników, skoro cywilni urzędnicy w Warszawie oddadzą wszystko za rower lub miejsce na furmance jadącej w stronę Łodzi? Dokąd mamy ich wysłać, skoro tam, gdzie teraz stoją fabryki, niedługo wjadą ruskie czołgi? To, co robimy, to tylko demonstracja siły. Rainer i jemu podobni chcą pokazać, że nie oddadzą miasta bez walki, że z jego ulic i murów zrobią bunkier, w którym będą bronić się przed Iwanem. Te domy i ci ludzie będą naszą tarczą przed radzieckimi pociskami.

– Kompania! – rozległ się wrzask sierżanta Stedkego. – Formować szereg.

Chudy, o pociągłej twarzy i wyłupiastych rybich oczach, Stedke był kompletnym przeciwieństwem Borowki: porywczy i brutalny, brak doświadczenia bojowego nadrabiał krzykliwością i perfekcyjną znajomością regulaminów i instrukcji. Oddany sprawie narodowego socjalizmu, nie tracił wiary w końcowe zwycięstwo Rzeszy nawet w obliczu kolejnych porażek niemieckiej armii i załamania się linii obrony na Bugu.

Stedke przemaszerował sprężystym krokiem przed szeregiem żołnierzy. Zaczekał, aż kapitan Rainer ruchem głowy da mu znak, po czym zarządził powrót do samochodów.

W koszarach czekały na nich papierosy i podwójne racje żywnościowe, a sierżanci zorganizowali sobie nie wiadomo skąd wódkę. Widać było, że w obliczu stojącego na linii Wisły radzieckiego frontu dowództwo starało się podnieść ducha bojowego. Kuchnia wydała solidne porcje gulaszu z kluskami, chleb, podejrzanie pachnące konfitury i skondensowane mleko w puszkach.

Po kolacji, kiedy Enkel siedział już na łóżku, odwijając ze stóp onuce, w drzwiach sali pojawił się kapral Borowka. Kilkanaście par oczu spojrzało na niego.

– Frink. Dodatkowa służba porządkowa w magazynach. Poza kolejnością.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. W ciągu ostatniego tygodnia niemal co wieczór przerzucano ich na ufortyfikowane pozycje nad rzeką, gdzie wzmacniali skład osobowy 73. Dywizji Piechoty generała von Sauckena, do świtu słuchając huku radzieckiej artylerii. Tym razem wyglądało na to, że nadchodzącą noc spędzą w łóżkach.

Frink wstał, wciągnął na siebie kurtkę, zapiął pas. Nie wyglądał na zaskoczonego. Wymijając w drzwiach kaprala, odwrócił się i spojrzał na przyjaciela. Uśmiechnął się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: