Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni list - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni list - ebook

Czy można kochać dwóch mężczyzn naraz? Można. A czy obu można kochać tak samo?

Majka Czerska podobno ma męski charakter. A raczej męskie podejście do życia. Brać, wycisnąć, zostawić. A co tam! Wiarołomna cyniczka, egoistka, przewrotna... A może jednak marzycielka, wrażliwa, miła, serdeczna i ciepła? Jaka jest naprawdę? A może – jak w życiu – trochę taka, trochę inna… 

Czy zawsze życie musi być przyjemne? I czy potrafimy sobie je ułożyć tak, jakbyśmy chcieli? Niektóre sprawy toczą się same, rzekomo bez naszego udziału. Tylko – czy możemy trochę zmieniać bieg rzeczy?

Bohaterce tej powieści będzie dane to sprawdzić.

Maria Ulatowska – autorka bestsellerowych powieści: „Sosnowe dziedzictwo”, „Pensjonat Sosnówka”, „Rodzina z Sosnówki”, „Domek nad morzem”, „Przypadki pani Eustaszyny”, „Kamienica przy Kruczej”, „Całkiem nowe życie”, „Prawie siostry” – oraz „Autorka” i „Pokój dla artysty” (dwie ostatnie z współudziałem Jacka Skowrońskiego). Urodzona i wychowana w Warszawie, choć twierdzi że woli życie na łonie przyrody. Jednak gdyby miała tę Warszawę opuścić na zawsze, nigdy by się na to nie zgodziła. Chyba że dla wielkiej miłości. Takiej, o której pisze w swojej najnowszej książce.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-601-6
Rozmiar pliku: 580 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

Opowiadam tę historię, jakby była moja. I trochę jest, ale nie do końca. Kilka osób by się tu rozpoznało, kilka osób rozpoznałoby mnie. Ale nie zrobią tego, bo po prostu już tego zrobić nie mogą. Dwie osoby na świecie, dwie kobiety, uczestniczki mojego życia, znające urywki prawdy, czytając niektóre fragmenty, pomyślą zapewne: „Oho, to właśnie tak było?”.

Córeczki nigdy nie miałam, choć zawsze chciałam. „Największe twoje marzenie?” – pytano, a ja, od dziecka, odpowiadałam: „Domek nad morzem i córeczka”. Domek nad morzem mam, w pewnym sensie. Córeczki – nie.

Mężczyźni mojego życia... Tak naprawdę byli całkiem inni. A ja? Jaka byłam, jaka jestem? Przecież nie odpowiem.

Wymyśliłam to wszystko, jak to pisarka.

To ja i nie ja…

I dlatego stosuję w tej książce dwie narracje, choć tak naprawdę o niczym to nie świadczy.

* * *

styczeń 1984

Nie chcę tego dziecka. Nigdy nie chciałam. Jak to się stało, że… Po prostu oszaleję. Co ja mam teraz zrobić? Może to jednak nieprawda.

Majka siedziała w pracy i mogła tylko gapić się przed siebie. Myśli tłukły jej się po głowie jak oszalałe ćmy. Głupia, głupia, głupia, wymyślała sobie pod nosem. Koleżanka z pokoju, niespecjalnie przez nią lubiana, święta Małgorzata, jak o niej mówiła, patrzyła i, tak, Majka była tego pewna, podsłuchiwała jej myśli. A może powiedziała coś na głos? Czasami jej się to zdarzało. Jak była wzburzona. A teraz była, jak diabli.

Zeszła z fotela ginekologicznego oszołomiona, mimo swoich wcześniejszych podejrzeń. Mniej więcej siódmy tydzień? No, jakoś przegapiła, pomyliła daty, nie doliczyła się. Żyła tak szybko, na nic nie miała czasu. Praca… i to, co po pracy. Przeskakiwała z jednej chwili do drugiej. Dzień, noc, następny dzień. Godziny, minuty, czas tu i czas tam. Miotała się, warczała na to, co się stało z jej życiem – i nie wiedziała, jak to wszystko uporządkować, poukładać, ustabilizować. Nie wiedziała? A może po prostu nie chciała? Zawsze łapała każdą chwilę, którą jej przynosił los, ale – teraz dopiero trzeba to przyznać – zawsze sama ten los prowokowała. Nie wycofywała się, choć często czuła, że powinna. Że niepotrzebnie brnie w coś, co może wcale nie jest dobre, słuszne, właściwe. Działo się? Och, nie samo przecież.

No i jest, co jest.

Nie chce mieć dzieci? No nie chce, ale tych… jakichś. Swoje dziecko? Kurczę, chce! Chce, chce. Zresztą – chce czy nie chce, już je ma. Okruszek nie okruszek, ale jej. I kocha go jak głupia.

Tylko co ona ma teraz zrobić…

I na pewno będzie dziewczynka!

Och, tak, tak, tak!

A może, cholera, jednak nie?Dziesięć lat wcześniej

Rozdział 1

Tylko ja

Wiedziałam, że się zakochuję. Tylko że u mnie to był stan prawie permanentny. Bez zakochania nie istniałam. Często byłam zakochana w dwóch facetach. Nie, nie tak. Mogłam kochać dwóch, ale zakochana byłam zawsze w jednym. Bo „kochać” a „być zakochaną” – to dla mnie wielka różnica. Kto nie doświadczył stanu zakochania, ten nie zrozumie. Choć chyba nie ma nikogo takiego. Najpiękniejsze jest samo zakochiwanie się.

Czujesz się tak, jakbyś się wspinała, wciąż wyżej i wyżej, i wyżej. Do gwiazd.

Problem tylko w tym, że teraz nie chciałam być zakochana. Zakochiwać się też nie chciałam, jeszcze długo nie. Po Michale…

I co?

A czy życie pyta o zgodę na to, co ci zaplanuje? Raptem coś się dzieje – i myślisz: stało się.

No więc teraz stało się tak, że spotkaliśmy się – ja i on – po prostu przypadkiem. Pewnego dnia szłam Marszałkowską i natknęłam się na koleżankę z pracy. Wyszłam z księgarni przy Hożej i już prawie byłam na pasach. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu, a dokładniej mówiąc, na Bielanach. Więc choć lubiłam chodzić, z pracy do domu na piechotę miałabym za daleko. Pokonywałam zazwyczaj jakiś kawałek drogi, a potem wsiadałam w tramwaj. I właśnie teraz miałam zamiar iść na przystanek tramwajowy. Aż tu raptem…

– Majka! Co tu robisz? Chodź na kawę, samej mi się nie chce. W domu też nie chce mi się pić kawy, Paweł jest nudny.

Paweł jest nudny? Paweł był – jest – jej mężem i chyba nigdy nie spotkałam inteligentniejszego faceta. Ale Helena, ta moja koleżanka, nie doceniała go i tyle. A może nawet najinteligentniejszy facet potrafi być nudny? To znaczy – znudzić się po iluś tam latach?

– Jak długo go znasz?

– Kogo? – nieprzytomnie spytała Helena, machając jednocześnie ręką w stronę jakiegoś mężczyzny, dość przystojnego, jak mi się wydało na pierwszy rzut oka. Dobrze, przyznam się, choć zawsze twierdzę, że dla mnie u mężczyzny najważniejsza jest ilość jego szarych komórek, to tak naprawdę jednak wygląd ma bardzo duże znaczenie. Oczywiście na pierwszy rzut oka, bo kiedyś, zauroczona, i to bardzo, pewnym Januszem, po drugim rzucie oka natychmiast przestałam być zauroczona. Może nawet to zauroczenie nie przeszłoby mi tak nagle, gdyby się nie odezwał. Poziom rozmowy, ach, te dowcipy i szalenie inteligentne formułowanie zdań… Oczywiście żartuję, gdyby ktoś się nie domyślił… wszystko to sprawiło, że opadła mi szczęka. I piękny wizerunek przestał się liczyć.

Ale chwileczkę, zbaczam z tematu. Otóż Helena machała ręką, krzycząc: „Zbyszek!”, a ów Zbyszek rozjaśnił się na jej widok i podszedł do nas. Potem, po kilku dniach, powiedział mi, że rozświetlił się, jak mnie ujrzał, wtedy jednak tego nie wiedziałam i nawet poczułam dziwną irytację na myśl, że taaaaki facet tak się cieszy na widok mojej koleżanki.

– Poznajcie się – przedstawiła nas sobie Helena. – Pójdziesz z nami na kawę? – spytała Zbyszka.

Popatrzył na mnie. Przez chwilę nie odpowiadał, tylko patrzył. A ja lekko skinęłam głową… Zrozumiał.

– Chętnie, ale to ja was zapraszam. Do mojej prywatnej kawiarni.

Helena wzięła go pod rękę, a mnie coś zakłuło w sercu. Bo ona pewnym krokiem ruszyła przed siebie, jakby od razu wiedziała, dokąd iść, jakby od dawna wiedziała, gdzie on mieszka. Jakby była u niego już wiele razy.

Bo tak było. Nie wiedziałam jednak wtedy, że on, Zbyszek Wolski, i Paweł, mąż Heleny, są przyjaciółmi jeszcze ze studiów. I że istotnie bywają u siebie nawzajem bardzo często, jak to przyjaciele.

– Julka jest w domu? – spytała Helena, a ja natychmiast znienawidziłam tę Julkę, nie mając jeszcze pojęcia, kim jest. Może to siostra? – łudziłam się. Może… no kto? Sprzątaczka? Ciocia? Jakaś, cholera, narzeczona? Zapewne…

– Julka? – Zbyszek roześmiał się lekko. – Nie jesteś w kursie. Julka nie istnieje w moim życiu już od dawna.

Odetchnęłam z ulgą.

– A nawet kiedy jakoś tam istniała, nigdy nie miała swoich kluczy. Nie mogłaby więc „być w domu”, gdyby mnie tam nie było. – Odetchnęłam głębiej.

Patrzyłam na Niego (od razu stał się Nim, imię Zbigniew lubiłam, owszem, ale kiedyś wcześniej już znałam pewnego Zbyszka. Nie chciałam więc na razie o TYM Zbyszku myśleć Zbyszek).

– W takim razie wsiadamy w tramwaj, właśnie jedzie. – Zbyszek wyswobodził lekko ramię i machnął ręką w stronę przystanku. Podjechała piętnastka.

– Mój tramwaj – powiedziałam, a on spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. – Ale nie jedzie pani jeszcze do domu, prawda? Zaprosiłem panie na kawę, a do mnie można podjechać stąd każdym tramwajem, to tylko dwa przystanki.

Wysiedliśmy na rogu Świętokrzyskiej. Przez chwilę myślałam, że idziemy do Horteksu. Prywatna kawiarnia? – pomyślałam. Ale nie, obeszliśmy tę słynną cukiernio-kawiarnię i Zbyszek podprowadził nas na tył wysokiego, naprawdę wysokiego budynku. Weszliśmy do środka – trochę mnie zatkało, jak zobaczyłam portiernię i portiera – a po chwili zjechała winda. Zbyszek nacisnął guzik z liczbą piętnaście, a ja sprawdziłam, że na tym u góry są dwie dwójki – czyli dwudzieste drugie piętro.

– Jest jeszcze ostatnie, dwudzieste trzecie – wyjaśnił, widząc, że patrzę na przyciski. – Ale wchodzi się już na nie po schodach, z dwudziestego drugiego. Początkowo miały tam być jakieś pomieszczenia techniczne, a nieoczekiwanie powstały mieszkania. Dość ekskluzywne jak na standardy tego bloku. Tych trzech bloków. Wieżowce Ściany Wschodniej, wiecie.

Wyszliśmy z windy. Na prawo i jeszcze raz na prawo. Otworzył przedostatnie drzwi po lewej stronie.

Przedpokój, dwie szafy w ścianach, na prawo kuchnia. A raczej kuchenka, bez okna, ze świetlikiem na górze. Na lewo łazienka, dalej pokój. Chyba mniejszy, bo Zbyszek wprowadził nas do tego na wprost, tak na oko szesnaście metrów kwadratowych.

Istotnie, standard z lat sześćdziesiątych. Okna na całą szerokość ściany, w lewym rogu drzwi na balkon. Na loggię, jak się okazało. Wyposażenie pokoju mnie zaskoczyło. Nie było tam prawie żadnych mebli. Z lewej strony stał wiekowy kufer, obity skórą, na nim dwa srebrne świeczniki i jakieś stare drobiazgi, taca, srebrne pucharki, dwa moździerze. Na prawo od wejścia duża, dość szeroka kanapa czy też wersalka, chyba robiona na zamówienie, nietypowa w każdym razie. Przed nią stół-ława, a z boku stołu, przy ścianie, dwa obszerne fotele, między nimi zaś niesamowita żeliwna stojąca lampa z wielkim skórzanym abażurem. Pod oknem telewizor na nóżkach i obok jeszcze jeden fotel.

Na podłodze przy tym fotelu znajdował się obiekt pożądania, mojego na pewno. Telefon. Na ścianach wisiały obrazy i stara piękna makatka: zima, wiejska chata, kobieca postać w czerwonej chuście. Kilka iglastych drzew, pokrytych śniegiem. Zachwyciła mnie; nie mog­łam oderwać od niej oczu.

– To jeszcze z rodzinnego domu, wielka dla mnie pamiątka. Edmund Cieczkiewicz, znany malarz Beskidów, Pienin, Tatr. Gór w ogóle. Taka makatka to unikat, bo on głównie malował obrazy. Znany był też z pocztówek. Charakterystyczny dla Cieczkiewicza jest akcent w postaci czerwonej plamki, obecnej na każdym z obrazów. Tu – jak widzicie – czerwona chusta na głowie góralki.

Popatrzyłam na Zbyszka, przechwytując jego spojrzenie. Miał w oczach… zainteresowanie. Nawet coś w rodzaju zachwytu. Nie pochlebiałam sobie? Raczej nie, trochę już męskich spojrzeń widziałam, rozpoznawałam te, na które warto zwrócić uwagę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ja… też byłam zainteresowana. Może na razie bez zachwytu, ale… bałam się, że to nastąpi. Znam siebie przecież, jestem beznadziejnie kochliwa i romantyczna. Choć staram się udawać twardą, niezależną, trudną do zdobycia, taką zimną i obojętną. Akurat…

Wystarczy, że facet ma jakieś małe coś. Głęboką zmarszczkę na policzku. Dołek w brodzie. Duże, kształtne dłonie z długimi palcami. Długie nogi. Zwichrzone włosy. Kolor oczu, kształt nosa, ładne uszy czy też wykrój ust – rany, cokolwiek, coś, co zwróci moją uwagę od pierwszego spojrzenia. Zbyszek jednak nic takiego w sobie nie miał. Może z wyjątkiem koloru oczu, lecz to dostrzegłam dopiero później. Teraz widziałam przed sobą zwykłego faceta, a któryś z moich organów, odpowiedzialnych za uczucia – serce? mózg? oczy? – pikał i świecił na czerwono.

Raptem stwierdziłam, że wiem, o co chodzi. Patrzył na mnie tak, jakby to jego narządy odpowiedzialne za uczucia – wszystkie razem – włączyły czerwony alert.Rozdział 2

Początek?

Majka wiedziała, że nie jest dobrze. Jeszcze przed dwiema godzinami czuła się wspaniale. Była wolna i jakieś kilka tygodni temu nareszcie opuściło ją przygnębienie. Smutek, żal i ból towarzyszyły jej przez ostatnie pół roku, no może przez cztery miesiące. W każdym razie bardzo długo. Michał, ten, któremu oddała serce – i chyba cały rozum – po dwóch latach zwodzenia, obietnic, odchodzenia, powrotów oświadczył w końcu, że jednak nie da rady.

Kocha ją, nawet bardzo ją kocha, ale od żony odejść nie zdoła. Próbował (tak, akurat, pomyślała Majka, łykając łzy). Próbował – i niestety, ostatecznie stwierdził, że nie da rady. Nie ma siły. No bo przecież jest jeszcze Maciek, syn. Który jakoś nie przeszkadzał mu przez całe poprzednie dwa lata. Majce też nie, prawdę mówiąc – choć gdyby powiedzieć prawdę, to jednak tak, przeszkadzał jej jak cholera. Michał przychodził, kochali się, Majka płakała – albo nie, bo czasami umiała być zawzięta – a potem on wracał do domu, obiecując, że już dzisiaj, najpóźniej jutro porozmawia z żoną o rozwodzie. Następowało owo jutro – i nagle ktoś był chory, on sam był chory, nie było sprzyjającej sytuacji, zaczynał rozmowę, ale coś przeszkodziło. I tak dalej, i tak dalej.

Aż w końcu zdobył się na zdecydowane postawienie sprawy – nie da rady, niestety.

Majka otworzyła drzwi, poczekała, aż Michał wyjdzie, i wyrzuciła za nim jego szczoteczkę do zębów. I skórzane kapcie. Nic więcej u niej nie miał, nawet maszynki do golenia, bo przecież nigdy na noc nie zostawał. A te kapcie kupiła mu sama, chciała, żeby choć w ten sposób został „udomowiony”.

Następnego dnia rano znalazła i szczoteczkę, i te kapcie, wszystko porzucone na korytarzu, i dopiero wtedy dopadła ją rozpacz. Nie zabrał swoich rzeczy, zostawił je, zlekceważył – ów fakt uświadomił jej ostatecznie, że to naprawdę koniec.

Poszła do pracy, bo musiała, ale przepłakała prawie cały dzień, nie zwracając w ogóle uwagi na pytania kolegów. Co się stało? A ot, płacze sobie i tyle. Nikomu nic do tego. Drwiących uśmieszków nie zauważała, rzeczywistych wyrazów współczucia nie doceniała, przecież to wszystko było mało ważne.

Potem Michał dzwonił jeszcze kilka razy, czekał pod gmachem urzędu, przychodził nawet pod drzwi Majki, ale ona – widząc przez judasza, kto tam stoi – nie otwierała. Tkwiła tak, zalewając się łzami, po tej drugiej stronie metalowej bariery, przytulając policzek do zimnej powierzchni, a judasza zasłoniła plastikowym korkiem od małego pojemnika po tabletkach.

W pracy poruszała się jak automat, potem wracała do domu i płakała, płakała, płakała. Nie chciała nigdzie wychodzić, nie chciała się spotykać z koleżankami. Prawie nic nie jadła, zaczęła pić wino. Codziennie, przed snem, żeby zasnąć. Sen przychodził albo nie.

A któregoś dnia, zapamiętała, że była to niedziela, obudziła się, by odprawiać kolejne „gorzkie żale” – i raptem stwierdziła, że zupełnie nie ma ochoty płakać. Że jakiś tam Michał w ogóle jej nie obchodzi. Był? No dobrze. Nie ma go? Też dobrze. I po co ta cała rozpacz? Zapowiada się piękny dzień, świeci słońce, na niebie tylko małe pierzaste obłoczki. A ona jest głodna. Głodna? Nie pamiętała już tego uczucia, przez kilka ostatnich miesięcy tylko łykała jedzenie z rozsądku, zaraz podchodziło jej do gardła, ale zmuszała się, żeby przełykać, choć robiła to z obrzydzeniem.

Wstała, weszła pod prysznic – mogłaby nawet śpiewać, gdyby umiała. Zjadła jajecznicę, bułkę z masłem, wypiła kawę. Wyszła z domu – i wszystko było dobrze. Chciało jej się spacerować, podziwiać kwitnące bzy, chciało jej się żyć.

Bardzo się bała, że to jakaś pomyłka jej organizmu. Że złamane serce tylko przysnęło i zaraz zacznie łkać i szlochać. Że za chwilę jej poprzedni nastrój powróci i zostanie na zawsze.

Ale tak się nie stało!

Nowa, a właściwie odnowiona Majka, żyła w swej ponownej szczęśliwości – sama, owszem, ale szczęśliwa – już kilka tygodni, no dobrze, cztery tygodnie, bo liczyła dokładnie każdy dzień. Chciała, żeby tak zostało. Pragnęła być wolna i szczęśliwa. Nie życzyła już sobie żadnego kochania, zakochania, zakochiwania się. Na facetów miała alergię.

A teraz co? Teraz nagle się zakochuje? I to nie w jakimś facecie, lecz w mężczyźnie. Na dodatek tak naprawdę Zbyszek chyba (chyba?) wcale nie był w jej typie. Choć na pierwszy rzut oka wydawał się przystojny, to kiedy tak przyglądała mu się z bliska, dostrzegła, że miał jednak sporo mankamentów. Takich wizualnych. Wyższy od niej tylko trochę – a przecież podobali jej się wysocy; włosów tak naprawdę niezbyt wiele – a ona lubiła, gdy mężczyzna miał włosy dłuższe niż poprawność nakazuje. I gęste, rozwichrzone. Najlepiej – czarne. Nie siwe i przerzedzone, jak u tego Zbigniewa, pełnym imieniem. Piękne miał tylko oczy – duże, niespotykanego koloru, takie szarozielone, z niebieskimi plamkami. Jak orchidee. Usta też nie takie, jakie Majka lubiła. Wolała usta doskonale wykrojone, szczególnie dolna warga musiała być wyrazista, z pełną kreską i podniesionymi ku górze kącikami. Zbyszek miał usta dość wąskie, niestety. Dlaczego więc wpatrywała się w nie bezustannie, myśląc o tym, jak poruszają się przy pocałunku? Przecież miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, Majka oczywiście dobrze to wiedziała. Co więc się dzieje?

Siedziała na kanapie w mieszkaniu Zbyszka, zastygła w zdumieniu. Patrzyła przed siebie; okna nie były zasłonięte firankami, po bokach wisiały tylko dwa pasy jakiegoś niezwykłego materiału, z frędzlami na dole. Taki sam pasek materiału, tylko z czymś w rodzaju koronki, też z frędzlami, wisiał na górze, zasłaniając karnisz.

– Cóż za niezwykły lambrekin – zdobyła się na tę superinteligentną uwagę, nienawidząc się natychmiast za taką błahą wypowiedź.

Ale Zbyszek widocznie nie uznał tych słów za banalne, gdyż – cały rozjaśniony – zaczął opowiadać o mamie i jej upodobaniach do wszelkiego rodzaju ręcznych robótek.

Helena mrugnęła do Majki i umiejętnie zmieniła temat rozmowy.

– Zrobisz nam teraz herbatę? – Podniosła się, zebrała filiżanki po kawie i ruszyła do kuchni.

– Chętnie, ale przy okazji mam prośbę. – Zbyszek podążył za nią, tłumacząc, że gotuje właśnie gulasz-zupę i nie bardzo mu idzie krojenie mięsa w drobną kostkę. – Pokroisz?

Helena została w kuchni, a Zbyszek wrócił do pokoju i usiadł przy Majce, blisko, bliziutko.

– Nie odchodź – poprosił. – Ona zaraz sobie pójdzie, ale ty… zostań.

– Dobrze, przecież muszę spróbować tej zupy. – Majka usłyszała swoje słowa, w ogóle nie wierząc, że je wypowiedziała. Ma zostać? Tak od razu, od pierwszego spotkania? Ależ on jej się wcale nie podoba.

Nie podobał się, lecz coś ją do niego ciągnęło. Takiego przyciągania jeszcze nigdy nie doznała. Nie wierzyła w żadne tam uderzenia pioruna, gwałtowne i nagłe zakochania od pierwszego wejrzenia, chemię i takie tam. Facet albo jej się podobał – i powoli szło dalej – albo się nie podobał i nic się nie działo. A tu co? Gulasz-zupa.

– No i co tak siedzicie po ciemku, gołąbki? – Helena wróciła z kuchni. Powiedziała że mięso pokrojone, wrzucone do gara i wszystko razem tam się teraz gotuje. – Tyle papryki dodałeś, że to mocne jak diabli. Tylko pamiętaj, że polędwicy wołowej długo gotować nie można, bo ci się rozpadnie.

Usiadła na fotelu, stojącym po prawej stronie. Do tego z lewej mogłaby się dostać tylko wtedy, gdyby Majka i Zbyszek wstali z kanapy. Ale oni siedzieli jak przyklejeni do siebie ramionami, jak gdyby nigdy nic, jakby nie przebiegały między nimi żadne prądy, nie tylko wstrząsające obojgiem, ale i przenikające do głębi i jego, i ją.

Zbyszek odkleił się w końcu od ramienia Majki, sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki. Pili calvados, oryginalny, przywieziony przez niego z Francji. Dużo jeździł za granicę, miał taką pracę.

Ten szlachetny, mocny trunek uderzył Majce do głowy. Nie była jednak pewna, czy to alkohol, czy raczej siedzący obok mężczyzna.

Helena wreszcie się pożegnała, a oni natychmiast zaczęli zrywać z siebie ubrania.

O zupie całkiem zapomnieli.

*

Majka poszła do pracy w tych samych ciuchach, w których była poprzedniego dnia. Po prostu nie miała siły – ani ochoty – żeby wieczorem jechać do domu. Rano… no cóż, rano też miała co innego do roboty. Ledwo w ogóle zdążyła do pracy. Helena patrzyła na nią podejrzliwie, bo nie zdarzyło się do tej pory, żeby taka elegantka jak Majka nosiła tę samą bluzkę dwa dni z rzędu.

– Nie miałaś czasu na zmianę ubrania czy też w ogóle nie byłaś w domu? – spytała zgryźliwie.

Nie mogła przepuścić takiej okazji, Majka bowiem była ulubienicą dyrektora, a dyrektor bardzo podobał się Helenie. To, że on miał żonę, a ona męża, było nieistotne. Zresztą dyrektor podobał się wszystkim pracownicom, bez względu na ich wiek i stan cywilny. Mniej więcej czterdziestoletni, szczupły i wysoki, z bujną czupryną, posiwiałą na skroniach. Dystyngowany, a jednocześnie bardzo seksowny. Miał taki głos, że wystarczyło zamknąć oczy i można było sobie wyobrazić… wszystko.

Majce też się podobał, nie była oryginalna. I umiała wykorzystać swoje atuty – a należała do nich szczupła sylwetka, pięknie wykrojone niebieskie oczy z bardzo długimi rzęsami, zgrabne nogi i niesamowita burza splątanych, kręconych włosów. Te ostatnie z trudem dawały się ujarzmić, przez co Majka wyglądała, jakby dopiero przed chwilą wstała z łóżka. Faceci takie rzeczy zauważali, a dyrektor bez wątpienia był facetem. Choć – także dyrektorem, co trochę utrudniało im bliższe kontakty, na które niewątpliwie miałby ochotę.

Majka nie była klasyczną pięknością. W ogóle nie była pięknością. Miała jednak w sobie owo „coś”, co bardzo denerwowało jej koleżanki, a przyciągało kolegów. Nie tylko kolegów. Obcy mężczyźni bardzo szybko chcieli zostać jej znajomymi, a Majka dość łatwo nawiązywała kontakty. Które – żeby było jasne – nie oznaczały zbliżeń. Od zbliżeń zresztą – żeby też było jasne – nie stroniła, lecz to do niej musiał należeć wybór. W każdym przypadku. Pana dyrektora wybrałaby bez wahania, ale on tylko na nią patrzył oczami, wyglądającymi na głodne. Jednak głód głodem, a dyrektor chyba był na diecie. Jakim wzrokiem na nią spoglądał, widziały wszystkie zainteresowane panie, które nienawidziły Majki, co oczywiste.

Ona zaś nic sobie z tego nie robiła. Do takich spojrzeń była przyzwyczajona od dawna. Na dodatek wiedziała, że gdyby tylko jej się chciało… ale się nie chciało, bo przecież najpierw był ten cholerny Michał, potem błogosławiona przerwa, a teraz, no tak, teraz Zbyszek. Owym Zbyszkiem była naprawdę zdumiona. Skołowana, zaskoczona i niepewna tego, co się dzieje.

Nie umawiali się na spotkania. Ona czekała, a on dzwonił. Do pracy oczywiście, bo w domu telefonu nie miała. Uwielbiała więc teraz siedzieć w pracy, nawet do toalety leciała pędem i jeszcze szybciej wracała.

– Nie było do mnie telefonu? – pytała Wiesława, złośliwego krasnala, z którym miała nieszczęście dzielić pokój.

– Nie było – odpowiadał ze specyficznym grymasem satysfakcji, lecz Majka nie wierzyła.

Zbyszek pewnie dzwonił, a ten tu… bałwan… cieszył się, że jej nie było i niczego jej nie przekaże. Teraz więc już musi tkwić murem przy biurku, bo może Zbyszek zadzwoni ponownie. Ona do niego? O, nie, tak się nie umawiali. Więc uschnie tutaj, z niecierpliwości skręci się w supełek, wepchnie to głupie, skaczące serce z powrotem na swoje miejsce – ale nie zadzwoni. Nie zadzwoni. Nie… telefon…

– Wydział Handlu, słucham?

No, wreszcie się doczekała. Spotkanie, dzisiaj, po pracy. Nie pytał, czy ona może, czy ma czas, ochotę. Oznajmiał, że zaprasza, robi kolację (no proszę!) – i tyle.

Ach, nie, przepraszam, raz zapytał:

– Oglądamy mecz u mnie?

– Jasne.

Chodziło o mecz „Orłów” Górskiego z Brazylią, na mistrzostwach świata w RFN-ie. Majka piłką nożną interesowała się ogromnie, bardziej niż Zbyszek – i to ona właśnie zaraziła go entuzjazmem do futbolu, szczególnie że polskiej drużynie szło rewelacyjnie.

Kupowała więc polski calvados – czyli coś, co się nazywało Złota Jesień – jako że ambitnie nie chciała pozwolić, żeby to Zbyszek był fundatorem wszystkich kolacji i różnych dodatków. On zaś rzeczywiście robił kolację samodzielnie. Kolację? Kroił kromki chleba na połówki, a potem obkładał je szynką albo pasztetem (Majka nie znosiła pasztetu), albo serem. Do tego rzodkiewki, ewentualnie pomidory. No i tyle tego.

Najlepsza była herbata. Parzona tradycyjnie, w małym porcelanowym czajniczku, czarna, mocna i aromatyczna. Tylko że Majka nie doceniała walorów takiego naparu. Ona piła tak zwaną słomkę, po mocniejszej robiło jej się niedobrze. Ale w sumie liczyło się dla niej tylko to, że jest u Zbyszka, oczywiście zostanie u niego na noc i, niestety, znowu pójdzie do pracy w tych samych ciuchach. Helena już przestała się dopytywać o przyczynę takiej niedbałości u koleżanki. Dobrze wiedziała, co się dzieje, i właściwie nic jej to nie obchodziło.

Majka czuła złość, gdy wieczorem w mieszkaniu Zbyszka zaczynał dzwonić telefon. On nie komentował żadnej rozmowy, lecz przecież siedziała obok i słyszała. Dzwoniły kobiety – nie jedna, lecz kilka. Trzy? Cztery? Więcej? A co za różnica! Nie był szczególnie miły dla żadnej z nich, ale też nie mówił: „Nie dzwoń więcej” – wprost przeciwnie, zapewniał: „Niedługo zadzwonię”, a ją aż skręcało. Ale prędzej by umarła, niż pozwoliła sobie na okazanie zazdrości, która ją ogarniała w takich sytuacjach. Nigdy nie zapytała, kto telefonował, i nigdy nie rzuciła się na niego z pazurami, słysząc to: „Niedługo zadzwonię”. Choć jej pazury same się wyciągały w stronę owej twarzy, która stawała jej się coraz bliższa.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: