Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni pielgrzym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni pielgrzym - ebook

Tommy Bergmann, detektyw policyjny, bada sprawę zabójstwa Carla Oscara Krogha – członka ruchu oporu podczas II wojny światowej. Kilka tygodni wcześniej studenci medycyny znajdują kości, które okazują się trzema ludzkimi szkieletami. Te dwa pozornie niezwiązane ze sobą zdarzenia okazują się kluczem do odkrycia szokujących faktów z 1945 roku. W labiryncie kłamstw i przemilczeń policyjny śledczy dociera do czasu wojny – czasu, z którym szybko zacierano ślady, w którym prawda jako pierwsza padała ofiarą, w którym miłość stanowiła pole bitwy, a przetrwanie było jedynym tytułem do chwały.

Dynamiczny i zaskakujący debiut norweskiego autora, oparty na faktach, trzymający w napięciu do samego końca. Książka zdobyła najważniejsze nagrody literatury kryminalnej w Skandynawii, co nie udało się dotąd żadnemu debiutantowi: nagrodę Rivertona, Szklany Klucz i nagrodę Mauritiusa Hansena – Świeża Krew.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-148-2
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niedziela, 8 czerwca 2003

Dr. Holms vei

Oslo

Dopiero po zaparkowaniu samochodu przed dużą willą z bali młoda pomoc domowa uzmysłowiła sobie, że bramę wjazdową zastała otwartą. Ale i tak jeszcze przez minutę siedziała w samochodzie, czekając, aż w radio skończy się piosenka. Dopiero wtedy je wyłączyła, wysiadła i spojrzała za siebie.

Brama z kutego żelaza była szeroko otwarta, ale to nie ona ją otworzyła.

„Przecież zawsze była zamknięta” – pomyślała.

Jedną z cech Carla Oscara Krogha, które dobrze poznała, odkąd pojawił się na liście jej klientów, była wyjątkowa pedanteria. Kiedy do niego przyjeżdżała, zawsze pytał, czy aby nie zapomniała zamknąć za sobą bramy. Przypominał jej o konieczności zamknięcia bramy także za każdym razem, gdy po pracy zbierała się do wyjścia.

„A pies?” – pomyślała. „Gdzie jest pies?”

Zza domu nie dobiegało szczekanie pełnego energii angielskiego setera, którego nigdy nie przestała się trochę bać. Nie słyszała też brzęku jego łańcucha. Było to o tyle dziwne, że zawsze dawał o sobie znać, nie mogąc się doczekać długiego spaceru, na który go zabierała zaraz po przybyciu.

Obróciła się w stronę domu. Nieco za mocno zatrzasnęła drzwiczki samochodu i w nienaturalnej ciszy, która tu panowała, metaliczny trzask jeszcze długo dźwięczał jej w uszach. Pomyślała też, że jest tu bardzo gorąco. Upał, który poprzedniego dnia zapanował w mieście, robił się nie do wytrzymania.

Kiedy po dwóch dzwonkach do drzwi nic nie nastąpiło, nie miała już wątpliwości – coś było nie tak.

Ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie, że dopiero co, wręcz kilka minut wcześniej na tych schodach ktoś stał. Ktoś, kogo nie powinno tu być.

Zadzwoniła raz jeszcze.

– Panie Krogh? – odezwała się głośno. – Panie Carl?

W końcu położyła rękę na ciężkiej klamce – drzwi były zamknięte na klucz.

Odwróciła się i zaczęła szybko oddychać. Przeklinając tę wielką, odludną parcelę, zasłoniętą przed oczyma ciekawskich gęstym, świerkowym żywopłotem, poczuła się bardzo samotna. Gdyby zaczęła krzyczeć, nikt by jej nie usłyszał.

Daleko w dole leżało miasto. Mimochodem zarejestrowała uwijające się na wodzie łódki, które cięły fiord na małe kawałki.

Powoli ruszyła wzdłuż ściany domu. Przy oknie kuchennym stanęła, przyłożyła dłonie do szyby i zajrzała do środka. Pusto. Idąc najciszej jak potrafiła chodnikiem w stronę położonego z tyłu domu tarasu, minęła bibliotekę. Gdy dzielił ją metr od węgła domu, stanęła i ostrożnie dotknęła bali ściany – były mocno nagrzane od słońca. Normalnie odgoniłaby od twarzy natrętne owady, ale teraz nie zwracała na nie uwagi.

Doszła do rogu domostwa i skręciła.

W otwartych drzwiach tarasu poruszały się białe firany.

W dolnej krawędzi jej pola widzenia, na płytkach tarasu tuż obok stołu i krzeseł pojawił się jakiś kształt. Spod ciała martwego psa wypływał wachlarz czerwieni. W jego białej, nakrapianej czarnymi plamami szyi ział otwór, a krew dopiero krzepła.

W pierwszym odruchu chciała ruszyć z powrotem do samochodu, ale nogi same poniosły ją dalej w kierunku tarasu.

Przestąpiła martwego psa i powoli zmierzała w stronę poruszających się firan, modląc się cicho, by Pan Bóg miał ją w swojej opiece.

I nagle znalazła się w salonie.

Przed nią, na środku podłogi leżało to, co kiedyś było Carlem Oscarem Kroghem. A jego oczy…

„Jak?” – pomyślała. „Jak można było komuś coś takiego zrobić?”CZĘŚĆ I

Poniedziałek, 28 maja 1945

Stalag 303

Jørstadmoen

Kapitan Milorgu¹ Kaj Holt przystanął na placu apelowym i przez chwilę przyglądał się barakom. Potem obrócił się i spojrzał na bramę, którą właśnie przekroczył, jakby chciał się upewnić, że w razie czego może wyjść.

Czyż nie jest tak, że nie należy zadawać pytań, na które wcale nie pragniesz odpowiedzi? Może czasami najlepiej byłoby nie wiedzieć, zadowolić się istniejącym stanem rzeczy, tak jak to robią normalni ludzie, i po prostu żyć dalej? Tyle że on tego już nie potrafił; wojna wciąż trzymała go w żelaznym uścisku.

– Najlepiej byłoby, gdyby i ciebie wzięli – cicho powiedział sam do siebie Kaj, powtarzając słowa swojej żony.

A kilka minut później po prostu wyszedł z domu, zostawiając za sobą to wszystko, co trzymało go przy życiu przez ostatnie pięć lat: żonę, dziecko, wszystko. Pierwsza noc, którą spędził w lesie, była wyzwoleniem.

Otrząsnął się z tych wspomnień, z bocznej kieszeni munduru wyjął nakaz przesłuchania, rozprostował kartkę i odczytał litery, które sam wpisał w odpowiednie rubryki formularza: Hauptsturmführer Peter Waldhorst. Sipo² Abteilung IV. Aussendienststelle Lillehammer. Poniżej był jego, Holta, podpis. Tylko kilka osób wiedziało, że jest w Lillehammer, ale nikt nie znał celu jego wizyty… I tak było dobrze, przynajmniej na razie. Niewielu ludzi miało świadomość, że do tego obozu, w którym wciąż przebywało wielu sowieckich jeńców, przewieziono grupę niemieckich oficerów.

„Abteilung IV”– pomyślał. Oficjalna nazwa gestapo wydawała się całkiem niewinna. Jakie to typowo niemieckie: ubrać piekło w biurokratyczną formę…

Gdzieś z doliny dobiegł grzmot, rzecz nietypowa jak na późną norweską wiosnę.

Starannie złożył nakaz przesłuchania i schował go z powrotem do kieszeni. Rzęsisty deszcz zaczynał powoli przesiąkać przez mundur. Szybko poszedł w stronę budynku, ale zamiast wejść do środka, stanął pod daszkiem na schodach, żeby to wszystko jeszcze trochę odwlec. Wyłowił z kieszeni na piersi szwedzkiego papierosa i pomyślał, że chyba wszystko, co na sobie i przy sobie ma, jest szwedzkie. Nikotyna przywróciła mu równowagę, uspokoiła tętno, które mocno przyspieszyło, gdy przeszedł przez bramę.

„Jak biblijny potop” – pomyślał, przyglądając się ulewie. Uderzająca o ziemię woda mocno się pieniła. Ten widok przywiódł mu na myśl zamiar Stwórcy, by utopić wszystkich za ich grzechy. Albowiem nikt, absolutnie nikt nie był wolny od winy. On sam, Kaj, zabijał ludzi i mimo że to wszystko już się skończyło, ci ludzie wciąż go w nocy prześladowali: młodzi, starzy, ojcowie, a nawet młoda, ledwie dziewiętnastoletnia matka. Gdy schodził wtedy po schodach, jej małe dziecko zaczęło płakać. Wciąż słyszał ten płacz, dobiegający zza cienkich drzwi, a oczyma wyobraźni widział samotne dziecko w łóżeczku, podczas gdy jego matka leżała w korytarzu w kałuży krwi.

„Nikt nie jest wolny od winy”.

Pomyślał, że to niezłe zdanie, że może powinien je zapisać na kartce papieru i dołączyć do innych kartek, które zgromadził przez te pięć lat, kartek, które – jak sobie wyobrażał – kiedyś miały się stać jego wspomnieniami, o ile kogoś w ogóle będą obchodzić… Jeśli w ogóle przeżyje – czyż nie tak właśnie myślał? Czy naprawdę wyszedł z domu, nie zabierając tych kartek? Dotychczas nie przyszło mu to do głowy. Musi je odzyskać! Nie pomyślał o nich, kiedy półtora tygodnia temu opuścił żonę i dziecko, a zarazem swoje dotychczasowe życie. I to w przeddzień święta 17 maja³, pierwszego wolnego święta od 1939 roku. Włożył te kartki do pudełka po butach, które ukrył na Thereses gate, w starym podróżnym kufrze na strychu. Będą tam leżeć, jeśli on nie wróci do domu.

Wzdrygnął się na dźwięk silnika. Zza rogu nagle wyskoczył wojskowy dodge i zahamował ostro przed schodami, na których stał Kaj. Młody amerykański kierowca odchylił głowę na oparcie fotela i zastygł we własnym świecie, żując gumę.

Kaj właśnie kończył papierosa, kiedy drzwi obok niego otworzyły się i wyszło przez nie dwóch mężczyzn. Stanęli jak wryci – najwyraźniej nie wiedzieli, że tymczasem zmieniła się pogoda. Jeden z nich, Amerykanin, był kapitanem jak Holt, drugi był w cywilu. Mijając Kaja, cywil otarł się o niego i wymamrotał po szwedzku przeprosiny. Schodząc po schodach, Amerykanin skinął Holtowi głową.

– Get back in – rzucił do kierowcy, który zaczął wysiadać, by otworzyć drzwi po stronie pasażera. Wsiadając, cywil o uderzająco dziecięcej twarzy rzucił Kajowi przeciągłe spojrzenie, a jemu wydało się, że pod mokrym rondem kapelusza widzi coś jak zaczątek uśmiechu.

Patrząc, jak samochód znika między drzewami, Kaj odniósł wrażenie, że już kiedyś spotkał tego cywila. Ta dziecinna twarz, te miękkie rysy… Gdzieś już musiał go widzieć. „Nie, to złudzenie” – zdecydował. Powinien może jakoś zareagować na pojawienie się tu w towarzystwie amerykańskiego oficera jakiegoś Szweda w cywilu, ale nie przejął się tym. Po wyzwoleniu zaczął się taki bałagan, że nic go już nie dziwiło.

Rzucił papierosa na ziemię i obrócił się. Na zbrojonym szkle drzwi wciąż widniał niemiecki orzeł ze swastyką w szponach. Poczuł nieprzyjemne ukłucie i stał przez chwilę z dłonią na klamce.

Włosy angielskiego porucznika za zaimprowizowanym kontuarem były gęste, czarne i lśniące. Wyglądał jak ktoś, kto całą wojnę spędził za biurkiem, a teraz przybył tu, żeby przejąć kraj po Niemcach. Obok niego z wyniosłą miną stał uzbrojony angielski żandarm. Po niecałym miesiącu pobytu Anglicy zachowywali się tak, jakby razem z Amerykanami byli właścicielami tego kraju. Ale o ile Amerykanów Kaj lubił, o tyle Anglicy przyprawiali go o niesmak. Nie czuli potrzeby ogłaszania całemu światu, że są rasą panów, bo zakładali, że i tak wszyscy to wiedzą. Gdyby parę tygodni temu ktoś powiedział Kajowi, że wkrótce zapragnie, by ci przeklęci Anglicy się wynieśli, pomyślałby, że ten ktoś zwariował. Jak bliski zwariowania był on, kiedy leżał pod podłogą w mieszkaniu na Valkyriegata i nadsłuchiwał oddechu gestapowca w drugim końcu pokoju…

Z kieszeni kurtki wyjął nakaz przesłuchania. Kartka była w jednym rogu mokra i nieco naderwana. Anglik wziął ją, patrząc na Kaja jak na idiotę, a potem westchnął z rezygnacją i rozłożył. Holt powstrzymał się od złośliwego komentarza i po chwili otrzymał z powrotem nakaz z parafką porucznika. Żandarm w stopniu kaprala zszedł przed nim do piwnicy. Korytarz wypełniała ciężka woń stęchlizny, która przyprawiła Kaja o mdłości.

Przed celą, gdzie według kaprala żandarmerii przebywał Peter Waldhorst, stał na straży młody żołnierz Milorgu. Na widok oficera stanął na baczność, ale Kaj uspokoił go ruchem ręki i rzucił Anglikowi parę słów, po których tamten zrobił w tył zwrot i się oddalił. Kaj rozejrzał się. Schody w drugim końcu piwnicy zabite były szerokimi deskami. Przeciągnął ręką po włosach i spróbował zapomnieć, że znajduje się pod ziemią, w ciemnej i wilgotnej piwnicy, która ma tylko jedno wyjście. Lekkie drżenie rąk zdradzało jednak, że nie do końca mu się to udało.

Wyminął młodzika z Milorgu i nacisnął klamkę. Światło z małego okienka na moment go poraziło i sprawiło, że dopiero po paru sekundach dostrzegł kontur człowieka, skulonego na podłodze w kącie pod okienkiem.

Zatrzymał się w drzwiach. Widok Niemca, skatowanego i leżącego na betonowej podłodze piwnicy, zupełnie zbił go z tropu.

Skinął głową młodemu żołnierzowi Milorgu, który bezwiednie majstrował przy lufie przewieszonego przez pierś schmeissera. Dopiero teraz Kaj zauważył strach w oczach młodzika i jego białą jak papier twarz. Chłopak wycofał się i zamknął za sobą drzwi.

Kiedy przez szum deszczu do Niemca dotarł odgłos kroków, powoli, ale zapewne najszybciej jak mógł, uniósł ręce i zasłonił nimi głowę. Jedno z jego ramion wyglądało na częściowo bezwładne. W kącie panowała ciemność i trudno było to stwierdzić z pewnością, ale wyglądało na to, że płacze. „No i dobrze” – pomyślał Holt. „Ty draniu. Nieźle zasłużyłeś sobie na każde kopnięcie”. Po kilku sekundach jednak złość mu minęła i Kaj rozgniewał się na siebie za takie myśli.

– Hauptsturmführer Waldhorst? – spytał cicho.

Niemiec nie odpowiedział. Wciąż osłaniał rękami głowę. Przed chwilą musiał dokonać pewnego wyboru: jeśli zasłaniasz sobie pierś lub krocze, dostajesz kopniaka w głowę. A to oznacza pewną śmierć.

– Peter Waldhorst?

Usłyszał nieartykułowany dźwięk, w którym można było się domyślić potwierdzenia.

– Möchten Sie nach Hause fahren? – spytał Kaj.

Niespodziewanie ze strony Petera Waldhorsta dobiegł go cichy śmiech.

– Ja chyba nie z tych, co pojadą…

– Spokojnie. Mam kontakty i mogę to panu załatwić – powiedział Kaj.

Nie miał pojęcia, czy to prawda, ale tego gestapowiec nie musiał wiedzieć. W najgorszym razie go rozwalą i tyle.

Raz jeszcze zadał pytanie, któremu nikt w sytuacji Waldhorsta nie mógłby się oprzeć:

– Więc chce pan jechać do domu?

Nastąpiła cisza. Odgłos bijącego w szybę deszczu nieco osłabł, być może zaczęło się rozjaśniać.

– Mam… małą córeczkę… – odezwał się w końcu Waldhorst z kąta.

– Czyż wszyscy nie mamy małych córeczek? – odparł gorzko Kaj.

– Widziałem ją tylko raz… – Deszcz znów zaczął mocno tłuc w szybę. – Kim pan jest? – spytał po chwili Niemiec.

Kaj nie odpowiedział. Zamiast tego odwrócił się i przystawił sobie krzesło, które stało w drugim końcu celi. Smród stęchlizny znów go zemdlił i na moment ponownie znalazł się w swojej kryjówce pod podłogą na Valkyriegata. Mocno przytrzymał oparcie krzesła.

– Proszę mi powiedzieć, kim pan jest – powtórzył Waldhorst, tym razem doskonałym norweskim.

Kaj poczuł ciarki na plecach. Nie wiadomo dlaczego nie cierpiał Niemców mówiących po norwesku, zwłaszcza tak dobrze jak ten gestapowiec. To było tak, jakby chcieli powiedzieć: „Jesteśmy jak wy, a wy jesteście jak my, więc złóżmy broń i żyjmy jak bracia”.

– Holt. Kaj Holt.

Waldhorst coś mruknął. A potem powiedział cicho:

– Ten, którego chronią anioły… A więc tak pan wygląda.

Kaj słyszał, że Niemcy przezwali go Anioł. Nie miało to dla niego znaczenia, nie wierzył w anioły, nie wierzył też już w siebie. Swego czasu Niemcy pastwili się nad nim przez cały tydzień, a potem nagle wyrzucili go na ulicę. Kto wie, może naprawdę coś go chroniło? Może powinien wierzyć w coś większego niż on sam? Ale to już nie miało znaczenia.

– Chce się panu pić, Hauptsturmführer?

– Ja chyba nie mogę… – Peter Waldhorst odjął dłonie od twarzy i wypluł jakiś krwawy strzęp. – …pić.

Kaj wyszedł na korytarz.

– Przynieś wody.

Milorgowiec wyglądał na jeszcze bardziej przerażonego niż parę minut wcześniej. Zza którychś drzwi w korytarzu dobiegł ich odgłos głuchych uderzeń.

– No już! – krzyknął Kaj, żeby go obudzić. – I spróbuj znaleźć jakąś gazę, ręcznik, cokolwiek!

Po powrocie do celi wyjął z kieszeni papierosy. Znalazł dwa względnie suche, zapalił jednego i podał Waldhorstowi.

Niemiec usiłował unieść się na łokciu, ale szybko zrezygnował. Jego młoda twarz skrzywiła się z bólu, nie wydał jednak żadnego odgłosu. Kaj rozejrzał się po celi. W rogu były jeszcze dwa krzesła, z których jedno leżało na podłodze z odłamaną nogą. Pomyślał, że powinien porozmawiać z obozowym biurem Czerwonego Krzyża, ale natychmiast z tego zrezygnował. Bo co, ma bronić Niemca? Oficera gestapo? I to szczeniaka, dużo młodszego od siebie?

Przysunął całe krzesło, usadził na nim Waldhorsta i włożył mu do ust papierosa. Niemiec najpierw mocno się zaciągnął, a potem lewą ręką wyjął z ust papierosa i przesunął palcami po zakrwawionych wargach. Jego prawa ręka była albo zwichnięta, albo złamana. Kaj zadecydował, że musi przestać myśleć o jego stanie. Waldhorst z pewnością sobie na ten los zasłużył. Ktoś mu spuścił lanie, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Niemcy na przykład nie od razu zaczynali bić: pierwsze godziny przesłuchań to była bułka z masłem – jeśli człowiek nie znał ich metod, można było pomyśleć, że to pogawędka przy kawie. Do dzieła przystępowali po paru godzinach. „Nawet twoja matka nie rozpozna twojego trupa” – powiedzieli Kajowi. „Moja matka nie żyje” – odparł wtedy, a oni wpadli w szał. A teraz stał naprzeciw tego młodego gestapowca i myślał, że to wszystko na darmo. Te lata, ten ból, to, że bez sensu wyszedł z tego cało. Kaja torturowano, kiedy przez pomyłkę wzięto go za innego członka ruchu oporu, ale tortury nie były czymś najgorszym, co mu się przytrafiło. Najgorsze było tamto leżenie pod podłogą, jak w trumnie, niczym żywy trup, i bezsilne czekanie.

– No więc – zaczął Waldhorst i rzucił na wpół wypalonego papierosa na ziemię – skąd ta nagła życzliwość?

Kaj znów wyjął paczkę papierosów, odpalił nowego papierosa od starego i rzucił niedopałek na nierówny beton.

– Był pan w Oslo przez cały czterdziesty drugi, tak?

– Skoro pan wie, po co pan pyta?

– Nie mogę pana znaleźć w żadnych dokumentach z tamtego okresu. Pracował pan dla Abwehry?

Waldhorst wykrzywił twarz w grymasie, który Kaj zinterpretował jako potwierdzenie.

– Kto panu o tym powiedział? – spytał po chwili.

– Taki jeden… Długo już nie pożyje – odparł Kaj. – Niech się pan o niego nie martwi.

– Od dawna o nic już się nie martwię – rzekł Waldhorst.

– Jeśli nie chce pan skończyć jak on, proszę ze mną współpracować.

Mężczyźni patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, po czym Niemiec zamknął oczy i kiwnął głową.

– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Kaj. Przez chwilę palił w milczeniu. – I coś mi się widzi, że tylko pan może mi pomóc to zrozumieć.

– Zawsze jest coś, czego człowiek nie rozumie – powiedział Waldhorst cicho.

– Jesienią czterdziestego drugiego – zaczął Kaj, jakby bardziej do siebie niż do Hauptsturmführera Waldhorsta, i przerwał, bo głos odmówił mu posłuszeństwa. Odchrząknął, potem jeszcze raz, ale niewiele to pomogło. Przez chwilę, która wydała się wiecznością, mężczyźni patrzyli na siebie.

– To nie była dobra jesień – powiedział w końcu Niemiec.

Z jego spojrzenia Kaj wyczytał, że Waldhorst już wie, o co on go spyta i jaka będzie odpowiedź. Na samą myśl o tym zebrało mu się na płacz. Nie, nie tu i nie teraz. Cóż by z niego był za zwycięzca, gdyby miał się rozpłakać u stóp pobitego?

– Wyhodowaliśmy wtedy na własnej piersi żmiję… Zdrajcę – zaczął wreszcie Kaj. – To był młody człowiek, nazywał się Gudbrand Svendstuen. Pan o tym naturalnie wie, ale mnie się wydaje…

– Panu się wydaje, że to nie on? – spytał Waldhorst, jak gdyby czytał w jego myślach.

Kaj prawie niedostrzegalnie skinął głową.

– A to był on? – wydusił wreszcie.

– Tego… panu nie mogę powiedzieć.

– Zatem i ja panu nie mogę pomóc.

– No trudno – powiedział Waldhorst. – Może jakoś dam sobie radę.

Nastała cisza.

Kaj rozważał teraz różne możliwości. Pierwszy błąd zrobił, przyjeżdżając tu, a drugi, bo nie miał nic konkretnego do zaoferowania Waldhorstowi. Prawda była taka, że to nie Norwegowie wywalczyli ten pokój i tacy jak on niewiele mogli zrobić dla kogoś takiego jak Waldhorst.

– Głupio pan zrobił, przechodząc do gestapo – powiedział w końcu. – Mam nadzieję, że zobaczy pan kiedyś swoją córeczkę.

Twarz Niemca była nieruchoma, a zaschnięta krew wyglądała na niej jak jakaś maska.

Kaj nie miał już czym go zaszantażować, a Waldhorst był i tak wystarczająco zmaltretowany. Obrócił się więc na pięcie i ruszył ku drzwiom.

– Był pan kiedyś w Hiszpanii? – odezwał się nagle gestapowiec, kiedy Kaj kładł rękę na klamce. – W regionie o nazwie Galicja?

Kaj odwrócił się.

Niemiec siedział z opuszczoną głową. Uszkodzone ramię zwisało mu wzdłuż ciała, druga ręka leżała bezwładnie na kolanach. Światło z okienka padało tak, że Waldhorst rzucał na cementową podłogę długi, długi cień.

– W mieście ze znaną katedrą?

– Hiszpania? Galicja? Katedra? O czym pan mówi? – Kaj potrząsnął głową, nic z tego nie rozumiał.

Waldhorst dźwignął sprawną rękę i uniósł wzrok. Przez jego wargi przewinął się smutny uśmiech, jak gdyby zrobiło mu się żal mężczyzny przy drzwiach.

– Jestem pewien, że zna pan nazwę miasta, o które mi chodzi… – powiedział cicho. – A jak pan sobie ją przypomni, może pan sam siebie spytać, kto do niego podąża, Herr Holt.

Kaj Holt bezwiednie wyszeptał to słowo.

1. Milorg (od militær organisasjon) – norweski odpowiednik Kedywu Armii Krajowej, tzn. ściśle wojskowa część podziemnej organizacji Hjemmefronten, zajmująca się sabotażem i dywersją; zaraz po wyzwoleniu wszedł w skład regularnej armii. .

2. Sipo, Sicherheitspolizei – hitlerowska służba bezpieczeństwa.

3. 17 maja – Dzień Konstytucji, norweskie święto państwowe.Piątek, 16 maja 2003 (trzy tygodnie przed Zielonymi Świątkami)

Komenda Policji

Oslo

Tommy Bergmann nie jeden już raz się zastanawiał, ile naprawdę ma oleju w głowie. W zasadzie jego decyzja, żeby wziąć dodatkowy dyżur w Wydziale Kryminalnym 16 maja nie powinna pozostawić w tej kwestii jakiejkolwiek wątpliwości. Tradycyjnie bowiem do służby akurat w przeddzień święta nikt przy zdrowych zmysłach się nie palił, tak więc po komendzie biegali wtedy wyłącznie stażyści i kilku takich jak on sam naiwniaków, którzy wciąż jeszcze wierzyli, że to miasto da się uratować od zguby. Co więcej, byli skłonni poświęcić swoje własne szczątkowe życie prywatne dla dobra innych, by porządni obywatele, to znaczy tacy, którzy mają życie rodzinne, mogli się nim bez przeszkód nacieszyć. Kiedy Tommy słyszał ludzi utyskujących na brak czasu, zawsze miał dziwne uczucie, że są oni z jakiejś innej planety. Po odejściu Hege miał bowiem do dyspozycji tyle wolnego czasu, że nie wypełniłby go nawet, gdyby nie wiadomo jak się starał. Jedyny urlop, jaki tego roku zaplanował, to tydzień w czerwcu poświęcony pilnowaniu stadka dwunastoletnich piłkarek ręcznych podczas wyjazdu do Göteborga.

„Ale zaraz” – pomyślał, otwierając drzwi na znajdujący się na dachu taras. „Przynajmniej nie wziąłem nocnego dyżuru. No i potrzebuję tych pieniędzy, więc takim zupełnym idiotą chyba nie jestem?”

Poza tym był pewien, że wygra zakład o przyczyny pierwszego ewentualnego zgonu na wieczornej zmianie. Tommy był mianowicie stuprocentowo pewien, że jeśli na jego dyżurze nastąpi jakieś nienaturalne zejście, to będzie to samobójstwo. Szef zmiany, Monsen, postawił dwie setki na to połączenie, co zawsze: świeży obywatel kraju plus jakiś rodzaj morderczego narzędzia.

– Bambus i nóż, jak nic – powiedział Monsen, wydłubując spomiędzy warg drobinę tytoniu. – Jakiś azylant z Rogu Afryki na przepustce z ośrodka.

– Skąd, pogoda jest w sam raz na samobójstwo – odparł Tommy, konstatując nagle, że nikt w komendzie nie zmartwiłby się zbytnio, gdyby to właśnie Monsen poczuł rzeczony nóż we własnym brzuchu. Odnosił wrażenie, że kolega za każdym razem doskonale wie, że przegra te zakłady robione w zaufanym gronie, ale nie może sobie odmówić przyjemności użycia słów: „bambus”, „czarnuch” albo „negatyw” i nieodłącznego chichotu.

Siadając pod wielkim parasolem przy zielonym, plastikowym stole na tarasie, Tommy zdał sobie sprawę, że nie irytuje go już ani infantylny rasizm Monsena, ani jego własna słabość do tych zakładów. W końcu tu, na górze, życie wydawało się o wiele znośniejsze niż na dole, w pomieszczeniu socjalnym sekcji dochodzeniowej, z tym jej sinym linoleum i pamiętającymi lepsze czasy skórzanymi kanapami, które pozbawiłyby złudzeń największego optymistę. Widok miasta stąd, z góry, w dziwny sposób wpływał na niego kojąco.

Odchylił się na krześle, zamknął oczy i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pozwolił słońcu ogrzać sobie twarz. Na kilka minut udało mu się osiągnąć coś niemożliwego: stan zupełnej bezmyślności. W głowie miał pustkę, w której rezonowały tylko odgłosy rozpościerającego się na dole miasta. No i był tam też strzęp wspomnienia, który nieco zakłócał ten nieomal beztroski stan: Hege, jej włosy niemal białe latem, jej turkusowe oczy i brązowa skóra, sól, którą z niej zlizywał po południu w chłodnym hotelowym pokoju w toskańskim miasteczku, którego nazwy już nie pamiętał…

Tamtego lata miało być między nimi znów wszystko dobrze, jak kiedyś. Powiedział sobie wtedy z pełnym przekonaniem, że tak będzie: że już nigdy.

Ale kiedy wrócili do domu, znów ją pobił. Po prostu uderzył dwa, trzy, może cztery razy. Już nie pamiętał, o co wtedy poszło. Pewnie coś powiedziała, coś takiego, co tylko ona potrafiła powiedzieć, by doprowadzić go do białej gorączki. Pomyślał, że co prawda zrobił to tylko ten jeden jedyny raz po danej sobie obietnicy, ale co z tego? To był o ten jeden jedyny raz za dużo. Nie, to nie był jeden raz. Nie mógł sobie przypomnieć ile razy. Tommy nie chciał pamiętać nic z tego, co jej zrobił. Chciał pamiętać tylko jedno: żeby nigdy już nie zakochać się w kimś takim jak Hege, kimś o tyle lepszym niż on sam.

– Niech cię szlag trafi, Bergmann – wymamrotał.

Po jego lewej stronie rozległ się metaliczny szczęk i otwarły się czerwone drzwi, ale nie otworzył oczu.

Usłyszał znany głos – był to Dramstad z sekcji napadów, stary, cuchnący papierosami drań, który też wylądował w ten weekend w komendzie, najwidoczniej nie mając nic lepszego do roboty.

– Kurwa, niezła pogoda, co? – zagaił przybysz, który, jeśli wierzyć plotkom, bez kielicha nie zaczynał już dnia.

Tommy burknął coś w odpowiedzi, wściekły na siebie za to wspomnienie o Hege.

– Niezła – powtórzył Dramstad do siebie.

„Nie” – pomyślał Tommy, otwierając ostrożnie oczy i wpuszczając ostre słońce w głąb czaszki. „To pogoda dla samobójców”. Ale nie powiedział tego głośno, pozwalając, by stary Dramstad stał sobie dalej w ciszy i spokoju, oddając się złudzeniu, że pogoda jest ładna.

*

Tego niespodziewanie spokojnego wieczoru 16 maja Tommy Bergmann siedział w swoim gabinecie, próbując dokończyć jakieś stare raporty, kiedy na jego komórce nagle wyświetlił się numer Monsena.

Kolega chrząknął i przedstawił się jak gdyby z lekkim wahaniem w glosie, a Tommy w tym momencie zyskał już pewność, że skromna suma, o którą się założyli, jeszcze tego dnia trafi do jego kieszeni.

Pomyślał, że parę setek zawsze się przyda, i zdjął nogi z biurka, kierując wzrok na jeden z wysokich bloków stojących na Enerhaugen.

– Jacyś studenci znaleźli… kości.

Przez chwilę panowała cisza, a Tommy poczuł, że podświadomie marszczy czoło.

– W Nordmarce¹ – uzupełnił w końcu Monsen.

– Jakie znowu kości? – spytał Bergmann. Wyprostował się i przysłonił lewe ucho, żeby zagłuszyć dźwięki ulicy. Po chwili słyszał już tylko słaby szum.

– No, ludzkie – powiedział Monsen.

– Ludzkie kości? Na pewno nie jakiegoś psa?

Z drugiej strony usłyszał prychnięcie i odgłos zapalanego papierosa. Tommy mógł sobie teraz łatwo wyobrazić Monsena z papierosem zwisającym z wargi, jak przeciąga palcem między kołnierzykiem koszuli a tłustym karkiem.

– W takim razie musiałoby to być spore bydlę – powiedział. – Upierają się, że ludzkie.

– Nie mów mi, że to studenci medycyny?

– Bingo – odparł Monsen. – I to aż czworo. Przyjedź, to zobaczysz.

Tommy zamknął oczy

Nie miał wcale ochoty jechać do lasu. W 1988 roku widział w lesie martwego człowieka i to nim nieźle wstrząsnęło.

„No, ale to tylko kości” – pomyślał i wziął z blatu kluczyki do samochodu. „Z kilkoma kośćmi chyba jakoś sobie poradzę”.

1. Nordmarka – porośnięte lasem tereny rekreacyjne za północną granicą miasta Oslo.Wtorek, 29 maja 1945

Restauracja hotelu „Cecil”

Sztokholm

Kaj Holt podążył wzrokiem za parą dziewcząt na chodniku po drugiej stronie ulicy. Idąc spacerowym krokiem, zatrzymały się przed sklepem z kapeluszami, a jedna z nich wskazała któryś palcem. Druga, śliczna brunetka, zaśmiała się, zasłaniając usta dłonią. Kaj wyobraził sobie, że dziewczyna pachnie tanimi perfumami, być może konwaliowymi. Spojrzał na jej nieduże, delikatne dłonie i przez moment wyobraził sobie, że mocno chwytają jego plecy… Ta dziewczyna mogłaby go pewnie uratować, skłonić do powrotu do rzeczywistości, ale dlaczego taka piękna istota miałaby zadać się z kimś takim jak on?

Oderwał od niej wzrok i znów skierował uwagę na Håkana Nordenstama po drugiej stronie stołu. Od czasu do czasu kiwał głową, pozwalając swojemu towarzyszowi wygadać się do cna. A ten opowiadał coś o Angliku, którego śledzili podczas wojny. Była to jakaś błaha, nieistotna historia, opowiadana wyłącznie po to, by nie poruszyć innego, niebezpiecznego tematu. Na przykład ludzi z SD¹, którzy jakoś przedostali się przez tę granicę na kilka dni przed końcem niemieckiego panowania. Tak, jakby Nordenstam bał się, że Kaj może nagle spytać, gdzie oni właściwie się podziali, kto im tu pomógł, kto ich wsadził na statek płynący do Portugalii, Hiszpanii albo jeszcze gdzieś dalej, do krajów, które znali tylko z nazwy?

„Wojna” – pomyślał Kaj. Od wyzwolenia minął już prawie miesiąc, a jemu, kiedy budził się rano, wciąż się wydawało, że trwa. W kieszeni marynarki nadal miał ampułkę z cyjankiem, a pod gumowym paskiem wokół łydki – schowanego pod szeroką nogawką małego colta llamę. W kieszeni płaszcza nosił tłumik do niego, na wypadek, gdyby któregoś dnia obudził się na odgłos podkutych butów w korytarzu. „Właśnie” – pomyślał. „Ta wojna nigdy się nie skończy”. Starannie wytarł usta serwetką. Była porządna, lniana. Nagle zdał sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy podczas wojny bywał w „Cecilu”, w tym pięknym mieście, dręczyły go wyrzuty sumienia. Te cholerne wyrzuty ogarniały go, ilekroć przekraczał granicę i przyjeżdżał do Sztokholmu po nowe rozkazy i na kilka tygodni odpoczynku. Bo wiedział, że kiedy znów przejdzie na drugą stronę granicy, przywita go wiadomość o tym, że właśnie zabito kilku jego przyjaciół. Czuł się winny, że jakoś przetrwał te najdłuższe lata w dziejach swojego kraju. Mawiano, że na wojnie największym zaszczytem, jaki cię może spotkać, jest jej przeżycie, ale teraz, kilka tygodni po wyzwoleniu, Kaj czuł, że to fałsz. Na wojnie zaszczytem jest tylko śmierć. Taka, jaką ponieśli ci wszyscy mężczyźni i kobiety o tyle lepsi od niego. Stracili prawdziwe życie, nie takie, jak jego. Został tylko on, jedyny. Co przeżył i co zrobił ze swoim życiem w tych dniach wolności? Porzucił je, porzucając żonę i dziecko.

„Porzuciłem?” – spytał sam siebie. „Naprawdę?” W roztargnieniu popatrzył na grzbiet swojej dłoni. Przecięty był w poprzek dużą blizną, biało prześwitującą przez czarne włoski. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć, skąd się wzięła. Na kilka sekund wydało mu się, że jest zupełnie gdzie indziej i że nie stało się nic złego, że nie było tej wojny, że to z Agnes w ogóle się nie wydarzyło. I nagle poczuł tępy ból. Taka była młoda, o wiele za młoda. Gdyby potrafił ją uratować, ta wojna miałaby choć odrobinę sensu. To była jego wina. Jak mógł być tak ślepy, tak bezgranicznie ufny!

Tę gonitwę myśli przerwał mu głos Nordenstama i lekki uścisk jego ręki na ramieniu.

– Co jest? – usłyszał z drugiej strony stolika. – Kaj, popatrz na mnie!

Kątem oka zobaczył, że Nordenstam przechyla się przez stolik.

– Waldhorst – powiedział Kaj.

– Peter Waldhorst? – spytał cicho Nordenstam.

Kaj skinął głową, bardziej sobie samemu niż swojemu towarzyszowi. Może powinien był zareagować na fakt, że Nordenstam wie, o kogo chodzi, ale jakoś się tym nie przejął. Szwedzi nieraz go już zaskoczyli swoją wiedzą.

Obaj odwrócili oczy. Kaj na moment spojrzał za okno, odnalazł wzrokiem brunetkę, która maszerowała teraz ulicą, trzymając się pod rękę z przyjaciółką, zadowolona i beztroska. Nordenstam wyjął srebrną papierośnicę, którą zawsze nosił w wewnętrznej kieszeni marynarki, wydobył z niej papierosa, postukał nim leciutko w wieczko i zapalił. Kaj popatrzył na opalonego Szweda, przyjaciela jego kraju w dużo większym stopniu niż przełożony Nordenstama w Referacie C, z którym miał się widzieć następnego dnia. Przez moment pożałował, że nie jest Szwedem – o ileż łatwiej byłoby mu teraz żyć, mając tylko trochę na sumieniu.

Nordenstam podsunął mu otwartą papierośnicę.

– Peter Waldhorst… a co z nim? – spytał, przypalając Kajowi papierosa.

– Ach, nic takiego. Siedzi w Jørstadmoen. Złożyłem mu wizytę, a on… zadał mi pewne pytanie.

Przez moment pomyślał, że posunął się za daleko. Ale nie, nie miał zamiaru tego w sobie dusić. Któż jak nie Nordenstam miał go zrozumieć? No i skąd on, Kaj, miałby wiedzieć? Skąd w ogóle mogłoby komuś coś takiego przyjść do głowy?

Nordenstam wydmuchnął w górę kółko dymu. Przez gwar głosów próbowały się przebić dźwięki pianina na drugim końcu lokalu.

– On zadał pytanie tobie? – spytał Nordenstam, nachylając się do niego.

Kaj nie odpowiedział, patrzył tylko na przystojną twarz Szweda, widział tę iskierkę w jego oczach, ten chłopięcy optymizm, którego zło tkwiące w ludzkiej naturze nie było w stanie zmącić. Przez moment zapragnął walnąć w tę piękną twarz młotem, żeby zobaczyć, jak się rozpada, ujrzeć kawałki kości, krew i mózg, a potem rzucić zmasakrowanego mężczyznę na schodach domu żony, by wszystko pojęła, żeby zrozumiała, co się działo po drugiej stronie granicy.

Kaj poczuł, że zbiera mu się na wymioty, i otrząsnął się z tej obrzydliwej myśli. Któregoś dnia, i to pewnie niedługo, zwariuje na dobre.

– Dadzą nam tu w końcu jeść? – zapytał obojętnym tonem, jakby w ogóle nie poruszyli tego tematu.

– Kaj, sądziłem, że to ty zadawałeś pytania?

Nordenstam nie spuszczał z niego wzroku. Pianista skończył numer, dłonią uciszył oklaski z jednego ze stolików i wesołe okrzyki rozbawionego towarzystwa.

– Byłeś kiedyś w Hiszpanii? – spytał Kaj. – W Galicji?

Nordenstam pokręcił głową, uśmiechnął się.

– O co chodzi, Kaj? O czym ty mówisz?

– Pojechałem do Lillehammer, żeby dostać odpowiedź na pewne pytanie. Nie dostałem. Za to mnie spytano, czy znam nazwę miasta w Galicji, gdzie jest słynna katedra.

Nordenstam zmarszczył brwi. Albo miał już dość tej rozmowy, albo był coraz bardziej zaniepokojony jej obrotem. Kajowi było już wszystko jedno.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedział Nordenstam.

Z pianina popłynęły pierwsze takty piosenki, której norwescy naziści tak bardzo nie cierpieli: Jazzgossen. Kaj sięgnął do kieszeni marynarki i znalazł pióro. Kiedy stawiał litery na serwetce, na jego wargach pojawił się przelotny uśmiech. A potem złożył starannie serwetkę i posunął ją w stronę Nordenstama.

– Więc – zaczął – pytanie, które postawiłem Waldhorstowi, dotyczyło Gudbranda. Myślę, że tu nastąpiła pomyłka.

Nordenstam nagle zesztywniał. Po chwili jednak opanował się i rozłożył serwetkę.

– To coś w rodzaju odpowiedzi – powiedział Kaj, przyglądając się mężczyźnie przed sobą. – Kto tam jeździ, do tego miasta? – Skinął głową w kierunku serwetki, którą Nordenstam trzymał w ręku.

Jego towarzysz złożył w końcu serwetkę i zgasił na wpół wypalonego papierosa. Spróbował spojrzeć Kajowi w oczy, ale ten uciekł ze wzrokiem. W odbiciu w oknie zobaczył, jak Szwed wkłada serwetkę do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Co tu się dzieje, Kaj? – spytał Nordenstam, a w jego oczach widać było współczucie. – Co ci się stało? Gdzie jest ten Kaj, którego znałem? Pozwalasz, żeby jakiś gestapowiec sobie z ciebie kpił?

Kaj nie odpowiedział. Rozejrzał się tylko po lokalu i nagle zatrzymał wzrok na jednym z mężczyzn w rozbawionym towarzystwie kilka stolików dalej. Jego twarz była znajoma, dziwnie znajoma.

„Nie, nie” – pomyślał. „Tak dłużej już nie może być”. W uszach wciąż słyszał głos Waldhorsta, pamiętał jego ciemne oczy pod czarnymi, krzaczastymi brwiami. Może ten przeklęty gestapowiec to wszystko wymyślił, zrobił mu na koniec diabelski kawał? Kaj stwierdził, że już niczego nie rozumie, nie wie, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Poczuł, że kręci mu się w głowie, wydało mu się, że jest na jakiejś karuzeli, otoczonej martwymi ludźmi, że jest tam Agnes i Serek, i młoda matka, którą zabił, i Gudbrand… Poczuł, że galopujące myśli zaraz przyprawią go o szaleństwo.

– Kaj, pozwól, że załatwię ci na noc dziewczynę, dobra? Musisz się odprężyć.

Kaj potrząsnął głową. Przez moment miał ochotę chwycić Szweda za klapy marynarki, potrząsnąć nim i krzyknąć: „Nie rozumiesz, co Waldhorst miał na myśli?!”.

– Gdzie nocujesz? – spytał Nordenstam.

– W mieszkaniu na Rindögatan.

Nordenstam skinął głową, odprowadził wzrokiem przechodzącą między stolikami dziewczynę.

– Odpręż się trochę – powiedział, uśmiechając się białymi, równymi zębami.

Przed Kajem postawiono talerz. Nareszcie.

– A potem – dodał Nordenstam – a potem się zabawimy. – I wybuchnął śmiechem.

Kaj też nie mógł się powstrzymać, bo dobrze wiedział, co Szwed ma na myśli.

– Pokażę ci takie miejsce, że od razu zapomnisz o tych swoich zgadywankach.

Kaj właściwie już zapomniał. Rzucił się na jedzenie, nagle zdając sobie sprawę, że od wielu dni porządnie nie jadł, nie mówiąc już o spaniu.

– Dziś sobie pożyjemy! – oświadczył Nordenstam i położył rękę na ramieniu Kaja. – Pożyjemy jak nigdy!

Kaj skinął głową, pomyślał, że owszem, pożyje, choćby tylko po to, żeby zaprzeczyć słowom żony sprzed kilku dni: „Najlepiej byłoby, jakby i ciebie wzięli”.

A on jej wtedy cicho przytaknął. Na co ona równie cicho się rozpłakała, jak za pierwszym razem, kiedy powiedziała, że go straciła.

Przytaknął wtedy raz jeszcze: tak, tak by było najlepiej. Stała z dzieckiem na ręku, z dziewczynką, do której nie potrafił niczego poczuć, nie potrafił się ucieszyć, że wreszcie może być jej ojcem.

– Uszczęśliwiłoby cię tylko jedno – wyszeptała, przytulając córeczkę jeszcze mocniej, jakby chcąc zaznaczyć, że jest tylko jej – gdybyś poszedł za tymi martwymi… Do domu.

I wtedy wyszedł bez słowa. Nie miał już nic.

Kaj odłożył sztućce na biały adamaszkowy obrus i jakby nigdy wcześniej nie widział świata, zagapił się na tłum ludzi, uśmiechnięte twarze, kłębiący się pod sufitem papierosowy dym, biały smoking piosenkarza, tyłek młodej kobiety zmierzającej ku toalecie, przylepione do niej spojrzenia mężczyzn, krwistoczerwony materiał marszczący się na jej pośladkach…

– Håkan… Ja już nie chcę żyć – powiedział nagle w przestrzeń.

Przez moment znów był tam, w Jørstadmoen. Kiedy po przesłuchaniu stał na schodach, napełniając płuca świeżym powietrzem, nie był do końca pewien, co się właściwie stało. Czy naprawdę trzymał Waldhorsta rękami za głowę i krzyczał? Wrzeszczał, że to nieprawda, że to wszystko kłamstwo?

– Nie mów takich rzeczy – odpowiedział miękko Nordenstam.

I wtedy, na samym skraju pola widzenia Kaja, na ułamek sekundy znów pojawiła się znajoma twarz. Odwrócił się. Tak, to na pewno on. Przy stole w głębi sali, w kącie tuż przy orkiestrze siedział on, ten cywil z Jørstadmoen. Siedział tam zupełnie sam z tą swoją dziecięcą twarzą i wyglądał, jakby od początku wieczoru czekał, aż zostanie przez Kaja rozpoznany.

Co on tu robi?

Kim jest?

Ich oczy się spotkały. Przez środek lokalu przeszła jakaś para i na moment przerwała ich kontakt wzrokowy. Kiedy go odzyskali, cywil uśmiechnął się do niego przyjaźnie, skinął leciutko głową i podniósł kieliszek.

– Kaj, co jest? – spytał zaniepokojony Nordenstam.

Kaj poczuł, że towarzysz chwyta go za ramię.

– Nic – szepnął.

– Nie gadaj, przecież widzę – powiedział Szwed.

– Wiesz, kim jest ten gość? – spytał Kaj.

Na środku sali pojawiła się grupa ludzi, zasłaniając kąt, gdzie siedział ten człowiek. Stanęli i wdali się w rozmowę z kelnerem.

Nordenstam obrócił się i spojrzał w kierunku, który wskazywał głową Kaj.

– Ja już go widziałem – powiedział Kaj. – Wczoraj, w Jørstadmoen. I wcześniej… też.

Nordenstam odwrócił głowę z powrotem do niego i ściągnął brwi.

– Który gość, Kaj? Nie rozumiem.

Tymczasem grupka ludzi ze środka sali odeszła, odsłaniając kąt przy orkiestrze.

Kaj zamarł i zamrugał – przy stoliku w rogu nikogo nie było.

Wyglądało wręcz tak, jakby nikt tam od dawna nie siedział: serweta była świeża, nakrycie nietknięte. Jeden z kelnerów właśnie prowadził tam czwórkę gości.

– Ale… – wyjąkał Kaj i wstał raptownie od stołu, przewracając szklankę, która poturlała się, spadła na podłogę i rozprysnęła w kawałki.

W lokalu zrobiło się nagle cicho. Orkiestra miała akurat przerwę między kawałkami i wszyscy muzycy spojrzeli na Kaja. Kelnerzy znieruchomieli w pół gestu i odwrócili głowy w jego stronę.

Kaj poczuł, że sala zaczyna się kręcić wokół niego, nieruchomy był tylko stolik w rogu przy orkiestrze. Serwety, kieliszki, kryształki żyrandoli wirowały, dźwięki brzęczącego szkła, Jazzgossen, kobiecego śmiechu, trzasku zapalanych zapałek zlewały się w jeden. Tamten mężczyzna znów tam siedział. Kaj był pewien, że ich oczy się spotkały, a wzrok nieznajomego o dziecięcej twarzy sięgnął głęboko w niego i wszystko zobaczył.

Chwilę później ten człowiek zniknął.

– On tam jest! – wrzasnął Kaj, nieświadom panującej w sali ciszy. I raz jeszcze: – On tam jest!

– Już dobrze – usłyszał Kaj z oddali. – Już dobrze.

Następną rzeczą, jaką zapamiętał, był uścisk rąk na ramionach. Zamachał gwałtownie i podłoga uciekła mu spod nóg.

Twarz Håkana Nordenstama przeobraziła się w dziecięcą twarz człowieka z Lillehammer. Usta Szweda poruszały się, ale Kaj Holt niczego nie słyszał. Wokół niego znowu panowała ciemność, od lewej strony czuł wątły strumień powietrza, zamknął więc oczy i łapał je, oddychając słabiutko jak niemowlę, a za każdym razem, gdy nabierał powietrza, jego pierś dotykała wiszących nad nim desek podłogi. A potem zbiegał bezszelestnie klatką schodową. Za sobą słyszał płacz dziecka.

Kiedy stali na ulicy, zapytał szeptem Nordenstama:

– Czy w takim świecie można dalej żyć?

1. SD, Sicherheitsdienst – hitlerowska służba bezpieczeństwa.Piątek, 16 maja 2003

Nordmarka

Oslo

Tommy Bergmann stanął na ścieżce i zadarł głowę do góry – nad sobą widział tylko zieloność i błękit. Na chwilę zamknął oczy i poczuł, jak krew mocniej pulsuje mu w żyłach. Może to i absurdalne, ale dobrze było wyrwać się z miasta choćby na ten jeden wieczór. Nawet jeśli trzeba przy okazji obejrzeć jakieś stare kości.

Wzruszył ramionami, wyjął z kieszeni na piersi papierosa i powoli się rozejrzał, przyglądając się grze promieni zachodzącego słońca wśród listowia. Głosy. „No tak” – pomyślał. Przez szum drzew, skądś z lewej strony doszedł do niego dźwięk głosów. Podniósł wzrok i jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów przed sobą zobaczył powiewającą na ścieżce czerwono-białą taśmę.

Ruszył z miejsca, nagle czując, że jest bardziej zmęczony, niż mu się wydawało. Jak tak dalej pójdzie, na treningu nie dotrzyma kroku nawet najbardziej ślamazarnym ze swoich szczypiornistek. Tej wiosny zauważył, że w biegu podczas rozgrzewki z najlepszymi z nich nie ma najmniejszych szans. A z interwałami 15/15 musiał dać sobie spokój już dawno.

Na jednym z pni po lewej stronie ścieżki zobaczył kawałek przywiązanej policyjnej taśmy i skręcił w wąską, niemal całkowicie zarośniętą ścieżkę. Co dziesięć metrów obwiązane taśmą drzewo pokazywało drogę do znaleziska.

Był tam już Georg Abrahamsen i drugi kolega, z którym usiłowali postawić jeden z tych białych namiotów nad miejscem, w którym Tommy widział tylko mech i paprocie. Na ziemi leżał duży akumulatorowy reflektor, oświetlając kręcących się techników z sekcji kryminalistycznej. Kilka metrów dalej dwóch mundurowych cicho rozmawiało z jednym ze studentów, który co chwila nerwowo przeczesywał ręką włosy. Jeszcze kawałek dalej na ziemi leżał rozłożony namiot, a obok siedziała trójka studentów – dwie dziewczyny i chłopak. Patrzyli przed siebie bezmyślnie.

– Kurwa – powiedział Abrahamsen do Tommy’ego. – Dziesiątki razy się tędy biegało… O tam. – Pokazał głową szeroką ścieżkę, z której Tommy przed chwilą odbił w lewo.

– Mów za siebie – burknął Tommy, wkładając między wargi nowego papierosa. Już dawno powinien rzucić palenie, żeby nie dawać się wyprzedzić szczypiornistkom, jednak stale ten moment odkładał. No ale dzisiejszy dzień wyjątkowo kiepsko się nadawał na rozpoczynanie życia na nowo.

– Kurde, uważaj, bo sfajczysz ten las – usłyszał za sobą.

Leif Monsen, gruby szef zmiany w Sekcji, ciężko dysząc, przedzierał się przez zarośla w ich stronę, kilka metrów od miejsca, z którego przed chwilą wyszedł Tommy. Jego czerwona twarz jakoś dobrze wpasowywała się w zachodzące między drzewami słońce.

– A niech to diabli – powiedział Monsen, przy czym jak na niego, były to mocne słowa.

Mimo że palił jak komin i był patologicznym rasistą, był także najwyraźniej bogobojnym człowiekiem, który rzadko miewał potrzebę ostrzejszego przyprawiania swojego języka przyzywaniem piekielnych mocy. Tommy swego czasu doszedł do wniosku, że Monsen po to tyle pali, żeby jak najbardziej przyspieszyć moment spotkania ze swoim Stwórcą.

– No, to żaden z nas nie wygrał – rzucił do Bergmanna i skinął głową Abrahamsenowi.

Tommy nie odpowiedział. Przyglądał się Abrahamsenowi, który tymczasem dał sobie spokój z ustawianiem białego namiotu i kucając, ostrożnie zdejmował z czegoś wierzchnią warstwę mchu. Przez chwilę Tommy widział w jego obciągniętych lateksem dłoniach coś na kształt ludzkiej czaszki. Podszedł dwa kroki bliżej, a Monsen za nim.

– No i co, stare kości? – upewnił się Monsen, wyjmując z kieszeni paczkę tytoniu do skrętów. – Zgadza się?

– Na to wygląda – potwierdził Tommy.

– Nie dość – zaczął Monsen, wyciągając rękę po zapalniczkę, którą podał mu Tommy – że mamy jeden koma trzy zejścia na każdym cholernym dyżurze, to jeszcze dorzucają nam jakieś gnaty. – Z niesmakiem popatrzył na Abrahamsena, który na czworakach grzebał rękami w ziemi kawałek dalej.

– Tam masz tych swoich studentów. – Tommy wskazał głową na wypytywaną aktualnie przez jednego z mundurowych, żywo gestykulującą dziewczynę i pomyślał, że ci studenci nieprędko zdecydują się na kolejny nocleg na łonie natury.

– Ale my ten bajzel przekażemy tym mądralom z Brynsalleen. – Monsen odchrząknął, splunął siarczyście w krzaki pod nogami, a potem mocno zaciągnął się swoim skrętem.

Stara niechęć do tych z Kripos¹ siedziała także w Tommym i w tym akurat zgadzał się z grubasem. Ludzie upierali się przy gwałtownych zajściach i zejściach poza godzinami urzędowania, a wtedy to oni, a nie tamci musieli wyjeżdżać, by „babrać się we krwi, szarpać z dogorywającymi babami i skatowanymi bachorami”, jak mawiał Monsen. I to często do samej następnej zmiany.

– No więc tak. – Usłyszał głos przed sobą i obudził się z zamyślenia. Przed nimi stał Abrahamsen. – Guzik mnie obchodzi, jak bardzo nie lubisz tych gości z Brynsalleen, ale ja bez ich pomocy dalej grzebał tu nie będę.

– Naprawdę? – Monsen wyglądał na autentycznie zaskoczonego, co było u niego rzadkie.

– A tak – oświadczył Abrahamsen – nie będę ryzykował, że ta czaszka, tu pod mchem, rozsypie mi się w rękach.

I wyjął z kurtki komórkę.

– No więc tak… – zaczął Monsen, wyraźnie przedrzeźniając Abrahamsena. – Jeżeli te kości i ta czaszka leżą tu dłużej niż dwadzieścia pięć lat, to my od razu zamykamy sprawę i niech oni dalej się z nią pieprzą.

Pięć minut później już go tam nie było.

Po półtorej godzinie zniknęli też studenci, ale zjawiło się za to więcej mundurowych. Zeznania studentów niewiele do sprawy wniosły. Wbijali ostatniego śledzia, kiedy coś im przeszkodziło i nagle wyciągnęli spod mchu kość. Ludzką kość, przypuszczalnie piszczelową. A jako że znali się na kościach lepiej niż ktokolwiek z obecnych, nie było powodu, żeby im nie wierzyć.

Tommy włożył jednorazowe rękawiczki i wziął się do dzieła według instrukcji Abrahamsena. Tuż pod mchem natrafił na kość przedramienia i przeszedł go dreszcz. Płytko w ziemi spoczywał tu, na oko sądząc, kompletny ludzki szkielet. Żebra były w nim połamane, ale poza tym szkielet wydawał się nienaruszony. Jeśli nie liczyć dziury w kości czołowej.

– Ziemia je wypchnęła – powiedział Abrahamsen. – Leżą tu od ładnych paru lat.

Pokręcił głową, otarł wierzchem dłoni czoło.

– Dlatego chowamy ludzi sześć stóp pod ziemią… Wyobraź sobie, co by było, gdyby udało ci się przeżyć i pochować teściową, a ona myk i znów jest na powierzchni?

Tommy nie słuchał go. Wstał z klęczek i poczuł zawrót głowy. Stał teraz, patrząc na kości przedramion, złożone na połamanych żebrach. Poczuł ostry zapach ziemi spod ściółki i zrobiło mu się niedobrze. Ściągnął rękawiczki i wyjął papierosa. Jak długo już tu był? Godzinę? Przechylił głowę na bok, jak zawsze, kiedy zapalał papierosa, ale znieruchomiał, zanim jeszcze płomień zapalniczki dotarł do końca papierosa.

Słońce było teraz pod takim kątem, że jeden z promieni oświetlił koniec kości przedramienia, a może dłoni, a jemu się wydało, że coś tam w ziemi błyszczy.

Wyjął niezapalonego papierosa z ust.

– Georg – powiedział cicho i upuścił papierosa, a potem przyklęknął i zaczął ostrożnie odgarniać ziemię wokół czegoś, co musiało być lewą ręką.

Na nadgniłym paliczku tego, co kiedyś było serdecznym palcem, widniało matowe, mocno wytarte kółko.

Złota obrączka.

Kiedy wkładał palce między kosteczki, przebiegł go dreszcz.

– Zostaw to! – powiedział Abrahamsen za jego plecami.

Ale Tommy Bergmann go nie słuchał, zresztą i tak było już za późno. Jako że paliczki nie rozsypały się, delikatnie zsunął z nich obrączkę i podniósł do światła. Po chwili udało mu się odcyfrować wygrawerowane litery:

„Twój na zawsze Gustav”.

1. Kripos (akronim od KRIminalPOlitiSentralen) – norweski odpowiednik CBŚ.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: