Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni pociąg do zona verde - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Ostatni pociąg do zona verde - ebook

Wielka afrykańska podróż Paula Theroux sprzed kilkunastu lat zaowocowała doskonałym "Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu". Dziesięć lat później pisarz wraca na swój ukochany kontynent, żeby przekonać się, jak bardzo oboje – on i Afryka – w tym czasie się zmienili.

Theroux tym razem rozpoczyna swoją samotną podróż w Kapsztadzie, potem rusza na północ przez RPA, Namibię, do Angoli, przemierzając świat wymazany z przewodników turystycznych. Po czterech tysiącach kilometrów zachwytów i rozczarowań pyta nagle z rozbrajającą szczerością: co ja tutaj robię?

Żywy, zabawny, sugestywny i bardzo osobisty "Ostatni pociąg do Zona Verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli" to końcowy rozdział afrykańskiej przygody pisarza, który dzięki swoim przenikliwym obserwacjom i przepięknej prozie przybliża świat kolejnym już pokoleniom czytelników na całym świecie.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-246-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Seria Orient Express

Już w księgarniach:

Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję

Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu.
Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”

Colin Thubron, Po Syberii

Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata

Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki

Colin Thubron, Utracone serce Azji

Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku

Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu

Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę

John Gimlette, Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej

Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku

Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan

Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji

John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze

Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków

Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach

Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chinyrozdział_pierwszy_

Wśród nieprawdziwych ludzi

Na rozgrzanej płaszczyźnie buszu w północno-wschodnim zakątku Namibii wstąpiłem na gładką niczym cement, ulepioną z przeżutego piasku bulwę kopca termitów i starczyło tego skromnego wzniesienia pod moimi stopami, żeby pejzaż otwarł się jak przedziwny wachlarz albo rozrzucone wkoło stronice tajemnej księgi.

Po chwili dogoniłem idącą gęsiego grupkę drobnych, przeważnie nagich mężczyzn i kobiet, drepczących żwawo przez wyschnięty busz pod rozpalonym złotym ogniem niebem krainy, którą w języku afrykanerskim zwano niegdyś szorstko Boesmanland, czyli Krajem Buszmenów. Chichoczące między sobą kobiety o piersiach jak sakwy, dziecko w nosidle na brzuchu jednej z nich, kiwające główką przypominającą puchaty owoc, dzierżący dzidy i łuki mężczyźni w skórzanych przepaskach. W sumie było nas dziewięcioro, a ja, jak nieraz w ciągu długich lat podróżowania pośród ludzi na całej ziemi, dumałem o tym, że najlepsi są w istocie ci z gołymi tyłkami.

Szczęśliwy, że znowu jestem w Afryce, wydeptywałem nowy szlak i rozkoszowałem się „namacalną, wyobrażalną i dostępną przeszłością, nieoddzieloną niezmierzonym dystansem, niespowitą nieprzeniknionym mrokiem tajemnicy”, jak pisał Henry James w przedmowie do Autografów Jeffreya Asperna. Zanurzałem się w cierniste zarośla w ślad za szczupłymi ludźmi o złotej skórze, przedstawicielami najstarszego ludu na ziemi, prawdziwą arystokracją naszej planety, szlachtą o niewątpliwym rodowodzie sięgającym w mroczną otchłań górnego plejstocenu, jakieś trzydzieści pięć tysięcy lat wstecz, do ludzi uważanych przez antropologów za protoplastów nas wszystkich.

Zatrzymało nas parsknięcie przestraszonego niewidocznego zwierzęcia. W zaroślach ze świszczącym szelestem łysnął jego zad. Po chwili usłyszeliśmy tętent galopu po luźnych kamieniach.

– Kudu – mruknął jeden z mężczyzn, jak gdyby wypowiadał swojskie imię starego znajomego.

Nawet nie spojrzał, tylko nadstawił ucha, aby wsłuchać się w odgłos ucieczki zwierzęcia. Powiedział coś jeszcze, a chociaż nie rozumiałem jego słów, słuchałem ich jak niezwykłej muzyki, bo język tego ludu brzmi niczym bezsensowne, ale melodyjne gaworzenie.

Tego ranka w Tsumkwe, najbliższym mieście – o ile skupisko ruder i kilku dających cień drzew wokół spalonego słońcem skrzyżowania dróg można nazwać miastem – włączyłem wiadomości w swoim radyjku. Informowano, że „na światowych rynkach finansowych trwa zamieszanie wywołane kryzysem, który uchodzi za najgłębszy od czasów II wojny światowej”. „Strefa euro może wkrótce się rozpaść, jeżeli dojdzie do bankructwa Grecji, co stało się bardzo prawdopodobne, ponieważ grecki rząd zrezygnował z zaciągnięcia czterdziestu pięciu miliardów dolarów nowych kredytów w celu redukcji zadłużenia”.

Ludzie, za którymi szedłem, śmiali się. Należeli do podgrupy ludu !Kung, mówili językiem z rodziny khoisan i okreś­lali się trudnym do wymówienia, brzmiącym jak ciąg mlasków mianem Ju/’hoansi, które znaczy tyle, co Prawdziwi Ludzie lub Łagodni Ludzie. Tradycyjnie wiodą żywot zbieracko-łowiecki i nigdy w swoich dziejach nie zaczęli używać pieniędzy. Nawet teraz, zepchnięci na rubieże Kraju Buszmenów (region, w którym przebywaliśmy, zwą Nyae Nyae), gdzie pomieszkują na dziko, hodując czasem trochę bydła i uprawiając poletka, rzadko widują pieniądz i właściwie nie mają do czynienia z owym siewcą złudzeń. Dietę nadal uzupełniają tym, co upolują, wygrzebią lub znajdą, a ponadto dostają nędzną pomoc żywnościową od władz. Najprawdopodobniej w ogóle nie myślą o pieniądzach, a jeżeli to czynią, wiedzą, że nigdy nie będą ich mieć. Podczas gdy Grecy wzniecali zamieszki, przeklinając swoje władze, Włosi wychodzili na ulice, protestując przeciwko biedzie, Portugalczycy i Hiszpanie z przerażeniem wyglądali bliskiego bankructwa, a wiadomości dotyczyły krachów, cięć budżetowych i przeceny pieniądza, Ju/’hoansi pogodnie kultywowali pradawny sposób życia i najwyraźniej byli niezniszczalni, a w każdym razie tacy się wydawali z mojego punktu widzenia ignoranta.

Młoda kobieta idąca przede mną uklękła na piasku. Miała śliczną twarz nimfy z baśni, nieco azjatycką, a nawet jak gdyby nieziemską, należącą do przybysza z innej planety, co wydało mi się cechą całego ludu San. Powiedziałbym, że oblicza tych ludzi są pedomorficzne, a więc zachowują na zawsze ów niewinny i ujmujący charakter twarzy dziecka. Kobieta chwyciła wystający z piasku wyschnięty pęd podobny do sznurka, powiodła wzdłuż niego palcami, pochyliła się i oparłszy na łokciu, zaczęła kopać. Z każdą garstką wygrzebanego piasku jej spojrzenie jaśniało; piersi podrygiwały, a sutki, drżąc, muskały ziemię. Ot, jedna z pomniejszych, w istocie podniecających scenek darowanych przez tę wyprawę. Po kilku chwilach kobieta z ciemnej, zadziwiająco wilgotnej jamki w piasku wyciągnęła paluchowatą bulwę i ułożyła ją w kołysce dłoni. Opuszkami palców otrzepała piasek i ziemię. Oczyszczona bulwa była bladokremowa. Kobieta z uśmiechem podała mi ją, abym pierwszy spróbował.

– Nano – powiedziała, co w słowniku tłumaczono jako „ziemniak”.

Korzeń miał konsystencję, chrupkość i słodkawy ziemny smak surowej marchwi. Oddałem go, a moi towarzysze podawali go sobie z rąk do rąk, przy czym każdy coś uszczknął, tak że w sumie został podzielony równo na dziewięć kęsów. W lasach, na pustyniach i wzgórzach całego świata ludy zbierackie takie jak Ju/’hoansi skrupulatnie przestrzegają zasady dzielenia się pożywieniem. Właśnie takie dzielenie się wszystkim we wspólnym życiu wiąże tych ludzi ze sobą.

Dwóch mężczyzn, którzy poszli przodem, klęczało pośród rozrzuconych łupin orzechów i wyschniętego listowia ciernistych krzewów i zwróceni twarzami ku sobie na zmianę obracali pomiędzy dłońmi półmetrowy patyk, którego dolny koniec osadzili we wgłębieniu w kawałku miękkiego drewna. Tarcie bardzo szybko sprawiło, że miejsce zetknięcia się obu kawałków drewna zaczęło ciemnieć i dymić. Obracany w dłoniach patyk ludzie ci nazywają mężczyzną, a drewienko z wgłębieniem, w które wwierca się kijek, kobietą. Gdy z rozgrzanego patyka strzeliły iskry, jeden z mężczyzn uniósł żarzący się i dymiący kawałek drewna i rozpalił go mocniej, dmuchając złożonymi jak do pocałunku ustami. Położywszy drewienko na ziemi, rzucił na nie trochę łupin orzecha, suchych liści, w końcu parę gałązek. I tak oto mieliśmy ogień.

„Strajki w Grecji pozbawiły wiele miast energii elektrycznej, a ponadto istnieje obawa, że rząd zawiesi spłatę długów, czym pogłębi niepewność w Europie i postawi pod znakiem zapytania przyszłość euro. Reperkusje niewypłacalności Grecji mogłyby pogorszyć kondycję banków amerykańskich. W Atenach rzucający kamieniami tłum protestujących przeciwko coraz głębszym cięciom budżetowym zaczął rabować sklepy”.

Zrobiło to na mnie wrażenie wiadomości z innej planety, mrocznej i pogrążonej w chaosie, bardzo dalekiej od rozświetlonego słońcem świata tych drobnych łagodnych ludzi, uśmiechających się w cieniu niskich zarośli, gdzie kobiety za pomocą patyków wygrzebywały następne bulwy, a jedna z nich umościła się na półleżąco w cętkowanym cieniu, aby karmić piersią ssące z ukontentowaniem niemowlę.

Ludziom tym oszczędzono durnych i cudacznie orfickich metafor, za których pomocą odmalowuje się katastrofę finansów. „Kryzys na rynku kredytów hipotecznych o zwiększonym ryzyku był tylko czubkiem góry lodowej krachu gospodarczego”. „Kredyt nie jest w stanie zatamować krwawienia giełd”. „Deficyt budżetów lokalnych w Hiszpanii wzrósł skokowo o dwadzieścia dwa procent, do prawie osiemnastu miliardów dolarów”. „­Europejski kryzys zadłużeniowy spycha gospodarkę Nowego Jorku na skraj przepaści, ponieważ banki nowojorskie mają ponad bilion dolarów w europejskich papierach dłużnych”. Buszmeni nic o tym nie wiedzieli, a i nie groziło im, że z gorzką ironią uzmysłowią sobie, że pieniądz jest jedynie kolorowym zmiętym papierkiem, niewiele różniącym się od papierków, w które zawijamy cukierki, a sam rynek to swego rodzaju kasyno. „Nieprzerwanie od dziesięciu dni…” Panika, gniew i bezsilność ludzi uwięzionych w ubożejących miastach niczym małpy w klatce. „Jeżeli Grecja wstrzyma spłatę długów, znajdzie się na równi pochyłej wiodącej do ostatecznej katastrofy”.

Przy trzaskającym ogniu podawano sobie z rąk do rąk więcej bulw.

– Niech pan patrzy, panie Baul…

Jeden z siedzących w kucki mężczyzn za pomocą sznurka splecionego z dartych wzdłuż pędów roślin zrobił pułapkę, którą przymocował do spełniającej funkcję sprężyny, przygiętej do ziemi gałęzi, po czym przebierając palcami po piasku, zademonstrował, w jaki sposób ów wnyk chwyta łapkę nieuważnie stąpającego ptaka, choćby licznie występującej w tamtej okolicy perliczki. Właśnie perliczkę oskubano i pieczono na ogniu. Buszmeni pokazywali trujące rośliny i opowiadali o chrząszczach rozcieranych na miazgę służącą do zatruwania strzał. Pokazywali rośliny, których liści używają na ból brzucha, i takie, których pędy czyszczą rany albo ułatwiają gojenie się obtarć.

Tych Prawdziwych Ludzi, Ju/’hoansich, nękano, prześladowano, masakrowano i przepędzano stale od chwili, gdy w 1652 roku biali postawili stopę na brzegach tej części Afryki. Mowa o Janie van Riebeecku, jego żonie i dziecku oraz niewielkim oddziale Holendrów – krainę, gdzie się osiedlili, aby uprawiać warzywa na użytek portu, w którym odpoczywały i uzupełniały zapasy załogi holenderskich okrętów zmierzających do Azji Wschodniej, nazwali Goede Hoop, czyli Dobrą Nadzieją.

Skrupulatni w sprawach rasy, a i żywiący niderlandzką namiętność do ścisłych odróżnień, przybysze sklasyfikowali ludy tubylcze, mianowicie: hodujący kozy lud Khoi-khoin nazwali Hotentotami, co było onomatopeją mlasków dziąsłowych, które znamionują mowę tej grupy, Bantu nazwali Kafirami, czyli niewiernymi, zapożyczywszy to słowo od wcześniejszych odkrywców portugalskich – ci z kolei podchwycili je od handlarzy arabskich – a lud !Kung San nazwali Buszmenami, od ulubionego siedliska tych ludzi. Słowo „san” znaczy tyle, co „niemający bydła” i jest w istocie lekceważącym mianem nadanym !Kungom przez pasterskich Khoi-khoin, którzy uważali „ludzi buszu” za zacofanych. W trakcie podboju Afryki Południowej holenderscy zdobywcy bezwzględnie wypychali wszystkie te ludy, które starały się bronić, choć niewiele mogły zdziałać. Tak zwani !Kung Sanowie rzeczywiście ustępowali dość szybko, ale najwyraźniej niewystarczająco szybko z punktu widzenia białych. Burowie jeszcze pod koniec XIX wieku polowali na nich dla przyjemności. Jednak i tak wierzę, że właśnie ci rzekomo nieoświeceni ludzie – samowystarczalni zbieracze i myśliwi, którzy brzydzą się miast i nie mają nic wspólnego z tak zwaną gospodarką światową – będą się śmiać ostatni.

Nawet później, kiedy ci Ju/’hoansi, których odwiedziłem, pozbyli się swoich koralików, odłożyli łuki, strzały i kopieniac­kie kije, a dawne piękne skóry zamienili na nędzne zachodnie ubrania – podarte spodnie, sprane koszulki, spódnice i bluzki, gumowe japonki, czyli stare rzeczy przysyłane hurtem z Europy i Stanów Zjednoczonych – nawet wtedy kurtyna nie opadła. Ci Ju/’hoansi nadal wydawali się odwieczni, niezniszczalni i mądrzy, doskonale przystosowani do życia w buszu, a do zewnętrznego świata odnosili się z pobłażliwym uśmiechem, dziwiąc się jego głupocie i nieudolności.

Właśnie to widziałem. A może się łudziłem? Może raczyli mnie tylko przekonującym przedstawieniem, odgrywaniem tradycji, niczym Mohawkowie, którzy na współczesnym jarmarku paradują w zdobionych paciorkami koszulach ze skóry jelenia i wiosłują po Hudsonie w kanu o poszyciu z kory brzozowej? Według niektórych antropologów człowiek uznający postępowanie Ju/’hoansich za typowe jedynie utrwala sentymentalny mit, parodię w ścisłym sensie tego słowa, zwykłą przebierankę i idealizuje dawne życie, do którego nie ma powrotu.

To prawda, że Ju/’hoansi zostali rozproszeni, że utracili pierwotne siedliska, że szerzy się wśród nich alkoholizm i że wielu zeszło na psy w miastach. Mimo to w pewnym stopniu zachowali swoją kulturę. Zachowali nieskażony język, mają swoje legendy i swoją kosmologię, podtrzymują i przekazują sztukę przetrwania w buszu. Wielu nadal tropi zwierzynę i poluje, chociaż nie za pomocą zatrutych strzał. Niektórzy zbierają bulwy i korzenie i potrafią rozpalić ogień, pocierając dwa kawałki drewna. Nic się nie zmieniło w organizacji życia wspólnoty, tę samą rolę co dawniej odgrywa tradycyjna rodzina, liczą się te same więzy krwi i wynikające z nich porządki i zobowiązania.

Mimo że ubrani w szmaty, a nie w skóry, nadal wydawali się Prawdziwymi Ludźmi. Chociaż może widziałem to, co chciałem widzieć. Widziałem, że nie stracili tradycyjnych umiejętności, i wyobrażałem sobie, że nadal myślą i odczuwają tak jak przodkowie. Mieli nawet swoisty sposób chodzenia. W odróżnieniu od mieszczuchów, którzy uśmiechnięci bezmyślnie powłóczą nogami, Ju/’hoansi wydawali się czujni. Nie snuli się ani nie garbili, chodzili w milczeniu sprężyście i szybko, wyprostowani, nasłuchiwali, gdy przemierzali ścieżki, stąpali lekko na przednich częściach stóp, krokiem niemal baletowym, tak że ich żwawe wędrówki przez busz były bardziej tańcem niż marszem.

Wydawali się obdarzeni temperamentem dostosowanym do radzenia sobie w surowych warunkach klimatu półpustynnego i przejawiali współczujące zrozumienie dla zwierząt, na które polowali. Natomiast nigdy nie byli równorzędnymi przeciwnikami ludzi, którzy ich prześladowali, i to nie tylko Hererów i białych, lecz także innych !Kung Sanów. Niektórzy !Kung Sanowie mieli nieszczęście mieszkać w pobliżu miast i zostali zatruci i upodleni przez pieniste oshikundu, czyli piwo warzone chałupniczo przez Namibijczyków ze sfermentowanego sorgo i sprzedawane w wioskach i tak zwanych shebeenach. (Słowo „shebeen” znaczy właściwie tyle, co „kiepskie piwo”, ale gdy irlandzcy imigranci zaszczepili je w Afryce Południowej, przedzierzgnęło się w nazwę najpodlejszych spelunek i melin).

Ze względu na niewiarygodną łagodność, skomplikowane wierzenia i pradawny rodowód !Kung Sanowie są beniaminkami rozmaitych zagranicznych agencji pomocowych i charytatywnych. Pewnie z tych samych powodów wzbudzają również wielkie zainteresowanie antropologów, dzięki czemu stanowią jeden z najsumienniej badanych ludów afrykańskich. W rzeczywistości jednak to ci, którzy traktują ich protekcjonalnie, powinni uczyć się od nich, a nie próbować ich nauczać. !Kung Sanowie byli ludem nade wszystko pokojowym i egalitarnym, rozkwitającym dzięki tradycji wspólnotowego życia i dzielenia się wszystkim. Zamiast narażać się na wyniszczenie w daremnej walce, usuwali się coraz głębiej w busz. Byli niesłychanie cierpliwi, a dzięki temu mimo wszystko pogodni i zadowoleni. Patrząc na nich, myślałem o tym, że są u siebie, że rozpalali tu ogniska, zbierali bulwy i korzenie i polowali na długo przed tym, jak pojawił się ktokolwiek inny, i byłem pewny, że ­właśnie oni przetrwają, kiedy reszta świata ulegnie samo­zagładzie.

Zawsze żyli na marginesie. Czy ktokolwiek z należących do innego świata organizacji charytatywnych zbierających fundusze i rozdających używaną odzież albo którykolwiek z dobroczyńców udzielających wsparcia materialnego mógłby pokazać im lepszy sposób życia? Wyłącznie nacisk okoliczności, głównie uwarunkowań politycznych, sprawił, że Ju/’hoansi skupili się w jednym miejscu i mimo że są urodzonymi koczownikami, w pewnym stopniu opanowali sztukę uprawy ziemi i hodowli zwierząt. Skoro jednak zawsze byli myśliwymi i zbieraczami, którzy uważają ziemię za żywą matkę karmicielkę, to czy nie właśnie dzięki temu trwają i w końcu zwyciężą?

Wielu Afrykanów należy do kultur stłamszonych, rozproszonych pozostałości starych królestw, które zniszczyli lub skorumpowali arabscy i europejscy handlarze niewolników, królestw Dahomeju, Konga i wielkiego piętnastowiecznego imperium południowoafrykańskiego, które Portugalczycy nazywali Monomotapa. Podobnie jak chłopi starej Europy wielka liczba Afrykanów zatraciła lub odrzuciła tradycyjne umiejętności budowania krytych strzechą chat, kucia żelaza, rzeźbienia w drewnie, zbierania żywności, uprawy ziemi i najważniejszą ze wszystkich umiejętność pokojowego współżycia opartego na wzajemnym szacunku i uczciwości. Za kilka dziesiątek lat większość Afrykanów będzie mieszkać w miastach. W ogłoszonym w 2010 roku przez biuro ONZ do spraw osiedli ludzkich raporcie o stanie miast afrykańskich czytamy, że w Afryce Subsaharyjskiej dwieście milionów ludzi mieszka w slumsach, przez co jest to region mający najludniejsze dzielnice nędzy na świecie. A jak się miałem przekonać, nawet słowo „slumsy” nie przystaje do tych całkowicie bezpostaciowych i osłupiająco chaotycznych siedlisk ludzkich.

Udogodnienia były dopiero w mieście, a najbliższym od tej maleńkiej wioski Ju/’hoansich miastem jest odległe o mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów, wyrosłe na skrzyżowaniu dróg Tsumkwe. Mieli tam sklep, w którym sprzedawano konserwy, chleb i landrynki, mieli stację benzynową i namiastkę targu w postaci siedmiu zaimprowizowanych straganów z używaną odzieżą, mięsem, domowym piwem i – na ostatnim ­straganie – treskami. Kramarze ziewali w upale, handel szedł słabo.

Od dawna pragnąłem poznać zarówno lud !Kung San, jak i zamieszkiwaną przez niego krainę. Dodatkowym powodem wyprawy w te strony było to, że w swoim czasie przemierzyłem Afrykę lądem z Kairu do Kapsztadu, szlakiem wiodącym wschodnią stroną kontynentu, co zaowocowało Safari mrocznej gwiazdy, i wydało mi się, że tamta wyprawa domaga się symetrycznego dopełnienia. Postanowiłem więc wznowić ją w Kapsztadzie, skąd, po sprawdzeniu, jak dalece zmieniło się to miasto przez dziesięć lat, wyruszę na północ zachodnią stroną kontynentu aż do miejsca, które – bądź to fizycznie, bądź tylko w mojej duszy – okaże się końcem tego szlaku.

Do wyjazdu skłaniały mnie jeszcze inne, nie mniej naglące powody. Głównym z nich była potrzeba ucieczki od ludzi, którzy marnowali mi czas błahostkami. „Moim zdaniem nawyk zajmowania się trywialnymi sprawami może do tego stopnia zbezcześcić umysł – oznajmia Thoreau w eseju Życie bez zasad – że wszystkie nasze myśli na zawsze zabarwią się banalnością”.

Pragnąłem wyjechać, aby udaremnić zakusy prześladowców i dręczycieli, znaleźć się poza ich zasięgiem i uwolnić od e-maili, telefonów i ludzi narzekających: „Słuchaj, termin nas goni!”, podczas gdy są to ich terminy, a nie moje. Podróż, która wyrywa z sieci powiązań, czyni niewidzialnym i nieosiągalnym, smakuje czasem jak zbawienie. Zasłużyłem na tę wolność. Niedawno skończyłem pisać powieść i uciemiężony półtorarocznym siedzeniem przy biurku zapragnąłem odetchnąć, w końcu wydostać się z domu, wyjechać, i to naprawdę daleko. „Nie po to wybrałem się w tę cudowną podróż, by sam siebie oszukiwać, lecz by lepiej siebie poznać w oglądanych przedmiotach”, pisał Goethe w Podróży włoskiej. „A w ogóle, nowe życie, które staje się udziałem człowieka myślącego, gdy ogląda nowy kraj, nie da się z niczym porównać. Wiem, że jestem wciąż ten sam, a jednak czuję, że zmieniłem się do szpiku kości”.

Afryka mnie pociągała, bo jest taka pusta, taka na pozór niedokończona i pełna możliwości, że nadal wabi ciekawskich, badaczy, podglądaczy i amatorskich dobroczyńców. Wielka jej część jest ciągle dzika i nawet głodna wydaje się pełna nadziei, co prawdopodobnie wynika z rozpaczy. „Bo spojrzenia prawdziwej Dzikości nie zniesie żadna cywilizacja – pisał Thoreau w Sztuce chodzenia – i może lepiej byłoby, gdybyśmy żyli na surowym szpiku kudu”. Zanurzając się w Afrykę, odrzucałem również coraz szybszy postęp techniczny, rezygnowałem z niego i zostawałem w tyle, aby uczyć się cierpliwości i nieśpiesznego poznawania świata.

Przez minione dziesięć lat Afryka się zmieniła, zmieniłem się i ja. Świat się postarzał, a stale rosnąca prędkość odmieniła nawet samą naturę podróży. Powiada się, że świat nigdy przedtem nie był tak dobrze znany czy łatwo dostępny. W 2011 roku, kiedy byłem w drodze, Namibię odwiedziło milion zagranicznych turystów, Afrykę Południową zaś niemal dwa razy więcej. Tyle że ci przybysze trzymali się bezpiecznych i wydeptanych szlaków. Na wielkich połaciach Afryki Południowej nie uświadczy się ani jednego turysty, w Namibii turyści odwiedzają wybrzeże i parki z dziką zwierzyną; bardzo rzadko zapuszczają się na północ, na niegościnne pogranicze z Angolą. Nawet jeżeli weźmie się pod uwagę twardszych podróżników, wędrujących z plecakiem, spotkałem tylko jednego, który przeszedł przez tę granicę.

Chociaż mnóstwo ludzi podróżuje po całym świecie i nawet tak egzotyczne miejsca jak Bhutan, Malediwy, delta Okawango czy Patagonia leżą dzisiaj na wydeptanych szlakach turystycznych, są takie regiony, gdzie nikt obcy się nie zapuszcza. Bogacz weźmie ze sobą szefa kuchni, przewodnika i wynajętym samolotem poleci w jakiś ustronny zakątek Afryki. Pozostali jeżdżą z biurem podróży albo na własną rękę z plecakiem. Ale w niektóre rejony nikt nie jeździ, ponieważ są niedostępne albo niebezpieczne. Wiele szlaków w buszu prowadzi donikąd. Niektóre kraje są zamknięte i nie wiadomo, kiedy to się zmieni. Somalia jest pogrążona w anarchii i nie jeździ tam nikt prócz handlarzy broni. Zimbabwe to odpychająca dyktatura. W wielu innych krajach, czego wymownym przykładem jest Kongo, po prostu nie ma dróg. A nawet gdyby w Kongu mieli drogi, któż by się tam wybrał, skoro wielkie połacie tego kraju znajdują się w rękach watażków i wrogo nastawionych do obcych armii, zupełnie tak samo jak w czasach, gdy krainę tę pieszo i łodzią przemierzał Henry Morton Stanley.

Planując wyprawę do Afryki, wiele czytałem o wojujących islamistach, z zapamiętaniem mordujących niewiernych i urządzających piekło na ziemi w Nigrze, Czadzie i Nigerii, gdzie zbrojna sekta Boko Haram, której członkowie nie mogą znieść widoku zokcydentalizowanych Nigeryjczyków, morduje każdego mężczyznę w spodniach i każdą kobietę w sukience. ­Podobne ugrupowania szukają łatwych celów, polują na turystów, wędrowców, ludzi takich jak my.

W podróż tę wyruszałem więc pełen złych przeczuć. Człowiek, który od pięćdziesięciu lat włóczy się po świecie, rzuca się w oczy. Samotny, podstarzały, odstaje od otoczenia w kraju takim jak Namibia, gdzie średnia długość życia wynosi czterdzieści trzy lata. Pocieszałem się myślą, że widok staruszka samotnie podróżującego po Afryce musi być tak nieprawdopodobny, że każdy, kto mnie zobaczy, tylko się uśmiechnie i uzna za starego wariata. Stwierdziłem, że w spranym ubraniu, wyposażony jedynie w zegarek za dwadzieścia dolarów, tanie okulary przeciwsłoneczne i lichy plastikowy telefon komórkowy, wart tyle samo co zegarek, chyba nie stanę się łakomym kąskiem dla bandytów.

Jednocześnie podejrzewałem, że ta podróż będzie swego rodzaju pożegnaniem. Tak się składa, że wielu innych pisarzy w starszym – albo i w całkiem młodym – wieku żegnało się z podróżami właśnie w Afryce. Ostatnia większa podróż ­Josepha Conrada, a mianowicie czterotygodniowy rejs, który odbył jako nawigator statku w górę i w dół rzeki Kongo, stała się kanwą przejmującej noweli Jądro ciemności napisanej po ośmiu latach od powrotu z Afryki i nazwanej przez niego „przeżyciem, ale przesuniętym trochę (choć bardzo nieznacznie) poza fakty, które zaszły istotnie”. Evelyn Waugh podróżował przez całe życie, a w końcu zimę 1959 roku spędził w Afryce Wschodniej i Środkowej, co opisał w A Tourist in Africa . Zmarł sześć lat później. Także Laurens van der Post i Wilfred Thesiger podróżowali po Afryce w starszym wieku, van der Post po pustyni Kalahari, Thesiger zaś w głąb Kenii, po czym opisali te podróże. Ostatecznym safari Hemingwaya była ostatnia poważna podróż z lat 1953–1954 do Afryki Wschodniej, a chociaż sześć lat później Hemingway się zastrzelił, jego fabularyzowaną opowieść o tym safari, To, co prawdziwe o świcie, wiele lat później, bo w 1999 roku, wydał syn Patrick. Kiedy V. S. ­Naipaul opublikował Maskę Afryki, czyli oparte na obserwacjach zebranych w sześciu krajach sążniste rozważania nad „naturą wiary afrykańskiej”, dał jasno do zrozumienia, że to jego ostatnia książka z podróży.

Afryka bywa drapieżna, bywa naprawdę przerażająca, niemniej, jak się przekonał Naipaul, potrafi być życzliwa w stosunku do podstarzałego i niedomagającego podróżnika. Można by oczekiwać, że ludzie powiedzą: „Wracaj do domu, staruszku”. Ale nie, Afryka zwykle nikogo nie odtrąca.

Właśnie dlatego najzieleńszy kontynent wydaje się ideal­ną scenerią podróży pożegnalnej, hołdu złożonego światu przyrodzonemu i zbezczeszczonemu edenowi naszego początku. „Wszystkie głody życia objawiają się tutaj jasno i wyraźnie”, stwierdził przed półwieczem w odniesieniu do Hiszpanii angielski pisarz i podróżnik V. S. Pritchett. Słowa te można śmiało powtórzyć w odniesieniu do Afryki. „Widzimy wszystkie pierwotne głody, którymi żyjemy, a jednocześnie osobliwy splot stoicyzmu, fatalizmu i odrętwienia sprawia, że namiętności natury ludzkiej są okiełznane”. W Afryce dzieje człowieka stoją na głowie i dzięki temu widzimy, gdzie popełniliśmy błąd.

„Afryka przywraca nieodzowne poczucie, że świat jest ogromny, cudowny i szlachetny – stwierdził w The Land God Made in Anger Jon Manchip White, który podróżował po południowo-zachodniej Afryce. – Wbrew różnym mędrkom nasza planeta nie jest ani zatłoczona, ani żałosna”.

Samotne podróżowanie obdarza szczególnym przywilejem polegającym na tym, że można być kimkolwiek się chce. Wiele jest krajów zagrożonych czy też miejsc o niepewnej przyszłości. Mam na myśli choćby radioaktywną Ukrainę, pogrążoną w anarchii Czeczenię, udręczone Filipiny czy gnębioną dyktaturą Białoruś. Każdemu z tych krajów można by pomóc, ale gdy jakaś gwiazda, były prezydent lub inna wielka osobistość pragnie okazać serce, prawie zawsze udaje się do Afryki, co wynika może z jej egzotyki, może z prostego dramatyzmu przeciwieństwa czerni i bieli, a może z hipnotycznej niepojmowalności tego kontynentu. W Afryce wspomniany przywilej podróżnika jest niczym nieograniczony, a sama kraina jak żadna inna potęguje związaną z nim świadomość.

Kiedy przez niski, prześwietlony słońcem busz Nyae Nyae szedłem w ślad za pełnymi życia i szybkostopymi Ju/’hoansimi, czułem, że jestem tam, gdzie chcę. Ta wędrówka mnie radowała, bo w pewnym sensie była powrotem do czasów młodości, kiedy w wieku dwudziestu dwóch lat pracowałem w małej szkole wiejskiej w Afryce, co wspominam jako jeden z najlepszych okresów w całym życiu, czas wolności, przyjaźni i wielkich nadziei.

Jeżeli przed tą podróżą miałem złe przeczucia, to dlatego że wyprawa w nieznane jest podobna do umierania. Po męczarniach pożegnań i samego odjazdu człowiek karleje, robi się coraz mniejszy, aż w końcu znika w dali. Wkrótce nikt już za nim nie tęskni i tylko ten czy ów go wspomni przypadkiem, na wpół szyderczo pytając: „Czy cokolwiek wiadomo o starym takim a takim, co to zapowiadał, że się wyniesie do Afryki?”. Wyjechało się, nikt nie może na nas liczyć i kiedy pamiętają nas już tylko mgliście, w tych wspomnieniach pojawia się gorzka nuta, całkiem podobna do urazy, którą ludzie nieraz odczuwają w stosunku do umarłych za to, że umarli. Na cóż możemy się przydać tak odlegli, że nieosiągalni?

W ten sposób podróżnik przedzierzga się w dwa duchy, bo również w dalekim kraju jest tylko widmem, które z obliczem przytkniętym do okna obcej kultury obserwuje życie innych. A to, co się wtedy widzi, jak choćby harmonijne życie w buszu, zawsze ma jeszcze drugą stronę.

Potrzebowałem trochę czasu, żeby zrozumieć, że owo okno Afryki, podobnie jak okno w mknącym przez noc pociągu, jest krzywym zwierciadłem, w którym majaczy również twarz patrzącego. Ju/’hoansi raczyli mnie przedstawieniem i w końcu pojąłem, że lud, który zwał sam siebie Prawdziwymi Ludźmi, w rzeczywistości jest niestety nieprawdziwy. Heroiczny pogański świat złotoskórych Ju/’hoansich był złudzeniem. Miałem nadzieję, że ujrzę ów istny cud na ziemi, kraj niczym nieskalanej rozkoszy, a ujrzałem tylko zdesperowanych ludzi, smętne, skostniałe, wyzute z nadziei istoty, wbrew temu, co mi się zdawało, wcale nie niezniszczalne, lecz rozpaczliwie potrzebujące ratunku.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: