Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatnia butelka. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia butelka. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pan Ben­son, agent wiel­kiej fir­my "Am­bas Bay Tra­ding Com­pa­ny", wcze­śniej niż zwy­kle uniósł swą obec­ność z fak­to­ryj­ne­go ob­rę­bu, i zdaw­szy na clar­ków resz­tę dzien­nych za­jęć, kry­tym chod­ni­kiem udał się na górę domu miesz­kal­ne­go, wziąć nie­unik­nio­ny, przed­obied­ni tub.

Fan Ben­son był w szka­rad­nym hu­mo­rze.

Trzy pa­row­ce z Eu­ro­py za­wio­dły z nie­wia­do­mych przy­czyn, a czwar­ty, spo­dzie­wa­ny od ty­go­dnia, nie nad­cho­dził. Po­dob­ny wy­pa­dek zda­rzał się po raz pierw­szy w cią­gu trzy­let­nie­go bliz­ko po­by­tu pana Ben­so­na w Sta­rym Ka­la­ba­rze.

Wszyst­kie za­pa­sy były na wy­czer­pa­niu; w pierw­szej zaś li­nii te, któ­re­mi na Brze­gu sza­fu­je się naj­hoj­niej: piwo! Po­pro­stu, wy­schnię­cie gro­zi­ło wiecz­nie spra­gnio­ne­mu gar­dłu pana Ben­so­na i jego fak­to­ryj­nych ko­le­gów na Ka­la­bar­skiej rze­ce.

A na do­bit­kę ju­tro przy­pa­da­ły jego uro­dzi­ny; dzień dwu­krot­nie już za­pi­sa­ny w dzie­jach miej­sco­wej cy­wi­li­za­cyi taką pi­ja­ty­ką, o ja­kiej na­wet szam­pio­no­wie tego spor­tu wy­ra­ża­li się z usza­no­wa­niem.

Pan Ben­son, nie usta­ją­cy nig­dy na dro­dze po stę­pu, pra­gnął prze­wyż­szyć sa­me­go sie­bie w tym roku.

W chwi­li na­tchnie­nia wy­my­ślił pew­ną mie­sza­ni­nę cla­re­tu, piwa, whi­sky, cy­dru, ma­de­ry, z do­da­niem kil­ku kro­pel im­bi­ro­we­go wy­cią­gu, tak ge­nial­nie usto­sun­ko­wa­ną, że po jed­nej szklan­ce było się "zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem", jak się o tem sam na so­bie prze­ko­nał.

Wy­na­la­zek ten trzy­mał w głę­bo­kiej ta­jem­ni­cy, i tyl­ko od nie­chce­nia, za­pra­sza­jąc tam­tych pa­nów na uro­czy­stość, nad­mie­niał, iż spró­bu­ją cze­goś ta­kie­go, po czem będą "zu­peł­nie in­ny­mi ludź­mi".

Tam­ci pa­no­wie, z rzad­ką bez­stron­no­ścią sądu uznaw­szy, że nic­by nie wa­dzi­ło, a na­wet mo­gło­by dla nich być ko­rzyst­nem, gdy­by się sta­li "zu­peł­nie in­ny­mi ludź­mi", skwa­pli­wie przy­ję­li na­dzie­ję tego prze­obra­że­nia i ocze­ki­wa­li go z utę­sk­nie­niem.

Tym­cza­sem cla­ret (naj­głów­niej­sza in­gre­dy­en­cya) ko­ły­sał się gdzieś na mo­rzu, pod po­kła­dem spóź­nia­ją­cej się "Lu­ala­by", a że wszę­dzie, nie­tyl­ko w Eu­ro­pie, ale i w Afry­ce, po­wta­rza się zja­wi­sko rwa­nia się tam, gdzie cien­ko, więc i te by­dlę­ta "boye" upu­ści­li dziś i stłu­kli ostat­nią skrzyn­kę tego cen­ne­go na­po­ju, prze­no­sząc ją z ma­ga­zy­nu do domu.

Pan Ben­son, zwy­kle dość po­błaż­li­wy dla lu­dzi, wpadł w taki gniew, że wpi­sał "boy­om" war­tość szko­dy na książ­ki, z do­dat­kiem jed­nej z naj­do­tkliw­szych kar: trzech nie­dziel bez rumu (1) i na­wy­my­ślał im od "zgni­łych, krwa­wych małp", co by­ło­by ich za­ba­wi­ło, jako rzecz wy­jąt­ko­wa u wy­twor­ne­go pana Ben­so­na, gdy­by nie tam­te, re­al­niej­sze ob­ja­wy jego nie­za­do­wo­le­nia.

Cla­ret zaś, jak się roz­lał, tak był roz­la­ny – i piwa było śmiesz­nie mało: wszyst­kie­go czte­ry skrzyn­ki, a że i inne fak­to­rye go­ni­ły reszt­ka­mi, więc pan Ben­son wi­dział już na­przód z go­ry­czą, jak łap­czy­wie rzu­cą, się wy­posz­cze­ni go­ście na tę odro­bi­nę.

Czte­ry skrzyn­ki! to krót­ko mó­wiąc, nę­dza, zwa­żyw­szy, że za­pro­szo­nych było czter­na­stu, a po­mię­dzy nimi taka zna­ko­mi­tość bu­tel­ko­wa, jak pan Arn­strong z "Ey­am­ba fak­to­ry", któ­ry sam na sie­bie, je­że­li bie­sia­da dłu­żej w noc trwa­ła, mógł przy­jąć od­po­wie­dzial­ność wy­próż­nie­nia po­ło­wy skrzyn­ki.

Co za upo­ko­rze­nie dla pana Ben­so­na i fir­my! Wszyst­kim się to mo­gło wy­da­rzyć, tyl­ko nie jemu, Pe­tro­niu­szo­wi brze­go­wej ele­gan­cyi. Prze­śli­zgnę­ło­by się to po ta­kim do­rob­kie­wi­czu Hol­cie, któ­ry za­czął ka­ry­erę od "clar­ko­wa­nia" w mu­rzyń­skim kra­mi­ku, po ta­kich za­śnie­dzia­łych ma­mu­tach, jak "Mul­low Bro­thers", po ta­kich or­dy­nar­nych skne­rach, jak "Abel Grund, " ale tu!

–- (1) W fak­to­ry­ach i plan­ta­cy­ach afry­kań­skich jest zwy­czaj, że "boye" (ro­bot­ni­cy) do­sta­ją w nie­dzie­lę eks­tra ra­cyę mię­sa i pół bu­tel­ki rumu na każ­de­go.

(Przyp… aut.)

Bo "Am­bas Bay" naj­dy­styn­go­wań­sza, a za­ra­zem naj­ry­zy­kow­niej­sza z fak­to­ryi wie­dzia­ła, kogo wy­brać na swe­go przed­sta­wi­cie­la. Nikt do­tąd nie re­pre­zen­to­wał tak świet­nie "in­te­re­su", jak pan Ben­son, i za ni­czy­je­go "agen­to­wa­nia" in­te­res nie roz­wi­jał się tak świet­nie.

Mu­rzy­ni wo­gó­le są nad­zwy­czaj wraż­li­wi na ze­wnętrz­ną bły­sko­tli­wość, a efic­ka lud­ność Sta­re­go Ka­la­ba­ru na­le­ży do naj­wraż­liw­szych. Jej ka­cy­ko­wie, choć sami cho­dzą boso i no­szą przy­bru­dzo­ne ko­szu­le, mają pa­ła­ce, na któ­rych bu­do­wie eu­ro­pej­scy ar­chi­tek­ci po­ro­bi­li ma­jąt­ki; a w tych pa­ła­cach set­ki kom­nat, ume­blo­wa­nych z dzi­wacz­nym, lecz ja­skra­wo­bo­ga­tym prze­py­chem.

A nie­za­leż­nie od eu­ro­pej­skich zbyt­ków, na ja­kie nie każ­dy może so­bie po­zwo­lić, lada po­rząd­niej­szy dom wy­glą­da jak je­den fresk i ma­jo­li­ka; ar­ty­sta­mi zaś są sami miesz­kań­cy, i zda­rza się, że z pod ich bru­nat­nych rąk wy­cho­dzą po­my­sły, za­sta­na­wia­ją­ce fan­ta­zyą i ogrom­nem po­czu­ciem ko­lo­ry­tu.

Pan Ben­son, oprócz wiel­kiej rzut­ko­ści, wy­bor­ne­go, jak na Afry­kę, zdro­wia, kształt­nej po­sta­wy i ty­po­wo an­glo – sak­soń­skiej uro­dy, po­sia­dał w wy­so­kim stop­niu dar osten­ta­cyi i szczę­śli­wych, choć nie­ko­niecz­nie sub­tel­nych efek­tów, a tem wła­śnie naj­sku­tecz­niej za­wo­jo­wy­wa się te duże, czar­ne dzie­ci.

Jego "shop" pro­wa­dził mniej wię­cej te same to­wa­ry, co inne fak­to­rye, ale wszyst­ko tam było tak ja­koś na wi­do­ku, tak dow­cip­nie są­sia­do­wa­ło ze sobą, tak każ­dy pa­ro­wiec przy­wo­ził na przy­nę­tę ja­kąś oso – bli­wo­śó, któ­rą ko­niecz­nie na­le­ża­ło obej­rzeć, iż ca­łość hyp­no­ty­zo­wa­ła kra­jow­ców.

Ktoś po­trze­bo­wał pa­ska – znaj­do­wał go w oto­cze­niu ta­kie­go ma­dra­sa, sin­gle­tu i fez­ki, że było czy­stem nie­po­do­bień­stwem, raz ku­piw­szy pa­sek, obejść się bez tam­tych trzech przed­mio­tów; ja­kaś "mami" przy­szła po szpul­kę nici – wra­ca­ła naj­czę­ściej ze sztu­ką ma­te­ryi ba­weł­nia­nej, od­po­wied­nie­go ko­lo­ru. To były drob­ne, co­dzien­ne, pod­sta­wo­we ob­ro­ty, ale na ich tle pan Ben­son do­ko­ny­wał, od cza­su do cza­su, zu­peł­nie zdu­mie­wa­ją­cych tran­zak­cyj.

Jego to po­my­sło­wo­ści za­wdzię­cza­li bo­ga­ci ka­cy­ko­wie wspa­nia­łe, rzeź­bio­ne bu­fe­ty, któ­re sta­wia­li w swo­ich sy­pial­niach, we­nec­kie lu­stra, któ­re za­my­ka­li w sza­fach, aże­by im się nie stłu­kły, ozdob­ne biur­ka o prze­róż­nych szu­flad­kach i skryt­kach, o któ­rych nie wie­dzie­li na­wet, że się otwie­ra­ją.

On to nie­daw­no spro­wa­dził za ba­jecz­ną sumę dla księ­cia Ar­chi­bon­ga II-go prze­pysz­ne łoże, wy­kła­da­ne bla­chą srebr­ną, na ma­ho­nio­wych ko­lum­nach, in­kru­sto­wa­nych masą per­ło­wą, z kar­ma­zy­no­wą je­dwab­ną po­ście­lą, zło­te­mi frendz­la­mi przy­bra­ną.

Ksią­żę Ar­chi­bong II-gi prze­zna­czył osob­ną kom­na­tę dla tego łoża i, jako żywo, nig­dy na niem sy­piać nie za­mie­rzał, ale był bar­dzo uszczę­śli­wio­nym z na­byt­ku, a jesz­cze bar­dziej uszczę­śli­wio­ną była "Am­bas Bay", któ­ra od­daw­na mia­ła to łoże na skła­dzie, ku­piw­szy je kie­dyś za bez­cen na li­cy­ta­cyi po ja­kiejś kur­ty­za­nie fran­cu­skiej.

Wsku­tek tego fir­ma na­bra­ła ta­kie­go za­ufa­nia do swe­go agen­ta, że gdy­by pew­ne­go pięk­ne­go dnia pan Ben­son na­pi­sał był do niej z żą­da­niem wier­nie sko­pio­wa­ne­go urzą­dze­nia sa­lo­ni­ku Ma­ryi An­to­ni­ny w Wer­sa­lu, na swój oso­bi­sty uży­tek, by­ła­by mu je na­de­sła­ła bez na­my­słu, wie­rząc, że się ten wy­bryk dwie­ście za sto opła­ci.

I z pew­no­ścią był­by się opła­cił, bo pan Ben­son z rów­nym ta­len­tem ku­po­wał, jak sprze­da­wał. Nie­je­den kra­jo­wiec, przy­by­ły z głę­bi z ole­jem lub orzesz­ka­mi pal­mo­we­mi, tak się za­ga­pił na bry­lan­to­we pier­ścion­ki i spin­ki wy­twor­ne­go agen­ta, na jego zdu­mie­wa­ją­ce ci­żem­ki, nie­praw­do­po­dob­nie sza­me­ro­wa­ne pay­dża­mas (ran­ne ubra­nie fla­ne­lo­we), że ani wie­dział, kie­dy wy­tre­so­wa­ni "boye" pod prze­wod­nic­twem jesz­cze le­piej wy­tre­so­wa­nych clar­ków ode­bra­li mu jego to­war, zwa­ży­li go we­dług wła­snej wagi, a olśnie­wa­ją­cy pan Ben­son za­pła­cił mu, ile on sam, pan Ben­son, chciał i czem chciał.

Gdy cho­dzi­ło o po­waż­niej­sze za­ku­py od miej­sco­wych wła­ści­cie­li se­tek nie­wol­ni­ków i od­po­wied­nich ilo­ści ole­ju, pan Ben­son za­pra­szał ich do swe­go domu (o któ­rym opo­wia­da­no cuda), sa­dzał na atła­so­wych fo­te­lach, ka­zał przy­no­sić szam­pa­na w ta­kich kie­lisz­kach, że ka­cy­ko­wie bali się je brać w ręce, da­wał do oglą­da­nia gra­ją­ce al­bu­my, pod­czas gdy małe chło­pa­ki wpra­wia­li w ruch roz­py­la­cze z pach­ni­dła­mi, & on sam uśmiech­nię­ty, przy­tom­ny, po­mi­mo speł­nia­nych co­raz "czin czin­nów" odu­rzał ich, upa­jał, za­chwy­cał, onie­śmie­lał i w re­zul­ta­cie za­wsze za­warł taką umo­wę, któ­rej cała ko­rzyść była po jego stro­nie.

Gdy przy­cho­dził pa­ro­wiec z Eu­ro­py pan Ben­son pierw­szy do­sta­wał się na po­kład, dzię­ki cze­mu naj­lep­szych otrzy­my­wał kru­ma­nów i naj­prę­dzej za­ła­twiał się ze swo­jem "car­giem", bo wio­śla­rze in­nych fak­to­ryj­nych ło­dzi, zna­li in­stynk­tow­ny sza­cu­nek przed jego wspa­nia­łym gi­giem, przy­stro­jo­nym zie­lo­ną, plu­szo­wą der­ką z ha­fto­wa­nym zło­tem mo­no­gra­mem i z za­ło­gą, umun­du­ro­wa­ną w bia­łe je­dwab­ne sin­gle­ty, zie­lo­ne atła­so­we cloth'y i zie­lo­ne fez­ki ze zło­co­ne­mi chwa­sta­mi.

Inni agen­ci za­zdro­ści­li po­ta­jem­nie panu Ben­so­no­wi jego uro­ku, ale ża­den nie po­ku­sił się na­śla­do­wać go.

Przedew­szyst­kiem fir­my ich nie były tak li­be­ral­ne, a po­wtó­re, aże­by utrzy­mać ów ton, na­le­ża­ło za­wsze być pod bro­nią, za­wsze wy­świe­żo­nym, za­wsze czuj­nym, a to w roz­le­ni­wia­ją­cym, brze­go­wym kli­ma­cie i przy czę­stych za­ćmie­niach mó­zgo­wych, było nad siły tam­tych pa­nów.

Pan Ben­son miał wy­jąt­ko­wo moc­ną gło­wę, a gdy tego wy­ma­gał "in­te­res", po­tra­fił być wstrze­mięź­li­wym, jak "te­eto­ta­ler" (1), na co na­przy­kład pan Arn­strong nig­dy nie był­by się pi­sał.

–- (1) "Te­eto­ta­ler'ami" na­zy­wa­ją się człon­ko­wie sto­wa­rzy­szeń wstrze­mięź­li­wo­ści, któ­rzy nie piją żad­nych trun­ków, po­prze­sta­jąc je­dy­nie na her­ba­cie i wo­dzie.

{Przyp… aut.).

Więc też bez­spor­nie dzier­żył fak­to­ryj­ną i to­wa­rzy­ską he­ge­mo­nię na Rze­ce, do­kąd tyl­ko się­ga­ły han­dlo­we wpły­wy Eu­ro­py; i nie moż­na się dzi­wić, że per­spek­ty­wa ju­trzej­sze­go fia­sca, ta­kiem go na­peł­nia­ła roz­go­ry­cze­niem.

Gdy pan Ben­son wszedł tyl­ne­mi scho­da­mi na bocz­ną, oszklo­ną we­ran­dę, cią­gną­cą się przez całą dłu­gość domu, trzech ma­łych Mu­rzyn­ków, któ­rzy drze­ma­li po ką­tach, ze­rwa­ło się na rów­ne nogi i sta­nę­ło mil­czą­co, w po­sta­wach wy­pro­sto­wa­nych, ze skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­siach rę­ko­ma.

Wszy­scy trzej byli nadzy po pas, na bio­drach mie­li suto sfał­do­wa­ne clo­thy z zie­lo­nej, świe­cą­cej ma­te­ryi, a na ich drob­nych, jak z bron­zu ula­nych tor­sach, po­ły­ski­wa­ły na­szyj­ni­ki i bran­so­le­ty ze szkla­nych, mlecz­nych pe­reł.

Ta czy­sto brze­go­wa li­be­rya wy­glą­da­ła bar­dzo ma­low­ni­czo na tle rów­nie eg­zo­tycz­nej we­ran­dy. Sze­ro­ka na czte­ry me­try, była ona ra­czej po­głę­bie­niem dwóch przy­ty­ka­ją­cych do niej po­ko­jów. Ścia­nę we­wnętrz­ną sta­no­wi­ło prze­pie­rze­nie z wąz­kich, row­ko­wa­nych de­se­czek, na pół me­tra do su­fi­tu nie­do­sta­ją­ce, a to dla lep­szej wen­ty­la­cyi, la­kie­ro­wa­ne na bia­ło z bla­do-zie­lo­ne­mi lam­pe­ry­ami.

Bar­dzo sze­ro­kie otwo­ry wej­ścio­we w tem prze­pie­rze­niu, z któ­rych je­den wiódł do ja­dal­ni, a dru­gi do sa­lo­nu, przy­sło­nię­te były zie­lo­ne­mi por­ty­era­mi o bia­łych szla­kach. Prze­ciw­le­gła szkla­na ścia­na mia­ła tak­że zie­lo­ne, je­dwab­ne fi­ran­ki na kół­kach ścią­ga – ne, i gdy je za­su­nię­to, na­wet w naj­skwar­niej­sze dni we­ran­da ro­bi­ła wra­że­nie chłod­na­wej, za­cisz­nej oazy.

Pod­ło­gę, za­sła­ną pięk­ne­mi ma­ta­mi ga­boń­skie­mi prze­rzy­nał w ca­łej dłu­go­ści zie­lo­ny, su­kien­ny chod­nik na bia­łym, płó­cien­nym pod­kła­dzie. Z me­bli były tu tyl­ko ma­der­skie fo­te­le ple­cio­ne, ka­nap­ki i sto­li­ki, parę bu­ja­ków i płó­cien­nych krze­seł po­lo­wych, wszyst­ko przy­bra­ne w zie­lo­ne, su­kien­ne wał­ki, fe­sto­ny i po­dusz­ki.

Na po­rę­czy jed­ne­go fo­te­lu sie­dzia­ła sza­ra pa­pu­ga z czer­wo­nym ogon­kiem. Uj­rzaw­szy wcho­dzą­ce­go pana, za­wo­ła­ła bar­dzo wy­raź­nie:

– Come here, ra­scal. (Pójdź tu, ło­trze).

Pan Ben­son, nie zwró­ciw­szy żad­nej uwa­gi, ani na to po­ufa­łe przy­wi­ta­nie, ani na wy­prę­żo­nych, jak stru­ny chło­pa­ków, wszedł do ja­dal­ni.

Su­fit i ścia­ny były tu z na­tu­ral­ne­go, ciem­ne­go drze­wa, wer­nik­so­wa­ne i ozdo­bio­ne wą­ziut­kie­mi, zło­co­ne­mi li­stew­ka­mi. Po­środ­ku stał duży, dłu­gi stół, po­kry­ty ser­we­tą go­be­li­no­wą; do­ko­ła niz­kie dę­bo­we krze­sła. Pod ścia­na­mi były dwa ogrom­ne bu­fe­ty, a na nich ba­te­rye kie­lisz­ków, szkla­nek, ku­fli, co­ole­rów, sto­sy ta­le­rzy, pół­mi­sków i tac.

Po­kój ten miał dwa wiel­kie okna, a po­mię­dzy nie­mi duże, szkla­ne drzwi, na fron­to­wą, krót­szą we­ran­dę, otwar­tą, zdob­ną ład­nie rzeź­bio­ną ko­lum­na­dą i da­ją­cą roz­le­gły wi­dok na rze­kę i cią­gną­ce się wzdłuż niej fak­to­ryj­ne domy i ma­ga­zy­ny.

Mi­nąw­szy pu­stą w tej chwi­li ja­dal­nię, pan Ben – son zna­lazł się w swo­im sy­pial­nym po­ko­ju. Pa­no­wa­ły tu ko­bie­ca mięk­kość i ko­kie­te­rya.

Wy­su­nię­te na śro­dek sze­ro­kie, zło­co­ne łóż­ko, ob­cią­gnię­te było bia­łą, prze­zro­czy­stą mu­sti­kie­rą i okry­te żół­tą, atła­so­wą kapą, na któ­rej po­ło­żo­no w dwa rzę­dy stos ma­łych i więk­szych, po­dłuż­nych i kwa­dra­to­wych po­du­sze­czek, w śnież­no bia­łych, ha­fto­wa­nych po­włocz­kach. Duży, gra­na­to­wy dy­wan, o kre­mo­wem tle, za­kry­wał cały śro­dek po­ko­ju.

Mar­mu­ro­wy blat ko­mo­dy dźwi­gał mnó­stwo fla­ko­nów z per­fu­ma­mi, pu­szek, szka­tu­łek i róż­nych to­a­le­to­wych dro­bia­zgów.

Wi­sia­ło nad nim duże lu­stro, a pod prze­ciw­le­głą ścia­ną znaj­do­wa­ła się lu­strza­na bie­liź­niar­ka, tak usta­wio­na, że pan Ben­son sta­nąw­szy po­środ­ku, mógł wi­dzieć swą oso­bę ze wszyst­kich stron.

W gło­wach łóż­ka umiesz­czo­ny był, w pięk­nych, sze­ro­kich ra­mach, wiel­ki fo­to­gra­ficz­ny por­tret sta­rej ko­bie­ty, ude­rza­ją­cem po­do­bień­stwem ry­sów od­ra­zu gło­szą­cej swe ma­cie­rzyń­skie pra­wo czu­wa­nia nad snem pana Ben­so­na.

Od su­fi­tu zwie­sza­ła się am­pla, kształ­tem i bar­wą do ol­brzy­miej cy­try­ny po­dob­na.

Na pierw­szy rzut oka sy­pial­nia zda­wa­ła się być zu­peł­nie pu­stą, ale gdy pan Ben­son sta­nąw­szy po­środ­ku kla­snął w ręce, gdzieś, jak­by z pod zie­mi wy­rósł i sta­nął przed nim ma­leń­ki, naj­wy­żej pię­cio­let­ni Kru­ma­nik, tak nad­zwy­czaj­nie zgrab­ny i ład­ny, że w swym żół­tym, atła­so­wym clo­thi­ku, a ra­czej szar­fie, któ­ra mu na­wet nie za­kry­wa­ła ko­lan, ze zło­co­ne­mi ob­rącz­ka­mi na rę­kach, no­gach i szyi, i ze swem po­ły­skli­wem, wy­jąt­ko­wo pięk­nej i czar­nej bar­wy dzie­cię­cem cia­łem, wy­glą­dał, jak prze­ślicz­na fi­gu­ryn­ka z po­zła­ca­nej, czar­nej por­ce­la­ny.

Tego Kru­ma­ni­ka za­zdro­ści­li panu Ben­so­no­wi wszy­scy Brze­gow­cy, uwa­ża­jąc go za naj­więk­szą ozdo­bę jego domu. Wi­sto­cie, była to oso­bli­wość; za­zwy­czaj bo­wiem Kru­ma­ni, uda­ją­cy się na służ­bę do Bia­łych, nie wożą ze sobą ta­kich ma­łych dzie­ci.

Pan Ben­son, gdy go tyl­ko na po­kła­dzie w "par­tyi" zo­ba­czył, wnet tę par­tyę za­kon­trak­to­wał, po­czem na­tych­miast mal­ca wziął do po­ko­ju, ustro­ił go w owe żół­te atła­sy i tal­mi­gol­do­we świe­ci­dła, z tem po­czu­ciem de­ko­ra­tyw­no­ści, któ­re mu we wszyst­kiem prze­wod­ni­czy­ło wy­tre­so­wał, jak po­jęt­ne­go pu­deł­ka, i dzie­ciak drep­tał za nim wszę­dzie, niby ulu­bio­ny pie­sek, pa­trząc mu w oczy i speł­nia­jąc w lot każ­dy roz­kaz.

Pan Ben­son psuł go i lu­bił się nim po­pi­sy­wać; a co ma­łe­mu Ko­fe­le ucho­dzi­ło bez­kar­nie, o tem inni chłop­cy nie by­li­by na­wet śmie­li po­my­śleć bez świsz­czą­ce­go wspo­mnie­nia dys­cy­pli­ny. Nie były jed­nak te róże bez cier­ni: Ko­fe­le miał so­bie su­ro­wo wzbro­nio­ne za­da­wać się z "brać­mi", aby nie spo­spo­li­ciał w ich to­wa­rzy­stwie; więc pod nie­obec­ność pana nu­dził się zwy­kle śmier­tel­nie, je­śli nie spał lub nie jadł.

To też w spo­so­bie, ja­kim za­wsze wi­tał jego po­wrót, było istot­nie coś z ra­do­wa­nia się ma­łe­go pie­ska; ale dziś pan Ben­son wstrzy­mał go w pół­pod – sko­ku, rzu­ciw­szy mu krót­kim, ostrym gło­sem je­den wy­raz:

– Tub!

– Yes, mas­sa – pi­sk­nął cie­niut­kim gło­si­kiem Ko­fe­le.

W dwóch su­sach zna­lazł się przy ma­łych, bocz­nych drzwicz­kach i znik­nął za nie­mi, a pan Ben­son, sto­jąc wciąż na środ­ku po­ko­ju, za­czął nie­cier­pli­wie roz­pi­nać gra­na­to­we pę­tli­ce swe­go pay­dża­mas.

Zwy­kle prze­bie­rał się trzy razy dzien­nie, lecz dziś był tak stru­ty, że od rana cho­dził w ne­gli­żu.

Jesz­cze nie skoń­czył, gdy zja­wił się znów Ko­fe­le, a za nim ro­sły, atle­tycz­nie zbu­do­wa­ny Mu­rzyn, w zwy­czaj­nym ma­dra­sie (per­ka­lo­wej chu­st­ce wzo­rzy­stej) na bio­drach i fla­ne­lo­wej ko­szu­li z za­wi­nię­te­mi po pa­chy rę­ka­wa­mi.

– Mas­sa, tub re­ady! (Pa­nie, ką­piel go­to­wa) – rzekł gar­dło­wym, jak­by z pod­zie­mia wy­cho­dzą­cym gło­sem, wła­ści­wym wie­lu Kru­ma­nom z ple­mie­nia Tabu.

Ła­zien­ka, była to prze­strzeń dłu­ga i wąz­ka, roz­mia­ra­mi i po­ło­że­niem od­po­wia­da­ją­ca oszklo­nej we­ran­dzie. Po­przecz­na, per­ka­lo­wa fi­ran­ka dzie­li­ła ją na dwie czę­ści.

W więk­szej znaj­do­wa­ły się sza­fy kra­jo­we­go wy­ro­bu z nie­zli­czo­ną ilo­ścią pi­ko­wych, fla­ne­lo­wych, je­dwab­nych gar­ni­tu­rów pana Ben­so­na i pół­ki, na któ­rych, jak w skle­pie szewc­kim, sta­ło kil­ka­dzie­siąt par wszel­kie­go ro­dza­ju obu­wia.

Obo­wiąz­kiem jed­ne­go z owych trzech chło­pa­ków z we­ran­dy było czy­ścić je co­dzien­nie od pierw­szej do ostat­niej pary, in­a­czej wpręd­ce cały ten za­pas stał­by się pa­stwą ple­śni.

Po dru­giej stro­nie fi­ran­ki sta­ła w ką­cie ol­brzy­mia cy­no­wa mied­ni­ca, błysz­czą­ca, jak sre­bro, i kry­ty ce­ra­tą sze­zląg. Nie było tu już oszklo­nej ścia­ny, tyl­ko rząd ma­łych, nie­otwie­ra­ją­cych się okie­nek. Gór­na wen­ty­la­cya wy­star­cza­ła. Na pod­ło­dze le­ża­ło li­no­leum.

Pan Ben­son, ro­ze­braw­szy się, sta­nął w mied­ni­cy, i wierz­gał, i par­skał, jak koń nie­ujeż­dżo­ny, pod­czas, gdy Mu­rzyn ob­le­wał go ca­łe­go z gło­wą ko­new­ka­mi zim­nej wody. Gdy już miał do­syć, ła­zien­nik na­dział ostre, wło­cha­te rę­ka­wi­ce i za­czął jeź­dzić nie­mi po mło­dem, jędr­nem cie­le pana Ben­so­na z ta­kim roz­ma­chem, jak gdy­by fro­te­ro­wał po­sadz­kę.

Do­byw­szy z tej eu­ro­pej­skiej skó­ry, któ­ra przy jego bru­nat­nych ra­mio­nach wy­da­wa­ła się bez prze­no­śni "bia­łą", tyle czer­wo­no­ści, ile glan­su umie­jęt­ny fro­ter wy­do­by­wa z po­sadz­ki, okrył ją wło­cha­tym, ką­pie­lo­wym płasz­czem i brze­go­wy sy­ba­ry­ta legł na sze­zlą­gu, aby wy­po­cząć.

Przez cały ten czas ma­leń­ki Ko­fe­le stał po­środ­ku, za­ło­żyw­szy ła­pię­ta na pulch­nych, jak po­du­szecz­ki pier­siach, i wiel­kie­mi, ak­sa­mit­ne­mi oczy­ma śle­dził każ­de po­ru­sze­nie pana.

Ten z ko­lei spoj­rzał na nie­go, ale się nie roz­ch­mu­rzył, tyl­ko rzu­cił dru­gi, la­ko­nicz­ny roz­kaz:

– Cock­ta­il!

– Yes, mas­sa! – od­pi­sk­nął Ko­fe­le, zni­ka­jąc.

Ha­sła tego cze­ka­li już dwaj inni chłop­cy i po­ja­wi­li się wnet je­den z tacą, na któ­rej sta­ły bu­tel­ki z whi­sky i xe­re­sem, co­oler z wodą i szklan­ka z wpusz­czo­nem na dno żółt­kiem, dru­gi z mą­tew­ką, któ­rą wnet za­czął, od­po­wied­nio przy­rzą­dzo­ną mie­sza­ni­nę, roz­bi­jać, aż się zbu­rzy­ła i za­bie­li­ła, jak pia­na.

Pan Ben­son, le­żąc, wol­no wy­są­czał na­pój, po­czem chłop­cy rzu­ci­li się ubie­rać go od stóp do gło­wy. Był on jak lal­ka w ich wpraw­nych, zręcz­nych rę­kach.

Tak da­le­ce nie tknął się ni­cze­go, że je­den z chło­pa­ków wpiął mu bry­lan­to­wą spin­kę w mięk­ki koł­nie­rzyk ko­szu­li, a dru­gi wsu­nął żół­tą, je­dwab­ną chu­s­tecz­kę do bocz­nej kie­sze­ni, ja­śnie­ją­cej bia­ło­ścią, pi­ko­wej ma­ry­nar­ki.

Pan Ben­son wy­tarł so­bie tyl­ko ob­fi­te ja­sne wło­sy i kark tak zwa­ną aqua de Flo­ri­da, uży­wa­ną po­wszech­nie na Brze­gu, za­miast wody ko­loń­skiej; uper­fu­mo­wał ręce Rim­ler'owskim he­lio­tro­pem, po­czem świe­ży, ele­ganc­ki, pach­ną­cy, prze­szedł znów na oszklo­ną we­ran­dę, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i za­głę­bił się w bu­ja­ku.

Nie­od­stęp­ny Ko­fe­le stał z boku z po­piel­nicz­ką. Pan Ben­son był tak za­my­ślo­ny, że parę razy strzą­snął mu po­piół na kę­dzie­rza­wą gło­wi­nę, co spryt­ny ma­lec, od­czu­wa­ją­cy zły hu­mor pana, przy­jął z naj­więk­szą po­wa­gą; wresz­cie wy­dał trze­cie z ko­lei, spar­tań­sko zwię­złe roz­po­rzą­dze­nie:

– Cook! (Ku­charz).

I po­raz trze­ci Ko­fe­le pi­sk­nąw­szy: "Yes, mas­sa, " wy­padł za drzwi, jak z pro­cy.

We­zwa­ny sta­wił się, o ile mógł naj­prę­dzej z ku­chen­ne­go bu­dyn­ku po­dą­żyć, rzu­ciw­szy w po­ło­wie uwie­co­ony sos, bo pan Ben­son cze­kać nie lu­bił.

Ku­charz był Akraj­czy­kiem, już nie pierw­szej mło­do­ści. Miał w ry­sach i w wy­ra­zie oczu coś, co w po­łą­cze­niu z krót­kim, gę­stym za­ro­stem i weł­ni­stą czu­pry­ną nada­wa­ło mu wiel­kie po­do­bień­stwo do ba­ra­na, ale z ga­tun­ku prze­bie­głych i chy­trych ba­ra­nów, o czem świad­czył uśmiech jego waż­kich, ku do­ło­wi wy­gię­tych warg.

Miał na gło­wie bia­ły be­ret, a dłu­gi bia­ły far­tuch spa­dał mu od szyi, na bose, czar­ne sto­py.

Pan Ben­son mil­czał przez parę mi­nut, bo rzą­dził się za­sa­dą, że o ile służ­ba po­win­na była sta­wiać się w mig na za­wo­ła­nie, o tyle rze­czą jego pań­sko­ści było nie śpie­szyć się z wy­ja­śnie­niem po­wo­du we­zwa­nia.

– Ku­cha­rzu! – prze­mó­wił wresz­cie z taką po­wa­gą, jak gdy­by go wzy­wał do zło­że­nia przy­się­gi.

– Tak, pa­nie! – od­po­wie­dział uro­czy­ście Akraj­czyk.

– Ju­tro bę­dzie peł­no osób na obie­dzie.

– Tak, pa­nie.

– Obiad po­wi­nien być nad­to do­bry.

Pan Ben­son mó­wił żar­go­nem, no­szą­cym na brze­gu na­zwę pi­ge­on en­glish (go­łę­biej an­gielsz­czy­zny).

– Tak, pa­nie – po­twier­dził po raz trze­ci Akraj­czyk.

– Co masz?

– Mam sześć ko­biet – kur i dwóch męż­czyzn kur (1).

– Co wię­cej?

– Jest dwie an­giel­skie kury (in­dy­ki), któ­re mas­sa ku­pił aa pa­row­cu.

– Do­brze. Co wię­cej?

– Wię­cej ku­pię ju­tro na tar­gu. Peł­no wołu (2), peł­no ryb, peł­no ja­rzya.

– Nie za­po­mu­ij o kre­wet­kach. Pan Gil­lis je lubi.

– Tak, pa­nie.

– Co bę­dziesz go­to­wał?

Akraj­czyk, któ­ry już od kil­ku dni ukła­dał so­bie menu na ju­trzej­szą uro­czy­stość, wy­wró­cił swe ba­ra­nie oczy, jak gdy­by był war­szaw­skim wiesz­czem, pło­dzą­cym pierw­szy ero­tyk, i po chwi­li wrze­ko­me­go sku­pie­nia duet, a, za­czął re­cy­to­wać:

– Zupa z kur z ja­rzy­na­mi i cia­stem z pu­szek, jaja sma­żo­ne na szyn­ce, bef­sztyk w cie­ście, ryż i kar­to­fle, po­traw­ka mię­sna z cur­ry (ga­tu­nek nad­zwy­czaj ostrej, in­dyj­skiej przy­pra­wy), ryby sma­żo­ne i w so­sie, jams; kury an­giel­skie pie­czo­ne, sa­ła­ta z pomi- – (1) Mu­rzy­ni w swej an­giel­sze­zy­znie nie mają wy­ra­zów: ko­gut, kura, wół, kro­wa itd. Dla nich każ­de zwie­rzę jest męż­czy­zną lub ko­bie­tą od­no­śne­go ga­tun­ku.

(Przyp… au­to­ra).

(2) Każ­de mię­so po za dro­biem nie­odmien­nie na­zy­wa się "wo­łem,"

(Przyp, au­to­ra).

do­rów; słod­ka ga­la­re­ta, ciast­ka ze sło­dy­cza­mi (kon­fi­tu­ry).

– All ri­ght. Je­że­li wszyst­ko bę­dzie nad­to do­bre, otrzy­masz pięk­ny dash (po­da­ru­nek), je­że­li nie, dzień na książ­kę i pięć nie­dziel bez rumu. You sawe? (Wiesz?).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: