Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 287 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

(Pa­nie Ko­chan­ku)

Z pa­pie­rów po Glin­ce spi­sał

J. I. Kra­szew­ski.

War­sza­wa

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

1875

Дo­звлe­нo Цe­нзурою Вa­pшa­вa, 8 Апреля 1875 гoдa.

w Dru­kar­ni J. Ja­wor­skle­go, Kra­kow­skie-Przed­mie­ście, Nr. 415.

…..Na­szej ostat­niej po­dró­ży z księ­ciem Je­go­mo­ścią, choć­bym sto lat żył nie za­po­mnę. A bo też to była dro­ga, pa­nie Boże od­puść, krzy­żo­wa. Księ­cia już w tych cza­sach, bo­daj od cza­su ja­ke­śmy do Ber­li­na i Wro­cła­wia, do tych tam dok­to­rów jeź­dzi­li co nam nic nie po­mo­gli, ani było po­znać. Okrut­nie się nam zmie­nił, spo­sęp­niał, znud­niał, stał się mil­czą­cym, po­nu­rym, obo­jęt­nym na wszyst­ko. By­wa­ło sią­dzie w krze­śle, ręce na brzu­chu sple­cie, pal­ca­mi na­brzę­kłe­mi krę­ci, gło­wę na pier­si zwie­si, sa­pie i mil­czy.

Przyj­dzie któ­ry z nas i chrząk­nie, aże­by dać znać o so­bie (bo już nie wi­dział nic), to po­zna każ­de­go po gło­sie, pod­nie­sie cza­sem gło­wę: A co tam? – spy­ta, i nie do­cze­kaw­szy od­po­wie­dzi, po­grą­ży się w za­du­mie.

My­śmy to już aż nad­to do­brze zna­li wszy­scy, że od­daw­na był nie­wi­do­my; ale się do tego nie przy­zna­wał nig­dy, chy­ba przed naj­po­ufal­szy­mi, dla in­nych uda­wał że tyl­ko nie do­wi­dzi

W Nie­świe­żu, – pa­nie mi­ło­sier­ny! – wszyst­ko

Ostat­nie chwi­le.

miał, cze­go tyl­ko du­sza za­pra­gnąć mo­gła; ale go ja­kiś nie­po­kój opa­no­wał, iż w miej­scu usie­dzieć nie mógł. Za­chcia­ło mu się je­chać. Do­kąd? do Bia­łej – Po co? sam po­dob­no nie­bo­ra­czy­sko nie wie­dział… Ot, w miej­scu mu było tę­sk­no… aby się ru­szać. –Le­ka­rzo­wi po­wie­dział, że chce do Najśw. Pan­ny do Le­śnej; Mo­raw­skie­mu, że tam po­wie­trze lep­sze; mnie, że tam woda zdrow­sza: księ­ciu Hie­ro­ny­mo­wi, że w Bia­łej se­pe­cik z pa­pie­ra­mi zo­sta­wił, któ­ry sam ode­brać musi, bo tam są naj­waż­niej­sze pa­pie­ry: ale baj­ki to były, jako żywo; w isto­cie nie­po­kój go ogar­niał przed­śmiert­ny, nu­dził sobą wszę­dzie.

Wie­czo­rem we Czwar­tek, jak dziś pa­mię­tam, wy­szła dys­po­zy­cya go­to­wać się do po­dró­ży. Wy­zna­czy­li i mnie, bo ksią­żę cza­sem ze mną ba­rasz­ko­wać lu­bił; więc pa­kuj co żywo na łeb na szy­ję wę­zeł­ki, choć się nie chcia­ło – a no, mus! kie­dyś grzyb leź w kosz! A tu dro­gi ośli­złe, pora choć psy goń: nic nie po­mo­że, sic volo, sic ju­beo. Je­dzie­my!

Ru­szył przo­dem Sta­now­ni­czy i kuch­nie, po­szły cugi na prze­przę­gi; ca­lu­teń­ką noc zo­sta­wa­ło się jak w ko­tle, bie­ga­ni­na ze wscho­dów na wscho­dy, po dzie­dziń­cach, po staj­niach, z la­tar­nia­mi – bo na­gle to przy­szło i nikt się nie spo­dzie­wał. Dok­tór tyl­ko ra­mio­na­mi ru­szał. Py­tał go sio­strze­niec, pan puł­kow­nik Mo­raw­ski, czy nie za­szko­dzi?- bąk­nął na to: Wszyst­ko już jed­no, ni za­szko­dzi ani po­mo­że, nie­chaj już je­dzie kie­dy chce. Któż wie? po­wie­trze zmie­ni, a może go to ro­ze­rwie.

Ale gdzie zaś! Na, pierw­szym noc­le­gu, jak siadł zjadł­szy, my­śle­li­śmy że się zdrze­mie. Nie, ino się tak za­du­mał, za­wi­nął w tych my­ślach, że ani sło­wa było do­py­tać.

Dru­gie­go dnia, tro­chę nas po­cie­szył, bo wy­da­wał się rzeź­wiej­szym i jadł le­piej. Wie­czo­rem, na mnie przy­szła ko­lej dy­żu­ro­wa­nia. Świe­ce po­za­sła­nia­łem, pod pie­cem sia­dłem, cze­kam co Bóg da.

Chrząk­nął – Jest tam któ­ry?

– Je­stem mo­ści Ksią­żę.

– Tak ciem­no, że wa­sa­na nie wi­dzę.

– Umyśl­nie świa­tło przy­sło­nię­te, żeby W. Ks. Mość nie ra­zi­ło.

Mach­nął ręką.

– Któ­ra go­dzi­na..?

Spój­rza­łem na ce­bu­lę–było po ósmej.

– Po ósmej mo­ści Ksią­żę.

– Co tam na dwo­rze?

– Sło­ta, mo­ści Ksią­żę.

– A co się tam z księ­ży­cem dzie­je? bo za­po­mnia­łem. Nów czy co?

– Ostat­nia kwa­dra. Szep­nął i za­milkł. Jam się i tem ucie­szył com po­sły­szał, bo daw­no już i tyle nie mó­wił.

– Jest tam jaka ga­ze­ta z War­sza­wy – za­py­tał.

– Po dro­dze żad­nej nie ode­bra­li­śmy, ostat­nią w Nie­świe­żu.

– A mó­wi­łem żeby za mną kre­sy sła­li: toć to Sej­mo­wy czas.

Zno­wu za­milkł i wes­tchnął.

Tego wie­czo­ra wię­cej się już nie od­zy­wał; się­gnął tyl­ko ręką… do ró­żań­ca po Sie­rot­ce, któ­ry na sto­le le­żał, i za­czął się mo­dlić. Skoń­czyw­szy mo­dli­twy za­żą­dał do łóż­ka. Ro­ze­bra­li­śmy go tedy i noc­ny dy­żur już kto inny trzy­mał.

Mó­wi­li, że spał do­syć do­brze, tyl­ko przez sen kil­ka razy krzyk­nął. By­wa­ło to i daw­niej, bo, jak sam po­wia­dał, we śnie mu przy­cho­dzi­ły przy­po­mnie­nia róż­ne, to cza­sów mło­do­ści, to po­dró­ży za gra­ni­cą, kie­dy był na wy­gna­niu, to nie­bez­pie­czeństw róż­nych i przy­gód. Sam nie­raz sły­sza­łem, by­wa­ło, jak huk­nął:,

– Wia­ra, do mnie! a wal go! a bij! a tłucz! To zno­wu nie­bosz­czy­ków na­wo­ły­wał: Wo­łod­ko­wi­cza, któ­re­go bar­dzo ko­chał, Rej­ta­nów, ba, i róż­ne imio­na ko­bie­ce, za­po­mnia­ne i nam nie zna­ne, znać z cza­sów księ­cia Miecz­ni­ka.

Na­za­jutrz po po­lew­ce ran­nej, – karcz­ma była ohyd­na – ru­szy­li­śmy da­lej w dro­gę.

Sło­ta je­sien­na jak na złość się upar­ła; choć koni cu­go­wych osiem było naj­lep­szych w ko­leb­ce, mu­sie­li­śmy się wlec noga za nogą. Nie bez tego żeby w błoc­ku i po tych na­szych wer­te­pach po­wóz się nie prze­chy­lał, choć go haj­du­ki cią­gle pod­trzy­my­wa­ły a nie­kie­dy, moż­na po­wie­dzieć, na ple­cach pra­wie nio­sły. Da­wa­ło się to czuć księ­ciu, stę­kał.

– Te­raz bo i dro­gi, jak lu­dzie, wni­wecz się po­psu­ły, – mru­czał – nig­dy ta­kich nie by­wa­ło.

Wie­czo­rem, tyl­ko­śmy na ple­ba­nii sta­nę­li, za­raz z księ­dzem się przy­wi­taw­szy, do łóż­ka po­szedł.

W łóż­ku jadł, pa­cie­rze le­żąc mó­wił (na co dys­pen­sę miał) i wkrót­ce się zdrzem­nął. Sen był zno­wu nie­spo­koj­ny.

Ta­ke­śmy do­je­cha­li, mu­ta­tis mu­tan­dis, a ra­czej do­wle­kli­śmy się, do Sła­wa­tycz nad Bu­giem. Smut­niej­sze­go nic w świe­cie nie znam, nad ten kąt dóbr ksią­żę­cych; choć to nad­buż­ny, sław­ny kraj – ale, Bo­giem a praw­dą, pu­sty­nia, od­lu­dzie, tyl­ko lasy a lasy so­sno­we a bło­to kę­pia­ste, albo pia­chy. Pia­sku­by tu sta­ło na wszyst­kie kan­cel­la­rye w świe­cie; ale niech Bóg ucho­wa, żeby ich tak wie­le być mia­ło, bo z tego pi­sa­nia kan­cel­la­ryj­ne­go, ob­ra­za Boż­ka, krzyw­da ludz­ka i ogłu­pie­nie skry­ben­tów.

Dwór na eko­no­mii sta­ry, drew­nia­ny, za­wcza­su był opo­rzą­dzo­ny, wy­szo­ro­wa­ny, wy­ka­dzo­ny, ta­ta­ra­kiem wy­sy­pa­ny, po­za­wie­sza­ny i po­wy­ście­ła­ny jak moż­na naj­le­piej.

Ksią­żę zaj­mo­wał izbę ogrom­ną, cie­płą" za­cisz­ną" bo­śmy Sta­now­ni­cze­go mie­li Bo­hu­sze­wi­cza, któ­ry umiał z ni­cze­go pa­łac wy­stro­ić. Pa­nie świeć nad jego du­szą, bo mu się już zmar­ło, gdy to pi­szę. Po­cho­wa­li go w Słuc­ku.

Ksią­że do­biw­szy się do Sła­wa­tycz, znu­żo­nym się uczuł i za­po­wie­dział, że kil­ka dni tu spo­cznie; choć nie­wie­le mil było do Bia­łej.

Bo­hu­sze­wicz przo­dem po­je­chał na za­mek, aże­by tam wszyst­ko sta­ło po­go­to­wiu; ale o to­śmy oba­wy nie mie­li, chy­ba, żeby pie­ce wcze­śnie po­opa­la­li dla swę­du.

Z Bia­łej tu, za­wcza­su, na przy­pa­dek, i zwie­rzy­nę i co do kuch­ni było po­trze­ba zwie­zio­no; nie zby­wa­ło na ni­czem.

Wie­czo­rem za­raz Sła­wa­tyc­cy ży­dzi, z wiel­ką pom­pą, przy­nie­śli na kuch­nię szczu­pa­ka ogrom­ne­go dwu­dzie­sto – fun­to­we­go, na drew­nia­nym bla­cie, kar­ma­zy­no­wą ki­taj­ką z ga­lo­nem ob­szy­tym, i z cy­try­ną w py­sku, za co im ksią­że ka­zał dać pięć du­ka­tów, ale pono ich nie wzię­li.

Nie było nam tu tak bar­dzo źle, bo i piw­ni­ca się zna­la­zła za­opa­trzo­na u Strzał­kow­skie­go, któ­ry na eko­no­mii sie­dział – a do­brze mu się dzia­ło. Nie było ju­ścić źle, ale wście­kle nud­no… A tu deszcz – dziur, dziur, – od rana do nocy.

Wzdy­cha­li­śmy do Bial­skie­go zam­ku, już choć­by dla cia­sno­ty, bo cały dwór w domu się nie mógł po­mie­ścić; tu­li­li­śmy się, jak się komu uda­ło na prze­ciw­ku, po szo­pach, po cha­tach, po karcz­mach, po ży­dow­skich izbach, a ko­nie pod sza­ła­sa­mi i w obo­rach, gdzie do ko­stek gno­ju było.

Któ­re­goś wie­czo­ra, zno­wu dy­żur przy­szedł na mnie.

Le­d­wiem siadł, ksią­że się od­zy­wa:

– Jest tam któ­ry?

– Glin­ka, mo­ści ksią­żę.

– Któ­ra go­dzi­na?

Spoj­rza­łem, było oko­ło dzie­wią­tej, ale­śmy wszy­scy ra­dzi byli, gdy się prę­dzej na spo­czy­nek po­ło­żył, wy­cią­gnął się, za­snął a sił na­brał; my­śla­łem że nie zgrze­szę, gdy tro­chę ze­ga­rek po­su­nę. Po­wie­dzia­łem mu że dzie­wią­ta.

– Jak­to te­raz i ten czas leci, – po­czął – daw­niej, pa­nie ko­chan­ku, nie­raz na raku je­chał czy na śli­ma­ku, a dziś so­bie skrzy­dła przy­pra­wił. Hm! a co na dwo­rze?

– Tro­chę się wy­ja­śnia.

– Z któ­rej stro­ny?

Od­po­wiedź była trud­na, ale ksią­żę nie lu­bił gdy mu się kto nie­wia­do­mo­ścią skła­dał, szcze­gól­niej co do pory i nie­ba; ma­wiał za­wsze, że szlach­cic jako żoł­nierz, po­wi­nien był dzień i noc wie­dzieć co się na nie­bie dzie­je, zkąd wiatr wiał i ja­kie tam cho­dzi­ły chmu­ry. Pal­ną­łem na pa­mięć, że od za­cho­du, boć u nas wszyst­ko pra­wie od za­cho­du idzie, i sło­ta i po­go­da.

– A toby nie­źle było – rzekł – ino ty, Glin­ko, pew­nie nie wiesz gdzie za­chód w Sła­wa­ty­czach? było się ży­dów spy­tać, oni wszyst­ko wie­dzą.

– Ale wiem, mo­ści ksią­żę.

– Na zdro­wie ci, pa­nie ko­chan­ku.

Gdy to mó­wił, za­uwa­ży­łem w gło­sie zmia­nę, sil­niej­szy był ale jak­by go­rącz­ko­wy. Sa­pał też; moc­niej. Po chwi­li za­py­tał zno­wu.

– Co mó­wisz? nie sły­szę!

– Ni­cem się nie od­zy­wał, mo­ści Ksią­żę, szep­ną­łem ci­cho.

– Toś się pew­nie zdrzem­nął.

– Nie, mo­ści Ksią­żę.

– Bo to wy te­raz, pa­nie ko­chan­ku, wszy­scy je­ste­ście pie­cu­chy i śpio­chy; oczy wam od snu za­ra­sta­ją… hę??

– Nic nie mó­wię, mo­ści Ksią­żę.

– A dla cze­góż się nie bro­nisz? pa­nie ko­chan­ku – za­py­tał z pół uśmie­chem – co?

Sam nie wie­dzia­łem, co mu na to od­po­wie­dzieć, aż mi na myśl przy­szło rzec: że my­śmy nie żoł­nie­rze i że nas do­broć księ­cia po­psu­ła.

– He! he! – za­wo­łał – i z wa­ści, Glin­ko, po­chleb­ca!

W gło­sie czuć było ja­kąś siłę, któ­rej daw­no w nim nie uwa­ża­łem. By­ło­by mnie to po­cie­szy­ło, ale mi się zda­wa­ło, że go­rącz­kę miał; szcze­gól­niej, iż się to za­wsze na wie­czór zbie­ra­ło, a we­dle fi­zy­ków, to znak nie do­bry.

Wes­tchnął, pię­ścią się ude­rzyw­szy w pier­si.

– Czy­by Fin­ke­go nie za­wo­łać? – spy­ta­łem. Fin­ke jako dok­tór był z nami w po­dró­ży.

– A po ja­kie­go li­cha? pa­nie ko­chan­ku! – za­mru­czał. – Czy ty my­ślisz, że on co wię­cej wie jak ja i ty? Weź­mie za puls, po­trzy­ma, ję­zy­ka so­bie każe po­ka­zać, gło­wą po­ki­wa, po­wie ze wszyst­ko do­brze – byle pie­nią­dze wziął. Co te dok­to­ry, co te dok­to­ry, pa­nie ko­chan­ku; choć­by i ten Tra­les, co go trze­ba było na wagę zło – ta ku­po­wać… a osioł pa­nie ko­chan­ku, nie­miec, sło­wa na­wet po pol­sku nie utnie, jak­że on pol­ską, cho­ro­bę le­czyć może?

– Czy Księ­ciu mó­wie­nie siła nie za­szko­dzi pod noc? – zro­bi­łem uwa­gę.

– Cóż to i ty dok­to­rem zo­sta­łeś? – ob­ru­szył się – a to­bie co do tego? Hę! drze­mać­bys chciał pod pie­cem.

– Ale nie, mo­ści Ksią­żę, z tro­skli­wo­ści.

– Pa­trzaj­cie go, jaki gor­li­wy. Mil­czał­byś, pa­nie ko­chan­ku.

Wes­tchnął, pod­parł się na ku­ła­ku i zmil­czał sam. Wpa­trzy­łem się w nie­go, oczy miał otwar­te, ale jak mgłą za­sło­nię­te, nie­ru­cho­me, choć na twa­rzy ja­kieś ży­cie gra­ło.

– Spisz, Glin­ka? – za­py­tał po chwi­li.

– Nie, mo­ści Ksią­żę, mnie się cale na sen nie zbie­ra; w dro­dze się do­syć drze­ma­ło na za­pas, choć­by cała noc sie­dzieć, to mi nic.

– Tak, gdy­by kto z tobą choć w druż­bar­ta grał, albo pan­na Mar­cy­an­na słod­kie oczy ro­bi­ła do wa­sze­ci, to wie­rzę… na sen­by ci się nie zbie­ra­ło, pa­nie ko­chan­ku; ale słu­chać jak w sta­rym garn­ku kle­ko­cze, pono nie we­se­lej jak gdy deszcz dziur­giem z ryn­ny bie­ży…

Uśmiech­ną­łem się.

– Zo­bacz no, któ­ra tam?

Było po dzie­wią­tej, ale raz skła­maw­szy, mu­sia­łem już ze­ga­rek wy­prze­dzać.

– Pół do dzie­sią­tej, mo­ści Ksią­żę.

– Ono­by to spać iść wy­pa­da­ło, bo mó­wią że sen przed pół­no­cą naj­po­sil­niej­szy, – za­mru­czał. – Ale łgą… i spać mi się nie chce. Któ­ry dziś dzień?

– Śro­da.

– A no praw­da, post, szczu­pak był po ży­dow­sku. Nie przy­je­chał tam kto z Bia­łej, pa­nie ko­chan­ku?

– Tyl­ko Try­zna przed wie­czo­rem. – A co mi po Tryź­nie!

Za­czął coś szep­tać do sie­bie.

Znać po­sły­szaw­szy z sie­ni na­szą roz­mo­wę Fin­ke wszedł, drzwi lek­ko skrzyp­nę­ły – po­znał go za­raz po cho­dzie.

– Ty, Esku­la­pie ja­kiś – ode­zwał się – pew­nie mnie chcesz do łóż­ka już pę­dzić. Otóż nie! Gdy się po­ło­żę, to mnie za­raz w pier­siach dusi. Idź so­bie z pa­nem Bo­giem, będę sie­dział aż się zdrze­mię.

Fin­ke pod­szedł tym­cza­sem i za puls go wziąw­szy, trzy­mał. Ksią­żę, choć nic nie wi­dział, z na­ło­gu nań oczy ob­ró­cił.

– Ksią­żę by się może li­mo­na­dy na­pił? – za­py­tał.

– Kie­dy ty do niej sa­le­trę sy­piesz – obu­rzył się Wo­je­wo­da. – To, rzecz, pa­nie ko­chan­ku, nie­bez­piecz­na. Mnie go­rącz­ka spa­li­ła na wę­giel, do wę­gla sa­le­try do­daw­szy, proch bę­dzie. Od lada świe­cy, pa­nią ko­chan­ku, eks­plo­zya może być i Ra­dzi­wiłł w górę wy­le­ci. Jesz­cze tego nie by­wa­ło.

Fin­ke się gło­śno ro­ze­śmiał, a jam mu wtó­ro­wał.

– Do­brze się to­bie śmiać – pod­chwy­cił Ksią­żę, jak był daw­niej na­wykł, z wiel­ką, se­rią – zna­łem ta­kie­go hisz­pa­na, któ­re­mu brzuch z tej przy­czy­ny pękł, le­d­wie mu go po­tem za­szy­to. Część ki­szek stra­cił nie­bo­rak, i co­kol­wiek zjadł po czte­ry ty­go­dnie tra­wić mu­siał.

Zdzi­wił się Fin­ke, a cie­szy­łem się ja, że Ksią­żę po sta­re­mu po­czął kon­cep­ta swo­je pra­wić, daw­no bo­wiem tego nie by­wa­ło, alem uwa­żał, że dok­to­ro­wi twarz po­chmur­nia­ła. Po­dał li­mo­na­dę.

– Li­mo­na­da bez sa­le­try, mo­ści Ksią­żę.

– No to daj! aby się od­cze­pić! – na­pił się do­syć chci­wie, i od­da­jąc szklan­kę rzekł:

– Jed­nak­że, Glin­ka, świe­cę ode­mnie trzy­maj zda­le­ka. Fin­ke bez sa­le­try nie stą­pi, musi ła­ci­ny na­mię­szać.

Dok­tór od­szedł na kil­ka kro­ków.

– Idź spać, Esku­la­pie, pa­nie ko­chan­ku – do­dał Ksią­żę – tyl­ko nie chodź do Eko­no­mo­wej, pro­szę cię, że­bym po­tem z two­jej przy­czy­ny pro­ces­su nie miał.

– Ale, pro­szę Księ­cia JMo­ści – od­parł Fin­ke – Eko­no­mo­wa Strzał­kow­ska ma pię­dzie­siąt lat.

– Tak ci się zda­je, pa­nie ko­chan­ku – wes­tchnął Ksią­że – jaja pa­mię­tam gdy mia­ła osiem­na­ście, już­ci tak pręd­ko po­sta­rzeć nie mo­gła.

Oni na wsiach, pa­nie ko­chan­ku, po­wo­li żyją. W dzień zresz­tą bę­dzię wy­glą­da­ła na pięć­dzie­siąt, a wie­czo­rem na dwa­dzie­ścia. I to się prak­ty­ku­je. Fin­ke ra­mio­na­mi rus­szał – W. Ks. Mo­ści, po fa­ty­gu­ją­cej po­dró­ży wcze­sny­by się sen na­le­żał do­dał – przed pół­no­cą sen naj­po­sil­niej­szy.

– Sły­sza­łem – rzekł ksią­żę – to nie no­wi­na. Idź­że się nim po­si­laj, a mnie się nie­chce. Wy się tego od kur na­uczy­li­ście, a co kura to nie czło­wiek… Daj mi z tym Mor­fe­uszem po­kój. Do­bra­noc ci! Glin­ka – do­dał zwra­ca­jąc się ku mnie – proś pana dok­to­ra za drzwi, pa­nie ko­chan­ku.

Fin­ke kwa­śny wy­szedł, jam go prze­pro­wa­dził do pro­gu.

– Ksią­żę ma tro­chę go­rącz­ki – szep­nął mi – gdy­by pić chciał, li­mo­na­da przy­go­to­wa­na. Nie da­waj mu się zbyt­nio roz­ga­dy­wać, bo się ze lnu wy­bi­je.

Le­d­wie się drzwi za­mknę­ły, Ksią­żę za­py­tał.

– Po­szedł szoł­dra?

– Tak jest, mość Ksią­żę – Sia­daj­że i nie śpij a słu­chaj, bo mi się chce ga­dać. Ju­ściż po­wiw­nem mieć ko­goś żeby mnie słu­chał.

Po­mi­mo tej obiet­ni­cy za­milkł na­tych­miast; zmie­nił tyl­ko rękę, sparł się na dru­giej i mru­czał cóś nie­wy­raź­nie. Trwa­ło to ze ćwierć go­dzi­ny. W tem kury, nie wiem czem, zda­la gdzieś spło­szo­ne, bez pory piać za­czę­ły na trwo­gę.

– Hę? cóż to ta­kie­go jest? kury już pie­ją? – za­wo­łał jak prze­bu­dzo­ny. Zo­bacz no go­dzi­nę, co im się zno­wu przy­śni­ło? Po­wie­dzieć ju­tro Strzał­kow­skiej, żeby mi tych bun­tow­ni­ków w pień… wy­cię­to. Prze­ciw­ko pra­wu Bo­że­mu pie­ją, mi przed pół­no­cą!! A wara, pa­nie ko­chan­ku! Cóż to mi za ga­tu­nek kur zno­wu, co so­bie po­zwa­la­ją piąć przed ter­mi­nem? Cóż na to dy­abli po­wie­dzą? dy­abłów też so­bie na­ra­żać nie po­trze­ba. Glin­ka! nie śpisz? – do­rzu­cił.

– Nie, mo­ści Ksią­że.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: