Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie lato w Mayfair - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnie lato w Mayfair - ebook

Powieść dla wielbicielek „Jeźdźca miedzianego” i „Białej Wilczycy”.

Od sal balowych edwardiańskiej socjety po pola bitewne nad Sommą – barwny portret dwóch rodów na tle dekady wielkich zmian.

Mayfair, lato 1911. Rodzina Rotherfieldów wydaje bal na cześć młodziutkiej Victorii.  Przyjęcie psuje zniknięcie jej siostry Evangeline. Nieobecność dziewczyny sprawia, że na jaw wychodzą napięcia pomiędzy członkami rodziny. Julian, najstarszy syn Rotherfieldów, odnajduje siostrę w więzieniu w robotniczym Bermondsey. Spadkobierca dynastii krytykuje zachowanie niepokornej dwudziestolatki, równie egoistycznej, co ich najmłodszy brat Edward, który wpadł w szpony hazardu. Aby zwrócić długi, Edward musi wziąć udział w zawodach lotniczych i pokonać swojego francuskiego rywala, nieobliczalnego uwodziciela. 

Nadchodzi czas nieuchronnego schyłku angielskiej arystokracji i starej, francuskiej noblesse; oba narody wkrótce stawią czoło wojennemu kataklizmowi.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7943-524-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

Anglia, Rotherfield Hall, czerwiec 1911

Przejeżdżając przez las, Julian zawsze skręcał w prawo na skrzyżowaniu Hadrian’s Heart. Koń zbaczał odruchowo, po czym wydłużał krok, gdy nachylenie terenu pozwalało mu przejść w galop. Młody mężczyzna wracał do serca posiadłości, omijając drogi wiodące do Traktu Królewskiego, rzymskiego szlaku, który ciągnął się aż do Londynu i schodził ku wybrzeżom, skąd wyruszały statki płynące na kontynent.

Julian wyprostował się w strzemionach i pochylił nad końską szyją. Grzywa smagała mu twarz. Próbował uspokoić wierzchowca. Roześmiał się. Był tak dumny ze swoich koni! Ich wytrzymałość i szlachetność, nagroda za troskliwą opiekę, jaką je otaczał, budziły powszechny podziw w sezonie polowań. Julian zwracał się do zwierzęcia głosem serdecznym, lecz stanowczym, jak do przyjaciela o zbyt wybujałym temperamencie, ale płasko położone uszy konia i znarowiony pysk zdradzały skłonność do nieposłuszeństwa. Julian zbyt późno dostrzegł gałąź i na próżno próbował zrobić unik, wykręcając tułów. Witki wychłostały mu twarz.

Na szczycie wzgórza rumak wybiegł spośród drzew na pełne słońce. Mniej doświadczony jeździec poczułby zapewne instynktowny strach, że rumak poniesie. Ale Julian się nie bał. Ufał swoim koniom. Potrzebował kilku minut, żeby uspokoić konia, po czym rozluźnił palce na uździe i zagwizdał. Z krzaków wyskoczyły dwa charty i wybiegły na suchą trawę.

Gdy Julian patrzył na ten pagórkowaty krajobraz i elżbietański dworek wznoszący się pomiędzy lasami i pastwiskami otoczonymi żywopłotem, do głowy przychodziło mu tylko jedno określenie: harmonia. Nic nie zakłócało widoku. Rotherfield Hall był jak klejnot ułożony w zielonej szkatułce. Spatynowane cegły z piaskowca odbijały się w stawie. W czasie przebudowy w XVIII wieku oczyszczono główną fasadę i powiększono renesansowy dworek, nie wynaturzając go i nie pozbawiając śmiałego i spontanicznego charakteru, tej asymetrii tak charakterystycznej dla architektury Anglii. Sława jego ogrodów wykraczała daleko poza granice hrabstwa. Na tle delikatnej zieleni krzewów rysowały się wyraźnie jasne pnie brzóz, liliowe i różowe płatki klematisów oraz magnolii. Julian z rozbawieniem prześledził wzrokiem drogę cisowego labiryntu zaprojektowanego przez jego prababcię. Rotherfieldowie osiedli tu czterysta lat temu i głęboko zapuścili korzenie. Nikt nie mógł ich stąd wyrwać. Julian poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz. „Potęga idzie z ziemi, nigdy o tym nie zapomnij” – wbijał mu do głowy dziadek. Taka sentencja niewiele znaczyła dla młodszego syna, który – zgodnie z prawem primogenitury – nie dziedziczył niczego. Mały Julian wyobrażał sobie swoją przyszłość: chciał podróżować, miał, podobnie jak wielu Brytyjczyków, upodobanie do dalekich wypraw i egzotycznych przygód. Dziadek lubił zabierać go wraz ze starszym bratem Arthurem na obchód liczących trzydzieści tysięcy akrów dóbr ziemskich. Wędrówka trwała kilka dni i wiodła do różnych hrabstw. Z biegiem lat Julian nauczył się doceniać i dostrzegać wartość tego, co w dzieciństwie wydawało mu się takie grzeczne i oswojone. Trwałość była czymś dobrym. Ta równowaga stała się fundamentem jego istnienia.

Rozpiął kołnierzyk koszuli i podwinął rękawy. Poczuł, jak promienie słońca pieszczą mu twarz i ramiona. Od wielu miesięcy temperatura stale rosła. Wyglądało na to, że koronacja Jerzego V odbędzie się pod iście śródziemnomorskim niebem. Nie czuło się nawet najlżejszego podmuchu wiatru ani słonej bryzy wiejącej czasem od strony South Downs. Dworek i park majaczyły w gęstym od upału powietrzu. Julian dostrzegł w oddali kilka sylwetek. Rotherfield Hall był odrębnym światem, skupiskiem pogmatwanych losów całych rodzin, które pracowały na tę posiadłość od wielu pokoleń. Julian kochał swoją ziemię, ale też obawiał się jej, bo wiązały się z nią liczne obowiązki.

Nad aleją prowadzącą do dworku wzbił się tuman kurzu. Julian zmrużył oczy. Pomiędzy dębami jechał szybko samochód. Jego ojciec przerobił część stajni na garaż i zatrudnił francuskiego szofera, jednocześnie mechanika. Mimo to automobile stanowiły w tych okolicach tak rzadki widok, że zawsze budziły zainteresowanie. Teraz, w sezonie letnich imprez towarzyskich, wszyscy właściciele ziemscy przebywali w swoich londyńskich rezydencjach. Kto to mógł być? Julian z obawą domyślał się odpowiedzi. Chwycił uzdę i zawołał psy. Koń ruszył kłusem, płosząc chmarę błękitnych motyli. Lysandra bellargus – pomyślał Julian odruchowo. Zostało mu to z dzieciństwa, gdy był domorosłym entomologiem.

Gdy dotarł do dworku, automobilu już nie było. Na żwirze pozostały tylko ślady kół, które zagrabiał ogrodnik. Do Juliana podbiegł parobek i przejął rumaka. Julian zdecydowanie wszedł do westybulu z chartami u nogi. Jego dobry humor gdzieś się ulotnił. Przemierzył salon wielkimi krokami. Orientalne dywany tłumiły stuk obcasów. Pokojówka ubrana w poranny uniform z wzorzystej bawełny spojrzała na niego spłoszona. Drzwi saloniku były otwarte. Poirytowany, zapytał innej służącej, która akurat układała bukiet kwiatów, czy nie wie, gdzie jest jego ojciec. Dziewczyna odparła, że nie widziała go od czasu modlitwy w kaplicy.

Ruszył w stronę palarni. Tak jak się spodziewał, zastał tam ojca pochylonego nad stołem bilardowym. Lord lubił grać o dziwnych porach, to go uspokajało.

– Czego Manderley tu szukał? – spytał Julian.

Lord Rotherfield się wyprostował. Jego jasne oczy unikały wzroku syna.

– Dzień dobry, Julianie. Chyba nie widziałem cię dziś rano.

Z tonu głosu Julian wywnioskował, że ojciec nie jest w najlepszej formie. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy zobaczył, że odkłada kij bilardowy. Zwykle lord nie przerywał partii, nawet gdy grał sam.

– Dzień dobry, tato. Zauważyłem automobil Manderleya z Hadrian’s Heart. Nie rozumiem. Przecież ojciec dał mi słowo.

– Zaciąłeś się przy goleniu?

Julian podniósł dłoń do policzka.

– To nic takiego. Gałązka.

– Samson znów łobuzuje?

– Nie przyszedłem tu rozmawiać o Samsonie – zirytował się Julian. – Dlaczego ojciec lekceważy moje pytanie? Wezwał ojciec Manderleya, bo zgodził się ojciec sprzedać ziemię, chociaż dał słowo, że tego nie zrobi. O to chodzi, prawda? Niech ojciec będzie choć na tyle szczery, żeby mi to wyznać!

Stali naprzeciw siebie. Elegancki szary redingote ojca z jedwabnymi wyłogami harmonizował z niedbałym strojem syna. Obaj byli szczupli i wysocy, mieli szerokie ramiona, proste sylwetki, długie nogi. Ich regularne rysy i pewne spojrzenia nadawały im wygląd mężczyzn nawykłych do gry o bogactwo i władzę.

Lord Rotherfield nie mrugnął nawet okiem, ale surowo wykrzywił usta.

– Nie lubię, gdy ktoś stawia mi wymagania, Julianie. Oczekuję przeprosin.

Młodzieniec powstrzymał się, żeby nie wznieść oczu ku niebu. Ojciec miewał denerwujący nawyk traktowania go jak szczeniaka.

– Proszę o wybaczenie, ale mam prawo usłyszeć wyjaśnienia.

Lord Rotherfield wrócił do saloniku i polecił służącej, żeby natychmiast przyniosła mu kawę. Dziewczyna ukłoniła się i zamknęła za sobą drzwi.

– Usiądź – powiedział do syna. – Kręci mi się w głowie, gdy patrzę, jak chodzisz w kółko.

Przez otwarte okno dolatywał szczebiot ptaków i brzęk sekatorów – szczęśliwe dźwięki letniej pory.

– Zgodziłem się sprzedać tysiąc pięćset akrów Michaelowi Manderleyowi, który od roku męczy mnie w tej sprawie. Trwają prace nad aktami sprzedaży. To prawda, zmieniłem zdanie. Niczego ci nie obiecywałem.

– Ale dawał to ojciec do zrozumienia.

– Zrozumiałeś to, co chciałeś zrozumieć, Julianie. Myślałem, że jesteś bardziej bystry.

– To niedopuszczalne, żeby ten człowiek stał się właścicielem Whitcombe Place! Nie wiemy nawet, co kryją w sobie te tereny. Eksperci jeszcze się nie wypowiedzieli.

– A co myślisz tam znaleźć? Złoto? Ropę naftową na paliwo do samochodów twojej ukochanej matki? – odparł ojciec z ironią. – Manderley wziął to pod uwagę. Zaproponował mi sumę o dziesięć procent wyższą od ceny rynkowej. Ty go nie znosisz, bo mówi z akcentem z Yorkshire, zbił majątek na wytwórni noży w Sheffield i potrzebuje posiadłości ziemskiej, żeby kupić sobie tytuł... Ale przedstawił mi ofertę, której nie mogłem odrzucić.

– Nie znoszę go, bo ma reputację gbura w interesach.

Ojciec stał przy oknie. Gestem, który Julian tak dobrze znał, przesunął ręką po głowie, żeby przygładzić włosy. Jego skóra była nakrapiana brunatnymi plamami. Julian dostrzegł, że palce ojca drżą, i poczuł się nieswojo. W tej kruchości starca było coś nieprzyzwoitego. Często się zdarza, że boimy się czegoś nieuchwytnego, a jednak kontynuujemy atak.

– Sprzedając część majątku, sprzeniewierzasz się naszym wartościom. Dziadek na pewno przewraca się w grobie. „Rodzina potrzebuje solidnych fundamentów, żeby przetrwać. A naszym fundamentem jest ziemia” – wyrecytował sentencjonalnie, po czym dodał urażonym tonem: – A poza tym to jest naprawdę ładny dom.

– Twój dziadek miał nostalgiczną naturę. Nie chciał przyznać, że ta ziemia nie stanowi już nienaruszalnej posiadłości. Dla niego czas się zatrzymał w tysiąc osiemset osiemdziesiątym czwartym roku. Twierdził, że rozszerzenie praw wyborczych stanowi pierwszy krok do zniszczenia kraju. Ale świat idzie naprzód. Czasem zastanawiam się, co się stanie z naszymi rodzinami... – Mówiąc to, lord Rotherfield myślał o człowieku, którego uznawał za osobistego wroga. Był nim David Lloyd George, przeciwko któremu prowadził zażartą walkę. Kanclerz skarbu był Walijczykiem i błyskotliwym mówcą, zdecydowanym wbić gwóźdź do trumny patrycjatu, którego nienawidził. Przed dwoma laty wymachiwał przygotowanym przez siebie budżetem przed nosem właścicieli ziemskich: wzrost akcyzy na alkohol, tytoń, silniki i benzynę, wyższe podatki od posiadłości ziemskich, rozszerzenie praw spadkowych. „Podatek od mojego trupa!” – krzyknął stary hrabia Rotherfield na wieść o ich wprowadzeniu, po czym wyzionął ducha w tym samym dniu co królowa Wiktoria, przez co wnuki i służba mogli odnieść wrażenie, że płacze po nim całe Imperium Brytyjskie, czyli jedna czwarta mieszkańców Ziemi. Arystokraci mieli nóż na gardle. „Wszystko po to, żeby sfinansować zasiłki dla starców!” – oburzali się. Po raz pierwszy w historii Izba Lordów odrzuciła rządowy projekt budżetu, wykopując topór wojenny. Nowe wybory wpłynęły na zmianę rozdania. Premier nową ustawą starał się zamknąć usta izbie wyższej. Zgodnie z projektem tej ustawy lordowie nie mieli prawa odrzucić budżetu zaakceptowanego przez Izbę Gmin, a ich prawo do weta zostało ograniczone w czasie. „To rewolucja! – krzyczał w Westminsterze ojciec Juliana. – Chcą nam odebrać naszą prastarą rolę. I ktoś śmie jeszcze nas prosić, żebyśmy głosowali na rzecz zbiorowego samobójstwa!”. Pod sufitem wyłożonym złoconymi kasetonami brzmiały głosy oburzenia.

Lord Rotherfield nie był upartym reakcjonistą. Należał do nielicznych konserwatystów, którzy skrytykowali wojnę przeciwko Burom w Afryce Południowej. Kosztowało go to utratę kilku przyjaciół, którzy odtąd odwracali się do niego plecami w Carlton Clubie. Uważał jednak, że kasta patrycjuszy ma więcej zalet niż wad i że odgrywa nadrzędną rolę w procesie rozwoju kraju.

Julian dobrze znał spory polityczne, które rozpalały Anglię od kilku miesięcy. Sam był członkiem Izby Gmin; to zalecany etap kariery każdego spadkobiercy, który miał kiedyś zasiadać wśród lordów. Choć wybrano go bez trudu, jego wynik nie był aż tak znakomity jak poprzedników z rodu. Zaufanie do Juliana znalazło swój wyraz w liczbie głosów w urnach, ale po raz pierwszy nie było ślepe. Niezależnie od tego głosowanie w Izbie Lordów wywoływało efekt podobny do trzęsienia ziemi.

Do salonu wszedł majordomus Stevens, a za nim lokaj niosący tacę ze srebrnym dzbankiem do kawy.

– Przybył pan Johnson.

– Kto taki? Ach tak, zapomniałem. Nie zostawiajcie go samego. Nie mam krzty zaufania do tego szaleńca. Niech Barstow depcze mu po piętach – rozkazał. Barstow był intendentem.

Julian odstawił filiżankę. Jak zwykle kawa wydała mu się zbyt słaba.

– O kogo chodzi?

– Dobrze wiesz, że „Gal” zarządził całkowitą wycenę posiadłości ziemskich. Ale my do tego przywykliśmy, prawda? Wilhelm Zdobywca stworzył precedens, wydając swój Domesday Book. On także kazał mierzyć grunt i liczyć bydło co do sztuki, żeby skalkulować wysokość podatków... Może powinienem polecić, żeby Barstow dał mu spis po łacinie. – Lord Rotherfield próbował żartować, ale był poirytowany. Nie podobało mu się, że musiał się usprawiedliwiać przed synem, bo jeszcze w czasach otrzęsin w szkole z internatem, których wspomnienie paliło go do dziś, pół wieku później, nauczył się milczeć. Milczenie to skuteczna broń. Przeciwnik nie wie, jak duża jego część wyraża pogardę czy obojętność. Zresztą najczęściej prowadzi ono w końcu do obojętności. Czy Julian sądził, że ojciec pozbywa się części swoich dóbr z radością? Czy nie wiedział, że pragnął mu przekazać całość rodzinnego dziedzictwa – ziemie, gospodarstwa, złoża węgla w Yorkshire, londyńskie meble, portfel akcji kolekcji sztuki – i to w możliwie lepszym stanie niż wtedy, gdy sam je otrzymał? Od trzydziestu lat pragnienie to stanowiło wyzwanie dla podobnych im rodzin, dla których głównym zadaniem było zachowanie łańcucha pokoleń. Żywi myśleli nie tylko o zmarłych przodkach, lecz również o potomkach, którzy jeszcze się nie narodzili. Właśnie ta kwestia martwiła jego małżonkę: w wieku dwudziestu ośmiu lat Julian wcale nie kwapił się do ożenku.

– Są inne sposoby na znalezienie pieniędzy – uparcie obstawał przy swoim syn. – Zacznijmy od oszczędności. Bal Victorii będzie kosztował majątek. Można było zorganizować mniej wystawną imprezę. Nie powinniśmy już przywiązywać takiej wagi do tych towarzyskich wygłupów.

– Żartujesz? – oburzył się ojciec. – Obie twoje siostry mają prawo do tego, by godnie zaistnieć w towarzystwie. A ty co byś wolał? Garden party i kanapki z rukwią? Vicky wydrapałaby nam oczy. Nawet Evie by tego nie zrozumiała – jej bal odbył się z wielką pompą.

– Na niewiele się to zdało – mruknął Julian.

– Nie sądziłem, że jesteś aż tak małostkowy – żachnął się lord Rotherfield. – To wielkie szczęście, że zachowujemy dawny poziom życia! Czasami cię nie rozumiem, Julianie. Skąd u ciebie takie dziwaczne pomysły? Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co powiedziałaby twoja matka, gdyby cię słyszała.

– Mama byłaby wściekła, gdyby ominęła ją okazja do brylowania. Ojciec zawsze miał do niej słabość. Nie cofnie się ojciec przed niczym, żeby sprawić jej przyjemność. – Julian był rozgoryczony. Podniósł wzrok na portret matki. Venetia, lady Rotherfield, była jedną z ulubionych modelek Singera Sargenta, portrecisty uwielbianego przez szlachtę. Jedną z niewielu, którą prosił, by uczyniła mu ten zaszczyt i pozowała. Wtedy była jeszcze młodą, niespełna osiemnastoletnią mężatką. Ubrana w suknię wieczorową, leżała pośród uroczego, zmysłowego rozgardiaszu, wyciągnięta na sofie, z jasnymi włosami w nieładzie. Czerwony trzewik porzucony na dywanie przywodził na myśl epikurejską śmiałość Fragonarda. Sargent był znany z impertynencji i umiejętności uzewnętrzniania ukrytego temperamentu swoich modeli, wtulonych w taftowe i jedwabne draperie. Zresztą niektórzy obawiali się tej przenikliwości. Julian nie wątpił, że przerwy w malowaniu spędzali radośnie. Jego matka i artysta mieli zamiłowanie do zuchwałych czynów.

Choć ojciec bronił się przed tym, ulegał wszelkim jej kaprysom. Czy nigdy nie otrząsnął się z ogromnego zdumienia po tym, jak zgodziła się za niego wyjść? Był dziedzicem rodu ściśniętego gorsetem powinności, rodu przestrzegającego tradycji, tymczasem ona wywodziła się z rodu błyskotliwych, zuchwałych i liberalnych patrycjuszy znanych z językowych manieryzmów, oddziaływania na innych, nietuzinkowości. Nie można było żyć przy niej, nie czując piętna jej osobowości. Jej domy były takie jak ona. Lubiła pastelowe kolory, osiemnastowieczne meble francuskie, japońskie bibeloty wysokiej jakości. Nie było w nich śladu dusznych wiktoriańskich dekoracji, grubych kotar, koronek i miękko wyściełanych siedzeń – ani w Rotherfield Hall, ani w ich londyńskim domu na Berkeley Square, ani w zamku w stylu palladiańskim, który Venetia odziedziczyła po rodzicach. Lady Rotherfield królowała w gronie przyjaciół, których żywe umysły i wrażliwość estetyczna przed dwudziestu laty zrewolucjonizowały obyczaje socjety. Należała do tej garstki kobiet, które panowały nad światem dzięki przywilejowi wysokiego urodzenia, urodzie i inteligencji. Ale Julian krytycznie patrzył na matkę i jej dwór. Fantazja lady Rotherfield skrywała żelazną determinację. W rzeczywistości była ona kobietą groźną i żądną władzy.

Lord Rotherfield przyglądał się posępnej twarzy syna. Teraz Julian wyglądał bardziej na rozdrażnionego niż na smutnego. Jego fochy były najczęściej tylko przejściowymi burzami, ale niepokoiły Venetię. Dostrzegała w nich ślady melancholii, która spowodowała tak wiele złego w ich rodzinie. Relacje między Julianem a matką zawsze były dość napięte. Różnili się temperamentami. Julian od dziecka traktował ją z pewnym dystansem, tymczasem ona oczekiwała od mężczyzn – w tym również od swoich synów – bezgranicznego oddania.

– Domyślam się, że nie będę mógł podać żadnego mocnego argumentu, który sprawi, że ojciec zmieni zdanie.

– Jest już trochę za późno. Za kilka godzin zaczyna się bal dla Vicky. Pojedziesz ze mną pociągiem do Londynu?

– Ależ tata potrafi być irytujący! Od kilku tygodni unika ojciec wszelkich rozmów o Michaelu Manderleyu. Założę się, że jest nawet zaproszony na dzisiejszy wieczór.

– Oczywiście.

– Ja bym się wstydził przyjmować tego człowieka pod swoim dachem! Do szału doprowadza mnie myśl, że wykorzysta nas, aby się wspiąć po drabinie społecznej.

– Nie jest gorszy niż inni. Trochę konsekwencji, Julianie. Podajesz w wątpliwość cywilizowany kodeks postępowania i nie godzisz się przyjmować wśród nas skromnych ludzi, którzy dopracowali się bogactwa. A przecież należy doceniać ich zasługi.

– Nie dostrzegam żadnych zasług u takiego typa jak on.

– Do wszystkiego doszedł dzięki uporowi i pracy. To zalety godne szacunku.

– To człowiek żądny pieniędzy. Jego jedyną zaletą jest umiejętność liczenia. Wątpię w uczciwość tego osobnika.

– Słuchając ciebie, mam wrażenie, że chowasz do niego jakąś osobistą urazę.

Julian nie potrafiłby uzasadnić instynktownej antypatii, jaką czuł do Michaela Manderleya. Spotkał go kilka razy w Westminsterze. Najwyraźniej ten mężczyzna nawiązał przyjacielskie stosunki z niektórymi parlamentarzystami. Gdyby chociaż miał nieładną twarz i przysadzistą sylwetkę, której nie potrafiłby zatuszować nawet najlepszy krawiec z Savile Row. Niestety, Manderley miał posturę kawalerzysty, którym wcale nie był. Szczupły, choć nikczemnego wzrostu, trzymał się prosto. Jedyne, co można było mu zarzucić, to upodobanie do okropnego sygnetu, klejnotu w jak najgorszym guście, który w irytujący sposób obmacywał, gdy mówił. Julian uważał, że jest człowiekiem zadufanym w sobie, zbyt sprytnym na to, żeby być uczciwym, ale zazdrościł mu tupetu, który tak kontrastował z jego niepewnością siebie.

Lord Rotherfield przejrzał korespondencję, którą mu przyniesiono, po czym odłożył koperty.

– Nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji – rzucił oschle. – Ceny w rolnictwie ciągle spadają, czynsze dzierżawy są coraz niższe, a ziemia traci wartość. Za to cena utrzymania posiadłości jest ciągle taka sama. Przytłaczają nas podatki. Musiałem się zadłużyć, żeby opłacić prawa spadkowe po dziadku, to już szczyt wszystkiego, nie? Tryb życia naszej rodziny drogo kosztuje. Czasem zazdroszczę takim ludziom jak Manderley, którzy mogą zarabiać i są wolni od tych wszystkich obciążeń. Handel ma swoje dobre strony, skoro dzięki niemu można naprawić dach czy urządzić te przeklęte łazienki, których domagają się twoje siostry! W dniu, w którym znajdziesz się na moim miejscu, zrozumiesz więcej. A na razie bądź tak miły i oszczędź mi przykrych uwag.

Julian poczuł nagły przypływ współczucia. Ojciec był mężczyzną o miłym usposobieniu i zawsze darzył swoje dzieci uwagą. Gdy były małe, wpadał często do pokoju dziecinnego, gdzie królowała nannie Flanders. Wymagał posłuszeństwa, nie podnosił głosu, ale i nie wahał się przed upominaniem swoich synów. Lord Rotherfield nie odrzucał ewangelicznej teorii właściwej wychowaniu doby wiktoriańskiej, zgodnie z którą dusza dziecka naznaczona grzechem pierworodnym może być ocalona wyłącznie dzięki surowemu traktowaniu. Z biegiem lat Julian nawiązał z nim uprzejmą relację, jakiej oczekuje się od dwóch mężczyzn z wielkiego świata. Gratulował sobie, że znalazł równowagę, wypracowując najdelikatniejszy ze wszystkich modus vivendi – kontakt dziecka z rodzicami. Mimo wszystko poczuł ulgę, widząc, jak twarz ojca znów staje się spokojna. Julian nie wspominał dobrze tych rzadkich okazji, gdy dawał się ponieść emocjom.

– Proszę cię zatem, żebyś okazał uprzejmość Michaelowi Manderleyowi dziś wieczorem.

– To będzie ponad moje siły.

– To twój obowiązek, Julianie – zirytował się lord. – A nasze obowiązki nie zawsze są przyjemne. Przecież wychowaliśmy cię w tym duchu.

– Ach, padły wielkie słowa! – ironizował Julian, wstając. – Ale czy mogę przy okazji przypomnieć ci, drogi papo, że rola dziedzica przypadła mi zaocznie?

Spojrzał przenikliwie na ojca, który po chwili odwrócił wzrok. To była ulubiona broń Juliana. Przywoływanie sceny, która na zawsze wpisała się w pamięć ich obu, przysięgi, jaką ojciec wymógł na nim pewnego jesiennego dnia, gdy krew Arthura spływała na wilgotną ściółkę lasu w Rotherfield Hall. Usatysfakcjonowany tym, że to do niego należało ostatnie słowo, Julian wyszedł z salonu. Dzień zaczął się źle. Lecz tak naprawdę był to dopiero wstęp do dalszych wydarzeń.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: