Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Otolit - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Otolit - ebook

Opowieść o strachu przed utratą; strachu, który bywa kompasem miłości

Otolit to najpiękniejsze na świecie piekło i to piekło woła swoja dawną mieszkankę. Zabawmy się w chowanego. Kogoś schowamy, kogoś odnajdziemy. Ola przybywa do porzuconego przed laty Miasta, bo zniknęła jej Matka. Zaginęła. Zapadła się pod ziemię. Pod Miasto. I podobno należy ją odnaleźć. A tymczasem Miasto barykaduje się mrozem, odcina od świata zimową kurtyną. Tworzy zamkniętą scenerię potencjalnego koszmaru, więżąc Olę i swoich mieszkańców.

Katarzyna Gondek - powieściopisarka, poetka, autorka kilku filmów. Absolwentka filmoznawstwa na uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz kursu dokumentalnego w szkole Andrzeja Wajdy. W 2014 roku wyróżniona nagrodą WARTO wrocławskiej „Gazety Wyborczej”. W Świecie Książki zadebiutowała powieścią Horror vacui.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-208-1
Rozmiar pliku: 376 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Zanim się dowiedziałam, miałam sprzeczny sen. Nie sen proroczy, tylko sprzeczny, bo radośnie szary.

Wkoło było nieskończenie płasko. Niebo i ziemia spoiły się nieodróżnialną barwą. Ciepłopopielata przestrzeń z lekka szumiała; to miękkie drgania nagrzanego powietrza wydawały ten dźwięk. Przechadzam się po popiele, czując, że śnię, choć wolałabym czuć tylko, że przechadzam się po popiele, tak mi w nim miło. Jestem rozpromieniona mimo szarości. Przekonuję świadomość, by pozwoliła mi wierzyć, że popioły są rzeczywiste. Walczę o tę iluzję z wdzierającą się do snu świadomością. Sio, głowo czujna! Pozwól mi być zwierzęciem instynktownym, takim jak inne śniące zwierzęta ludzkie. Opuść mnie. Nie każ mi wiedzieć. Opowiedz mi bajkę, której jestem bohaterką, a nie którą jestem po brzegi. Daj mi się bawić na cieplutkiej pustyni, bez ekscytacji tym, że ja to ja i że to, co dokoła, to też jakieś ja spopielone. Daj mi się poza mur tego ja wyślizgnąć, na pustynię popielną, choćby na nią, i zabawić się na bezkreśnie otwartej przestrzeni w chowanego z ja osaczającym. Wymykam się. Roztrząsam stopą szary pył. Jak na kiczowato urokliwych obrazkach, przedstawiających dzieweczkę podskakującą w słońcu pośród traw albo w rześkiej wodzie, to unoszę się, to opadam, śmiejąc się perliście, wzbudzając przyjazne echo. Roztrząsam stopą pył ciepławy. Wzburzam go, wzbijam w powietrze. Tańczę na pylnej pustyni, aż wreszcie krztuszę się szarym powietrzem i kaszlę tak głośno, że budzę samą siebie sobą samą. Poza mną jest już późne rano, a spod poduszki wyrywa się dźwięk telefonu. Odbieram i momentalnie staję w napiętym pionie. Oficjalnie. Dowiaduję się.

Męski do śmieszności głos pyta, czy moje nazwisko to moje nazwisko, więc mówię, że tak, to ono, a on na to, że dzwoni z policji, i pyta, czy jestem sama, czy z kimś bliskim. Rozglądam się za kimś bliskim, ale wokoło pusto. Łukasz musiał już wstać, a ja zaczynam drżeć, kiedy policjant, operowo odgrywając spokój i powagę sprawy, z uporem powtarza pytanie:

– Czy jest przy pani ktoś bliski?

Buntuję się i proszę, żeby najpierw powiedział, z jakiego powodu do mnie dzwoni. On poddaje się, wzdycha. Mój numer znaleźli dopiero dziś, choć sprawa toczy się od ponad tygodnia, mówi operowy.

– Gdzie pani mieszka?

Mówię gdzie, czyli że tu, gdzie teraz jestem.

– Czyli dosyć daleko. Czy może pani do nas przyjechać? Kiedy najwcześniej?

Pyta, a ja staram się ustalić fakty. Dlaczego dzwoni? Kim jest? Czy robi sobie żarty? Czy wreszcie powie mi, o co chodzi? On nadal tylko pyta.

– Czy jest pani sama?

Boję się, więc mówię, że nie powiem, bo nie wiem, czy jest policjantem, czy włamywaczem, a może nawet policjantem włamywaczem. Na tę ripostę ni to się uśmiecha, ni to nie uśmiecha, czuję to w jego głosie, ale prędko wraca do oficjalności i przekonuje, bym mu zaufała; pyta:

– Czy możemy zadzwonić, kiedy nie będzie pani sama, albo poczekać, aż pani przyjedzie?

Nie, nie mogą, to mi nie odpowiada. Nie będę tak długo się bała. Jeśli to nie żarty, ma mi natychmiast powiedzieć, dlaczego dzwoni i co i komu się stało. Jego ton sugeruje poważną sprawę. Nie kradzież ani podejrzenie o kradzież. Nie pobicie ani podejrzenie o pobicie. Nie wezwanie na zeznania ani wezwanie do wyjaśnień czyichś zeznań. Coś się stało. Po pierwsze, pytam, czy Ojcu, czy Matce, zdając sobie sprawę, że na początku rozmowy nadęty funkcjonariusz przedstawił się i podał nazwę Miasta. Mojego rodzinnego Miasta. A nie znam tam nikogo oprócz nich.

– Kto umarł?

Pytam, a on lawiruje. W końcu informuje, że chodzi o zniknięcie. Nie o śmierć. O śmierci nic mu nie wiadomo. Ale żebym przyjechała, bo więcej przez telefon i tak powiedzieć nie może. Kto zniknął, pytam. Ojciec? Matka? To powinien mi powiedzieć.

– A, tak. Matka.

Oczywiście. Powinien. Przeprasza. Potem dowiaduję się, że to jego pierwsze tego typu zadanie. Starsi stopniem koledzy sprawdzali, czy poradzi sobie w delikatnej sprawie i po odłożeniu słuchawki ocenili go na „słabo kurwa kolego”, ale co zrobić, nie było komu się tym zająć, więc niech sobie radzi, mimo że nawet podczas rozmowy telefonicznej zachowuje się jak dupa. Komisariat ten a ten, ulica ta a ta. Tak, dwie ulice od mojego rodzinnego mieszkania, czyli kilkaset kilometrów od mojego teraźniejszego domu. Tak, należy stawić się najszybciej, jak tylko się da.

– Czas w takich sprawach gra rolę pierwszoplanową – mówi debiutant, udając doświadczonego, a ja się trzęsę.

– Co się stało Matce? – pytam.

– A kiedy się z nią pani ostatnio widziała?

Liczę lata na palcach i trwa to tak długo, że nadęty niecierpliwi się i mówi, że i tak należy przyjechać. Nie ma wyjścia. Czas goni. Muszę czym prędzej stawić się w komendzie, a tam wszystko zostanie wyjaśnione. Zostanę poinformowana i przesłuchana w roli świadka. Zimno mi. Kulę palce u stóp. Trzęsę się, bardziej u góry, mniej u dołu, dziwnie. Nie mam pewności, czy sen mnie wypuścił, czy trwa, tylko teraz okrutnie podpowiada, że nie jest snem. Niepotrzebnie kusiłam go do takich zabaw, niepotrzebnie manifestowałam pragnienie ułudy, buntowałam się przeciwko świadomości. Teraz ze mną igra. Gubi mi jasność, więc zaczynam od faktów. Zasnęłam około trzeciej, a jest już późne rano. Nikogo nie ma w domu. Trzęsę się, pewnie z zimna. Powinnam była powiedzieć Łukaszowi, żeby podkręcił kaloryfer, że przesadzamy z oszczędzaniem. Marznę. Łukasza nie ma. Nie pamiętam, dlaczego. Dlaczego sam nie podkręcił? A, tak, pojechał do pracy jakąś godzinę temu. Dopiero kiedy zgodnie z rutyną zawinięta w szlafrok zalewam wrzącą wodą rozpuszczalną kawę, kolana też zaczynają z lekka drżeć i całe ciało równomiernie się lęka. Matka. Rozlewam wrzątek na blat, ciężka kropla spada mi na stopę. Matka. Boli. Szybko zdejmuję skarpetkę i bezwiednie, napędzana przerażonym instynktem, ubieram się, pakuję i pewnym krokiem wyruszam na dworzec. Matka. Zapominam zadzwonić do Łukasza. Zapominam zdjąć piżamę i czuję, jak ociera się pod dziennym ubraniem. Trzęsę się, równomiernie rezonując. Nadal nie mam pewności, czy to jawa.

Matka.

Płaczę, ale bez łez. Głośno połykam powietrze, a spiętą twarz wyginam w przykrym grymasie. Spinam się i drżę na całym ciele. Muszę przestać, bo nie chcę, żeby ktoś się gapił. Za chwilę wejdę do zatłoczonej hali dworca. Muszę się ogarnąć. Muszę dowiedzieć się, o której mam pociąg, skąd, czy się przesiadam. Rozcieram twarz szorstkimi rękawiczkami, mocno. Siłą wyzwalam twarz z grymasu strachu. Porządkuję fakty. Odtwarzam informacje. Zaginęła. Tydzień temu. Matka. Nikt niczego więcej nie wie. Nie było kogo zapytać. Nie ma. Powiedziałam im, że Ojciec mieszka w tym samym mieście, więc do niego też zadzwonią. Najpierw dzwonili do mnie, bo to moja Matka.

Matka.

Zaginęła. Zniknęła gdzieś i nikt nic nie wie. Sąsiedzi nie wiedzą. Policja nie wie. Sklepowa nie zauważyła. Ja pierwsze słyszę.

Jeden bilet, tak, normalny. Tor pierwszy, sektor B. Zaraz odjazd, więc wpadam na peron i pakuję się do ciasnego przedziału. Zaczerwienione oczy chowam pod kurtką i na chwilę zamykam, próbuję zrobić porządki. Za szybko to wszystko. Mogłam poczekać na Łukasza, on by pomógł. Rozpoznałby, czy to żarty, czy sprawa poważna. Czy to się śni, czy się dzieje. Ja się na takich sprawach nie znam. Nie zajmuję się. Nie zajmuję się Matką.

Matka.

Zniknęła jakiś czas temu. Tak mówił policjant, a przynajmniej ktoś, kto twierdził, że jest policjantem. Spakowałam się bez namysłu i jadę. Ciekawe, co znajdę w plecaku. Nie można ufać bagażowi upchanemu po omacku w pięć minut ani komuś, kto zwykle zabiera ze sobą trzy książki, ale zapomina o szczoteczce do zębów, a nawet o umyciu zębów, chociaż wie, że nie będzie czytał, bo za bardzo trzęsie. Zasypiam (w pociągu zasypiam mimowolnie), ale budzę się, bo lęk budzi mnie w trybie natychmiastowym, i kompletnie, bezzasadnie przypominam sobie, że sen, z którego wytrącił mnie telefon policjanta, nie skończył się na kaszlu, tylko trwał jeszcze dobrą chwilę. Że potem deszcz oblepił mnie tym pyłem-popiołem i uspokoił. Zrobił ze mnie gładki szary pomnik. I wtedy było przebudzenie. I teraz znowu jest przebudzenie. Tym razem w pociągu. Wszystko się zatrzymało. Matka zniknęła – zaczynam wierzyć, że nie śnię. Matki nie mogą znaleźć od tygodnia – zaczynam wierzyć nadętemu policjantowi. Dzwoni telefon. Ojciec.

– Słyszałaś?

– Tak, słyszałam.

– Co ci powiedzieli?

– Nie mogę rozmawiać. Jadę.

– Ale dobrze słychać.

– Ale nie jestem sama.

Baba z lewej i baba z prawej (jedyne wolne miejsce było między babami) łakomie na mnie łypią. Chciałyby wiedzieć. Usłyszeć coś więcej, a nawet znacznie więcej. O, zauważyły, że mam czerwone oczy. O, widzą, że trzęsą mi się ręce. Oj, bardzo się spodobałam ich natrętnej naturze. Spoglądają dobrotliwie, chciałyby pomagać. Trą się po brzuchach. Chciałyby się włączyć w puchnącą u ich boku sprawę. Czy to kochanek? Porzucił? Zdradził? A może wyleciała ze szkoły? Straciła pracę? Niech opowie, niech się zwierzy. Reszta przedziału śpi, ale one czyhają. Chcą wiedzieć, co się dzieje, z tą tu mną, która ni to płacze, ni to nie płacze, ale jest napięta, widać, że właśnie odbywają się w niej jakiegoś gatunku dramaty. A dramaty, każdego gatunku, to jadło najsmaczniejsze, pożywka przedniej wartości – myślą baby, ta z lewej i ta z prawej. Niby każda myśli osobno, ale myślą tak bardzo to samo, że je to uwspólnia. Nie, nie znają się, baba lewa jest babie prawej obca, a przecież tak bliska. Właśnie, korzystając ze mnie, weszły ze sobą w zażyłość. Baba z lewej patrzy na babę z prawej, a baba z prawej na babę z lewej, jednocześnie łypiąc na mnie. Łypie ta z prawej, ta z lewej też łypie. Rozważają, czy zaatakować wspólnymi siłami, czy zawalczyć w pojedynkę, przy okazji walcząc przeciwko sobie. Oblizują się, co sprawia, że ja też się oblizuję i obrzydzona takim połączeniem, zaciskam wargi, dopinając pośpiesznie rozmowę z Ojcem, który czeka, aż mu powiem, czy coś wiem w sprawie Matki. Nie jak się czuję, nie czy trzeba mi pomóc, tylko czy coś wiem i jeśli tak, to co wiem i od kogo, i czy pociąg jedzie bez opóźnień, i czy dotrze na czas. Mówi, że u nas, czyli tam, gdzie on się obecnie znajduje, właśnie zbiera się na zimę. Będzie atak zimy, mówi. Jakby zima miała siły zbrojne i przystępowała do ofensywy. Choć gdy się zastanowić, to tam, dokąd jadę, zima dysponuje całkiem tęgim orężem. Miękkie płatki śniegu, których doświadczają mieszkańcy ciepłych miast, to puch w porównaniu z ostrą amunicją siekącą z górskiego nieba w czasie mrozów. Idzie atak zimy, mówi Ojciec, ale masz jeszcze szanse dotrzeć na miejsce przed największymi śniegami. Jeśli pociąg zdąży. Dlatego Ojciec pyta, gdzie jestem i czy na stacjach są jakieś komunikaty o opóźnieniach. Męczy mnie, więc ucinam:

– Przerywa mi. Potem zadzwonię. Jadę.

Kłamię i rozłączam się, a baby cichutko sapią, zasmucone. Miało się coś wydarzyć, planowały usłyszeć coś znaczącego, wywęszyć jakiś trop, który doprowadziłby je na skraj zagadki mojej bladości, drżenia, bania się i ściskanego płaczu. Wreszcie lewa baba nie wytrzymuje i pyta:

– Czy pani się dobrze czuje? Czy pani trzeba pomóc? Może pić?

I podsuwa mi pod nos odkręcony termos w kratkę, z którego wydobywa się straszliwy zapach koszmaru z dzieciństwa. Bawarka, czyli czarna herbata z mlekiem i cukrem, wykrzywia mi minę i dodaje do palety grymasów wyraz wstrętu, niechęci i pogardy, na co baba lewa uraża się, zakręca termos i milknie. Knuje. Nadal chce tę akcję poprowadzić według swojej myśli. Druga baba, zaalarmowana moim brakiem wdzięczności, podchodzi do sprawy ostrożniej – bez słowa podaje mi chusteczkę. Niby się przy tym do mnie uśmiecha, ale podejrzewam, że taki zestaw, chusteczka i ciepły uśmiech, to tylko perfidne kuszenie do wypłakania połączonego z wyżaleniem. A zresztą, co mi zależy. Może i się wyżalę. Ulżę i im, i sobie, po ludzku. Może tym sposobem uwolnię się od napięcia, które usztywnia mi mięśnie i myśli. Nabieram powietrza, żeby się podzielić, ale w ostatniej chwili postanawiam, że najpierw sama sobie muszę raz jeszcze powtórzyć całą historię. Wszystko, co wiem, czyli niewiele. Własną głową własnej głowie opowiedzieć to, co dziś zaszło.

Matka.

Od ilu lat nie widziałam Matki? Nie pamiętam. Ile Matka ma lat? Jak teraz wygląda? Matka, która zniknęła. Zaginęła. Matka, której nie ma i być może nigdy już nie będzie, chyba że odnajdzie się Matkę. Kto ją odnajdzie? Policja? Albo ja. Ja odnajdę Matkę? Przecież nic już o niej nie wiem. Gdzie mam jej szukać? Dokąd mogła pójść? Czy ktoś ją porwał? Czy żyje? Czy ktoś ją zabił? Czy zabiła się sama? Czy to tylko gra, zabawa, i tak naprawdę Matka nie zaginęła, tylko się chowa? Może chce mnie zwabić i wyjdzie z kryjówki, kiedy tylko dotrę na miejsce? Jadę do Miasta, w którym nie było mnie od stu, a może tylko od dwóch lat, żeby pomóc w poszukiwaniu Matki, której nie widziałam od wieków, choć myślę o niej każdego dnia. Choć mi się śni, kiedy tylko jej się podoba, choć się do mnie wkrada. Jadę szukać Matki, która zniknęła, jak to mówią, bez śladu, i będę musiała oddzielić ślady, które zostawiła w mojej pamięci, od wyobrażeń, jakimi obrosła przez lata. Co powiem policji? Jak ją opiszę? Taką, jaką pamiętam z czasów, kiedy byłam mała, czy taką, jaką pamiętam z czasów, kiedy przed nią uciekłam? A może taką, jaką minęłam kilka razy z daleka na ulicy Miasta, kiedy przyjeżdżałam tam, kryjąc przed nią swój przyjazd. A może Matka nie żyje i oni o tym wiedzą. Może policjant okłamał mnie, bo bał się, że jestem sama, i nie chciał spowodować kolejnej tragedii. Co mówił? Czy potrafię sobie przypomnieć, co dokładnie mówił?

„– Pani matka zniknęła, niewiele więcej wiemy.

– A skąd wiecie, że zniknęła?

– Jak to skąd? Nie ma jej po prostu”.

A może mówił tak niewiele, bo podejrzewał, że mam z tym zniknięciem coś wspólnego? Przecież zdarzało się, że pragnęłam jej bezpowrotnego nieistnienia, a teraz obcy ludzie wzywają mnie, bym obserwowała jej niebycie i przyczyniła się do odmiany tego stanu. Do odnalezienia jej lub jej ciała.

Zimno mi. Drżę cała i jestem gotowa przyjąć nawet kubek bawarki, byleby tylko ukoić się ciepłem płynu, proszę więc babę z lewej, żeby jednak mnie poczęstowała, przepraszam, jestem bardzo zdenerwowana, mówię i sięgam po kubek, który dumna z siebie matrona podaje mi, zerkając na blednącą z zazdrości babę prawą. Niestety za późno orientuję się w pułapce, w którą sama się właśnie wpakowałam. Bawarka jest nie tylko mocno przesłodzona, ale i zimna. Skrzywiona mina wraca na twarz, gdy z trudem przełykam chłodny ulepek. Lewa baba, znowu upokorzona, walczy o swoją godność, pytając natarczywie:

– Pani coś się stało? Pani bardzo źle wygląda. Niech pani się więcej napije, to pomoże.

Wtem prawa baba, której nie posądzałam o taką odwagę, którą podejrzewałam o odpuszczenie starcia i oddanie mnie na pastwę baby lewej, podnosi się ciężko, zabiera mi z rąk kubek z ulepkiem i uśmiechając się, wychodzi z przedziału. Ja i baba lewa siedzimy oniemiałe, a baba prawa wraca, sięga do siatki, którą kryła pod siedzeniem, wyciąga niedużą butelkę i wypełnia opłukany wcześniej kubek malinową nalewką.

– Niech jej pani da chwilę – upomina baba prawa babę lewą, jednocześnie sygnalizując, że po takim przekupstwie na pewno się zwierzę.

Połykam słodkopalący napój jednym haustem i miło płonę sobie od środka. Wreszcie puszczają mięśnie, twarz uwalnia się od bolesnego skurczu, na co najwyraźniej ucieszony pociąg reaguje radosnym piskiem. To już tu. Moja przesiadka. Dziękuję babom za poczęstunek i zbieram się do ucieczki, ale widząc ich zawiedzione, zbolałe miny, zwierzam się naprędce, że kochanek porzucił mnie z trójką dzieci z poprzedniego małżeństwa, które odziedziczyły po nim genetyczne choroby – jedno nie ma czucia w lewym uchu! Teraz jadę do swojego byłego męża i jego nowej rodziny, żeby jakoś przeczekać trudny czas.

Baby są zachwycone. Odprowadzają mnie do wyjścia rozpromienionym wzrokiem, a potem na pół współczując, na pół podziwiając zarówno moje losy, jak i opowieść, którą dzięki mnie zyskały, machają mi z okna, jakbyśmy były sobie bliskie. Malinówka szumi mi w całym ciele. Nie drżę już z zimna, ale lekko trzęsę się z upojenia i trudno mi się schodzi po schodach, które rozpływają się pod stopami, i trudno mi się wspina po stopniach, które zlewają się w jedną szarość. Z peronu na peron przedostaję się cudem, na pół świadomie, podążając za starym dobrym instynktem. Pociągi nie zmieniły zwyczajów. Na przesiadkę czeka już telepiący się prawie tak gorliwie jak moje ciało stary, zardzewiały skład, którym zwykłam odbywać ostatni etap podróży do domu.

Matki mojej nie ma. Nie ma mojej Matki. Matki mojej brakuje. Matkę moją należy odnaleźć i przywrócić. To nie znaczy wcale, że z Matką moją należy się spotkać tak zwaną twarzą w tak zwaną twarz. Należy wskazać miejsce jej pobytu i udać się z powrotem do swojego życia. Należy też zadzwonić do Łukasza. Nie, nie po odnalezieniu Matki, tylko zaraz po zajęciu miejsca w bezprzedziałowym gruchocie, byle zdążyć, zanim ruszy, bo wtedy rozmowa będzie zupełnie niesłyszalna. Łukasz niedługo wróci z pracy i najpierw zdziwi się, dlaczego mnie nie ma, a potem się przestraszy, zadzwoni do mnie i usłyszy, że jestem w pociągu, ale nie usłyszy, co tu robię, bo pociąg mnie zagłuszy i Łukasz będzie się o mnie bał aż do momentu, kiedy wysiądę i oddzwonię. Albo nie oddzwonię, bo będę zbyt ściśnięta. Będę w Mieście, w którym nie byłam od setek lat. Jak miałabym powiedzieć Łukaszowi, że pojechałam do Miasta, którego nie widziałam setki lat, szukać od wieków niewidzianej Matki? Co mu powiem o jej zniknięciu, skoro sama wiem tak niewiele, a przecież Łukasz nawet o istnieniu Matki prawie nie wie? Czy kiedyś o niej wspomniałam? Na pewno wie, że miałam Matkę. Sam też miał matkę, z którą widywał się tylko na święta i której to matki, mimo że jesteśmy ze sobą od kilku lat, nigdy nie poznałam. Nie wiem, jak wygląda jego matka, i on nie wie, jak wygląda moja. Więc jak mu powiedzieć, że na wieść o zniknięciu mojej od lat niewidzianej Matki nie wzruszyłam ramionami i nie powiedziałam, że to nie moja sprawa, że z Matką nie łączy mnie nic od tak dawna – może oprócz tego, że nazywam ją Matką niemal co dzień we wspomnieniach albo w snach? Że zamiast tego ubrałam się, nie zdejmując piżamy, spakowałam trudno powiedzieć co i wyruszyłam na poszukiwania mojej Matki? Za późno. Nie zadzwonię. Pociąg ruszył, gdy wrzucałam plecak na górną półkę, i przewrócił mnie na siedzącego tuż obok wąsacza, który uprzejmie burknął i przesunął się, robiąc mi miejsce przy oknie. Głowa sama wpełzła pod zawieszony na haczyku płaszcz i ukołysana turkotem kół umknęła w sen, który okazał się wspomnieniem pewnej opowieści. Zniknął niezapamiętany, by powrócić znacznie, znacznie później. Pewnie gdybym zapamiętała ten sen, nie gubiłabym się tak długo w moim Otolicie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: