Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pąki lodowych róż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Pąki lodowych róż - ebook

 Nie każdy rodzinny sekret nadaje się do albumu. Niektóre budzą demony...

Latem 1939 roku Natalia, córka dziedziców z majątku na Wołyniu, liczy zaledwie 17 lat. Wybuch wojny zastaje ją we Lwowie. Wydarzenia, jakie stają się jej udziałem, szybko odzierają ją z dziewczęcych marzeń. Natalia zostaje zmuszona do podjęcia trudnych decyzji, a dokonane przez nią wybory odcisną piętno na losach jej potomków...

Kilkadziesiąt lat później Bartek, wnuk Natalii, musi stawić czoła traumatycznym wspomnieniom. Dla siebie i dla swojej żony Anny. Drążenie starej rodzinnej tajemnicy, w którą wplątana była nie tylko Natalia, ale też PRL-owscy oraz sowieccy notable, budzi wojenne demony. Bo wojna przecież się nie skończyła… Tli się w Afganistanie, Czeczenii, a nawet w mrocznych zaułkach Moskwy. Czy nieostrożność Anny i Bartka ściągnie jej odpryski także do Warszawy?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-810-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GRUDZIEŃ 2014, WARSZAWA

Anna

— Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dziewczynka.

Słowa lekarki jeszcze nie przebrzmiały, a ona już poczuła, jak obejmujące jej dłoń ciepłe, szorstkie, męskie palce delikatnie się zaciskają. Nic więcej, żadnych okrzyków „juhuu!” ani szalonych indiańskich tańców. A jednak w jego geście było tyle miłości, tyle bliskości i z trudem skrywanego szczęścia, że aż musiała zacisnąć zęby, żeby tu, w gabinecie nie poryczeć się ze wzruszenia. Powstrzymała się jednak i oddała uścisk za uścisk. Tylko tyle. Ale jemu to wystarczyło.

— A więc miałaś rację, czarownico — szepnął, siląc się na żart, lecz jego głos drżał z emocji.

— Całkowitej pewności nie mam. — Głos kobiety w białym kitlu wcisnął się w tę ich chwilę intymności. — W przypadku chłopców sprawa jest łatwa. Po prostu widać TO na ekranie monitora. A jeśli nie widać, to albo dziewczynka, albo TO się schowało, na przykład zasłonięte udem. Ale w pani wypadku właściwie nie mam wątpliwości.

Oboje spojrzeli na migoczący różnymi odcieniami szarości ekran USG. Ona z pozycji leżącej, on zza ramienia obsługującej aparaturę radiolog. Duża głowa, rączki, nóżki. Paciorki kręgów kręgosłupa, wstążki żeber, paluszki.

— Nasze dziecko… — westchnęli niemal równocześnie.

Tak było jeszcze latem. Kiedy po badaniu wyszli z gabinetu na rozedrganą upałem ulicę, objął ją i pocałował. A potem w końcu krzyknął to swoje „juhuu!”. Aż się ludzie z przystanku postukali w czoła.

Ale teraz była zima. I jego przy niej nie było. Za zasłoniętym roletą szpitalnym oknem zawodził wiatr. Drobny deszczyk bębnił w parapet. Tak samo jak wtedy leżała na leżance wsłuchana w odgłosy aparatury, a jej brzuch lepił się od medycznego żelu. I tylko ta różnica, że nikt jej nie trzymał za rękę. Nie było na palcach ciepłego, słonecznego kręgu jego uścisku.

Pyk-pyk, pyk-pyk — dobiegało z głośnika bicie serca ich dziecka. Badanie KTG, czyli kontrola tętna płodu. Końcówka ciąży. Co tam końcówka! Ostatni jej tydzień! Zosia — bo tak, po swojej prababci, dostanie na imię mała — rozpychała się wewnątrz jej przepastnego brzucha i kopała w co się da. Bach, w wątrobę. Łup w żołądek. Najgorsze jednak były trafienia w kręgosłup, które raziły niczym elektryczny prąd. Ale to wszystko nic. Śmiech, sama radość, powód do żartów. Tylko jakoś żartować nie było z kim.

Wypuścili ją w końcu z gabinetu na wielką salę zastawioną stolikami. Jak w kawiarni. A przecież to szpital. Przy tych stolikach, z kurtkami własnymi i paltami swych żon, czekali mężowie. Ciężarne wychodziły kolejno z gabinetu i ciężko opadały na krzesła obok. Ze spokojną wyższością odpowiadały na ich nerwowe pytania: „I jak?”, „Kiedy?”. Machały lekceważąco rękami.

Niezdarnie klapnęła przy stoliku, na którym spoczywało jej palto. Rozejrzała się, poprawiła na wąziutkim siedzisku krzesła. „Zaraz wyjdzie pan doktor i opisze wynik” — powiedzieli. Więc czekała. Chciała myśleć o dziecku. O tych jego rozkosznych ruchach, które czasami zginały ją wpół. Zamierzała zadawać sobie pytania: „Jakie będzie?”, „Czy zechce ssać cycka?”. Ale nie mogła się skupić na tych słodko-różowych rozważaniach. Zamiast płynąć z głównym nurtem, jej myśli meandrowały, utykały na mieliznach i w zatoczkach.

— Co się z nim dzieje? — zadała sobie samej bezgłośne pytanie. — Dlaczego jest taki: odległy, chłodny, niezaangażowany? Czemu się zrobił uprzejmy zamiast szczęśliwego i grzeczny w miejsce romantycznie szalonego?

Bartek, jej Bartek, którego bezwarunkowo pokochała kilkanaście lat temu, którego znała na wylot, który się sprawdził w działaniu — teraz jej się wymykał. Był śliski jak ryba. Jakby go to wszystko przestało cieszyć. Jakby się czuł tym przytłoczony. Jakby… się przestraszył.

— A przecież to tylko dziecko, do jasnej cholery! — wykrzyczała w głąb samej siebie, siedząc za rachitycznym stolikiem w przepastnej sali. — Coś, co się zdarza miliardom ludzi na świecie! Nie trzeba do tego zdać egzaminu, zrobić magisterki ani wziąć kredytu pod hipotekę. Po prostu dziecko. Mała kruszynka, która śpi, je i rąbie kupy. A kiedy podrośnie, to — choćbyś był palantem i głąbem — bezwarunkowo obdarzy cię miłością. Czego tu się bać, u licha? A może… Może on się nie boi? Może zwyczajnie… banalnie i prosto z mostu… przestał mnie kochać?

No dobra, owszem, przeżywali ostatnio gorszy czas. Najpierw te jej kłopoty z zajściem w ciążę, napięcie, w jakim żyli całymi miesiącami. A potem, kiedy udało im się jakoś posklejać ich pękniętą jak porcelanowa filiżanka miłość i znów spojrzeć z nadzieją w przyszłość — upadło prowadzone przez Anię przedsiębiorstwo, a firma, w której pracował Bartek, splajtowała. I nagle zostali niemal bez środków do życia. Akurat teraz, kiedy Ania nareszcie zaszła w ciążę!

Ale dawali sobie przecież radę. Stary dom w podwarszawskim Józefowie był ich własnością, czynsz więc odpadał. Bartek w ekspresowym tempie wynajął i wyremontował za unijne dofinansowanie dla firm pomieszczenie w domu stojącym na pobliskim osiedlu Gocław i otworzył tam serwis rowerowy. Rowery jesienią! Od razu mówiła mu, żeby z tym pomysłem poczekał do wiosny. Uparł się jednak. Że niby wynajem za okazyjną cenę, że coraz więcej ludzi jeździ aż do pierwszych śniegów. Krótko mówiąc, uniósł się ambicją. No i ubrał się w ten sklep oraz serwis. Siedział tam teraz sam i skakał z radości, jeśli w ciągu dnia pojawił się ktoś z przebitą dętką. Koszt wymiany na nową — 25 złotych. No po prostu biznes życia!

Mimo wszystko to nie tłumaczyło zmiany jego zachowania. Pieniądze na życie mieli dzięki Lenie, Ukraince, której wynajęli górę. Coś tam wpadało też z wynajmu mieszkania w bloku babci Zosi, która teraz mieszkała z nimi. Głodu nie było. A ten od rana do nocy chodzi z nosem na kwintę. Zawsze go miała za twardziela. Był przecież nurkiem, eksplorował zatopione na dnie Bałtyku wraki. A tu przytłacza go zwykłe życie. Czyżby tamten mocny i bezproblemowy Bartek to była tylko fasada? Czy za strzelistym portykiem kryło się kruche wnętrze? A może tęskni do poprzedniego życia? Tamtej wolności, mołojeckiej sławy? No tak, ale przecież to ją, Ankę, w końcu wybrał! A może już mu się znudziła? Straciła urok, kiedy wypiętrzył się przed nią brzuch, cycki napęczniały mlekiem, a szpilki zastąpiła rozdeptanymi łapciami?

„No i wracamy do zasadniczej kwestii” — pomyślała ponuro. „Czy facet mnie jeszcze kocha?”.

— Pani Czeplińska! — po sali rozniosło się echem wołanie.

A tak. Pan doktor. Wynik badania KTG. Z trudem dźwignęła swoje mocno zaokrąglone kształty zza stoliczka i ruszyła do udzielającego jej audiencji w drugim końcu poczekalni położnika-ginekologa.

— Wszystko w porządku — oznajmił lekarz. — Zapraszam za tydzień.

I już się rozglądał za następną pacjentką na swojej liście.

Kiwnęła głową, odebrała wyniki, zrobiła w tył zwrot i poczłapała do stolika po palto. Idąc, rzuciła okiem na zegarek. Godzina! Godzina oczekiwania, żeby usłyszeć cztery słowa. Nie mogła jej tego od razu po badaniu powiedzieć pielęgniarka?

Halsując na wiatr w drodze do zaparkowanego na ulicy Inflanckiej samochodu, znowu zaczęła myśleć o Bartku. Spłoszony, uciekający ze wzrokiem, zalatujący smutkiem i nieszczęściem — tak by go najkrócej scharakteryzowała. A przecież to ona miała ostatnio powody do rozpaczy! Zosia, jej kochana babcia, jedyna rodzina, jaką miała, kobieta, która przed kilkudziesięciu laty wkroczyła do dusznego sierocińca, gdzie się Ania wychowywała, i wydobyła ją z mroku na światło… umierała. Wylew, udar mózgu. Paraliż, afazja, całkowity brak kontaktu, jeśli nie liczyć krótkich zdań wypisywanych w rzadkich okresach polepszenia stanu zdrowia drżącą i nieporadną ręką. Kilka tygodni temu, w listopadzie, akurat kiedy Anka poszła po zakupy, a w domu była tylko Lena, Zosia nagle padła jak kłoda. Pogotowie, szpital, oddział intensywnej opieki medycznej i… nic. Brak poprawy. Każde pytanie o planowane terapie, rehabilitację czy leki lekarze kwitowali teatralnym rozłożeniem rąk i dobrotliwą przyganą: „A czego pani od nas oczekuje? Ona ma przecież dziewięćdziesiąt kilka lat!”. Po czternastu dniach uznała, że nie może już dłużej tego słuchać. Wypisała babcię na własne życzenie. Jak ma umierać, to w domu. Wśród bliskich.

Z pasją zatrzasnęła drzwi swojego terenowego auta, ostatniego świadka jej minionej przeszłości, kiedy była jeszcze rzutką i przebojową bizneswoman, i pojechała w dół ulicą Sanguszki w stronę Wisły. Potem skręciła w prawo, przejechała przez regularnie zatapiany przez deszcze tunel, minęła ślimak wiodący na most Poniatowskiego i wzięła wirażem następną estakadę, wiodącą na most Łazienkowski. Zdążyła przejechać przez rzekę na prawy brzeg, kiedy zadzwoniła jej komórka. Na wyświetlaczu przeczytała: Lena.

Lena? Pewnie znowu nie może znaleźć żelazka albo odkurzacza. Lekko się uśmiechnęła.

— Pani przyjeżdża, szybko! — usłyszała w słuchawce jej śpiewny, ale bardzo zdenerwowany zaśpiew. — Ona nie oddycha.

Czas zwolnił, świat zasłoniła czerwona mgiełka.

— Kto? — powiedziała najwolniej jak potrafiła. Przecież wiedziała, kogo tamta ma na myśli.

— Wasza babuszka! Prijezżajtie!¹

Gaz do dechy, ryk silnika, jakieś oburzone błyski światłami z wyprzedzanych samochodów. Kciuk wystukujący numer 112.

— Pogotowie ratunkowe, słucham.

Podała adres, wiek Zosi, rozpoznanie. Starała się być rzeczowa i kompetentna. Sekunda, dwie, pięć. Może o tyle przyjadą szybciej? Może to wystarczy, żeby ją jednak uratować?

Czerwone światła na skrzyżowaniu, błysk fotoradaru przy Fieldorfa, wiadukt nad węzłem Marsa pokonany bocznym pasem — to wszystko śmignęło w tył, nie zaprzątając jej uwagi. Już była na Płowieckiej, już gnała przez Wawer, Międzylesie, Radość. Już była w Józefowie. Skręcała w boczną, leśną uliczkę i zajeżdżała przed dom, pod którym właśnie zatrzymywała się rozświetlona niebieskimi błyskami karetka. Do pokoju wpadła, przepychając się z ludźmi w czerwonych kombinezonach. Babcia leżała na łóżku. Jej twarz, jak z wosku, była spokojna. Nieruchoma.

Tamci do niej przypadli, strzeliły jednorazowe rękawiczki wciągane na dłonie, coś zapikało, w kąt potoczyła się plastikowa osłonka po igle. Coś robili, po coś sięgali, czymś szeleścili. W końcu się wyprostowali i uciekli ze wzrokiem przed jej spojrzeniem.

— Reanimujcie ją, na co, do cholery, czekacie?! — darła się i szarpała ratowników. Wielkie chłopiska cofały się przed nią jak lekka konnica przed szarżą husarii.

— To już nie ma sensu — odważył się w końcu wydusić z siebie jeden z nich. — Ona nie żyje. Co najmniej od pół godziny. Przykro mi.

Osunęła się na kolana, klapnęła brzuchem o drewnianą, sosnową podłogę. Gdzieś w tle słyszała piskliwe słowa Leny:

— Ja weszła zobaczyć, czy pani starszej wody albo czegoś nie trzeba. No i od razu poznała, że to nie sen. Oczy jej tylko zamknęła.

Anna szlochała bezgłośnie, wciąż na podłodze półtora metra od łóżka, bojąc się — mimo całej odwagi, której jej przecież nigdy w życiu nie brakowało — podejść do zmarłej, dotknąć jej, pocałować. Jakby nie mogła jeszcze pogodzić się z tym, co się stało, jakby obawiała się, że kiedy zrobi choćby ruch, w jakiś sposób zatwierdzi tę śmierć.

I wtedy poczuła na plecach znajomy dotyk. Bartek. Jego palce, dłoń na swoim ramieniu. A niech to! W takiej chwili potrzebowała czegoś więcej niż mdławe klepnięcie! Chciała jego wściekłego ryku albo chociaż mocnego uścisku, wspólnych łez mieszających się na wciśniętych w siebie twarzach. A ten przebiera na jej ramieniu palcami…

Zdecydowanie strzepnęła więc jego rękę i podczołgała się, nie wstając z kolan, do zmarłej.

— Babciu… — zaczęła, ale nagle spostrzegła, że Zosia coś trzyma w zaciśniętej, kościstej piąstce. Chusteczka? Kartka? Modlitwa? Bezwiednie sięgnęła do jej kruchych palców, rozsunęła je i dotknęła przechowującego jeszcze resztki ciepła babcinej dłoni skrawka papieru. Ostrożnie rozprostowała zgniecioną kulkę. I zobaczyła napis. Drżące, koślawe i nieporadne litery. Z pewnością jednak postawione ręką Zosi.

„Strzeżcie się. Witold powrócił”.

Anka poczuła, jakby poraził ją prąd. Krótki, bolesny wstrząs. Witold? Witek? Ten… Witek? Ale przecież jego nie ma. I nigdy nie było. To tylko krwawy upiór z przeszłości. Duch. Wytwór chorego umysłu Zosi. Ktoś taki nie mógł powrócić.

Powoli uniosła głowę i zobaczyła pochylonego nad sobą Bartka. Przejrzała się w jego oczach. Ujrzała w nich odbicie swojego przerażenia.

1. Pani babcia! Niech pani przyjeżdża! (ros.).GRUDZIEŃ 2014, MOSKWA

Oksana

Spacerowały sobie Twerską, śmiejąc się i żartując. Od leżącego tuż przy Kremlu placu Maneżowego ulica lekko się wznosiła, ale to im przecież nie przeszkadzało. Były młode, szczęśliwe, a w papierowych torbach miały kilka ciuszków kupionych przed chwilą w luksusowym Gławnym Uniwersalnym Magazinie¹. Dzieliła je różnica piętnastu lat, ale uważały się za przyjaciółki. No, może nie takie do końca równoprawne, jak dziewczyny z tej samej szkolnej ławki. Dla czternastoletniej Swietki Oksana była wyrocznią, imponowała jej. Dla Oksany Swietłana stanowiła źródło matczynej dumy. A przecież nie łączyły ich żadne więzy krwi. Po prostu, Swietka przypadła jej wraz z Arkadijem, któremu kilka lat temu wpadła w ramiona w samym środku spanikowanego ludzkiego tumultu.

No więc szły i machały torebkami z zakupami. Nogi same je niosły obok starego hotelu Nacjonal, ciężkiego gmaszyska Centralnego Telegrafu i jeszcze dalej w kierunku Teatru Jermołowej. Śmiały się, trochę wygłupiały, a Swieta doskonale parodiowała Arkadija, który z pewnością najpierw będzie robił wyrzuty, że wydały tyle pieniędzy na ubrania, a potem zacznie klaskać z zachwytu, gdy zaprezentują mu, jak pięknie w nich wyglądają.

Wreszcie doszły do zdobnej w kolumny i pozłacane płaskorzeźby siedziby władz miasta z pomnikiem dumnie dosiadającego rumaka Jerzego Dołgorukiego naprzeciwko i lekko już zasapane umilkły. Oksana przypomniała sobie, jak w latach dziewięćdziesiątych, kiedy była małym dzieckiem, wyglądała Twerska. Szeroki chodnik był zastawiony samochodami tak, że matki prowadzące dziecięce wózki nie mogły się między nimi przecisnąć. Wszędzie wokół mieściły się jawnie ochraniane przez milicjantów kantory wymiany walut, a babcie w chustkach na głowach sprzedawały „spod spódnicy” wódkę niewiadomego pochodzenia, pozwalającą spragnionemu konsumentowi umrzeć, oślepnąć lub zabawić się na całego. Jeszcze gorzej było w pobliskim parku Gorkiego, niedaleko którego mieszkała wtedy z mamą. Nad zaniedbaną zielenią unosił się smród grillowanych szaszłyków, uryny i taniego piwa, a pod każdym krzakiem stali odziani w dresy mołodcy², którym lepiej było nie patrzeć prosto w oczy.

Teraz wszystko się zmieniło. Chodnik przy Twerskiej był tylko dla pieszych, kantory zastąpiły butiki i kafeterie, babcie ze „spirtnym” zniknęły. To samo zresztą było w Parku Kultury i Wypoczynku im. Maksyma Gorkiego, w którym zamiast ulicznych szaszłykarni odbywały się festiwale, koncerty i lekcje tańca dla emerytów, a na równo przyciętej trawie, zamiast w dziób dostawało się darmowe Wi-Fi.

Oksana była dumna ze swojej Moskwy. Cieszyła się, że znów tu mieszka, kocha i jest kochana. A do tego ma obok siebie taką dziewczynkę jak Swieta. Mądrą, rezolutną, ciepłą. I tylko jedna rzecz psuła odrobinę ten jej sielankowy obraz — nie nazywała się Oksana. Jej prawdziwe imię budziło w niej tak silny lęk i tak bolesne wspomnienia, że go nie używała. A przez to z kolei, wszystko wokół — całe to szczęście i stabilizacja, uczucie Arkadija i przywiązanie Swietki — wydawało się jej nietrwałe niczym piękny sen, który ulotni się i zostanie zapomniany od razu po przebudzeniu. I do tego jeszcze — czuła to coraz wyraźniej — w jej życiu zanosiło się na kolejną zmianę. Nie chciała jej, bała się, co ze sobą przyniesie, ale nie potrafiła tego zatrzymać. Próbowała, owszem. Kilkanaście dni temu wysłała z kafejki internetowej ostrzegawczego maila pod adres, którego nie powinna nawet znać. Zrobiła to, złamała zasady. Boże, jak strasznie się wtedy bała. Ale to poświęcenie poszło chyba na marne. Nic się nie stało. Cóż. Nie zmienisz przeznaczenia…

Póki co jednak miała przed sobą kolejny cudowny wieczór z Arkadijem, który jako jedyny mężczyzna na świecie potrafił swoimi delikatnymi pieszczotami, czułymi pocałunkami i rozkochanym spojrzeniem sprawić, że jej ciało otwierało się niczym wiosenny kwiat w porannym słońcu. Oby tylko zastała go w ich mieszkaniu na siódmym piętrze przy Twerskiej. Żeby znów nie okazało się, że nieodpowiedzialnie wybrał się na spacer albo spotkanie z innymi nieprawomyślnymi. Areszt domowy nałożony przez prokuraturę, która mieściła się niedaleko stąd, w czteropiętrowym brudnobeżowym budynku, to nie żarty. Jeśli stale będzie go łamał, w końcu posadzą go w tym strasznym Lefortowie, więzieniu dla terrorystów i politycznych, a potem skażą na wieloletni łagier. Teraz jednak nie chciała się tym zamartwiać. Tak bardzo była zakochana. Taka szczęśliwa. Pod wpływem tych emocji sięgnęła po telefon i napisała mu to, co czasem zbyt trudno wyrazić słowami: „Kocham cię, Arkadij. Jesteś jedynym światłem mojego życia”. I zaraz zaproponowała Swietłanie, żeby zamiast męczyć nogi, wsiadły na placu Puszkina w trolejbus i ostatni odcinek do położonego obok Dworca Białoruskiego domu pokonały komunikacją miejską.

1. GUM — znany dom handlowy w Moskwie.

2. Zuchy (ros.).GRUDZIEŃ 2014, WARSZAWA

Bartek

Już od godziny tkwił w tym przeklętym rozliczeniu unijnych dopłat pomostowych. Wgapiał się w komputer stojący na przeszklonej ladzie swojego sklepiku i serwisu rowerowego, usiłując się skoncentrować. Owszem, fajnie było dostawać co miesiąc 1600 złotych, ale towarzysząca temu wsparciu papierologia go przytłaczała. Każda faktura za ZUS, opłaty czy narzędzia musiała mieć na tylnej stronie wydrukowany opis. Numer przyznania, dowód wpłaty, czyli wyciąg z konta, nazwa wydatku… Bartek się w tym gubił. Problem miał nawet z wkładaniem faktur do drukarki tak, aby te dane wydrukowały się na rewersie. Raz mu się nie udało i opis znalazł się na froncie rachunku — ale była afera! A to przecież nie wszystko. Każdy papier trzeba było później opatrzyć wpisem „za zgodność z oryginałem”, datą i podpisem. Niby nic, ale on miał miesięcznie około sześćdziesięciu rachunków! Ręka odpadała. Sytuacji nie ułatwiała myszkująca po sklepie blondynka. Niewysoka, obdarzona kształtnymi, opiętymi przez dopasowane dżinsy nogami i trochę zbyt szerokimi biodrami. Oraz biustem, nad którego kształtem oraz wielkością trudno było przejść obojętnie. Został on zresztą dodatkowo sprytnie wyeksponowany. Ciało blondynki opinała zapinana na zamek błyskawiczny bluza z różowo-lśniącym napisem „No!”, który to suwak był na dekolcie kusząco niedopięty. Ania powiedziałaby o niej: dziewczyna w złym stylu. Albo i dosadniej — tipsiara. I miałaby rację. Te utlenione włosy, raczej mocny makijaż, pierścionki, wisiorki, sreberka, perełki… No i rzeczone tipsy. Kiedy jednak patrzył w jej buzię — nieco zbyt małe, jakby półprzymknięte oczy z mocno wytuszowanymi rzęsami i niebywale wydatne, podkreślone dodatkowo czerwoną, wpadającą w róż pomadką usta — czuł mrowienie w okolicach przysadki mózgowej. Dziewczyna może i miała dość perwersyjną urodę, ale właśnie przez to chciało się ją chwycić, przyciągnąć, rozpłaszczyć na klacie te jej zderzaki, a potem…

Brr. Otrząsnął się w myśli. „Co ty wyprawiasz, człowieku? Żona, dziecko w drodze i w ogóle”.

Desperacko wbił wzrok w monitor, z którego naigrawały się z niego rzędy cyferek. W kącie przy drzwiach szumiał piecyk gazowy, w powietrzu unosił się delikatny zapach metanu z zasilającej go butli. Suterena miała słabą wentylację. Na regałach za nim piętrzyły się pudełka z częściami, przed nim stały lub wisiały na wieszakach nowiutkie rowery. Blondynka przechodziła pomiędzy nimi krokiem bociana polującego na żabę, a zapach jej wyrazistych perfum spychał do defensywy opary metanu.

Nie przyszła tu pierwszy raz. Dwa dni temu kupiła licznik rowerowy za trzydzieści złotych, przed tygodniem lampkę za dwadzieścia pięć, a przy pierwszej wizycie opaskę odblaskową za piątaka. Jedyny jego urobek w ostatnim czasie… Każdorazowo domagała się szczegółowych wyjaśnień na temat nabytych akcesoriów, śmiała się, patrzyła spod ciężkiej kotary grubych jak druciana siatka rzęs i poprzez ladę napierała na niego biustem. Nie trzeba było przenikliwości Greya tudzież intuicji Kalibabki, żeby domyślić się, że go podrywa.

Bartek mężnie odpierał te ataki. Nie robił nadziei, unikał wszelkich dwuznaczności. Pytania o swoją pompkę zbywał zdystansowanym, niemal chłodnym, uśmiechem handlowca, nie wdawał się w rozważania na temat wielkości wentyli, nie ujawniał, którędy przebiega jego rowerowa trasa powrotna do domu. Siląc się na spokój, udzielał technicznych wyjaśnień, prezentował tryby pracy lampki (światło stałe, mruganie, jeszcze szybsze mruganie, SOS), ujawniał mroczne sekrety wymiany baterii w liczniku. I nic ponadto. Ale sam czuł, czuł z narastającą wobec samego siebie złością, że mury jego twierdzy zaczynają kruszeć.

„A gdyby tak?”. Natychmiast się skarcił za tę wywrotową myśl. Nie. Kochał Ankę. Naprawdę. Po prostu. Nie potrzebował nawet żadnych przymiotników, by opis tego uczucia wzmocnić. Bo miłość to miłość. Sytuacja zero-jedynkowa. Albo jest i wypełnia człowieka po brzegi. Albo jej nie ma.

Tyle tylko, że… Narastał w nim strach. Jasne, każdy facet ma trochę pietra, kiedy ma się urodzić jego pierwsze dziecko. Trzeba stać się nagle odpowiedzialnym, kompetentnym, zaradnym i zorganizowanym. Jaki samiec temu podoła?! U niego jednak było coś więcej. Coś głębiej. Boleśniej. Jak otoczona torbielą zadra wbita w tkanki ciała tak mocno, że lepiej jej nie ruszać, bo może zatrzymać się serce.

Już kiedyś los zażądał od niego, by stanął na wysokości zadania. Dawno, dawno temu. Wezwał do egzaminu z prawdziwej dojrzałości, kładąc na szali życie bliskiej Bartkowi osoby. Żeby go zdać, trzeba było stanąć do walki. A on? Zawalił. Zawiódł. Okazał się tchórzem. Do dziś w najgorszych snach powracał do niego obraz niebotycznie wielkich drzwi, pod którymi klęczał bezsilny. Wystarczyło je pchnąć, żeby wszystko — nie tylko jego życie, ale i cały świat — potoczyło się inaczej. Spieprzył to…

Pokonany przez excelowskie tabelki oderwał wzrok od ekranu i kątem oka, sekretnie przyzezował na buszującą wśród jednośladów blondynkę. Natychmiast pochwyciła jego spojrzenie. „Cholera. Kobiety są jak koty. Zawsze wiedzą, kiedy na nie patrzysz, a do tego orientują się, co ci wtedy chodzi po głowie…”.

Od razu przeniósł wzrok na wylewające się z komputera cyferki. Kurczę, teraz łatwo się od niej nie uwolni. Nie, żeby jakoś strasznie mu zależało. Pochlebiało mu oczywiście jej zainteresowanie i niezmordowana atencja. Przecież na pierwszy rzut oka było widać, że kobieta w ogóle nie jest rowerzystką! Nie chciał jednak, by sprawa wymknęła się spod kontroli. Bał się, że w końcu zrobi coś, czego będzie później bardzo żałował. A jednak… Tak, miał świadomość, że ofensywna atrakcyjność młodszej od niego co najmniej o dziesięć lat dziewczyny uderza w niego ze dwojoną siłą. Bo raz, że po prostu była z niej niezła foczka. A dwa — że gdyby uległ, zrobiłby to, czym zajmował się przez całe życie. Uciekł.

Bo właśnie ucieczką było jego życie, dopóki nie poznał Ani. To przenoszenie się z zalanych jaskiń Jukatanu nad Morze Czerwone, a stamtąd do zatopionych wraków Bałtyku. Trwająca dwadzieścia jeden lat ucieczka… Skakał z miejsca na miejsce, mieszkał w przyczepach kempingowych, bazach nurkowych, kwaterach wynajętych w kilka osób. Nurkował i szkolił kursantów z Polski, Niemiec, nawet Rosji. Bywało, że budził się tuż przed świtem i przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, w jakim jest rejonie świata i w jakim języku ma się przywitać z ludźmi, którzy będą czekać na niego na łodzi. Jego hasłem przewodnim była tymczasowość. Trochę tu, trochę tam. Płytkie znajomości z ludźmi, głębokie zanurzenia. Żył samotnie w tłumie znajomych tylko na chwilę, wśród ludzi, którzy go podziwiali, ale nie był im niczego w zamian winien. Nikogo nie kochał, za nikogo i za nic nie czuł się odpowiedzialny. No owszem, kiedy schodził pod wodę z uczniem, musiał zadbać o jego bezpieczeństwo. To było jednak prostsze niż układanie międzyludzkich relacji i nie tak strasznie rozciągnięte w czasie. Kursant musiał po prostu przez pół godziny mieć automat oddechowy w ustach i z niego korzystać. Nie wynurzyć się zbyt gwałtownie ani nie opaść za nisko. Zrobić dekompresję. Dawało się nad tym zapanować.

A teraz, kiedy wreszcie się zatrzymał, gdy odważył się być po prostu szczęśliwy bez ciągłego udowadniania sobie, że wcale nie jest tchórzem, że stać go na wielkie czyny — lęk znów go dogonił. Trudno byłoby mu to zaakceptować. Przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o kimś odważnym, niezwykłym. Kto w Polsce nurkował w starych, zalanych kopalniach? On. Kto penetrował wnętrza śmiertelnie niebezpiecznych bałtyckich wraków? On. Do kogo należy rekord głębokości zanurzenia w jaskini? Do niego! Dlaczego więc teraz tak panicznie się boi nadchodzących narodzin dziecka i tego, że nareszcie staną się z Anią prawdziwą rodziną? Znał odpowiedź: bo przeczuwał, nawet jeśli nie miało to sensu, że los znów spróbuje mu zabrać wszystko, co kocha. A on ponownie nie da rady tego obronić. Czy więc nie lepiej od razu podkulić ogon i dać dyla?

Mgliście uświadomił sobie, że blondynka stoi nad nim i rozmarzonym głosem rozprawia coś o dziurawej dętce w swoim rowerze, fajnym klubie, w którym puszczają chilloutową muzę, i tym, że zupełnie nie wie, co zrobić z dzisiejszym wieczorem.

Nie, dosyć tego. Nagle poczuł się zmęczony i przyparty do muru. Zdecydowanie uniósł głowę, zrywając lepką więź z domagającym się jego uwagi komputerem, i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Jej kusząco ostentacyjne piersi nabrały powietrza, paluszek prawej ręki uchwycił jeden z platynowych loków, zakręcając kosmyk wokół siebie. Czekała.

— Przepraszam panią, ale tę dziurkę w dętce będzie musiał załatać ktoś inny. Ja — tu wskazał swój serdeczny palec skrępowany obrączką — jestem żonaty.

Powoli wypuściła powietrze. Im bardziej opadały jej wciąż uroczo zaokrąglone piersi, tym bardziej na twarz wypływał karminowy rumieniec. Zmarszczyła czoło, zacisnęła usta, zdumienie i wyraz zaskoczenia w jej niebieskich oczach zamieniły się w iskierki gniewu.

— Cham! — wyrzuciła z siebie wreszcie. — Lata za mną całymi dniami, zagaduje, podrywa, a na koniec… O! Że niby taki święty. A wsadź sobie w dupę te… Te…

Zamaszyście rzuciła na szklaną ladę coś, co najwyraźniej zamierzała kupić tym razem. Zerknął na paczuszkę.

— Szczęki — podpowiedział jej. — Hamulcowe szczęki.

Nie odpowiedziała. Hardo zadarła głowę i wyszła ze sklepu. Od trzaśnięcia drzwiami zakołysała się nawet ciężka butla gazowa.

— Brawo — powiedział sam do siebie. — Koniec handlu. Właśnie przegoniłeś swoją ostatnią klientkę, kretynie.

Wrócił do swoich zabójczo nudnych tabelek na monitorze. Na zewnątrz zapadł już zmrok, ulicą Fieldorfa w ślimaczym tempie sunął świetlny sznur powracających do gocławskiego blokowiska samochodów. Z okna swojej sutereny widział nogi przechodniów rozchlapujące grudniową mżawkę. Na wprost jego oczu, na monitorze, jarzyła się tabelka zatytułowana „Zestawienie dokumentów potwierdzających poniesione wydatki w ramach drugiej transzy dofinansowania za okres…”.

Nie mógł się skupić na uzupełnianiu okienek wordowego dokumentu. Myśli uciekały mu w kierunku Ani, ich prawie-już-narodzonego dziecka oraz starego, drewnianego domu w Józefowie, w którym przeciekał dach, szwankowała instalacja elektryczna, a do piwnicy zaczynały przesączać się wody gruntowe. Oczywiście, miał prawo do stresu. Jesienią stracił pracę, musiał więc zaryzykować i otworzyć własną firmę. No i ta śmierć ukochanej babci Anny, Zosi. Ale przecież Bartek wiedział, że powód jego przerażenia, tego przeklętego paraliżu, który go coraz mocniej ogarniał, ma źródło dużo głębiej niż w bieżących zmartwieniach.

Akurat gdy doszedł do tej konkluzji, zabrzęczał dzwonek zawieszony u wejścia. Czyżby klienci? Poderwał głowę i naciągnął na twarz uprzejmy uśmiech sprzedawcy.

Weszło ich trzech. Od razu mu się nie spodobali. Dwóch wielkich jak dęby facetów w skórzanych kurtkach i trzeci równie wysoki, ale szczupły, w garniturze marki Zegna. Chudy miał nadziane na wskazujący palec prawej dłoni kółko od wielkiego kluczyka samochodowego, którym wykręcał nonszalanckie piruety, tamci dwaj szli z ramionami tak odsuniętymi od boków, jakby pod pachami nieśli po jednym arbuzie.

— Cześć! — powiedział raźno chudy, a jego dwaj kompani zajęli strategiczne miejsca przy drzwiach wejściowych i drugich, prowadzących na zaplecze. — Jak interesy? Poza szczurami odwiedza ktoś w ogóle tę norę?

Bartek przyglądał im się przez chwilę. Dwa osiłki przy drzwiach miały ponure, zadziorne miny. Patrzyły na niego jak kierowca TIR-a na kupionego na stacji benzynowej hot doga. Chudy natomiast szczerzył się do niego w takim samym uśmiechu, jakim drapieżna murena obdarza przepływające obok jej zasadzki rybki.

— Kim panowie są? — spytał ostrożnie.

Chudy jakby właśnie na takie pytanie czekał.

— Twoim wybawieniem od tej zatęchłej pakamery, misiu! — odparł radośnie. — Od tego poronionego biznesu z handlowaniem rowerami zimą!

Na te słowa wielkoludy przy drzwiach zarechotały. Ich śmiech przypominał odgłos zapalonego na zimnie czołgowego silnika.

— A tak trochę jaśniej, to o co wam chodzi?

— O to, że dostajesz ode mnie pięć tysi i czas do końca roku na usunięcie tego badziewia. — Chudy zatoczył ramieniem, wskazując pyszniące się pod ścianą jednoślady. — A potem radośnie sobie stąd spierdalasz.

— Nie mogę zamknąć interesu. — Bartek z niesmakiem odkrył, że niepotrzebnie się przed tamtym tłumaczy, zamiast kazać mu się wynosić. — Założyłem firmę z dotacji unijnych.

— To sobie ją prowadź! — roześmiał się natręt. — W przydomowej piwnicy, pod mostem albo w drewutni. Wszystko jedno. Dorosły jesteś. Ja cię nie będę uczył, jak walić w rogi fiskusa.

— Dość tego! — Bartek w końcu wykrzesał z siebie garść zdecydowania. — Za kogo się pan uważa? Przychodzisz pan z dwoma gorylami i mówisz mi…

— O, przepraszam! — Chudy uniósł wskazujący palec, a kluczyk na jego końcu złowróżbnie zawirował. — Ci panowie nie są żadnymi gorylami. Nie obrażaj moich wspólników, chłoptasiu. Dla ciebie, misiu, to jest pan Pif oraz pan Paf. Pif-Paf, rozkminiasz, głupolu? A ja jestem pan Cyngiel.

Bartek po tym krótkotrwałym i raczej żałosnym zrywie znów poczuł się zepchnięty do defensywy.

— Grozi mi pan? — zachrypiał, bo język jakoś dziwnie zaczął przysychać mu do podniebienia.

— Gdybym chciał cię nastraszyć — Cyngiel podszedł do lady, za którą stał Bartek, i lekko się przez nią w jego kierunku przechylił — to już srałbyś w gacie, misiu.

Kluczyk, na chwilę zamknięty w kościstej dłoni, znowu ożył, wywijając w powietrzu wesołe ósemki.

— Po co wam mój lokal? — zapytał, żeby zyskać na czasie i spróbować pozbierać spłoszone myśli.

Chudy wyprostował się, cofnął o krok, na jego twarz powrócił ironiczny uśmiech.

— Gdybym był nieuprzejmy, mógłbym powiedzieć, że gówno cię to obchodzi. Ale dla okazania swej dobrej woli i czystych intencji, odpowiem. Chcę tu otworzyć całodobowy salon gier losowych ogólnopolskiej sieci Hard Core, której jestem udziałowcem.

— Pif-Paf, Hard Core, Cyngiel — powtórzył Bartek. — To ukryta kamera? Wygłupy jakieś?

Chudy ponownie się roześmiał, w jego oczach pojawił się jednak błysk irytacji. Znowu postąpił krok w stronę lady, a w ślad za nim do Bartka zbliżyli się także jego dwaj troglodyci.

— Żartowniś z ciebie — wycedził. — Ja też lubię pofiglować. Dlatego, dla żartu, panowie Pif i Paf wezmą sobie teraz po jednym twoim rowerze. Oczywiście, zwrócimy ci je, jak już podpiszesz z nami porozumienie. No, chyba że będziesz uparty. Wtedy, powiedzmy w ostatni dzień roku, wpadniemy po kolejne dwa rowerki. I tak dalej. Przecież żartować, wygłupiać się i błaznować można bez końca, co nie?

Szturchnął Bartka końcówką kluczyka, puszczając mu równocześnie oko, a jego dwaj małomówni kompani chwycili po rowerze. Sekundę później wszyscy trzej byli już na zewnątrz. Bartek chciał zaprotestować, rzucić się na nich, bronić swojej własności. Ale nie zrobił nic. Stał jak stał i tylko oddychał szybciej. Jakby jego nogi nie chciały wypełnić rozkazu z mózgu.

A tamci bez ceregieli wrzucili zabrany sprzęt na wielką pakę ładunkową ogromnego, przeładowanego chromem, wymyślnymi zderzakami, wielkimi jak młyńskie koła alufelgami i dodatkowymi reflektorami pikapa, po czym włączyli silnik i odjechali. Bartek został sam, stojąc w otwartych na oścież, nowiutkich antywłamaniowych drzwiach zakupionych ze środków pomocowych Unii Europejskiej.GRUDZIEŃ 2014, WARSZAWA

Lena

Taniec na rurze, czyli pole dance, był kiedyś dla niej jedynie modną rozrywką, formą rekreacji, za którą słono płaciła w jednym z najlepszych klubów fitness w Doniecku. Jako pracownik naukowy instytutu fizyki Donieckiego Narodowego Uniwersytetu Technicznego nie zarabiała wprawdzie tak dużo, żeby bez ryzyka zawalenia domowego budżetu móc fundować sobie miesięczny karnet all inclusive w miejscu, w którym trenowała elita, ale jeszcze na początku roku zupełnie nie liczyła się z pieniędzmi. Po co, skoro i tak miała lada miesiąc wyjechać do Genewy? Jako jedynej na całej uczelni, ba, jedynej ze wszystkich ośrodków akademickich na Ukrainie, udało jej się zdobyć prestiżowy grant na prowadzenie badań w sławnym szwajcarskim instytucie CERN, na największym na świecie akceleratorze, w którym dopiero co udało się potwierdzić istnienie bozonu Higgsa, boskiej cząstki nadającej całej materii we wszechświecie masę.

Powiedzieć, że była z tego dumna, to za mało. Lena, która tytuł doktora fizyki uzyskała, zanim jeszcze stuknęła jej trzydziestka, teraz, zaledwie sześć lat później, prowadziła już własne, pionierskie prace badawcze i tylko dlatego nie objęła jeszcze stanowiska kierownika katedry, że Ukrainą wciąż rządził nepotyzm, korupcja, a przede wszystkim męski szowinizm… no więc krótko mówiąc, Lena poczuła się, jakby urosły jej skrzydła. Zagrała na nosie tym wszystkim opasłym akademikom, którzy stopnie naukowe dostawali jeszcze w czasach Związku Radzieckiego! Pokazała nadętym zbukom, że kobieta potrafi! Bez znajomości, koneksji, łapówek i seksu z panem dziekanem. A przede wszystkim — bez siusiaka w spodniach. Kręcili na nią nosami, podśmiewali się, widzieli w niej tylko cycatą okularnicę, prymuskę i kujona. No to dostali za swoje. Lata samotnej pracy, rezygnacja z rodziny, męża i dzieci oraz kredytu na mieszkanie wreszcie przyniosły efekty. Jechała do Genewy pracować z najlepszymi! A ci wszyscy odęci profesorkowie od puszczania bąków na ciepłych posadkach zostawali tutaj!

A potem do Doniecka weszły „zielone ludziki”… I wszystko zgasło, skończyło się. Uniwersytet przeniesiono do zapadłego, niespełna osiemdziesięciotysięcznego Krasnoarmiejska, a urażony jej arogancją rektor (miała czelność posłać swój projekt bezpośrednio do Genewy z pominięciem jego osoby!) nie miał czasu podpisać jej ostatnich, niezbędnych do wyjazdu papierów. Co więcej, straciła pracę. Fizyka kwantowa jako dziedzina zbyt oderwana od życia przestała być uczelni potrzebna. Ważniejsze było górnictwo i technologia wytopu stali. Niemal z dnia na dzień z gwiazdy ukraińskiej nauki Lena stała się jedną z tysięcy bezrobotnych, którzy nie mieli czego do garnka włożyć na terenach opanowanych przez rosyjskich separatystów. A wolny świat, który jeszcze niedawno wyciągał ku niej ramiona, odwrócił wzrok. Grant dostał ktoś inny, korespondencja z Genewą wygasła. I okazało się, że jedynym krajem, który był jeszcze gotów zapraszać do siebie Ukraińców, jest ta napuszona, zaściankowa i rasistowska Polska, którą zawsze miała w pogardzie. Lena zostawiła więc w Doniecku schorowaną matkę, przyrzekając solennie ściągnąć ją do siebie, kiedy tylko w nowym miejscu trochę się ustabilizuje. I wyjechała. Tyle tylko, że cóż ona, doktor fizyki, miałaby w tej Polsce robić? Tu też nikt nie cenił naukowców. Zwłaszcza tych noszących spódnicę. A do tego jeszcze nikt sobie nie wyobrażał, żeby kobieta z Ukrainy mogła nad Wisłą robić cokolwiek innego niż sprzątanie mieszkań lub świecenie tyłkiem w burdelu. Przeklęte Lachy!

Lena szybko wydała tu wszystkie skromne oszczędności, śląc listy motywacyjne do różnych uczelni i pilnie ucząc się polskiego. Miała nadzieję przytulić się w jakiejś katedrze fizyki, dostać ćwiczenia ze studentami, przeczekać nawałnicę. Nic z tego. Odpowiedzi, o ile w ogóle przychodziły, były sztampowo grzeczne i niezmiennie odmowne. Została więc najpierw sprzątaczką i opiekunką jakiegoś staruszka, a potem trafiła w końcu do klubu. Tyle że nie był to klub fitness, a go-go. Co drugą noc tańczyła w miejscu opodal warszawskiego centrum. Na początku wieczoru majtała gołymi cyckami, owijając ciało na rurze, a kiedy klientela się rozochociła — odstawiała tańce na indywidualne zamówienia po 150 złotych za cztery minuty ocierania się tyłkiem o ich uda. Ona, doktor fizyki, pozwalała pijanym spaślakom klepać się po pośladkach i mizdrzyć do niej w zamian za postawienie drinka. Fakt, że drink kosztował stówę, z której to kwoty Lenie przypadało 70 złotych. Dostawała dwie trzecie z każdego tańca, niemal trzy czwarte wartości drinka i dziesięć procent, jeżeli klient zdecydował się postawić jej butelkę szampana za tysiąc złotych do wypicia w VIP-roomie. Kilka takich tańców, parę drinków i pół godzinki popijania bąbelków w oddzielonej od reszty sali frędzelkami niszy dla tak zwanych VIP-ów, stanowiło dochód równy jej tygodniowym zarobkom w Doniecku. O bozonie Higgsa już nie myślała.

Tej nocy, jak zwykle wyszła w szpilkach na długi i wysoki na ponad metr wybieg czy raczej barową ladę, modląc się, żeby na emaliowanej powierzchni nie wywinąć orła. Jej biust w rozmiarze D zachęcająco kołysał się na boki, budząc w stłoczonej poniżej gawiedzi pełne zachwytu gwizdy, godowe ryki i obleśne cmoknięcia. Ona jednak tego nie słyszała. Nauczyła się nie zwracać na tę czerń uwagi, nie widzieć, nie słyszeć, nawet nie czuć. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem docierała do lśniącej rury rozgrzanej dotykiem dziewczyn występujących przed nią i zroszonej ich potem, a potem robiła, co musiała. Fizycznie dawała radę bez problemu. Psychicznie? Też. Raczej też. Nieważne. I tylko z dnia na dzień narastała w niej wściekłość, uraza i pogarda do tych żałosnych gardzących Ukraińcami Polaczków, co to się mają za wielkich panów, szlachciców, sarmatów, husarzy i lisowczyków, a tak naprawdę nie widzą, że ich czas już minął, a sami są tylko żałosną karykaturą dawno rozsypujących się w grobach przodków.

W rytm Lady Gagi zawirowała na chromowanym drążku, a jej jasne włosy zatoczyły świetlisty krąg wokół głowy. Nie zatrzymując się, zrobiła zwrot i trzymając się rury jedynie zgiętą prawą nogą, zwisła w dół i powoli zjechała, aż nie dotknęła wyciągniętymi rękami podłogi wybiegu. Koniec. Następne wyjście za pół godziny. Wstała i rozkołysanym krokiem ruszyła z powrotem. Szła powoli, bo za kostki, łydki i biodra chwytały ją dziesiątki spoconych dłoni.

W garderobie opadła na krzesło i spojrzała w lustro. Zobaczyła w nim zimną, zaciśniętą niczym pięść twarz. Swoją twarz. Wtedy dobiegł ją z drugiego końca salki głos szefa klubu instruującego jakąś przerażoną nowicjuszkę, która miała dziś dać pierwszy występ.

— Spoko, dziewczyna, nie musisz umieć tańczyć. Oni i tak będą patrzeć na twój tyłek i cycki.

Lena wydęła usta, a potem powoli wypuściła powietrze. Rany, jak ją ci ludzie wokół wkurzali! Nawet ta żałosna para idiotów, u których wynajęła piętro domu — Anka i Bartek. Choć niby przyjaźni i sympatyczni, na pewno skrycie nią gardzili. Jedynie ta stara babuszka Zofia początkowo budziła jej sympatię. Lena starała się jej nawet pomagać przy kuchni, rozmawiać. I jak się babsko jej odwdzięczyło? Szkoda słów! Dobrze, że chociaż młodzi nie mają pojęcia, co się kilka tygodni temu stało w ich domu. I co było prawdopodobnie przyczyną wylewu u tej ich Zofii. Lena poczuła nawet z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, ale zaraz je w sobie stłumiła. Co się stało, to się nie odstanie. Zresztą, babuszka była już dobrze po dziewięćdziesiątce. I tak chyliła się do grobu.

— Babuszka — szepnęła bezgłośnie do swojego półnagiego odbicia. Na dźwięk tego słowa w jej stwardniałym sercu coś drgnęło. Przypomniała sobie swoją matkę, która też mogłaby być już babcią. Aleksandra dobiegała już przecież sześćdziesiątki! Kiedy Lena uciekała z Doniecka, obiecywała zabrać ją wkrótce do siebie. I słowa, choć trwało to dłużej, niż myślała, prawie dotrzymała. Za kilka dni mama wysiądzie z samolotu na warszawskim lotnisku Chopina. Nie było łatwo. Początkowo zdobycie polskiej wizy dla niej wydawało się niemożliwe. Tak samo jak wydostanie Aleksandry przez linię frontu z Donieckiej Republiki Ludowej. Trzeba też było opłacić jej podróż. Koszty wprawdzie nie grały roli, ale organizacja tego wszystkiego strasznie się ślimaczyła. Chwilami Lena traciła nawet nadzieję, że wyciągnie mamoczkę z tego piekła. Aż tu nagle, kilkanaście dni temu, wszystkie trudności zniknęły jak ręką odjął! Aleksandra dostała od Polaków wizę, a od rosyjskich separatystów propusk¹ na wyjazd do Kijowa. Niesamowite! Ledwo Lena zdążyła pogadać z Anną i Bartkiem, że na święta spodziewa się gościa. Na szczęście poczciwcy nie protestowali. Zapomniała im jedynie dodać, że mama już na Ukrainę nie wróci. Nie puści jej z powrotem. Ciekawe, czy będą się ciskać? Nie dbała o to. Bo jeśli nawet… To takie gołodupce, że jak im rzuci parę złotych miesięcznie więcej za wynajem, na pewno pozamykają dzioby.

I tylko jedna rzecz wciąż ją niepokoiła. Zanim jeszcze ruszyły procedury wizowe, w listopadzie mama przesłała jej maila. Sama zupełnie nie znała się na Internecie, ale swojego komputera użyczali jej czasem sąsiedzi z bloku. Można było na ich adres przesyłać listy, a oni je Aleksandrze drukowali i zanosili do mieszkania. A potem zapraszali ją do siebie, żeby przedyktowała im odpowiedzi. Oczywiście, o ile akurat był prąd. Trochę było to więc uciążliwe, ale zapewniało im łączność. No więc pewnego jesiennego dnia Aleksandra napisała córce, że wkrótce dostanie wizę i przyjedzie do Warszawy. Z kuzynką. Lena tak się ucieszyła, że dopiero kilka dni później zadała pytanie: „A właściwie, to z kim przyjedziesz?”.

„Nie martw się o nią” — odpowiedziała mama. „Poradzi sobie w Polsce sama. Poproś tylko swoich gospodarzy, żeby przenocowali ją przez jedną, góra dwie noce”.

Lena okryła się szlafrokiem, energicznie zacisnęła na swojej smukłej talii pasek. A potem, wciąż gniewnie patrząc w lustro, zwróciła się do własnego odbicia:

— Jaka, do diabła, „kuzynka”?! Przecież my nie mamy kuzynek!

1. Przepustka (ros.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: