Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pałac i rudera - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pałac i rudera - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ i W KTÓ­RYM CZY­TEL­NIK PO­ZNA­JE WIEL­KĄ FAJ­KĘ W NIE­WIEL­KIM PA­ŁA­CU.

Są wy­spy wśród mo­rza, oazy wśród pu­styń, a ci­che dziel­ni­ce wśród ru­chli­we­go mia­sta.

Od­lu­dzia ta­kie są­sia­du­ją nie­kie­dy z pryn­cy­pal­ne­mi uli­ca­mi, nie­kie­dy sta­no­wią ich prze­dłu­że­nie i jak­by ciąg dal­szy. Chcąc je od­na­leźć, po­trze­ba z ja­kiejś głów­nej ar­ter­ji ru­chu i tur­ko­tu zejść na pra­wo, albo na lewo. Wów­czas, po upły­wie kil­ku mi­nut, gład­ki as­fal­to­wy chod­nik sta­nie się ostrym bru­kiem, bruk zwy­kłym go­ściń­cem, miej­ski rynsz­tok ście­ży­ną albo ro­wem.

Wiel­kie ka­mie­ni­ce ustę­pu­ją miej­sca żół­tym, ró­żo­wym, po­ma­rań­czo­wym i czar­nym dom­kom, po­kry­tym prze­gni­łe­mi gon­ta­mi, albo par­ka­nem ze sta­rych de­sek. Jesz­cze da­lej spo­tkać moż­na go­łęb­ni­ki, po­chy­lo­ne skut­kiem wie­ku, stud­nie z żó­ra­wia­mi, przed­hi­sto­rycz­ne olej­ne la­tar­nie, grząd­ki ka­pu­ścia­nych głów i drze­wa, usi­łu­ją­ce okry­wać się li­ściem i ro­dzić owo­ce.

W dziel­ni­cach ta­kich tłu­ścioch, ja­dą­cy odra­pa­ną do­roż­ką z pod Ka­ra­sia, po­zu­je na mil­jo­ne­ra, prze­glą­da­ją­ce­go pla­ce, a chło­pak fel­czer­ski w zie­lo­nym kra­wa­cie i od­pra­so­wa­nym ka­pe­lu­szu uda­je urzęd­ni­ka z ban­ku. Mło­de ko­bie­ty nie uśmie­cha­ją się tu w prze­lo­cie, po­nie­waż nie ma kto po­dzi­wiać ich bia­łych zę­bów; męż­czyź­ni włó­czą się jak żół­wie, go­to­wi co chwi­lę sta­nąć i oglą­dać na­wet chu­de­go ko­nia ze star­tym grzbie­tem, któ­ry, przy­mknąw­szy oczy, z wy­ra­zem me­lan­chol­ji szczy­pie su­chot­ni­czą traw­kę.

Do­ko­ła pust­ki ster­czą wy­so­kie ko­mi­ny, czar­ne lub wi­śnio­we da­chy i ostre wie­że ko­ścio­łów; do­ko­ła kipi ży­cie: sły­chać gwar gło­sów ludz­kich, tur­kot wo­zów, bi­cie w dzwo­ny, albo świst lo­ko­mo­tyw. Lecz tu­taj ci­sza. Do miejsc tych rzad­ko za­jeż­dża szli­fierz ze swym prze­raź­li­wie dźwię­czą­cym młot­kiem, a rza­dziej jesz­cze ka­ta­ry­niarz ze swym ast­ma­tycz­nym in­stru­men­tem. Ża­den ba­ry­ton nie ry­czy tu: „Wę­gle ka­mien­ne!” ża­den dy­sz­kant nie wrzesz­czy: „Wę­gle do sa­mo­wa­ra!” – i tyl­ko cza­sem ob­dar­ty Ży­dek z Po­cie­jo­wa mru­czy pod no­sem: „Han­del! han­del!” – umy­ka­jąc co ry­chlej do bar­dziej ucy­wi­li­zo­wa­nych oko­lic.

Do­brzy lu­dzie żyją tu bez ce­re­mo­nij. W dzień po­wsze­dni, ukry­ci za par­ka­na­mi, doją swo­je kro­wy, wo­ła­ją: „Mal… mal… mal… ma­luś­ki!” na pro­się­ta, lub dla po­żyt­ku bliź­nich wy­ra­bia­ją trum­ny i becz­ki; w nie­dzie­lę zaś, w bar­wi­stych ka­mi­zel­kach i noc­nych ka­fta­ni­kach, za­sia­da­ją ławy, usta­wio­ne wzdłuż do­mów, i roz­ma­wia­ją z są­sia­da­mi przez ogro­dy. Tym­cza­sem ich dzie­ci na środ­ku ulic gra­ją w kicz­ki, ob­le­wa­ją się wodą, lub rzad­kich prze­chod­niów ob­rzu­ca­ją ka­mie­nia­mi, sto­sow­nie do oko­licz­no­ści i hu­mo­ru.

W ta­kiej to dziel­ni­cy, wśród róż­no­barw­nych kle­tek, wa­lą­cych się szop, nie­dba­le utrzy­ma­nych ogro­dów i śmie­ciem okry­tych pla­ców, wzno­sił się bla­do­zie­lo­ny, dwu­pię­tro­wy gmach, przez ma­jęt­ne­go wła­ści­cie­la i ubo­gich są­sia­dów ty­tu­ło­wa­ny pa­ła­cem. Słusz­ność na­ka­zu­je wy­znać, że pa­łac ten był zwy­kłą ka­mie­ni­cą, po­sia­da­ją­cą ogró­dek i pom­pę w po­dwó­rzu, ogród za po­dwó­rzem, na da­chu sześć ko­mi­nów i dwa kon­duk­to­ry, dwa duże gła­zy przy bra­mie, a nad bra­mą gip­so­wy wi­ze­ru­nek gło­wy ba­ra­niej.

Tyle o pa­ła­cu, w któ­rym przez dwa otwar­te na pierw­szem pię­trze okna prze­cho­dzień wy­słu­chać i zo­ba­czyć mógł to, co na­stę­pu­je po­ni­żej:

– Wan­dziu!… Wan­dziu­niu!… Wan­decz­ko! – wo­łał z prze­rwa­mi ba­so­wy głos, zdra­dza­ją­cy sil­ne zmę­cze­nie.

Jed­no­cze­śnie bły­snę­ła w po­ko­ju ły­si­na, po niej żół­te nan­ki­ny, po nich para ko­lo­ro­wych skar­pe­tek, i roz­legł się głu­chy ło­skot niby upad­ku.

– Wan­dziu­niu!… – po­wtó­rzył głos z tak szcze­gól­ną in­to­na­cją, jak­by na gar­dle oso­by, wy­da­ją­cej go, pró­bo­wa­no wy­trzy­ma­ło­ści po­wro­zów.

– Słu­cha­ni dzia­du­nia! – od­po­wie­dział z głę­bi miesz­ka­nia gło­sik dziew­czę­cy.

Ły­si­na, nan­kin i ko­lo­ro­we skar­pet­ki prze­mknę­ły w oknie kil­ka razy raz po raz, po­czem zno­wu roz­legł się ło­skot.

– A daj tam, ko­tecz­ku, Czwar­tek! – wy­ję­cza­ła oso­ba, ty­tu­ło­wa­na dzia­du­niem.

– Czy ty­tuń dzia­dzio ma?

Tym ra­zem nan­kin i skar­pet­ki ufor­mo­wa­ły w oknie fi­gu­rę, po­dob­ną do wi­deł – po­czem zno­wu na­stą­pił upa­dek, o wie­le cięż­szy niż po­przed­nio.

– A… zdro­wo!… Ja­nek, Ja­nek!… a na­lej wody w prysz­nic… Bo­daj cie­bie, ja­kaś ty roz­trze­pa­na, Wan­decz­ko!

– Dla­cze­go, dzia­dziu? – spy­ta­ło dziew­czę.

– Jak­że dla­cze­go? Ja ka­za­łem Czwar­tek, a ty przy­nio­słaś Pią­tek. Czwar­tek prze­cie jest wi­śnio­wy, ze śpi­cza­stym bursz­ty­nem. Wstydź się!… Ooo! zdro­wo!…

– A tak, dzia­du­nio­wi zdro­wo, a ja się cią­gle boję, żeby się co złe­go nie sta­ło… Dzia­duś taki gru­by i ta­kie ko­zioł­ki wy­wra­ca!

– Gru­by, po­wia­dasz? No, więc kie­dy taki gru­by, to bierz­że się, ty cien­ka, za kół­ka i ma­chaj!…

– Ależ, dzia­du­niu!…

– Ma­chaj, po­wia­dam!…

– Ależ, dzia­du­niu… moje ubra­nie! – Ma­chaj, ty cie­niut­ka, ma­chaj!…

Po tych sło­wach mi­gnę­ły w oknie ciem­no­blond loki, za nie­mi wę­gier­skie bu­ci­ki, na­stą­pi­ły dwa wy­bu­chy śmie­chu – na bas i so­pran, po­tem go­ni­twa i… ci­sza. Do­pie­ro po upły­wie kil­ku mi­nut, w tem sa­mem co i pier­wej oknie, uka­za­ła się wiel­ka pian­ko­wa faja, osa­dzo­na na ba­jecz­nie dłu­gim cy­bu­chu, a za nie­mi wzo­rzy­sty szla­frok, cza­pecz­ka ze zło­tym ku­ta­sem i twarz, z ko­lo­ru i for­my przy­po­mi­na­ją­ca nie­by­wa­łych roz­mia­rów rzod­kiew­kę. Za chwi­lę wszyst­kie te szcze­gó­ły, na­le­żą­ce, o ile się zda­je, do jed­ne­go tyl­ko wła­ści­cie­la, zni­kły w gę­stych tu­ma­nach won­ne­go dymu.

– Wan­dziu!… Wan­decz­ko!… – za­czął zno­wu ru­mia­ny sta­ru­szek.

– Słu­cham dzia­du­nia!

Lek­ki po­wiew roz­darł kłę­by dymu, wśród któ­rych, niby w ob­ło­ku, uka­za­ła się bia­ła i ró­żo­wa twarz, wiel­kie sza­fi­ro­we oczy i ciem­no­blond pier­ście­nie wło­sów pięt­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki.

Jed­no­cze­śnie z po­mię­dzy par­ka­nów wy­szedł na uli­cę wy­so­ki, po­chy­lo­ny sta­rzec w dłu­gim sur­du­cie, du­żej wa­to­wa­nej czap­ce, i wspie­ra­jąc się na za­krzy­wio­nym kiju, zwol­na kro­czył po tej stro­nie dro­gi, któ­ra do pa­ła­cu przy­le­ga­ła.

– A zbyt­ni­co!… a nie­go­dzi­wa!… – mó­wił sie­dzą­cy w oknie wła­ści­ciel pian­ko­wej faj­ki – to ty dzia­du­nia od gru­ba­sów wy­zy­wasz, hę? Prze­proś za­raz!

– No, prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam, ale… da dzia­dzio ka­nar­ko­wi sie­mie­nia?… – od­par­ła wnucz­ka.

– Dam, ale po­ca­łuj… Roz­legł się ca­łus.

– A da dzia­dzio gro­chu go­łę­biom?

– Dam, ale po­ca­łuj…

Roz­legł się dru­gi i trze­ci ca­łus, a oba tak gło­śne, że aż sta­ry prze­cho­dzień za­trzy­mał się, na­słu­chu­jąc tuż pod oknem.

– A da dzia­dzio gry­ki kur­kom moim, da?

– Dla­cze­góż­by nie? Ale po­ca­łuj…

– Ku­rom? – szep­nął sta­rzec z uli­cy. – Ko­stu­sia mia­ła kury, ale zde­chły!…

– A Azor­ko­wi śmie­tan­ki dzia­dzio po­zwo­li dać?

– O! zbyt­ki!… – –. obu­rzył się dzia­dek – tego to już nie dam, nie dam!…

– Daj, dzia­du­niu, śmie­tan­ki Azor­ko­wi – pro­si­ła dziew­czyn­ka, obej­mu­jąc go rę­ko­ma za szy­ję.

– Moja He­lu­nia, moje dzie­ciąt­ko, już tak daw­no nie piła śmie­tan­ki! – wy­szep­tał sta­rzec z pod okna.

– Daj, dzia­dziu, Azor­ko­wi… on taki mi­zer­ny! – wo­ła­ła, co­raz moc­niej ści­ska­jąc i co­raz gło­śniej ca­łu­jąc dziad­ka z pierw­sze­go pię­tra, któ­ry się bro­nił, wy­ma­chi­wał cy­bu­chem i wo­gó­le uda­wał wiel­kie obu­rze­nie.

– Moja He­lu­nia… taka mała… taka mi­zer­na i kasz­le – mruk­nął sta­rzec z uli­cy.

W tej chwi­li uczuł, że mu coś spa­dło na gło­wę; pod­niósł rękę i zna­lazł na swej czap­ce ogrom­ną, jesz­cze go­rą­cą pian­ków­kę.

– Ra­tuj­cie! – za­wo­łał dzia­dek z pierw­sze­go pię­tra – już po mo­jej faj­ce!

I wy­chy­lił się z okna tak ener­gicz­nie, jak­by miał za­miar ra­zem z wi­śnio­wym cy­bu­chem, wzo­rzy­stym szla­fro­kiem i ha­fto­wa­ną cza­pecz­ką roz­bić się o ten sam bruk, ku któ­re­mu po­dą­ży­ło jego fa­wo­ry­tal­ne na­rzę­dzie.

– Jest faj­ka, jest! – ode­zwał się sta­rzec zdo­łu, uka­zu­jąc nie­tknię­tą zgu­bę.

– Moja faj­ka cała!… Wan­dziu!… jest cała i zdro­wa… spa­dła i nie roz­bi­ła się! To ten pan taki grzecz­ny. Wan­dziu, po­proś pana, przy­pro­wadź pana z moją faj­ką – mó­wił żwa­wy dzia­dek z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem.

Dziew­czyn­ka szyb­ko zbie­gła na dół i przy akom­pan­ja­men­cie pen­sjo­nar­skich ukło­nów za­pro­si­ła nie­zna­jo­me­go na górę.

– To nic!… nic… – szep­tał zmie­sza­ny sta­rzec. – Bar­dzo mi przy­jem­nie… Nie­ma za co!

– Wan­dziul­ku! Wan­decz­ko! Nie puść pana, proś do nas; a je­że­li sam nie przyj­dzie, to go przy­nieś! – ko­men­de­ro­wał po­pę­dli­wy dzia­dek z okna.

Trud­no było opie­rać się tak sta­now­czo sfor­mu­ło­wa­nym za­pro­si­nom; – nie dziw więc, że ubo­gi sta­rzec i miła dziew­czyn­ka, wy­mie­niw­szy jesz­cze po kil­ka ukło­nów, we­szli w bra­mę.

Prze­ko­naw­szy się, że speł­nio­no jego ży­cze­nie, dzia­duś od­stą­pił od okna i wszedł do sali, aby tam z na­le­ży­te­mi ho­no­ra­mi przy­jąć go­ścia.

W pierw­szej chwi­li siadł na fo­te­lu, – wi­dać jed­nak, że nie było mu tam do­god­nie, wnet bo­wiem prze­niósł się na ka­na­pę, z niej na krze­sło, i po­sie­dziaw­szy na niem oko­ło trzech se­kund, wró­cił zno­wu do po­ko­ju, w któ­rym były otwar­te okna.

W cza­sie tych ewo­lu­cyj naj­mniej by­stry ob­ser­wa­tor bez wy­sił­ku mógł do­strzec, że ru­mia­ny, okrą­gły i nie­spo­koj­ny sta­ru­szek miał bar­dzo krót­kie nogi, i że śpi­cza­sty bursz­tyn wi­śnio­we­go cy­bu­cha był osa­dzo­ny nie­rów­nie wy­żej nad zie­mią, niż łysa gło­wa i ha­fto­wa­na cza­pecz­ka ru­chli­we­go pa­la­cza.

Skrzyp­nę­ły drzwi sali, i uka­zał się w nich ubo­gi gość w to­wa­rzy­stwie Wan­dzi, któ­ra sy­ka­jąc i stro­jąc za­baw­ne gry­ma­sy, z rącz­ki do rącz­ki prze­rzu­ca­ła go­rą­cą jesz­cze faj­kę. Przy­by­ły sta­rzec za­trzy­mał się u pro­gu, nie­śmia­ło spoj­rzał po miesz­ka­niu i ukło­nił się nie­zręcz­nie, zo­ba­czyw­szy w bocz­nych drzwiach kraj wzo­rzy­ste­go szla­fro­ka i spo­ry ka­wał wi­śnio­we­go cy­bu­cha.

– Pro­si­my, pro­si­my! do­bro­czyń­co, zbaw­co! – wo­łał pę­ka­ty go­spo­darz, drep­cząc w kie­run­ku swe­go go­ścia. – Po­czci­wa jej­mość Czwart­ko­wa na­wet mi nie zga­sła! – do­dał, od­bie­ra­jąc z rąk wnucz­ki ol­brzy­mią faj­kę i osa­dza­jąc ją na cy­bu­chu, któ­ry wnet ssać po­czął.

Ubo­gi sta­rzec mie­szał się co­raz bar­dziej.

– Aha! praw­da, będę miał ho­nor za­pre­zen­to­wać się. To je­stem ja, sta­ry Kle­mens Pio­łu­no­wicz, a to moja wnucz­ka, Wan­da Ce­cyl­ja Pio­łu­no­wi­czów­na – mó­wił dzia­dzio, kła­dąc na­cisk na na­zwi­sko dziew­czyn­ki.

– A ja Hoff, Fry­de­ryk Hoff – od­parł gość.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie! – upew­nił go­spo­darz. – Pro­szę, niech pan spo­cznie. Wan­dziu­niu, po­sadź pana na fo­te­lu!

I to po­le­ce­nie wśród ukło­nów speł­nio­no.

– Hola! Ja­nek! A wlej tam wody w prysz­nic! Wan­dziul­ku, baw pana. Czy­ste su­mie­nie, ko­cha­ny pa­nie Hoff, prysz­nic i gim­na­sty­ka: oto naj­pierw­sze wa­run­ki szczę­ścia na zie­mi. Prze­pra­szam, ale na chwil­kę mu­szę wyjść, bom bar­dzo wzru­szo­ny: moja faj­ka spa­dła nadół i na­wet nie zga­sła. Ja­nek! wody!

To po­wie­dziaw­szy, sta­ru­szek wbiegł do swe­go po­ko­ju i za­mknął drzwi. Jed­no­cze­śnie z in­nej stro­ny we­szła tam dru­ga oso­ba, praw­do­po­dob­nie Ja­nek z ocze­ki­wa­ną wodą. W sali po­zo­sta­ła Wan­dzia i gość, nie­spo­koj­nie krę­cą­cy się na fo­te­lu.

– Pan pew­nie nie z tych stron? – za­czę­ła dziew­czyn­ka.

– Owszem, z tych – od­po­wie­dział Hoff.

– Co? co? – spy­tał dzia­dek z dru­gie­go po­ko­ju, z któ­re­go do­cho­dzi­ły od­gło­sy hy­dro­dy­na­micz­nych ope­ra­cyj.

– Pan mówi, że jest z tych stron – od­par­ła wnucz­ka, pod­no­sząc głos o pół tonu. – Czy pan da­le­ko miesz­ka? – do­da­ła.

– A ot tam, z dru­giej stro­ny uli­cy. Ten plac, co go wi­dać, i na nim do­mek… to moje.

– Ten po­ma­rań­czo­wy?

– A ten.

– Dzia­dziu! pan miesz­ka w tym po­ma­rań­czo­wym dom­ku, co to z okna wi­dać.

– Pa­trzaj!… – dzi­wił się w dru­gim po­ko­ju dzia­dzio.

– A ta sa­dzaw­ka to tak­że pań­ska?

– Moja.

– I ryb­ki tam są?

– Do­praw­dy, że nie wiem! – od­parł za­kło­po­ta­ny gość.

– Co? co? Wan­dziul­ku? – spy­tał dzia­dek.

– Pan, pro­szę dzia­du­nia, mówi, że nie wie, czy są ryb­ki w sa­dzaw­ce.

– Pa­trzaj! – wy­krzyk­nął dzia­dzio, pro­wa­dząc da­lej ćwi­cze­nia wod­ne.

Gość sie­dział jak na szpil­kach.

– Pan się nu­dzi u nas?

– Cza­su nie mam… to jest…

– Pro­szę dzia­du­nia, pan chce wyjść!

– A, nie po­zwa­laj, dziec­ko! Ja w tej chwi­li będę go­tów do usług. Ot i je­stem!

Jed­no­cze­śnie otwo­rzy­ły się drzwi ta­jem­ni­cze, i uka­zał się w nich dzia­dek, rzeź­wiej­szy niż po­przed­nio.

– Pan do­praw­dy chce już uciec?

– Mu­szę… to jest… – od­parł gość, wsta­jąc z fo­te­lu.

– To być nie może, żeby pan wy­szedł, nie po­znaw­szy ta­len­tów mo­jej Wan­dzi. Wan­dziu­niu, bierz się za kół­ka i ma­chaj ko­zła!

– Ależ, dzia­dziu!…

Te­raz do­pie­ro Hoff do­strzegł, że w dru­gim po­ko­ju były przy­twier­dzo­ne do su­fi­tu dwa gru­be sznu­ry, a na nich wiel­kie pier­ście­nie, do któ­rych dzia­dek gwał­tem przy­pro­wa­dził wnucz­kę.

– No, Wan­dziu­niu… raz! dwa!… ko­zła na­przód! Za­ru­mie­nio­ne jak wi­śnia dziew­cząt­ko, mach­nąw­szy ko­zła na­przód, chcia­ło uciec, lecz za­trzy­mał je dzia­dek nową ko­men­dą:

– Ko­zła wtył… raz! dwa!

– Mój Boże! – uśmiech­nął się Hoff, któ­re­go ory­gi­nal­na ro­dzi­na po­czę­ła in­te­re­so­wać.

– A te­raz ja! – rzekł dzia­dek, szyb­ko zrzu­ca­jąc cza­pecz­kę i szla­frok, i chwy­ta­jąc się rę­ka­mi za pier­ście­nie. – Ot tak się wy­wra­ca ko­zioł­ki wtył i na­przód. Raz, dwa! raz, dwa!

– Mój Boże, mój Boże!… – wo­łał roz­we­se­lo­ny gość, pa­trząc na no­we­go zna­jo­me­go, któ­ry pod­czas ko­zioł­ków ro­bił się po­dob­nym do kłę­ba róż­no­ko­lo­ro­wych nici.

– O! zdro­wo!… – wes­tchnął dzia­dek, sta­jąc cięż­ko na pod­ło­dze i ocie­ra­jąc pot z czo­ła. – Krew, pa­nie Hoff, na­le­ży roz­grze­wać i roz­pro­wa­dzać po ca­łem cie­le, bo in­a­czej… za­krzep­nie. Wan­dziul­ku! za­graj te­raz panu na for­te­pia­nie. Raz! dwa! wszyst­ko, co umiesz!

Ani chwi­li nie ocią­ga­jąc się, do­bre dziec­ko po­czę­ło grać, a tym­cza­sem dzia­dek ba­dał go­ścia:

– Ten po­ma­rań­czo­wy do­mek to pań­ski? – Tak, mój.

– A gim­na­sty­kę pan ma?

– Nie mam.

– U… to szko­da! A prysz­nic pan ma?

– Nie, nie mam.

– Szko­da! prysz­nic to naj­do­sko­nal­sza ma­chi­na pod słoń­cem.

Sta­rzec wy­pro­sto­wał się, oczy mu bły­snę­ły, a na twarz wy­stą­pił ru­mie­niec.

– Naj­do­sko­nal­szej ma­chi­ny nie­ma jesz­cze, ale bę­dzie. Tak, bę­dzie!… Dwa­dzie­ścia lat pra­cu­ję nad nią…

– Nad prysz­ni­cem? – py­tał zdu­mio­ny go­spo­darz.

– Nad ma­szy­ną, któ­ra za­stą­pi lo­ko­mo­ty­wy, mły­ny i… wszyst­ko… wszyst­ko!…

Mó­wiąc to, drżał.

– Ja­każ to ma­szy­na? – spy­tał dzia­dek, co­fa­jąc się.

– Pro­sta, pa­nie, naj­prost­sza!… Kil­ka kół i kil­ka szrub… Im moc­niej za­szru­bo­wać, tera prę­dzej idzie i wię­cej robi, bez wody, bez wę­gli… To skarb, pa­nie… to zba­wie­nie ludz­ko­ści!

– I pan wy­na­la­złeś taką ma­szy­nę?

– Ja… tak, ja! Ach… com wy­cier­piał, com się na­pra­co­wał, nim wy­my­śli­łem ostat­nie koło bez osi. Alem już wy­my­ślił.

– I ma­szy­na idzie?

– Jesz­cze nie, bo sztu­ki nie­do­kład­nie do­pa­so­wa­ne i brak ostat­nie­go koła. Ale nie­dłu­go… kil­ka dni jesz­cze, a od­dam lu­dziom mój wy­na­la­zek. Niech ko­rzy­sta­ją!

– Pa­nie! – rzekł dzia­dek, zdej­mu­jąc cza­pecz­kę – dzię­ku­ję Bogu, że cię do mnie przy­słał. Wiel­ka to przy­jem­ność po­my­śleć, że czło­wiek, któ­ry mi ura­to­wał faj­kę, jest zna­ko­mi­tym wy­na­laz­cą i pra­cu­je nad do­brem ogó­łu.

– Chcę wła­śnie iść po kół­ko – prze­rwał Hoff.

– Idź pan! idź!… i po­zwól, abym ci zło­żył usza­no­wa­nie w twym domu. Może też ja i moi przy­ja­cie­le po­mo­że­my ci w za­mia­rach.

Ubo­gi gość był głę­bo­ko wzru­szo­ny, i bio­rąc po­czci­we­go dziad­ka za rękę, ze łza­mi od­parł:

– Pa­nie, niech pana Bóg bło­go­sła­wi za obiet­ni­ce. Te­raz nic nie chcę, prócz do­bre­go sło­wa. Lu­dzie na­zy­wa­ją mnie war­ja­tem… więc… Ale kie­dy skoń­czę moją ma­szy­nę, po­pro­te­guj­cie mnie pa­no­wie… Prze­cież to nie dla mnie, ja już sto­ję nad gro­bem!

I wstrzą­sa­jąc sil­nie ręką go­spo­da­rza, do­dał:

– Mu­szę iść po kół­ko.

– Wan­dziul­ku! –za­wo­łał dzia­dek do gra­ją­cej wnucz­ki – dość już! Po­że­gnaj pana Hof­fa. Pan Hoff jest wiel­kim wy­na­laz­cą. Idzie po kół­ko!…

Z temi sło­wy i z ozna­ka­mi naj­wyż­sze­go usza­no­wa­nia od­pro­wa­dził do drzwi swe­go go­ścia, któ­ry z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem opu­ścił miesz­ka­nie, nie oglą­da­jąc się i nie od­po­wia­da­jąc na ukło­ny.

Ale po­czci­wy dzia­dek nie zwa­żał na po­dob­ne dro­bia­zgi, po­nie­waż w chwi­li tej zwy­kły jego en­tu­zjazm do­się­gnął szczy­tu.

– Skarb! skarb zna­la­złem, jak pra­gnę zba­wie­nia du­szy!

Wy­na­laz­ca dziw­nej ma­szy­ny, do­bro­czyń­ca ludz­ko­ści w moim domu! A! to im na se­sji pie­przu za­dam!

Mein lie­ber Au­gu­stin Przy faj­ce miał bursz­tyn! Tra­la­la! tra­la­la!

Tak wy­śpie­wu­jąc, pod­ka­sał dzia­duś poły szla­fro­ka i tań­czył po sali, już­to sam, już­to z wnucz­ką, któ­ra, przy­wy­kła do po­dob­nych wy­bu­chów, srebr­nym gło­sem wtó­ro­wa­ła dziad­ko­wi:

Mein lie­ber An­gu­stin Przy faj­ce miał bursz­tyn! Tra­la­la! tra' la la!

Duet nie­ba­wem za­mie­nił się w ter­cet i kwar­tet – w tej chwi­li bo­wiem ka­na­rek, jak­by za­zdrosz­cząc śpie­wo­wi dziew­czę­cia, po­czął wy­świ­sty­wać wnie­bo­gło­sy, a jed­no­cze­śnie wpa­dła do sali wpraw­dzie mło­da, lecz bar­dzo oty­ła psi­na, po­tę­gu­jąc ogól­ną we­so­łość wrza­skli­wem szcze­ka­niem i nie­zgrab­ne­mi sko­ka­mi.ROZ­DZIAŁ 2 PRZE­ZNA­CZO­NY DLA ROZ­RYW­KI DAM, NU­DZĄ­CYCH SIĘ SKUT­KIEM BRA­KU ZA­JĘ­CIA.

Kie­dy przed trzy­dzie­stu laty Fry­de­ryk Hoff mło­dą żonę wpro­wa­dził do swo­jej za­gro­dy, wów­czas wszyst­ko tam było in­a­czej. Wpraw­dzie na uli­cy, jak i dziś, z wio­sną było bło­to, a w le­cie ku­rza­wa, lecz ogród zie­le­nił się od drzew i wa­rzyw, w staj­ni mru­cza­ły kro­wy, po sa­dzaw­ce pły­wa­ły kacz­ki i gęsi, a w jed­nej po­ło­wie no­we­go domu od wscho­du do za­cho­du słoń­ca roz­le­gał się stuk mło­tów, zgrzyt pił i he­blów sto­lar­skich.

Dziś wy­schła sa­dzaw­ka, za­mie­nia­jąc się w ba­gni­sko; z we­so­łe­go ogro­du po­zo­stał plac pu­sty, a na nim kil­ka drzew ob­umar­łych. Bu­dyn­ki zni­kły, do warsz­ta­tu od wie­lu lat nie otwie­ra­no zbu­twia­łych drzwi i okien­nic, a dom po­chy­lił się i za­padł w zie­mię, któ­ra nie­tyl­ko lu­dzi po­że­ra.

Na tym po­mni­ku ubie­głe­go szczę­ścia każ­da rana mia­ła swo­ją hi­stor­ją. Ko­min przed dwo­ma laty roz­wa­li­ła bu­rza; szczyt da­chu wy­giął się w ka­błąk pod za­spa­mi ostat­nie­go śnie­gu, a bok za­ła­mał się pod no­ga­mi roz­pust­ne­go chłop­ca, któ­ry wy­bie­rał tu wró­ble. Z ob­wi­słych i po­gni­łych okien­nic nie­zna­ny spraw­ca po­wy­do­by­wał że­la­za; tynk na środ­ku ścia­ny wy­bił gło­wą ja­kiś pi­jak, ten sam, któ­ry przez ze­mstę wy­bił po­tem szy­by, dziś za­stą­pio­ne desz­czuł­ka­mi. Wkoń­cu, po­nie­waż grunt od stro­ny ogro­du był mięk­szy, dom więc wy­giął się wtył, roz­kra­czył i wy­glą­dał tak, jak­by lada chwi­la miał za­miar prze­sko­czyć na dru­gą stro­nę nie­bru­ko­wa­nej uli­cy.

Bar­dziej znisz­czo­na i skut­kiem tego za­mknię­ta po­ło­wa domu mia­ła po­zór tru­piar­ni, od któ­rej sień, zbu­do­wa­na na prze­strzał, od­dzie­la­ła izby miesz­kal­ne.

Izb tych było dwie, jed­na za dru­gą; każ­da oświe­tlo­na za po­mo­cą dwóch okien – jed­ne­go od pla­cu, dru­gie­go od uli­cy. W pierw­szej stał ko­min, sta­ra sza­fa, łóż­ko za pa­ra­wa­nem, sto­lik, parę krze­seł, ław­ka i ma­szy­na do szy­cia; nad­to przy drzwiach wcho­do­wych wi­sia­ła kro­piel­ni­ca z krzy­żem. W dru­giej izbie był tap­czan z po­ście­lą, skrzy­nia, ku­la­wy stół i sto­łek, mnó­stwo me­ta­lo­wych i drew­nia­nych o za­gad­ko­wych for­mach ru­pie­ci, to­kar­nia, na któ­rej Hoff od dwu­dzie­stu lat bu­do­wał swo­ją ma­chi­nę, wresz­cie sta­ry ze­gar ścien­ny, zwol­na wy­bi­ja­ją­cy swo­je: tak, tak, tak, tak…

Dnia, w któ­rym za­czę­ło się opo­wia­da­nie, oko­ło szó­stej wie­czo­rem, trzy oso­by sie­dzia­ły w pierw­szej izbie opi­sa­ne­go domu: Hoff, jego cór­ka Kon­stan­cja i jej kil­ko­let­nie dzie­cię, He­lu­nia.

Ude­rza­ją­co po­dob­ne do sie­bie były có­recz­ka i mat­ka. Te same wło­sy pło­we, te same siwe, wiel­kie i za­pa­dłe oczy, te same wy­nędz­nia­łe i scho­ro­wa­ne twa­rze, te same wresz­cie suk­nie znisz­czo­ne i czar­ne, któ­re mat­ka no­si­ła od lat kil­ku, a dziec­ko nie zmie­nia­ło nig­dy.

Z troj­ga obec­nych cho­ra ko­bie­ta szy­ła coś w rę­kach, cho­re dzie­cię, sie­dząc w otwar­tem oknie, ba­wi­ło się od­rzu­co­nem kół­kiem ma­chi­ny, a sta­rzec mo­no­ton­nym gło­sem czy­tał Bi­bl­ję:

„Był mąż w zie­mi Ur, imie­niem Job; a ten mąż był do­sko­na­ły i szcze­ry i bo­ją­cy się Boga i od­stę­pu­ją­cy od złe­go.”

Sta­ry umilkł i spoj­rzał przez okno. Zie­lo­na trzci­na chwia­ła się na ba­gni­sku, pod tchnie­niem wia­tru drża­ły su­che ga­łąz­ki mar­twych drzew, a na nie­bie zwol­na su­nę­ły bia­łe i wy­dłu­żo­ne ob­ło­ki.

Hoff czy­tał zno­wu:

„I uro­dzi­ło mu się sied­miu sy­nów, a trzy cór­ki.”

Na pu­sty plac spa­dło nie­wia­do­mo skąd kil­ka wró­bli, szu­ka­ją­cych ziarn mię­dzy ka­my­ka­mi i wo­ła­ją­cych: cir­lik! cir­lik!… na co od­po­wia­da­ły im żaby z ba­gna: a hu rech! rech!… Do gło­sów tych przy­łą­czy­ło się do­la­tu­ją­ce z od­le­gło­ści gda­ka­nie kury, któ­ra zwo­ły­wa­ła pi­sklę­ta.

„I scha­dza­li się sy­no­wie jego, a spra­wo­wa­li uczty, każ­dy w domu swym, dnia swo­je­go; i po­sy­ła­li, a wzy­wa­li trzech sióstr swo­ich, aby ja­da­ły i pi­ja­ły z nimi.”

Hoff od­su­nął książ­kę, oparł gło­wę na rę­kach i mruk­nął:

– Nie mam już sy­nów, a moja cór­ka…

– Oj­cze! – szep­nę­ła mi­zer­na ko­bie­ta, pa­trząc z trwo­gą na twarz ojca.

– Cór­ka i dziec­ko, obie cho­re i głod­ne. No, ale skąd ja we­zmą? Ach! bie­da!

– Bi­dia! – po­wtó­rzy­ła ba­wią­ca się dzie­ci­na.

Tak, tak, tak, tak! – po­ta­ki­wał bez­myśl­nie ze­gar w dru­giej izbie.

Ko­bie­ta opu­ści­ła ręce.

– Naj­le­piej być wró­blem – mru­czał sta­ry. – Wró­bel ucie­ka od pu­stych śmie­ci, ale czło­wiek od swe­go nie­szczę­ścia nie uciek­nie… o, nie!… Wró­blę­ta świer­go­czą po ca­łych dniach, a moje dzie­ci kasz­lą… Już nie dam rady!…

– Mój oj­cu­niu! mój oj­cze! niech oj­ciec nie mówi tak. Poco się drę­czyć? – bła­ga­ła cór­ka.

Sta­ry mach­nął ręką.

– Cóż ro­bić, kie­dy złe my­śli same przy­cho­dzą do gło­wy.

– Niech oj­ciec my­śli o czem in­nem. Taki dzień ład­ny, słoń­ce grze­je…

– Ale nasz piec już od bar­dzo daw­na jest zim­ny. Na ju­tro też nie­ma nic.

– Jest jesz­cze ru­bel, oj­cu­niu. Niech się oj­ciec z Hel­ką tro­chę po­ba­wi…

– He­lu­nia cho­ra, o Boże! – wes­tchnął Hoff.

– O lala! o lala! – za­wo­ła­ło dziec­ko, wy­cią­ga­jąc ręce za okno.

– Co ona wy­ga­du­je? – za­wo­łał Hoff, śmie­jąc się – oto mi lala… no!

– To nie lala, He­lu­niu, to koza – ode­zwa­ła się mat­ka.

– Ko­zia – po­wtó­rzy­ła dziew­czyn­ka.

Twarz star­ca roz­ja­śni­ła się; prze­szedł z krze­sła na ławę i wziął dziec­ko na ręce, mó­wiąc:

– Wo­łaj, He­lu­niu, tak: ko­ziu, ko­ziu, be!

– Ko­zia – po­wtó­rzy­ło dzie­cię, klasz­cząc w rącz­ki.

– Ko­ziu… be, be! – wo­łał sta­rzec.

– Be! – od­po­wie­dzia­ła koza.

– Cha, cha, cha! – roz­śmiał się Hoff i zno­wu za­be­czał. Koza od­po­wie­dzia­ła zno­wu.

– Po­dzię­kuj, He­lu­niu, kozi, że się od­zy­wa – wtrą­ci­ła mat­ka.

– Dia, ko­ziu, dia! – dzię­ko­wa­ła He­lu­nia, rzu­ca­jąc się na rę­kach za­chwy­co­ne­go dziad­ka.

– Po­proś, He­lu­niu, kozi, żeby ci przy­pro­wa­dzi­ła koź­ląt­ko.

– Lo­to­to – po­wtó­rzy­ło dziec­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: