Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiątki Jaśnie Pana Seweryna Soplicy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiątki Jaśnie Pana Seweryna Soplicy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 495 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KA­ZA­NIE KON­FE­DE­RAC­KIE

Było to roku 1769, czwar­te­go li­sto­pa­da, w sam dzień świę­te­go Ka­ro­la, a tak pa­mię­tam, jak­by to się dzia­ło oneg­daj. Słu­cha­li­śmy mszy świę­tej w ko­ście­le oj­ców ber­nar­dy­nów w Kal­wa­rii, ko­ściół był jak na­bi­ty szlach­tą, któ­rym mnó­stwo pa­nów prze­wo­dzi­ło. Sie­dzie­li w ła­wach: so­le­ni­zant, ksią­żę Ra­dzi­wiłł, wo­je­wo­da wi­leń­ski, sie­dział i pod­cza­szy Po­toc­ki, i wo­je­wo­da ki­jow­ski, i mar­sza­łek kon­fe­de­ra­cji li­tew­skiej Pac, sta­ro­sta , i Rze­wu­ski, cho­rą­ży li­tew­ski – a któż wy­mie­ni wszyst­kich tych pa­nów? i na sej­mach wię­cej nie wi­dzia­łem. Oni sie­dzie­li w ław­kach, a my sta­li, ba, nie tyl­ko my, ale i urzęd­ni­cy sta­li na­wet, bo do ła­wek nie­ła­two było się do­ci­snąć. Po mszy świę­tej ksiądz Ma­rek, kar­me­li­ta, na któ­re­go cuda za­cni lu­dzie pa­trza­li, za­in­to­no­wał Te Deum lau­da­mus, a my, szlach­ta, śpie­wa­li wtór i nie­któ­rzy pa­no­wie, jako: JW. cho­rą­ży li­tew­ski – Pa­nie, daj mu wiecz­ny od­po­czy­nek, bo to za­cne było pa­nię­cie i dziw­nie ba­sem śpie­wał, choć jak sta­rzy mó­wi­li, try­bem świa­to­wym – śpie­wał i JO. wo­je­wo­da wi­leń­ski, ale już nie tak do­brze; ale wszy­scy śpie­wa­li­śmy ocho­czo, bo też było za co Panu Bogu dzię­ko­wać. Przed czter­ma dnia­mi, w sam dzień Wszyst­kich Świę­tych, jak­by na wią­za­nie JO. i JW. pa­nom, nie za­po­mi­na­jąc i o nas, szlach­cie, pan Kaź­mierz Pu­ław­ski, sta­ro­ście wa­rec­ki, po­rząd­nie był wy­tłukł Mo­skwę pod Lanc­ko­ro­ną; aż do My­śle­nic Su­wa­ro­wa gna­li, a i ja tam swo­im nie szko­dził, co mnie i tro­chę za­szczy­tu, i trosz­kę nie­przy­jem­no­ści przy­nio­sło, jak się o tym po­wie. Po hym­nie od­by­tym wstą­pił ksiądz Ma­rek na am­bo­nę. My wszy­scy na­tę­ży­li­śmy uszy: raz, że i łak­nąć trze­ba za sło­wem Bo­żym, a po wtó­re, by­li­śmy cie­ka­wi, co też ksiądz Ma­rek po­wie z po­wo­du rocz­ni­cy uro­dzin JO. księ­cia Ka­ro­la Ra­dzi­wił­ła, któ­ren był pan wiel­ki, po­boż­ny, do­bro­dziej szlach­ty i fi­lar na­szej bar­skiej kon­fe­de­ra­cji, a któ­re­go w dniu tym prze­po­mnieć nie zda­wa­ło się nam, aby było z re­guł. Prze­że­gnał się ksiądz Ma­rek – jesz­cze dziś pa­trzę na nie­go – a on tak po­wie­dział:

– Świę­ty Jan Ewan­ge­li­sta ma­wiał: "Dzia­tecz­ki, ko­chaj­cie jed­ni dru­gich!" – a i ja wam to mó­wię, a ra­czej wy­mó­wię, że tak nie ro­bi­cie. "Ko­cha­my oj­czy­znę" – mó­wi­cie, a mię­dzy sobą w cią­głych swa­rach! Pięk­na to mi­łość oj­czy­zny zie­mię ko­chać, a z jej miesz­kań­ca­mi się wa­dzić. A wy, pa­no­wie na­czel­ni­cy tej kon­fe­de­ra­cji, pod ha­słem wia­ry i wol­no­ści za­wią­za­nej, za­miast, co­by­ście mie­li do­bry przy­kład da­wać szlach­cie, abo sami ogień two­rzy­cie, abo do go­to­we­go drew przy­kła­da­cie. Czy wy sa­dzi­li­ście się znę­kać mi­ło­sier­dzie Boże, aby dru­gie na­ro­dy oświe­cić, wie­le trze­ba grze­chów, aże­by aż oj­czy­znę za­tra­cić, i tym spo­so­bem do­śle­dzić gra­nic cier­pli­wo­ści Bo­żej? Wy się cie­szy­cie z wy­gra­nej pod Lanc­ko­ro­ną, a ja się smu­cę, bo ta ła­ska bo­ska sta­nie się wam po­wo­dem no­wej Boga ob­ra­zy: bo po­więk­szy wa­szą py­chę, wa­szą swa­wo­lę, wa­szą roz­pu­stę? A kie­dy bie­da was nie po­pra­wia, co to bę­dzie z po­myśl­no­ści? "Lę­ka­my się Boga – mó­wi­cie – za wia­rę, za bi­sku­pów wzię­tych wal­czy­my i krew na­szą prze­le­wa­my." Bóg daj tak! A to, co się u wasz­mo­ści na obie­dzie zro­bi­ło dzień szó­sty temu, JW. mar­szał­ku lu­bel­ski? Jak dwóch rot­mi­strzów związ­ku two­je­go po­wa­dzi­ło się i kie­dy za­po­mniaw­szy o Bogu, z cierp­kich przy­mó­wek przy­szło do ogra­ża­nia się, do kor­da – to ty, mar­szał­ku, na­to­miast co­byś miał mi­ty­go­wać, go­dzić, gro­mić na­resz­cie, już nie jako wier­ny ka­to­lik, ale przy­najm­niej jako po­czci­wy go­spo­darz, co­żeś uczy­nił naj­lep­sze­go?

Toś so­bie z tego za­baw­kę ro­bił, toś dru­gich pa­nów za­pra­szał, aby byli świad­ka­mi, jak się Lu­bel­czy­ki tęgo w kor­dy biją. A o cóż to się bili? O ho­nor Naj­święt­szej Pan­ny, o wy­pę­dze­nie tego in­tru­za, któ­re­go sy­zma na sto­li­cy na­szej prze­moc­nie usa­do­wi­li? Nie, o głup­stwa, aby wam, pa­no­wie, czas przy­jem­nie ze­szedł. Niech się świat po­le­ru­je! Krew szla­chec­ka dla pań­skiej za­ba­wy ma się prze­le­wać! Tak to nie­gdyś w Rzy­mie, przed pa­pie­ża­mi, ba­wi­li się po­gań­scy pa­no­wie, pa­trząc, jak gla­dia­to­ry się za­bi­ja­li. A i ci prze­cie krew szla­chec­ką sza­no­wa­li, bo szer­mie­rze byli bran­ce na­ro­dów Rzy­mo­wi obrzy­dłych, ale nie szlach­ta rzym­ska. Taka to wol­ność, taka to rów­ność szla­chec­ka, taka to re­li­gia wa­sza! Tacy to wy oj­co­wie oj­czy­zny! Nie masz ra­tun­ku dla was! Wkrót­ce opusz­czę was; po­wró­cę do klasz­to­ru ber­dy­czow­skie­go, z któ­re­go bog­daj­bym nig­dy nie był wy­szedł! A tam będę bła­gał Naj­święt­szą Pan­nę za sobą – tak, za sobą, bo same pa­trza­nie na wa­sze zdroż­no­ści zma­za­ło du­szę moje. To wy Ją na­zy­wa­cie Kró­lo­wą wa­szą? Pięk­nych Ona ma z was pod­da­nych! Dzie­wi­ca czy­sta i ła­god­ne­go ser­ca ma pa­no­wać nad wsze­tecz­ni­ka­mi i bur­da­mi? Zło­ży Ona wkrót­ce tę nie­god­ną ko­ro­nę, a ra­czej Lu­tra i sy­zmę ogło­ście kró­la­mi wa­szy­mi. To będą god­ni was pa­no­wie: jacy pod­da­ni, tacy mo­nar­cho­wie! A wię­cej wam nic nie po­wiem, bo na­resz­cie i duch Boży znu­żył się w pier­siach mo­ich.

To wy­rze­kł­szy zszedł z am­bo­ny i przed wiel­kim oł­ta­rzem uklęk­nąw­szy za­czął śpie­wać: "Przed oczy Two­je, Pa­nie", a my sta­li jak wry­ci; nie mo­głem wi­dzieć, co też się na­ten­czas dzia­ło z JW. Gra­now­skim, mar­szał­kiem ko­ron­nym lu­bel­skim, ale jak mi póź­niej ma­wiał pan Mi­ko­łaj Mo­raw­ski, na­ten­czas po­rucz­nik pan­cer­ny, któ­ren lubo dwo­rza­nin księ­cia Ka­ro­la Ra­dzi­wił­ła, miał do nie­go dziw­ną po­ufa­łość i stał przy jego ław­ce, co lu­dzie pew­nej oko­licz­no­ści przy­pi­sy­wa­li, któ­ra lubo o niej prze­mil­czę, jemu sa­me­mu krzyw­dy nie przy­no­si­ła – otóż pan Mi­ko­łaj, wię­cej trzy­dzie­stu lat są­sia­du­jąc ze mną, nie­raz po­wta­rzał, że JW. Gra­now­ski tak się po­cił, jak gdy­by w łaź­ni sie­dział, a prze­cie to był czwar­ty li­sto­pad i do­bry przy­mro­zek był na po­dwó­rzu: taki był mu wstyd! A nie bez słusz­no­ści, bo­śmy wszy­scy wie­dzie­li, o co rzecz cho­dzi­ła. W sam dzień za­dusz­ny za­pro­sił na obiad obo­zo­wy pa­nów i urzęd­ni­ków, i tych, któ­rzy się dnia po­przed­nie­go po­pi­sa­li pod Lanc­ko­ro­ną, co i mnie dało wstęp do jego sto­łu, a swo­ich Lu­bel­czy­ków pra­wie wszyst­kich. Otóż mię­dzy nimi był pan Snar­ski, tęgi jeź­dziec, nie ma co mó­wić, i łeb­ski w po­tycz­ce, ale – zwłasz­cza przy kie­li­chu – wiel­ki kłót­nik. Już to on i do mnie u sto­łu strze­lał przy­mów­ka­mi, ale ja, sza­nu­jąc i go­spo­da­rza, i do­stoj­nych go­ści, wszyst­ko mimo się pusz­cza­łem, ra­czej przy­słu­chi­wa­łem się dys­kur­som za­cnych, niż­bym się miał oglą­dać na ja­kieś przy­mów­ki. Tak tedy nie do­cze­kaw­szy się ze mną zwa­dy i in­nych na próż­no o to ten­tu­jąc, aż na ko­niec otrzy­mał, cze­go żą­dał, z jed­nym ze swo­ich. Pan Bo­le­sta, któ­re­go Mań­ku­tem na­zy­wa­li, lubo opo­dal od Snar­skie­go sie­dział, usły­szał, iż ten się ode­zwał:

"Vi­vat po­wiat urzę­dow­ski, czo­ło wo­je­wódz­twa lu­bel­skie­go!", a że był zie­mia­nin łu­kow­ski, przy­kro mu się zro­bi­ło, i to mu wy­mó­wił. Od przy­mó­wek do wy­mó­wek. Jak za­czął ich pod­ju­dzać JW. mar­sza­łek i JO. ksią­żę wo­je­wo­da wi­leń­ski, przy­szło do tak gru­bych mię­dzy nimi wy­ra­zów, że aż zgro­za było słu­chać; a z tego go­spo­da­rzo­wi jesz­cze więk­szy śmiech. Wy­szli z izby, a po­rwaw­szy się do sza­bel, przy nas bić się za­czę­li. Urzę­dow­czy­cy swe­go, Łu­kow­cza­nie swe­go, a JW. mar­sza­łek oby­dwóch za­grze­wał. Ślicz­nie się oba­dwa skła­da­li – Pa­nie Boże, przyjm to za żart, ale aż miło było pa­trząc. Ale na ko­niec sil­nie po łbie do­stał Snar­ski. Jak dłu­gi padł krwią ob­la­ny. My­śli­li­śmy, że już po nim, ale ja­koś przy­szedł do sie­bie; a po­tem ce­ru­lik ta­mecz­ny jak za­czął mu chleb z solą do rany przy­kła­dać, a krew pusz­czać z ręki, cier­piał, praw­da, jak w czyść­cu – alem go jesz­cze kil­ka­na­ście lat po­tem wi­dział Woj­skim urzę­dow­skim na kon­trak­tach du­bień­skich, z głę­bo­ką wpraw­dzie kry­są, ale zdro­we­go i opa­mię­ta­łe­go. I jak lu­dzie mó­wi­li, bar­dzo był sza­co­wa­nym w swo­im po­wie­cie. A co się zro­bi­ło z Bo­le­sta, praw­dzi­wie do dziś dnia nie wiem; ale daw­no mu­siał umrzeć.

Ale wra­cam do swe­go. Ksiądz Ma­rek śpie­wał, ale sam je­den, bo my wszy­scy tak się za­du­ma­li, że mu­chę by moż­na usły­szeć, a prze­cie nas była ćma, a ża­den z ko­ścio­ła nie wy­szedł. Ksiądz Ma­rek po od­śpie­wa­niu pie­śni wzno­wu na am­bo­nę po­wró­cił, co sta­rych moc­no za­dzi­wi­ło, bo i nie sły­sza­łem, aby kie­dy­kol­wiek ksiądz lub za­kon­nik w jed­nym po­ran­ku dwa razy ka­zał; ale my wszy­scy cie­ka­wi byli słu­chać, raz, że to był świę­ty czło­wiek, po wtó­re, że do prze­ko­na­nia mó­wił, a na ko­niec, praw­dę po­wie­dziaw­szy, choć my szcze­rze do pa­nów byli przy­wią­za­ni, nie by­li­śmy od tego, żeby nie słu­chać, jak też i im ver­ba ve­ri­ta­tis pra­wią. Dość, że gdy ksiądz Ma­rek skoń­czył mó­wić, przy świe­żej pa­mię­ci za­pi­sa­łem so­bie to, co mnie naj­wię­cej ob­cho­dzi­ło w jego ka­za­niu. Otóż to było tak:

– W pier­si ude­rzyć się mu­szę, że w dzień uro­dzin i imie­nin two­ich, JO. ksią­żę wo­je­wo­do wi­leń­ski, do­stoj­ny wo­dzu na­sze­go świę­te­go związ­ku, zda­wa­łem się na chwi­lę za­po­mnieć o to­bie. Two­je i przod­ków two­ich za­słu­gi, po­świę­ce­nie się two­je dla oj­czy­zny, mi­łość szlach­ty ku to­bie i ta żywa wia­ra, któ­rą Bóg to­bie, po­mi­mo two­ich obia­dów, zo­sta­wu­je, za­słu­gu­ją, aże­bym się z tego po­wo­du w ob­li­czu was wszyst­kich skru­szył. Dam ci więc w dniu tak dla cie­bie i dla nas uro­czy­stym wią­za­nie, wią­za­nie naj­droż­sze, bo go nig­dzie otrzy­mać nie mo­żesz, tyl­ko w domu Bo­żym, to jest praw­dę. A że, jako pra­wy Po­lak, go­ścin­ne i uczyn­ne two­je ser­ce żad­nej ko­rzy­ści nie zna, któ­rej byś dru­gim udzie­lać nie mógł, wiel­ce mnie po­chwa­lisz, że w tej praw­dzie, w tym wią­za­niu to­bie ofia­ro­wa­nym inni do­stoj­ni ko­le­dzy twoi w prze­wod­nic­twie kon­fe­de­ra­cji na­szej swój udział otrzy­ma­ją. A je­że­li cie­bie i ko­le­gów two­ich nie prze­ko­nam, że to, co mó­wię, jest praw­dą, każ­de­mu z was wol­no bę­dzie mnie za­wsty­dzić mie­niąc mnie kłam­cą. Bóg czę­sto dla ko­rzy­ści dru­gich nie­god­nym słu­gom swo­im wiel­kie rze­czy ob­ja­wia; i w tym wzglę­dzie do­świad­cza­łem jego ła­ski. Oto raz, rok siód­my temu, gdy w celi mo­jej, gorz­ko pła­cząc nad oj­czy­zną na­szą, mo­dli­łem się, uj­rza­łem anio­ła Pol­skiej. Wi­dzia­łem jego tak, jak na was wszyst­kich tu przy­tom­nych pa­trzę; a Bóg naj­wyż­szy udzie­lił siły, żem mógł znieść ob­li­cze tego mo­ca­rza nie­bie­skie­go. Wie­le on rze­czy mnie po­wie­dział, któ­rych ob­ja­wić mi nie wol­no; ale to, co mi się go­dzi, to wam po­wiem bez ogród­ki, a anio­ła rzecz ani szlach­ci­ca, ani pana, ani kró­la na­wet ob­ra­zić nie może, bo każ­den z nich jest kmie­ciem przed nim. Słu­chaj­cie więc:

"Mar­ku – po­wie­dział mnie anioł – źle się dzie­je z oj­czy­zną two­ją. Nie­rząd ją zgu­bi. Wszy­scy pra­gną rzą­du, a ża­den z po­czciw­szych rzą­dzić nie chce. Król Sas, któ­re­go wszy­scy ko­cha­ją, a nikt mu nie po­ma­ga, lada dzień za­mie­ni ko­ro­nę do­cze­sną na wiecz­ną i bę­dzie to, co jest: rząd leży na zie­mi, a nikt się schy­lić nie chce, aby go pod­jąć. Pod róż­ny­mi po­sta­cia­mi do wszyst­kich wa­szych pa­nów uda­wa­łem się: za­wsze ta sama od­po­wiedź. Prze­brzy­dłe do­ma­tor­stwo, na­ło­go­we le­ni­stwo! By­łem u Ra­dzi­wił­ła, wo­je­wo­dy wi­leń­skie­go; bła­ga­łem, mó­wi­łem: "Jedź do War­sza­wy, zaj­mij się rzą­dem! Cała Li­twa two­ja! Ra­tuj oj­czy­znę!…" Aż pła­kał, tak się roz­czu­lił: "Ja z tor­bą pój­dę, po­wie­dział, a niech oj­czy­zna bę­dzie cała!" "Ale to nie idzie o ofia­ry z ma­jąt­ku lub na­ra­ża­nie ży­cia, ale siedź w War­sza­wie i zaj­mij się rzą­dem." Oto wiesz, com wy­ci­snął na ko­niec? – "Pa­nie ko­chan­ku, ja będę w War­sza­wie rzą­dził, a mnie pan Mi­chał Rej­ten w Na­li­bo­kach wszyst­kie moje niedź­wie­dzie wy­bi­je." Uda­łem się do wo­je­wo­dy ki­jow­skie­go. Pan wiel­ki i chęt­nie więk­szą część ma­jąt­ku dla oj­czy­zny by od­dał; ale uczciw­szy uszy, jak­że to sie­dzieć w War­sza­wie, kie­dy to czło­wiek przy­wykł wy­my­kać się od żony, aże­by po kil­ka dni cią­gle z pa­nem miecz­ni­kiem Cie­siel­skim pić w Szor­sty­nie, kie­dy pani wo­je­wo­dzi­na, sie­dząc w Kry­sty­no­po­lu, my­śli, że mąż go­spo­dar­stwem się trud­ni. By­łem u Sa­pie­hy, kanc­le­rza. Nie moż­na! Ko­cha oj­czy­znę, ale rzą­dząc nie moż­na mieć pro­ce­sów, a jak­że żyć bez kon­fe­ren­cjów pra­wie co­dzien­nych z ju­ry­sta­mi? A pan Mni­szech, mar­sza­łek wiel­ki ko­ron­ny, ko­cha oj­czy­znę, ale "bała, bała, jak za­sią­dę się w War­sza­wie, dys­po­zy­to­ry za­po­mną go­spo­dar­stwa, kie­dy ja nie będę ich na se­sji w Du­kli uczyć". A pan kra­kow­ski? "Tego to, Pa­nie Boże je­dy­ny, niech no się ob­mu­ru­ję w Bia­łym­sto­ku, to o oj­czyź­nie po­my­ślę." A ksią­żę San­gusz­ko, wo­je­wo­da wo­łyń­ski? – "Mo­pa­nie, ja będę sie­dział w War­sza­wie, a sta­do moje spar­szy­wie­je?"

Otóż to taka wa­sza mi­łość oj­czy­zny! I dla­te­go tu­ła­cie się, żeby od­zy­skać to, co­ście pra­wie do­bro­wol­nie utra­ci­li. Nie­chże to wam za na­ukę na dal po­słu­ży i wa­szym po­tom­kom; płyń­cież na deszcz­ce, kie­dy już okręt wy­god­ny przez nie­dbal­stwo wa­sze od lądu od­biegł. A przy­najm­niej te­raz, za­kli­nam w imię Chry­stu­sa, nie usta­waj­cie w przed­się­wzię­ciach wa­szych; może wam Bóg naj­wyż­szy po­bło­go­sła­wi po­myśl­no­ścią; a i w prze­ciw­nym zda­rze­niu na­wet żad­na wa­sza usil­ność dla oj­czy­zny stra­co­ną nie bę­dzie. My­śl­cie w Bogu o oj­czyź­nie, ale tak dzia­łaj­cie, jak gdy­by ona tyl­ko je­dy­nie od was za­le­ża­ła.

Mó­wił on ksiądz Ma­rek wie­le jesz­cze in­nych rze­czy pięk­nych. Pła­ka­li­śmy, a ra­zem i na­dzie­ją po­cie­sza­li­śmy się. My­śla­łem, że pa­no­wie, któ­rych ksiądz Ma­rek wy­mie­niał, za­sier­dzą się na nie­go; ale nie, i owszem, każ­den z nich wy­cho­dzą­ce­go księ­dza uprzej­mie po­wi­tał i w rękę po­ca­ło­wał, a ksią­żę so­le­ni­zant na obiad za­pro­sił, gdzie ja­kem się od po­ko­jo­wych do­wie­dział, ko­lej­nym kie­li­chem wszy­scy pany jego zdro­wie wy­pi­li.PAN DZIER­ŻA­NOW­SKI

Bi­tym cha­rak­te­rem na wo­ło­wej skó­rze by nie za­pi­sać, jak i ile razy kon­fe­de­ra­ci bar­scy po­pi­sy­wa­li się. Gdzie tyl­ko har­mat nie było, nig­dy nam pla­cu nie do­trzy­ma­no. A lu­dzi tak zręcz­nych jak na­ów­czas to te­raz i nie wi­dać. Mię­dzy zgrab­ny­mi jak­że nie po­ra­cho­wać pana Fran­cisz­ka Dzier­ża­now­skie­go, puł­kow­ni­ka puł­ku gum­biń­skie­go, u któ­re­go mia­łem wiel­ką ła­skę, gdyż mi się uda­ło jemu raz ży­cie oca­lić, a przy­najm­niej wol­ność – ale taki ży­cie, bo nie był on z ta­kich, któ­rych żyw­cem ła­two do­stać; a bę­dąc z nim za­ży­łym, ile że on był wie­lo­mow­nym, mógł­bym jego kro­ni­kę na­pi­sać. Jego oj­ciec był słu­gą i przy­ja­cie­lem or­dy­na­tów Za­moj­skich i od nich miał w do­ży­wo­ciu Su­ło­wiec pod Za­mo­ściem. Miał on kil­ku sy­nów, któ­rzy do­bre wy­cho­wa­nie wziąw­szy po pań­skich dwo­rach, po­tem na lu­dzi wy­szli. Ba, brat jego naj­star­szy był u nas mar­szał­kiem i o nim ma­wia­no, że gdzieś na­wet był kró­lem. Ale pan Fran­ci­szek z gra­ma­ty­ki uciekł i przy­stał na sze­re­go­we­go do puł­ku Mi­row­skich. Le­d­wo czy­tać umiał i to, jak Pan Bóg dał, a kie­dy co na­pi­sał, to i bies by się nie do­czy­tał, cze­go on chce; ale o dwa­dzie­ścia kro­ków na ko­niu sie­dząc, nig­dy z pi­sto­le­tu tuza czer­wien­ne­go nie chy­bił. JW. Mni­szech, pod­cza­szy wiel­ki ko­ron­ny, a szef puł­ku Mi­row­skich, miał so­bie za szcze­gól­ną za­ba­wę wi­dzieć go w pal­ca­ty ole­jem krej­dą na­ma­lo­wa­ny­mi po­ty­ka­ją­ce­go się; sze­ściu na nie­go na­sa­dza­li i wszyst­kich sze­ściu krej­dą obzna­czał, a jemu nig­dy nic; co też mu i na do­bre wy­szło, bo JW. szef w tym­że puł­ku po­ru­czeń­stwo jemu ku­pił. Ale jak tyl­ko kon­fe­de­ra­cja bar­ska na­sta­ła, on, pod­mó­wiw­szy pra­wie cały szwa­dron, kasę puł­ko­wą za­braw­szy, a puł­kow­ni­ka swe­go La­rza­ka, do któ­re­go miał ansę, dom zra­bo­waw­szy, z kon­fe­de­ra­ta­mi się złą­czył. Nad­gra­dza­jąc tę jego ku do­brej spra­wie przy­chyl­ność, Ge­ne­ral­ność zro­bi­ła go puł­kow­ni­kiem po­wia­tu gum­biń­skie­go, upo­waż­nia­jąc go do wer­bo­wa­nia puł­ku i wszyst­kich ofi­ce­rów for­tra­go­wa­nia, a wkrót­ce pan Fran­ci­szek sta­nął na cze­le puł­ku wca­le pięk­ne­go, a któ­ren aż do roz­wią­za­nia kon­fe­de­ra­cji cią­gle się po­pi­sy­wał. Co to były za pięk­ne mun­du­ry! Cze­mer­ki i sza­ra­wa­ry błę­kit­ne, a żół­te wy­ło­gi; a sam puł­kow­nik, prócz ol­stro­wych, no­sił jesz­cze za pa­sem parę pi­sto­le­tów, sza­blę i sztu­ciec na ple­cach, z któ­re­go, by­wa­ło, jak wy­strze­li, to Dony jak chrząsz­cze pa­da­ją. Na­do­ku­czał on tyle Mo­skwie! To­też mó­wio­no, że Dre­wicz w imie­niu ca­ro­wej de­kla­ro­wał, że kto go żyw­cem przy­pro­wa­dzi, zo­sta­nie gu­ber­na­to­rem pe­ters­bur­skim, choć­by był pro­stym Ko­za­kiem; ale on tego nie uwa­żał i tak się na­ra­żał, jak­by za jego gło­wę nikt tyn­fa nie dał. De­mu­lier wiel­ce jego i jego pułk ce­nił, ale co mu było przy­kro, to to, że bez tło­ma­cza nie mógł z nim roz­ma­wiać. De­mu­lier po ła­ci­nie mó­wił jak je­zu­ita i z nami tym ję­zy­kiem ob­co­wał; ale pan Fran­ci­szek Pana Boga po ła­ci­nie nie umiał­by na­zwać, a cóż do­pie­ro w dys­kurs się wdać. I choć nad­ra­biał fan­ta­zją, moc­no to go sro­ma­ło, gdyż on pra­wie je­den z lu­dzi stop­nio­wych mię­dzy nami, co po ła­ci­nie ani sło­wa. Ale temu nie moż­na było za­ra­dzić. Sta­li­śmy obo­zem pod Tyń­cem. De­mu­lier miał nad nami ko­men­dę, na­wet pan Kaź­mierz Pu­ław­ski był jemu po­słusz­nym. Owoż tedy wy­szedł or­dy­nans, aby nikt pod karą naj­sroź­szą nie wa­żył się po cap­strzy­ku sa­mo­pas z obo­zu od­da­lać; a to z po­wo­du, że Mo­skwa oko­li­ce plą­dro­wa­ła, a Dony nam od­osob­nio­nych chwy­ta­li.

Ale ten or­dy­nans nie był panu Fran­cisz­ko­wi po my­śli, bo o dwie mili mniej wię­cej od Tyń­ca, w Bu­rzy­mo­wie, miesz­ka­ła sę­dzi­na Su­le­jow­ska, z domu Bo­ne­rów­na, pierw­sze­go ław­ni­ka kra­kow­skie­go cór­ka, wdo­wa w śred­nim wie­ku, uro­dzi­wa, do­bre­go rodu, bo jak wia­do­mo, ci­vis Cra­co­viae no­bi­li par – a bo­ga­ta: po­mi­mo do­ży­wo­cia na mę­żow­skim Bu­rzy­mo­wie mia­ła sto ty­się­cy wła­sne­go wnio­sku i po­rząd­ków mnó­stwo. Otóż pan Fran­ci­szek, po­znaw­szy ją w Kra­ko­wie, do jej przy­jaź­ni wzdy­chał. Sta­nąw­szy tedy pod Tyń­cem, a do­wie­dziaw­szy się, jak mi się wi­dzi od Ży­dów, że wiel­moż­na sę­dzi­na tak bli­sko, nie­po­spo­li­tą uczuł ocho­tę ofer­ta u nóg jej zło­żyć, ile że miał do­brą na­dzie­ję, to jest z jej stro­ny, bo jej fa­mi­lia była mu prze­ciw­ną cią­gle. W Kra­ko­wie, gdy panu ław­ni­ko­wi przy kie­li­chu oświad­czył , pro­sząc o wspar­cie, pan Bo­ner spo­li­ty­ko­wał mó­wiąc:

– Moja cór­ka od sie­bie za­le­ży, bę­dąc wdo­wą; a po­tem, pa­no­wie woj­sko­wi żar­to­wać lu­bią. I gdy na usil­ne na­le­ga­nia kon­ku­ren­ta za­wsze jed­no po­wta­rzał, tak pana Fran­cisz­ka znie­cier­pli­wił, że mu po­wie­dział:

– Sza­bli mo­jej na ło­kieć nie za­mie­nię, ile że ona mi się zda, aby łeb roz­pła­tać pierw­sze­mu, któ­ry się do sę­dzi­ny po­su­nie – czym so­bie jesz­cze wię­cej spra­wę po­psuł. Cho­ciaż, gdy­by się nie wie­dzieć jak był w ba­ra­nią skó­rę pod­szył, nic by nie wskó­rał, bo fa­mi­lia sę­dzi­ny mia­ła wiel­ką nad nią prze­wa­gę, a na ta­ko­we mał­żeń­stwo nig­dy by nie ze­zwo­li­ła, bo pana Fran­cisz­ka mia­no za na­ło­go­we­go kar­tow­ni­ka. Do­śle­dzo­no, że w Kra­ko­wie po ca­łych no­cach w kar­ty gry­wał i tak ślicz­nie się ograł, że gdy­by pan Za­rę­ba nie był mu po­ży­czył trzy­stu tyn­fów, nie miał­by o czym na wio­snę woj­ny roz­po­cząć. Otóż pan Dzier­ża­now­ski tak pięk­nie wy­su­nął się nam z obo­zu do Bu­rzy­mo­wa, że prócz jego gum­biń­czy­ków nikt się nie spo­strzegł. Aż tu przede dniem usły­sze­li żoł­nie­rze strzał. Jego sztu­ciec le­d­wo nie jak har­ma­ta ha­ła­so­wał; a że ci żoł­nie­rze byli z jego ko­men­dy, wie­dzie­li, o co rzecz, i obu­dzi­li pana re­gi­men­ta­rza Za­rę­by, u któ­re­go by­łem na or­dy­nan­sie. A ten do mnie:

– Otóż ten sza­ła­wi­ła i bie­dy na­ro­bił! Oba­czysz, co to bę­dzie za kło­pot. Weź­że wać­pan dwa­dzie­ścia koni z sobą i zmi­łuj się, pa­nie Se­we­ry­nie, wy­ra­tuj go, Naj­święt­szej Pan­nie cię po­ru­czam.

Ja na koń i w czwał z gum­biń­czy­ka­mi! Było ci­cho, ale le­d­wo go­dzi­nę­śmy ubie­gli, aż tu wzno­wu okrop­ne strza­ły; i tuż tuż już świ­tać za­czę­ło; aż tu wi­dzim chmu­rę Do­nów. Jak huk­nę: "Na­cie­raj! Bóg z nami!", a Ko­zac­two w nogi, tyl­ko pan Fran­ci­szek na ko­niu, koło nie­go kil­ka koni, a on mię­dzy nimi, jak fur­man na wo­zie.

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, jak się masz? A on na to:

– Niech ci Bóg nad­gro­dzi i wam, ko­le­dzy! Otoś mi brat. Ale mię dia­ble spi­są po­ca­ło­wał. Patrz!

W isto­cie ra­mię miał skłu­te i krew się są­czy­ła, a na zie­mi trzech Ko­za­ków le­ża­ło, je­den jesz­cze się ru­szał.

– Do­bij­cie tego psa, niech wię­cej nie kąsa!

Tego gum­biń­com dwa razy nie trze­ba było po­wie­dzieć.

– Win­szu­jęć, puł­kow­ni­ku, trzech po­ło­ży­łeś.

– Oho, pójdź no, brat­ku, o pół mili da­lej, tam czte­rech leży, a oto ich ko­nie; przez tę chu­do­bę mało mnie ka­duk nie spi­skał.

Po­ka­za­ło się z jego dys­kur­su, że gdy wra­cał już póź­ną nocą z Bu­rzy­mo­wa do obo­zu, Dony to wy­śle­dzi­li, czte­rech ich nań zro­bi­li za­sadz­kę, ale że Ko­zak więk­szy niż tuz czer­wien­ny, wszyst­kich czte­rech po­ło­żył; a tak mógł­by bez szwan­ku do obo­zu po­wró­cić. Ale jemu żal się zro­bi­ło opu­ścić ko­zac­kie ko­nie; za­tem, do­staw­szy ich, po­wią­zał ich cu­gle do swo­ich; szczę­ście, że broń na nowo po­na­bi­jał, a tak już wol­nym mu­siał stę­pać kro­kiem ku Tyń­co­wi; a tak inni Dony mie­li czas jego do­ści­gnąć, ile że, po­plą­ta­ny koń­mi, nie po my­śli mógł się ob­ra­cać; strze­lał ci on wpraw­dzie, ale uciec nie było spo­so­bu. Że­bym mu nie przy­był na ra­tu­nek, nie wiem, co by się z nim sta­ło, i dla­te­go mnie sil­nie po­lu­bił. Kie­dy my już bez­piecz­nie wra­ca­li:

– Se­we­ry­nie, bra­cie – mó­wił mnie – a co też bę­dzie ze mną w obo­zie, żem z nie­go wy­lazł po­mi­mo roz­ka­zu? A ja mu na to:

– Pan re­gi­men­tarz mar­kot­ny, ale puł­kow­ni­ka ko­cha. A on mnie:

– Mniej­szać o re­gi­men­ta­rza, boć to szlach­cic, jak ja i jak wasz­mość, po­ro­zu­mieć się ła­two, ale ten utra­pio­ny Nie­miec (u nie­go każ­den za­gra­nicz­ny czło­wiek był Niem­cem), żeby mnie nie ka­zał na ko­by­łę drew­nia­ną wsa­dzić dla przy­kła­du. A ja jak na nią sią­dę, nie­chże pil­nu­je, abym z niej nie zlazł, bo mu w łeb wy­strze­lę jak psu.

A ja jemu:

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, za­nie­chaj tego, bo i sie­bie zgu­bisz, i spra­wę oszpe­cisz. Alić skoń­czy­ło się na mniej­szym, bo ge­ne­rał De­mu­lier ko­nie za­bra­ne mu ode­brał, a jego na dzie­sięć dni do aresz­tu za­parł, co mu było i po­trzeb­nym, bo dało mu czas plej­zer wy­go­ić. On mnie chciał zro­bić rot­mi­strzem w swo­im puł­ku i to mi było do sma­ku, bo i mun­dur był ład­ny, i go­to­we mia­łem za­słu­gi; ale lu­dzie od tego mnie od­wie­dli, a szcze­gól­nie wiel­moż­ny Kor­sak, po­rucz­nik pia­ty­hor­ców, któ­ren mi z ma­łe­go zna­jo­my, opie­ko­wał się mną i mnie świad­czył. Za­wsze mi ma­wiał: "Żyj z Dzier­ża­now­skim jak z ko­le­gą, ale do jego puł­ku nie przy­sta­waj, bo du­szę zgu­bisz; on Pana Boga się nie boi, swo­ich i cu­dzych ra­bu­je, a nie­rząd lubi, że aż zgro­za." Już to róż­nie by­wa­ło, ale że wie­rzył po ka­to­lic­ku, tom świa­dek, bo i szka­plerz no­sił, i pa­cierz mó­wił; a że był tępy do książ­ki, a k'temu na miej­scu ustać nie mógł, nad­to krót­ko się mo­dlił, dla­te­go mia­no go za he­re­ty­ka – ale to nie­słusz­nie.PAN BIE­LEC­KI

Wszyst­ko daw­niej szło le­piej niż te­raz. Ta­kie prze­stęp­stwa, co by dziś ich mia­no za żart, to i lu­dzi gor­szy­ły, i wi­docz­ne kary od Boga ścią­ga­ły; a te­raz już tyle złe­go się na­mno­ży­ło i ta­kie pa­skudz­twa, o któ­rych daw­niej ani sły­chu, że Panu Bogu na­przy­krzy­ło się ka­rać i zda­je się, iż lu­dziom mówi: "Rób­cie, co chce­cie." A na cóż Pan Bóg ma cu­dow­ne kary zsy­łać, kie­dy w Boga albo wca­le nic, albo nie tak, jak po­trze­ba, wie­rzą? Jak kto prze­czy­ta kie­dy to, co te­raz na­pi­szę, nie bę­dzie temu wie­rzyć, a ja i ty­sią­ce lu­dzi na to pa­trza­li; wresz­cie, dla wnu­ków mo­ich pi­szę, któ­rym ta­kie sta­ra­łem się dać wy­cho­wa­nie, że dzia­da po­czci­we­go ba­ja­rzem trzy­mać nie będą. – Oto był u nas już nie­mło­dy kon­fe­de­rat, ale jesz­cze czer­stwy; na­zy­wał się Bie­lec­ki, imie­nia nie po­mnę.

Że był do­brym szlach­ci­cem, do­wód, iż go ty­tu­ło­wa­no sę­dzią grodz­kim, że był moż­nym, świad­czą trzy­dzie­stu jeźdź­ców zbroj­nych, któ­rych aż z Mści­sław­skie­go z sobą przy­pro­wa­dził; a że był świa­tły, to po­wiem, żem na wła­sne uszy sły­szał, jak z ge­ne­ra­łem De­mu­lier po fran­cu­sku roz­ma­wiał, a do tego po­boż­ny jak ksiądz i dziw­nie ła­god­ne­go przy­stę­pu; a choć oby­wa­tel moż­ny i k'temu urzęd­nik, po­kor­ny jak kwe­starz; my wszy­scy za nie­go ubić by­śmy się dali; a pa­trz­cie, ja­kich ten oby­wa­tel szcze­gól­nych do­świad­czał dzie­jów. Oto był dwo­rza­ni­nem u kró­la Au­gu­sta Wtó­re­go i wiel­kie miał u nie­go wzglę­dy. Pan ten, acz wiel­kich cnót, wid­no, że z pier­wiast­ko­we­go lu­ter­skie­go wy­cho­wa­nia przy­niósł (Boże mu prze­bacz!) i w łono Ko­ścio­ła świę­te­go nie­co skłon­no­ści do roz­wią­złe­go ży­cia. Pew­ne­go wo­je­wo­dy żona wpa­dła mu była w oko, a któ­rej na­zwi­sko, lubo mnie wia­do­me, wy­mie­nio­nym nie bę­dzie, gdyż jej pra­wnu­ki te­raz ży­ją­ce, a pany ze wszech miar sza­now­ne, nie­ra­dzi by byli, aby wie­dzia­no, iż po­cho­dzą od przod­ka, któ­ren się nie­do­brze pro­wa­dził.

Po­wiem tyl­ko, że ta pani była uro­dzi­wą, ro­zum­ną i dłu­go na­wet cno­tli­wą; a król, co­raz sil­niej­sze do niej czu­jąc za­pa­ły, uży­wał dwo­rza­ni­na swo­je­go Bie­lec­kie­go, aby za­bie­ga­mi swy­mi to­ro­wał jemu dro­gę do cu­dzej wła­sno­ści; a pan Bie­lec­ki, jak­by nie wie­dział, że co Bóg za­bra­nia, z tego król roz­grze­szyć nie może, z wier­no­ścią słu­gi panu po­ma­gał. To się wnę­cał do domu wo­je­wo­dy, nig­dy przed szlach­tą nie za­kry­te­go, to li­sty no­sił, to na ko­niec roz­mo­wa­mi swy­mi, jak to zwy­kle wie­le od wy­sta­wie­nia rze­czy za­le­ży, przy­czy­nił się, o ile mógł, do osła­bie­nia prze­ko­na­nia, i stąd wiel­kie zło wy­ni­kło. Pan wo­je­wo­da, ze­lant o sła­wę swo­ją, jako chrze­ści­jań­skie­mu se­na­to­ro­wi przy­stoi, ja­kimś spo­so­bem za­czął żonę po­dej­rzy­wać i mieć się na ostroż­no­ści. Raz więc, gdy oba­czył pana Bie­lec­kie­go wy­cho­dzą­ce­go z pa­ła­cu, ka­zał go schwy­cić przez słu­gi swo­je i do­pó­ty ka­zał mu wy­trzę­sać odzie­nia, aż z nich wy­padł list wo­je­wo­dzi­ny do kró­la. Prze­czy­taw­szy i z nie­go wie­le złe­go wy­śle­dziw­szy, nie zwa­ża­jąc, iż pan Bie­lec­ki skła­dał się, iż jest szla­chet­nie uro­dzo­nym i ko­mor­ni­kiem kró­lew­skim, ka­zał go zbić na kwa­śne jabł­ko i wpół umar­łe­go z bólu wy­rzu­cić na uli­cę, za dzie­dzi­niec swo­je­go pa­ła­cu; a sam żonę na­tych­miast do dóbr swo­ich wy­wiózł, a stam­tąd osa­dził ją w klasz­to­rze pa­nien za­kon­nic, fun­da­cji jego domu, w któ­rym to domu i dnie swo­je w wiel­kiej po­boż­no­ści i skru­sze po kil­ku­na­sto­let­nim po­by­cie skoń­czy­ła. Pan Bie­lec­ki, od­szedł­szy z bó­lów i nie ma­jąc na­wet środ­ka do po­szu­ki­wa­nia swej krzyw­dy, na próż­no od kró­la, pierw­szej sprę­ży­ny jego nie­szczę­ścia, był po­cie­sza­ny i ob­da­rza­ny. Tyle do­świad­czał wzgar­dy i po­ni­że­nia od wszyst­kich (bo ko­muż jego zda­rze­nie mo­gło być taj­nym?), że nie tyl­ko dwór, ale świat na­wet był mu w obrzy­dze­niu i gdy­by nie był na­ten­czas żo­na­ty, do klasz­to­ru by wstą­pił. Do­bry król, li­tu­jąc się nad jego lo­sem, daw­szy mu znacz­ną kró­lewsz­czy­znę w Mści­sław­skiem, a do tego wy­jed­nał mu od JW. Po­cie­ja, wo­je­wo­dy mści­sław­skie­go, iż go in­stru­men­to­wał sę­dzią grodz­kim ta­mecz­nym; a pan Bie­lec­ki z ma­jąt­kiem i zna­cze­niem go­to­wym prze­niósł się do tego wo­je­wódz­twa od­da­lo­ne­go, gdzie abo nie wie­dzieć kie­dy, abo i wca­le się nie do­wie­dzą, co też kto tam w War­sza­wie ro­bił. I dłu­go mu też Pan Bóg szczę­ścił, bo i znacz­nie ma­jąt­ku przy­ro­bił, i do nie­ma­łej wzię­to­ści przy­szedł u ta­mecz­nych oby­wa­te­lów, co mówi za jego świa­tłem, bo wia­do­mo, że w na­szej Li­twie, zwłasz­cza za­pa­dłej, nie­łac­no szlach­cie oswo­ić się z ad­we­ną.

Ale po wie­lu le­ciech, jak to za­wsze człe­ku złe na bie­dę doj­rze­wa, już nie wiem, jaką dro­gą, a i tam do­szło o wszyst­kich oko­licz­no­ściach, któ­rych to nie­gdyś prze­był w War­sza­wie, i ry­chło się po wszyst­kich uszach ro­ze­szło i roz­gnieź­dzi­ło się po pa­mię­ciach, i tak od nie­chęt­nych, na ja­kich i naj­lep­sze­mu nie zby­wa, do ozię­błych, a po­tem do przy­ja­ciół i naj­gor­liw­szych tak się wszyst­ko trą­bi­ło, że oczu nie moż­na było po­ka­zać. Ani go na kon­de­scen­sje za­pra­sza­no, ani u nie­go by­wa­no; a kie­dy na jaki sej­mik jako sę­dzia grodz­ki przy­jeż­dżał, to choć nie­bo­rak ust nie otwo­rzył, miał się cze­go na­słu­chać od tych, co spra­wy w gro­dzie po­prze­gry­wa­li. To go py­ta­no: "Gdzie rze­mień lep­szy, czy w War­sza­wie, czy tu?", to mu ga­da­no o roz­dzia­le XIV, ar­ty­ku­le 36 Sta­tu­tu Li­tew­skie­go. Na po­chy­łe drze­wo, jak mó­wią, i kozy ska­czą; dość, że wi­dząc pan Bie­lec­ki, że po­szedł mię­dzy ludź­mi w po­nie­wier­kę i że na­wet trud­no mu bę­dzie dziat­ki, któ­rych miał dość, w do­brych mał­żeń­stwach osa­do­wić, a jesz­cze trud­niej mię­dzy szlach­tą pro­mo­wać, wiel­ce się za­smu­cił i sę­stwo zło­żył, tego znieść nie mo­gąc, a na­resz­cie Panu Bogu szlu­bo­wał, że jak nie­gdyś ksią­żę Ra­dzi­wiłł Sie­rot­ka, grób Pań­ski na­wie­dzi, tu­sząc, że za to Zba­wi­ciel zdej­mie z nie­go sro­mo­tę.

I do­brze się na­go­to­wał na tę po­dróż: ja­koż się i lat kil­ka go­to­wał, i siła na­gro­ma­dził pie­nię­dzy, że mógł­by za nie le­d­wo nie dru­gie tyle dóbr na­być, ile ich miał, choć miał ich nie­ma­ło, i już za­bie­rał się do po­dró­ży – a wła­śnie wten­czas kon­fe­de­ra­cja bar­ska na­sta­ła. Otóż pe­wien ta­mecz­nych stron do­mi­ni­kan, któ­ren był i wiel­ki teo­log, i świę­to­bli­wy za­kon­nik, a któ­re­mu moc­no pan Bie­lec­ki wie­rzył, za­mie­nił mu szlub w ten spo­sób, iż mu roz­ka­zał wszyst­kie gro­sze, któ­rych na­gro­ma­dził, użyć na uzbro­je­nie lu­dzi dla kon­fe­de­ra­cji i sa­me­mu oso­bą swo­ją do niej ak­ces zro­bić, a za­pew­nił go, że dzia­ła­jąc w związ­ku za wia­rę i oj­czy­znę wal­czą­cym zy­ska ta­kie same od­pu­sta jak na piel­grzym­ce. W czym, jak mi się wi­dzi, oj­ciec do­mi­ni­kan, że był na­tchnio­nym, się po­ka­zał, raz, że kil­ko – a może kil­ku­na­sto­let­ni za­miar w jed­nej chwi­li prze­mie­nił, po wtó­re, że sku­tek go uspra­wie­dli­wił. Tak więc pan Bie­lec­ki, trzy­dzie­stu lu­dzi na dziel­nych ko­niach uzbro­iw­szy, przy­pro­wa­dził ich do Ge­ne­ral­no­ści, w Mo­hi­lo­wie nad Dnie­strem znaj­du­ją­cej się. A choć, od mło­do­ści bę­dąc to dwo­ra­kiem, to urzęd­ni­kiem, sę­dzi­we­go do­cze­kał się wie­ku bez żad­ne­go do­świad­cze­nia ry­cer­skich za­baw, szlu­bo­wał jed­nak, że trzy razy oso­bi­ście w boju znaj­do­wać się bę­dzie. Ja­koż w cią­gu na­szej kon­fe­de­ra­cji trzy razy znaj­do­wał się, gdzie cie­pło, a na każ­dy raz nosi na so­bie go­to­we­go świad­ka. Naj­przód z pa­nem Rud­nic­kim – któ­ren póź­niej się spa­sku­dził, ale u nas był bar­dzo do­brym – był z nim przy Ja­ro­sła­wie do­by­ciu i tam do­stał strzał w nogę; a gdy przy­szedł do zdro­wia, był z nami pod Lanc­ko­ro­ną, gdzie nam była wiel­ka po­cie­cha, a jemu z bó­lem przy­mie­sza­na, bo kulą do­stał w su­sta­wę od ręki. Gdy­by to któ­re­mu z nas, pew­nie by ręka uschła, jeno że on miał ku wszyst­kie­mu spo­sób: za­ła­taw­szy ranę na­pręd­ce, po­rząd­ną ko­la­są aż na Bielsk się wy­wiózł, to tam le­d­wo Niem­cy mu za­ra­dzi­li, że odro­bi­nę wła­dzy w ręku za­cho­wał. A tak po dłu­giej ku­ra­cji gdy do zdro­wia przy­szedł, choć jego lu­dzie cią­gle z nami cho­dzi­li, gdzie po­trze­ba, on pa­mię­tał na szlub swój, że mu jesz­cze jed­na bi­twa do ra­chun­ku nie do­sta­je. Aż w Czę­sto­cho­wie, pod okiem wła­śnie Naj­święt­szej Pan­ny, uzu­peł­nił, co Panu Bogu przy­obie­cał; bo gdy nas pan Kaź­mierz Pu­ław­ski na wy­ciecz­kę wy­pra­wiał, on z nami wy­ru­szył z wła­snej ocho­ty, a wy­stą­pił we­dle swe­go zwy­cza­ju jak do kró­la na bie­sia­dę. Miał ta­ra­tat­kę pą­so­wą z zło­ty­mi po­trze­ba­mi i pas lity.

Pan Pu­ław­ski, co za­wsze skrom­nie się no­sił i tych prze­py­chów w woj­nie nie lu­bił, a był żar­to­bli­wym, mó­wił mu:

– Pa­nie sę­dzio, opa­mię­taj się wa­szeć! Coc z tego, żeć ob­sy­pa­no zło­tem jak na wi­lii szczu­pa­ka sza­fra­nem? Czyż chcesz, aby cię mia­no het­ma­nem ca­łe­go chrze­ści­jań­stwa? Tac to nie tam, gdzie z ma­kó­wek strze­la­ją, idzie­cie. Komu nie po­trza, toć tak błysz­czą­ce­go zo­ba­czy. Prze­bierz się, pa­nie bra­cie, a nie ucz cu­dzych kuł, kogo naj­pier­wej wi­tać mają.

A on mu na to:

– Mo­ści sta­ro­sto do­bro­dzie­ju, wszak toć ja nie dziś się uro­dził. Czło­wiek strze­la, a Pan Bóg kule nosi; jak ze­chce, tra­fi on mnie, choć­bym pod zie­mią się scho­wał; a je­śli nie, to wyj­dę bez szwan­ku i od mą­drzej­szych strzel­ców niż Mo­ska­le.

A pan Pu­ław­ski:

– Jak książ­ka mó­wisz, mój sę­dzio. Kie­dy tak do­brą masz wia­rę, nie­chże w las pój­dzie moja prze­stro­ga. Kto robi, co po­trze­ba, niech się nosi po­dług woli swo­jej. A po­ka­za­ło się, że każ­den z nich był praw: bo dra­gan mu gębę prze­strze­lił w oczach na­szych, jako go pan Pu­ław­ski ostrze­gał, że go ła­two na cel wziąć; ale jak mó­wił sę­dzia, bez woli Pana Boga to by się stać nie mo­gło, cze­mu ani pan Pu­ław­ski, ani ja, ani ża­den kon­fe­de­rat bar­ski, ani ża­den po­czci­wy a pol­ski szlach­cic wąt­pić nie może. Otóż pan Bie­lec­ki, gdy dłu­go w Czę­sto­cho­wie wy­li­zy­wał się, po­wia­dał nam wszyst­kie swo­je zda­rze­nia, do­da­jąc:

– Ju­żem te­raz so­bie rad, boć wszyst­ko się do­peł­ni­ło. Zgrze­szy­łem nogą, cho­dząc, gdzie nie trze­ba, ręką, bom no­sił li­sty ku złe­mu, a gębą, bom nie do do­bre­go na­ma­wiał: a gdziem zgrze­szył, tam mnie Pan Bóg do­tknął, w czym niech Mu chwa­ła bę­dzie, ać już ja do domu spo­koj­ny wró­cę.

Ja­koż, zo­sta­wiw­szy swo­ich lu­dzi i na nich ja­kiś grosz panu Pu­ław­skie­mu, z jed­nym pa­choł­kiem pu­ścił się aż do Mści­sła­wia, z nami czu­le po­że­gnaw­szy się. I wła­śnie tra­fił na sej­mik, gdzie pod­ko­mo­rze­go wy­bie­ra­no. Kil­ka było par­tii i nie mo­gła się szlach­ta go­dzić; aż le­d­wo się zja­wił pan Bie­lec­ki, jed­no­myśl­nie ob­ra­no go pod­ko­mo­rzym, cze­go on się spo­dzie­wać nie mógł.

A toż to nie cud ocze­wi­sty? To do­pie­ro był u nich w ta­kiej po­nie­wier­ce, żeć aż grób Pań­ski z roz­pa­czy chciał na­wie­dzić, a tu go ci sami na pierw­szy urząd wo­je­wódz­twa wy­no­szą; do­pie­ro tu­łacz, a te­raz prin­ceps no­bi­li­ta­tis i ja­śnie wiel­moż­ny, ja­kim i umarł – a że w wiel­kiej po­boż­no­ści, zda­je się, iż temu nikt wąt­pić nie bę­dzie.PAN AZU­LE­WICZ

Temu lat dwa­dzie­ścia z okła­dem usta­wicz­nie o Wol­te­rze pra­wio­no, aż uszy bo­la­ły jed­no sły­szeć. Gdzie, by­wa­ło, na­wie­dzę są­sia­da, a go­spo­dy­ni mło­da, na sto­li­ku le­ża­ła książ­ka pięk­nie w skór­kę opraw­na, na mar­gi­ne­sach po­zła­ca­na, a nie otwo­rzyw­szy jej, moż­na było na pew­ne za­kład trzy­mać, że to był Wol­ter. Jesz­cze to ja­koś w cza­sach kon­fe­de­ra­cji bar­skiej to na­zwi­sko obi­ło się o moje uszy.

Pa­mię­tam, w Pre­szo­wie, u JO. prze­wie­leb­ne­go Kra­siń­skie­go, bi­sku­pa ka­mie­niec­kie­go, któ­ren był i świę­tym bi­sku­pem, i świet­nym se­na­to­rem, by­wał pan Au­gust Sie­dl­nic­ki, wo­je­wo­dzie pod­la­ski, któ­ren u kró­la Po­nia­tow­skie­go dwo­ra­ko­wał, ale że w du­szy do­brze oj­czyź­nie ży­czył, więc, choć go gra­fem na­zy­wa­no i po fran­cu­sku się no­sił, do nas ak­ces zro­bił i przy ła­sce bo­skiej do koń­ca wy­trwał; a ksią­żę wo­je­wo­da wi­leń­ski, co jego cier­pieć nie mógł, raz, że nie po na­sze­mu się stro­ił, po wtó­re, że przy star­szych zbyt lu­bił roz­pra­wiać, ma­wiał o nim: "Ten Fran­cuz z Mo­ko­to­wa chce nam wmó­wić, że wszyst­kie ro­zu­my po­jadł." Otóż razu jed­ne­go, gdy u księ­dza bi­sku­pa w przy­tom­no­ści księ­cia wo­je­wo­dy wi­leń­skie­go i in­nych pa­nów, i szlach­ty roz­sze­rzał się wo­je­wo­dzie nad róż­ny­mi swo­imi pe­re­gry­na­cja­mi po za­gra­nicz­nych dwo­rach, gdy przy­szło do Fran­cji, za­czął się uno­sić nad Wol­te­rem, jak on nisz­czy prze­są­dy w swo­im na­ro­dzie i daje mu świa­tło wi­dzieć, i że co to by było za szczę­ście, gdy­by w na­szej oj­czyź­nie po­dob­ny jemu wiel­ki czło­wiek się oka­zał, i tak da­lej. Ksią­żę wo­je­wo­da prze­rwał mu dys­kurs mó­wiąc:

– Pa­nie ko­chan­ku, wi­dzia­łem tego Wol­te­ra. At, zwy­czaj­nie Fran­cuz, po­chwy­tał kon­cep­ta od księ­dza Bo­ho­mol­ca i tym baki świe­ci.

Trze­ba wie­dzieć, że ksiądz Bo­ho­mo­lec na­pi­sał był książ­kę bar­dzo pięk­ną pod ty­tu­łem Dia­beł w swo­jej po­sta­ci, w któ­rej z upio­rów szy­dził, o czym ksią­żę wie­dział, a że wie­rzył w upio­ry i moc­no ich się oba­wiał, więc z tego po­wo­du zbrzy­dził so­bie księ­dza i już do sie­bie przy­stę­pu nie da­wał.

Ty­lem tyl­ko o Wol­te­rze wie­dział przez dłu­gi czas; a czło­wiek, to wo­ju­jąc, to w pa­le­strze oby­wa­te­lom słu­żąc, to koło roli pra­cu­jąc, nie miał na­wet cza­su do­wia­dy­wać się po szcze­gó­łach, co też za gó­ra­mi się dzie­je. Ale gdy się do­cze­ka­ło do­brze osi­wić, a i siła, i ocho­ta do pra­cy się zmniej­szy­ła, czło­wiek roz­ryw­ki za­czął po­trze­bo­wać i na sta­rość wziął się do czy­ta­nia. A że wten­czas wła­śnie naj­wię­cej o Wol­te­rze mó­wio­no, przy­znam się, że wiel­ką uczu­łem chęt­kę do­wie­dzieć się z wła­sne­go czy­ta­nia, co też ten pan Wol­ter tak mą­dre­go wy­my­ślił, i czę­sto da­wa­łem się z tym sły­szeć przed mo­imi dzieć­mi.

Aż tu na moje imie­ni­ny Staś, mój wnuk, do­brze z fran­cusz­czy­zną obe­zna­ny i któ­ry do­pie­ro skoń­czył na­uki, dał mi na wią­za­nie przez nie­go tło­ma­czo­ną Za­irę, tra­ge­dią Wol­te­ra, w któ­rej to niby wy­sta­wia Tur­ków i chrze­ści­jan w cza­sie kru­cja­tów. Wła­śnie na ten dzień zje­cha­ło się do mnie ła­ska­we­go są­siedz­twa i przy­ja­ciół, a mię­dzy tymi pan Azu­le­wicz, Ta­tar, ale szlach­cic, mój ko­le­ga. On panu pod­cza­sze­mu li­tew­skie­mu słu­żył za tło­ma­cza w Stam­bu­le, gdzie lat dzie­sią­tek prze­pę­dził, i wier­ny był oj­czyź­nie w kon­fe­de­ra­cji bar­skiej, a po­tem w moim są­siedz­twie na dzie­dzicz­nej wio­sce osiadł. Na­sza zna­jo­mość nie­wczo­raj­sza była, bo jesz­cze przy po­cząt­ku kon­fe­de­ra­cji JW. Ogiń­ski… wo­je­wo­da Wi­teb­ski, mój pan, po­słał mnie z nim do Cho­ci­mia, aże­by ko­nia, w bo­ga­ty rząd ubra­ne­go, od­dać w po­da­run­ku ba­szy ta­mecz­ne­mu (któ­ren się na­zy­wał Emir Jus­suf i moc­no nam sprzy­jał), a to wy­wdzię­cza­jąc się, iż jego lu­dzi zbroj­nych, któ­rzy przed Mo­skwą ucie­ka­jąc, za Dniestr prze­pra­wi­li się, swo­im kosz­tem po­dej­mo­wał i przez swój kraj prze­pro­wa­dził aż na Po­ku­cie, gdzie z kon­fe­de­ra­cją się złą­czy­li. To ów ba­sza we­dle ich oby­cza­ju oka­zał, iż nam był rad, kawą i sor­be­tem nas trak­to­wał.

Ob­da­rzył pana Azu­le­wi­cza pa­cior­ka­mi na kształt na­szych ró­żań­co­wych, do od­pra­wia­nia ja­kichś mu­zuł­mań­skich mo­dlitw; a mnie się do­sta­ła sza­bla, praw­dzi­wy da­ma­szek, na któ­rym moż­na du­ka­tem pi­sać jak krej­dą po ta­bli­cy, któ­rą to sza­blę na Bil­sku po na­sze­mu ka­za­łem opra­wić. A po­tem, gdy mi do gło­wy nie­co szkru­pu­łu przy­la­zło, że choć Emir Jus­suf uczci­wy mąż, prze­cie, jako czy­sty Tur­czyn, mógł coś nie­do­bre­go do tej sza­bli przy­cze­pić – a że ja chcia­łem bro­ni uży­wać po szcze­re­mu, a bez żad­nych in­klu­zów, jako chrze­ści­jań­skie­mu ry­ce­rzo­wi przy­stoi – otóż u księ­dza Mar­ka upro­si­łem, aże­by na wiel­kim oł­ta­rzu pod­czas mszy świę­tej ją po­świę­cił, i taką do dziś dnia cho­wam, któ­rą po śmier­ci mo­jej wnu­ki moje znaj­dą. Więc gdy Staś za­czął czy­tać gło­śno, z uwa­gą­śmy go słu­cha­li, a szcze­gól­nie pan Azu­le­wicz, co wie­dział Tur­ków na pa­mięć, i ja, któ­ren z nimi nie­co obe­zna­ny by­łem. Alić od­da­jąc spra­wie­dli­wość i pra­cy tło­ma­cza, któ­rą dzia­do­wi życz­li­wość oka­zał, i nie­któ­rym czu­łym ka­wał­kom, ile razy na plac Tur­ków wy­pro­wa­dzał, za boki trzy­ma­li­śmy się od śmie­chu. Suł­tan na­ro­du, w któ­rym naj­więk­sza usil­ność w jak naj­mniej wy­ra­zach za­my­kać swo­ją myśl, a gdzie wie­lo­mów­stwo jest w obrzy­dze­niu i po­gar­dzie, tak byle o co roz­pra­wia jak Kar­ski na mę­kach. Któż o tym nie wie, iż Tur­czyn tak jest za­zdro­sny, że bra­tu ro­dzo­ne­mu nie po­zwo­li ani chwi­li na swo­ją żonę pa­trząc, a ku­te­mu tak wsty­dli­wy w mo­wie, że nie tyl­ko ko­bie­ty ani rze­czy jej ty­czą­cej się nie wspo­mni, ale słu­chać coś ta­ko­we­go po­czy­tu­je so­bie za naj­więk­sze zgor­sze­nie. Otóż u pana Wol­te­ra suł­tan nie tyl­ko, że z swo­im po­wier­ni­kiem, jak on sam Tur­czy­nem, tak sze­ro­ko ple­cie o mi­ło­ści, że i war­szaw­skie­go pa­ni­cza mógł­by na­uczyć, jak się wnę­cić do ser­dusz­ka pa­nien­ki przez ma­dam wy­cho­wa­nej, ale ry­ce­rzy chrze­ści­jań­skich, z któ­ry­mi od ma­leń­ka cią­gle wo­jo­wał i wo­ju­je do­tąd, do kom­na­ty swych ko­biet przy­pusz­cza, z nimi roz­ma­wiać po­zwa­la i ta­kie im wol­no­ści zo­sta­wia, ja­kie by u nas na­wet za mo­ich już cza­sów nie ucho­dzi­ły; a na ko­niec ów suł­tan tu­rec­ki sam się za­bi­ja, jak Nie­miec, któ­ren zban­kru­to­wał. Otóż to wiel­ki czło­wiek, któ­re­mu wie­rzo­no, jak­by był pro­ro­kiem! Co mnie po dow­ci­pie, kie­dy praw­dy nie ma.

Ale Sta­sio­wi zro­bi­ło się mar­kot­no, żem kry­bro­wał Fran­cu­za, i tak się ode­zwał:

– Ale, mój dzia­du­niu, wszak­że to nie hi­sto­rią tu­rec­ką Wol­ter wy­sta­wił, jeno ogól­ne uczu­cie. Gdy­by my­śli były tu­rec­kie w isto­cie, czyż­by przy­tom­ni Fran­cu­zi mo­gli ich ro­zu­mieć?

A ja na to:

– Mój Sta­siu, je­że­li kon­cept fran­cu­ski, cóż on zy­sku­je, że wy­cho­dzi z ust czło­wie­ka ubra­ne­go w za­wój i sza­ra­wa­ry? Niech i strój, i po­stać będą sto­sow­ne do my­śli. Na co pi­szą­cy wprost swo­jej my­śli nie ob­ja­wia? Na co ta ob­łu­da? Niech so­bie Fran­cuz oszu­ku­je dru­gich, swo­je my­śli miesz­cząc w usta ta­kich, któ­rzy in­a­czej my­ślić mu­sie­li. Żar­tu­ją so­bie z nie­go, że prócz sie­bie ni­ko­go znać nie chce, ale jak jest bo­le­śnie, że Po­la­cy na­wet sie­bie po­zna­wać nie umie­ją i swo­ich wiel­kich mę­żów ważą we­dle no­wi­nek, któ­re za gra­ni­cą po­chwy­ci­li. Je­że­li pi­szą lub mó­wią o swo­ich przod­kach, czyż po­przed­nio za­da­li so­bie naj­mniej­szą pra­cę, aże­by się co­kol­wiek z nimi obe­znać? Czy z wy­stęp­ną lek­ko­ścią ich po­tę­pia­jąc, za­sta­no­wi­li się nad ich wiel­ki­mi dzie­ła­mi, któ­rych skut­ki ich­że sa­mych prze­ży­ły i któ­rych żad­na usil­ność zni­we­czyć nie może? Ser­ce się kra­je, ile razy czy­tam lub sły­szę o Zyg­mun­cie III, o tym wiel­kim i praw­dzi­wie pol­skim kró­lu, któ­ren lubo na ob­cej uro­dzo­ny zie­mi, od mat­ki swo­jej, cno­tli­wej Ja­giel­lon­ki, z krwią pol­ską wziął du­szę pol­ską, któ­ren wo­lał utra­cić dzie­dzicz­ne ber­ła ni­że­li na­ro­do­wość pol­ską ska­zić. Był to, mó­wią, fa­na­tyk, przez je­zu­itów rzą­dzo­ny, dla­te­go ani w Szwe­cji, ani w Mo­skwie mu się nie wio­dło. I cóż to zna­czy? Trze­ba było… aże­by był ka­to­li­kiem w Pol­sce, lu­trem w Szwe­cji, sy­zma­ty­kiem w Mo­skwie? Czyż się go­dzi twier­dzić, że jak kto w so­bie sa­mym znisz­czy pod­sta­wę wszel­kich obo­wiąz­ków, ten bę­dzie zdol­niej­szym wszę­dzie je wy­peł­niać, że jak w so­bie znisz­czy na­ro­do­wość wła­sną, to wszę­dzie bę­dzie na­ro­do­wym? Po co Zyg­munt i syn jego Kaź­mierz tyle usil­no­ści ło­ży­li, aby wia­rę pol­ską za­szcze­pić w Rusi? Tym kro­kiem Ko­zac­two od nas się ode­rwa­ło: to była pierw­sza przy­czy­na upad­ku oj­czy­zny! Tak to do­bro­wol­nie za­mru­ża­cie oczy, aże­by spo­twa­rzać to, co jest god­nym wa­sze­go usza­no­wa­nia i wdzięcz­no­ści. Czy za­po­mi­na­cie, że pań­stwa na ru­skich knia­ziach zdo­by­te w ogro­mie swo­im o dwa razy przy­najm­niej prze­wyż­sza­ły Pol­skę? Że w nich nic pol­skie­go nie było? Re­li­gia, ję­zyk, oby­cza­je, pra­wo­daw­stwo, wszyst­ko było obce i nie­przy­ja­zne.

Zyg­munt III po­znał, że sko­ro na­ród pod­bi­ty my­ślą się nie sko­ja­rzy z na­ro­dem pod­bój­czym, ani chwi­li nie prze­sta­nie być z nim w woj­nie. On po­znał, że w sto­sun­ku z Mo­skwą na­sza na­ro­do­wość je­dy­nie na re­li­gii ka­to­lic­kiej się opie­ra. Nie mą­dro­ścią świa­to­wą, nie fi­lo­zo­fa­mi on spo­lsz­czył ru­skie dzier­ża­wy, ale re­li­gią, ale świę­to­bli­wy­mi mę­ża­mi; a jak re­li­gia na­sza te kra­je ogar­nę­ła wszyst­kie, inne wa­run­ki pol­skie­go ży­wo­ta same z sie­bie tam się wko­rze­ni­ły. Le­d­wo oby­wa­tel­stwo ta­mecz­ne przy­ję­ło na­szą wia­rę, trze­ba już było ich sta­tut na pol­ski ję­zyk wy­tło­ma­czyć; imię na­wet Ru­si­na zo­sta­ło im w obrzy­dze­niu, bo im wy­sta­wia­ło już nie uczu­cie szla­chet­ne nie­pod­le­gło­ści na­ro­do­wej, ale ohyd­ne przy­po­mnie­nie błę­dów i wąt­pli­wo­ści zba­wie­nia. So­ło­me­rec­cy, Zba­ra­scy, Do­ro­ho­staj­scy, Ogiń­scy, po­tom­ko­wie mo­ca­rzów, któ­rych oręż pol­ski na pro­stych zni­żył oby­wa­te­lów, le­d­wo re­li­gią ka­to­lic­ką uzna­li za praw­dzi­wą, z więk­szym bie­gli za­pa­łem bro­nić ogól­nej rów­no­ści pol­skiej ni­że­li ich przod­ko­wie szcze­gól­nych swo­ich je­dy­no­władztw ru­skich. Kun­ce­wi­cze, Ty­raw­ski, Zgier­ski, świę­to­bli­we dzie­ci wiel­kie­go na­sze­go Od­ro­wą­ża, wy, pra­wi oby­wa­te­le, któ­rzy wię­cej imie­nio­wi pol­skie­mu zro­bi­li pod­bo­jów niż naj­więk­si nasi bo­ha­te­ro­wie – daw­no już ogło­sił Ko­ściół sto­pień do­stoj­ny, któ­ry ma­cie w kra­inach wiecz­no­ści, gdzie wa­sze oby­wa­tel­skie du­sze nie prze­sta­ją bła­gać na­sze­go Ojca, aże­by na­sze za­śle­pie­nie na za­wsze nas nie prze­gro­dzi­ło od Nie­go. Nie­wdzięcz­ni wasi ro­da­cy za­tra­ci­li pa­mięć nie tyl­ko wa­szych za­sług, ale na­wet wa­szych imion; nie­płod­ną za­ję­ci cie­ka­wo­ścią nad rze­cza­mi ob­cy­mi – dzie­ci swo­je zmu­sza­ją nie­doj­rza­łą jesz­cze mową cu­dze wy­ma­wiać na­zwi­ska. Ciem­ny, po­mi­mo twe­go świa­tła, Po­la­ku, idź w wo­je­wódz­two ki­jow­skie, stań nad brze­ga­mi Dnie­pru i znaj, dla­cze­go tu się koń­czy na­ro­do­wość na­sza, dla­cze­go po jed­nej stro­nie mi­łość wol­no­ści i or­szak uczu­ciów jej to­wa­rzy­szą­cy, z dru­giej przy­wią­za­nie do nie­wo­li i sze­reg na­ło­gów, któ­ren się nig­dy nie opusz­cza – a tam oce­nisz tych wiel­kich mę­żów, któ­rych Zyg­munt i syn jego po­sła­li jako mi­sjo­na­rzy na­szej na­ro­do­wo­ści; po­znasz, jaką nam zro­bi­li przy­słu­gę ci spo­twa­rza­ni bi­sku­pi, któ­rzy w se­na­cie nie chcie­li za­sia­dać z wła­dy­ka­mi ru­ski­mi. Oni to spra­wi­li, że do­tąd biją po pol­sku ser­ca po­tom­ków ru­skich bo­ja­rów na pra­wym brze­gu Dnie­pru. Choć Pol­ska zgi­nę­ła, Po­la­cy żyją i żyć będą, póki sami się nie za­bi­ją; a nie za­bi­ją się nig­dy, je­że­li ze­chcą zro­zu­mieć, co jest du­chem na­ro­du i jaka była myśl ich przod­ków. Zyg­munt i syn jego utwo­rzył Pol­skę w Rusi. Wró­ci­ła Ruś do ode­rwa­nych od sie­bie dzier­żaw. a kro­cie jej żoł­nie­rzy i cała mą­drość tego wie­ku nie może wy­ko­rze­nić tego pło­du, któ­re­go na­sie­nie kil­ku za­kon­ni­ków rzu­ci­ło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: