Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 2 szkice podwjóną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 2 szkice podwjóną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GROM.

…Na scho­dach już spo­tka­li­śmy Sta­sia Za­wil­skie­go. Póź­niej do­pie­ro zmiar­ko­wa­łem, że on coś mu­siał prze­czu­wać, ro­bił bo­wiem wra­że­nie jak­by przy­go­to­wa­ne­go na schwy­ce­nie ofia­ry. Zkąd prze­czu­wał, zkąd wie­dział, że Woś chce grać, że się z nim spo­tka? – nie wia­do­mo. Dość, że całe to jego wy­cho­dze­nie w chwi­li, kie­dy­śmy za­jeż­dża­li, było jak­by sztucz­ne. Trze­ba było Wo­siem być, żeby tego nie spo­strzedz.

– Ah! jak się ma­cie?… – rzekł do nas pro­tek­cy­onal­nym nie­co to­nem, któ­ry Wo­sia tak mar­twił…Ści­snę­li so­bie ręce bez en­tu­zy­azmu. – Za­pew­ne do klu­bu? – rzekł Woś z pew­ną bo­le­ścią w gło­sie, bo go to z głę­bi ser­ca bo – lało, że sam do klu­bu nie na­le­ży, w czem uległ tyl­ko woli oby­dwóch sta­rych.

– Może pój­dziesz ze mną? – od­parł zim­no Staś – wol­no mi wpro­wa­dzić, jako człon­ko­wi, kogo ze­chcę…

– Dzię­ku­ję – od­parł Woś opry­skli­wie – albo się jest człon­kiem, albo się nie jest. Pro­tek­cyi nie lu­bię. Po­nie­waż nim nie je­stem, więc wo­lał­bym się za­ba­wić gdzie­in­dziej, np. tu, w ho­te­lu.

– Jak­to za­ba­wić się? – od­parł Staś. – Tak we trzech, ja­koś nie po­wie­my so­bie wie­le no­we­go… A mo­żeś kogo za­pro­sił? Ol­bryś przyj­dzie? Wiem, że jest w War­sza­wie. Wi­dział go na wy­ści­gach ten ży­dek… wiesz… ten, twe­go pach­cia­rza krew­ny. Be­stye żyd­ki! oni wszyst­ko wie­dzą, wszę­dzie się wkrę­cą. Mo­żeś go wi­dział?

Woś nie przy­znał się, że go wi­dział istot­nie; udał, że nie sły­szy i rzekł:

– Na Ol­bry­sia nie­ma co li­czyć. Mniej­sza o nie­go. Was tu prze­cie miesz­ka w An­giel­skim pół kopy.

– Więc co zro­bi­my? – za­gad­nął Staś. Spoj­rza­łem tedy na Sta­sia uważ­nie. Zmie­nił się od kil­ku lat, od cza­su, kie­dy wię­cej w War­sza­wie prze­by­wał, niż w na­szej pa­ra­fii, któ­rą mia­no tro­chę (może nie bez słusz­no­ści) za kąt za­co­fa­ny i de­ska­mi za­bi­ty. Lek­ko wy­ły­siał, za­pu­ścił blond fa­wo­ry­ty, ubra­ny był z tą wy­szu­ka­ną ele­gan­cyą, wy­glą­da­ją­cą jed­nak na za­nie­dba­nie… Że to niby on na co­dzień jest taki, a my, szla­go­ny z pro­win­cyi, tyl­ko od świę­ta ścią­ga­my dłu­gie buty i ma­cie­jów­ki, pa­ku­je­my się gwał­tem w ża­kie­ty, cy­lin­dry i kra­wa­ty.

Bo­giem a praw­dą, Woś – nie­ty­le może, co Ol­bryś, ale za­wsze tro­chę – pro­win­cyą za­la­ty­wał. Niby ubra­ny bez za­rzu­tu, a jed­nak wszyst­ko to wy­glą­da­ło na nim zbyt nowo. Nie ru­szał się swo­bod­nie w miej­skiem ubra­niu. Przy­tem, kła­nia­jąc się ka­pe­lu­szem, chwy­tał za nie­go cza­sem jak za czap­kę. A kie­dy go uchy­lił, wi­dać było czo­ło zbyt bia­łe przy twa­rzy opa­lo­nej i wy­wia­nej wia­trem na brą­zo­wo. Miał tez zwy­czaj, że do­roż­ka­rzy zwy­kle w kark wa­lił, a służ­bie ho­te­lo­wej i re­stau­ra­cyj­nej wy­my­ślał cza­sa­mi w spo­sób nie­bar­dzo przy­zwo­ity.

Staś trak­to­wał go z lek­kim od­cie­niem iro­nii, nie­kie­dy z prze­sad­ną grzecz­no­ścią, któ­ra mia­ła być niby-to pań­ska, co Wo­sia, przy­zwy­cza­jo­ne­go do są­siedz­kich ma­nier sans-fa­çon, ogrom­nie de­to­no­wa­ło, cza­sa­mi na­wet nie­cier­pli­wi­ło, mia­no­wi­cie, kie­dy Staś do roz­mo­wy wtrą­cał fra­ze­sy fran­cu­skie, co ro­bił umyśl­nie, wie­dząc, że Woś nie za­wsze zro­zu­mie.

Na pro­win­cye do­cho­dzi­ły wie­ści, że Staś w War­sza­wie sie­dzi prze­waż­nie dla gry i to nie byle ja­kiej, ale gru­bej, a na­wet, że dwa razy pusz­czał się za gra­ni­cę, zkąd ostat­nim ra­zem wró­cił po­dob­no nie bez po­waż­niej­sze­go re­zul­ta­tu.

Ile było w tem praw­dy, nie wiem. Fak­tem było tyl­ko, że go­spo­dar­stwo nie­co za­nie­dbał, a jed­nak żył po pań­sku. Na pro­win­cye zresz­tą do­cho­dzą w tych wy­pad­kach wie­ści prze­sad­ne, mia­no­wi­cie co do cyfr, tak w ra­zie wy­gra­nej, jak prze­gra­nej. Po­nie­waż Staś istot­nie wy­grał w ja­kimś klu­bie za­gra­ni­cą 30 do 40 ty­się­cy fran­ków, więc cy­frę tę ku­mosz­ki (gdzież ich nie­ma!) w na­szym po­wie­cie pod­nio­sły we wła­snej ima­gi­na­cyi do kro­ci. Ogrom­nie to po­dzia­ła­ło i na żyd­ków, lu­bią­cych w grun­cie wszel­ki ha­zard, a tego, któ­ry przy­pad­kiem wy­grał, uwa­ża­ją­cych za bo­ha­te­ra. Na­wet Frę­dzel, ucho­dzą­cy za naj­bar­dziej chu­chem po­mię­dzy żyd­ka­mi z na­szych stron, cmo­kał w pal­ce, mó­wiąc o Sta­siu Za­wil­skim i twier­dził, że "un jest bar­dzo fajn".

To wszyst­ko wy­ra­bia­ło w Sta­siu pew­ność sie­bie i ma­nie­ry wiel­ko­świa­to­we, nie­ko­niecz­nie te praw­dzi­we, ale za­wsze im­po­nu­ją­ce w róż­nych sfe­rach. Na­iw­nych nig­dy nie brak. Wo­sia ta wyż­szość świa­to­wa Sta­sia tru­ła strasz­nie, a nie wie­dział, jak so­bie z nią ra­dzić. Brak sym­pa­tyi, jaką czu­li oba­dwaj do sie­bie zdaw­na, mia­no­wi­cie Woś, ro­sła i po­tę­go­wa­ła się, choć na oko byli niby-to bar­dzo do­brze ze sobą, jako są­sie­dzi, zna­jo­mi od dziec­ka, a na­wet przez My­szew­skich zda­le­ka sko­li­ga­ce­ni. Staś osten­ta­cyj­nie mó­wił do pani Ste­fa­nii: "chère co­usi­ne… " i pra­wił jej po fran­cu­sku kom­ple­men­ty, co tak­że Wo­sia w nie­do­bry hu­mor wpra­wia­ło, tem wię­cej, że nie za­wsze ro­zu­miał, o co cho­dzi. Przy­tem ma­rze­niem Wo­sia było ograć Sta­sia, choć, jak już wy­żej rze­kli­śmy, dzia­ło się sta­le cał­kiem prze­ciw­nie. O ile mi się zda­je, wte­dy już prze­grał był Woś do nie­go roz­ma­ite­mi cza­sy kil­ka ty­się­cy ru­bli – czy to na jar­mar­kach, czy w ka­wa­ler­skich do­mach są­siedz­kich, lub w War­sza­wie.

Więc kie­dy Staś za­py­tał go te­raz "co zro­bi­my… " Woś od­ra­zu wpadł w pu­łap­kę i rzekł bez ogród­ki:

– Naj­pierw moż­na­by coś prze­trą­cić, a po­tem, je­śli się kom­pa­nia zbie­rze, a ty nic prze­ciw temu nie masz, mo­że­my jaką skrom­ną par­tyj­kę urzą­dzić… I do­dał:

– Na wy­ści­gach gru­bo wy­gra­łem…

– Gru­bo? – rzekł Staś.

– No, kil­ka­set ru­bli…

– To na­zy­wasz gru­bo? – rzekł iro­nicz­nie Staś – przy­zna­ję, że dla kil­ku­set ru­bli nie war­to mi psuć par­tyi sta­łej w klu­bie…

Woś przy­gryzł war­gi i od­rzekł: Kil­ka­set z wy­gra­nych, a resz­tę drob­ne­mi.

– Staś uśmiech­nął się znów iro­nicz­nie i od­parł przez zęby:

– Va pour Ia re­ste drob­ne­mi… Wy­glą­da­ło to zu­peł­nie, jak­by Staś pie­nią­dze Wo­sia już z góry za swo­je uwa­żał i tyl­ko się do­wia­dy­wał, czy war­to się po nie schy­lić.

Tak ga­wę­dząc, za­szli­śmy do bu­fe­tu. Woś z punk­tu wy­chy­lił ogrom­ny kie­li­szek star­ki, za­uwa­żyw­szy, że jest "świń­stwo", i był­by chęt­nie wy­my­ślał od­ra­zu, gdy­by nie był za­uwa­żył, że gru­ba dama za bu­fe­tem wca­le po pol­sku nie ro­zu­mie i roz­ma­wia po fran­cu­sku ze Sta­siem, chęt­nie się z fran­cuz­czy­zną po­pi­su­ją­cym, a na­wet dla szy­ku "gra­se­liu­ją­cym" z pa­ry­ska, co mu się zresz­tą nie bar­dzo uda­wa­ło. Dla po­ka­za­nia, że jest czło­wie­kiem za­chod­nim, za­pro­po­no­wał, czy­by nie wy­pić le­piej ab­syn­tu jako ape­ri­tif

– Co to ta­kie­go ten ape­ry­tyf? – spy­tał Woś.

– No! une pe­ti­te ab­sin­the com­me apéri­tif – rzekł znów Staś, z le­ciut­kim od­cie­niem iro­nii. Gru­ba dama, z za bu­fe­tu tak­że się nie­znacz­nie uśmiech­nę­ła, "Woś czuł się" kom­plet­nie zde­to­no­wa­ny. Dla re­ha­bi­li­ta­cyi ka­zał so­bie dać to samo, "co ten pan. " Kie­dy­śmy jed­nak usie­dli przy sto­le i kie­dy Woś, na­śla­du­jąc Sta­sia, zmą­cił ab­synt z wodą przez cu­kier i spró­bo­wał, sko­czył jak opa­rzo­ny, za­czął okrut­nie splu­wać i wy­my­ślać, jak moż­na ta­kie brzy­dac­two do ust brać!…

Skut­kiem tego, dla spę­dze­nia złe­go sma­ku, ka­zał so­bie dać dru­gi kie­li­szek star­ki.

– Niech was dy­abli! – za­wo­łał – z wa­sze­mi ja­kie­miś ape­ry­ty­wa­mi! To po­pro­stu pio­łu­nów­ka z cu­krem i z wodą. Nie­na­wi­dzę. Pio­łu­nów­kę czy­stą mam w Ka­li­nów­ce dla lu­dzi od cho­le­ry­ny. Ale sa­me­mu to pić, w do­dat­ku z cu­krem i z wodą… Tfu! do dy­abła!…

Sala re­stau­ra­cyj­na za­czę­ła się za­peł­niać: uwa­ża­łem, że na nas zwra­ca­no uwa­gę i uśmie­cha­no się przy bliż­szych sto­li­kach. Na­wet gru­ba dama z za bu­fe­tu po­chy­li­ła się dys­kret­nie, aby się śmiać bez skom­pro­mi­to­wa­nia swej god­no­ści. Staś ro­bił minę za­że­no­wa­ne­go, jak­by chciał dać po­znać, że to jemu, czło­wie­ko­wi z tak du­że­go świa­ta, by­wal­co­wi klu­bów kra­jo­wych i za­gra­nicz­nych, sie­dzieć przy­szło za jed­nym sto­łem z ludź­mi, cuch­ną­cy­mi pa­ra­fią i wy­zu­ty­mi świe­żo z dłu­gich bu­tów. Uwa­ża­łem, ie da­wał so­bie ja­kieś zna­ki z dwo­ma pa­na­mi, roz­ma­wia­ją­cy­mi pół­gło­sem przy trze­cim sto­li­ku, a na­wet za­mie­niał od cza­su do cza­su uśmiech po­li­to­wa­nia z gru­bą damą. Po­mi­mo, że Woś tego wszyst­kie­go nie spo­strzegł i plótł da­lej gło­śno, nie że­nu­jąc się wca­le, roz­mo­wa ja­koś nie kle­iła się. Wo­sio­wi po star­ce za­chcia­ło się na­gle ostryg. Z iro­nicz­ną wyż­szo­ścią kiw­nął Staś gło­wą na to, po­gła­skał się po fa­wo­ry­tach i rzekł:

– Raki la­tem, mój dro­gi Wo­siu, ostry­gi zimą. Ta­kie pra­wo na­tu­ry…

Woś tro­chę się skon­fun­do­wał. Wnet jed­nak na­brał znów re­zo­nu i po pierw­szem da­niu za­pro­po­no­wał, czy­by nie moż­na tak bu­tel­czy­nę wę­gier­skie­go.

– Wę­gier­skie, mój dro­gi Wo­siu – rzekł znów tym sa­mym to­nom i z tym sa­mym ge­stem Staś – do­bre u księ­dza pro­bosz­cza na od­pu­ście, Tu daj nam z tem po­kój, je­śliś ła­skaw.

Woś znów się zmar­twił, po­czuw­szy się po­bi­tym. Prze­ko­nał się, że na tym punk­cie nie zdzier­ży ta­kie­mu by­wal­co­wi, któ­ry na bru­ku sto­łecz­nym, zda – la od pól wiej­skich, gdzie Woś czuł się bar­dziej u sie­bie, za­czął mu na­wet tro­chę im­po­no­wać. Mil­czał więc chwi­lę, zdaw­szy dal­sze losy ga­stro­no­micz­nej ko­men­dy swe­mu an­ta­go­ni­ście. Ale za­zdrość w nim nur­to­wa­ła wi­docz­nie; tro­chę tak­że i star­ka, no i inne trun­ki, po­da­wa­ne ko­lej­no we­dług roz­ka­zów wiel­ko­świa­tow­ca. Czer­wo­ne­go Woś nie zno­sił, a choć było wca­le nie­złe, ły­kał z wi­docz­nem nie­zau­fa­niem. Bąk­nął tyl­ko coś o fran­cu­skim atra­men­cie, ale pół­gło­sem. Im­po­no­wa­ło mu też, że przed każ­dem no­wem wi­nem Staś po­waż­nie na­ra­dzał się po fran­cu­sku z gru­bą damą z za bu­fe­tu, nad tem­pe­ra­tu­rą wina, ro­kiem żni­wa, po­cho­dze­niem, dys­pu­tu­jąc nad przy­mio­ta­mi roz­ma­itych zna­nych i gło­śnych do­mów i firm za­gra­nicz­nych, z któ­re­mi piw­ni­ca pierw­szo­rzęd­ne­go wów­czas istot­nie ho­te­lu utrzy­my­wa­ła sto­sun­ki han­dlo­we.

Woś, jak każ­dy wie­śniak i jar­mar­ko­wicz, ro­zu­miał tyl­ko dwa wina: wę­gier­skie na mniej­szą uro­czy­stość, a szam­pań­skie od wiel­kiej oka­zyi. Resz­tę na­zy­wał fa­ra­musz­ka­mi i pi­jał pół­gęb­kiem. To też hu­mor od­zy­skał do­pie­ro przy szam­pań­skiem, z oka­zyi cze­go roz­po­czął Staś nową uczo­ną dy­ser­ta­cyę z oty­łą damą, za­sta­na­wia­jąc się głę­biej, któ­ra mar­ka za­słu­gu­je na wię­cej uzna­nia: Röde­rer, czy mod­ny wów­czas bar­dzo Cli­qu­ot, twier­dząc jed­nak, że Fran­cu­zi sami naj­chęt­niej Mo­ëta pi­ja­ją, któ­ra to mar­ka mało wów­czas jesz­cze zna­ną była w kra­ju, nad czem bo­lał.

Ja­koś przy dru­giej bu­tel­ce Oba­dwaj pa­no­wie z trze­cie­go sto­li­ka, któ­rzy z po­cząt­ku uśmie­cha­li się z Wo­sia, da­jąc so­bie zna­ki ze Sta­siem, zna­leź­li się przy na­szym sto­le. Po zwy­kłych pre­zen­to­wa­niach, oka­za­ło się nie­ba­wem, że je­den z nich był z Wo­siem w da­le­kiem po­wi­no­wac­twie i że o so­bie już sły­sze­li, nie zna­jąc się, al­bo­wiem ciot­ka tego pana po­cho­dzi­ła z na­szych stron. Woś z punk­tu ogrom­nie się do no­we­go ku­zy­na roz­czu­lił, w czem, co praw­da, szam­pań­skie zna­ko­mi­tą gra­ło rolę. Wo­gó­le uwa­ża­łem, że kło­po­ty i opa­ły ca­ło­dzien­ne, przez ja­kie prze­cho­dził i le­d­wo z nich wy­brnął, po­dzia­ła­ły mu nie­co na osła­bie­nie moc­nej zwy­kle gło­wy.

Przy trze­ciej bu­tel­ce, któ­rą z obo­wiąz­ku mu­sia­łem ka­zać po­dać, już so­bie Woś z na­szym ku­zy­nem mó­wi­li: ty.

Spo­strze­głem nad­to, że ten ku­zyn, któ­ry mi się zresz­tą nie­bar­dzo z wej­rze­nia po­do­bał, choć był ogrom­nie cor­rect, a któ­re­go Staś kon­fi­den­cy­onal­nie Kaj­tu­siem na­zy­wał, był z nim wi­docz­nie w du­żej za­ży­ło­ści, jako to­wa­rzysz owej hi­sto­rycz­nej po­dró­ży za gra­ni­cę, z któ­rej to Staś jako try­um­fa­tor z kil­ku­na­stu, czy wię­cej ty­sią­ca­mi fran­ków po­wró­cił, co było istot­nie fak­tem wy­jąt­ko­wym, zwa­żyw­szy, że pra­wie za­wsze dzie­je się od­wrot­nie i że nie przy­wo­zi się ztam­tąd fran­ków, ale po­zo­sta­wia ru­ble.

Zda­je mi się, że tego wła­śnie Woś naj­bar – dziej Sta­sio­wi za­zdro­ścił. Ma­rzył on za­wsze o Wies­ba­de­nie, Hom­bur­gu, Ba­den-Ba­den, Spaa i t… d… któ­re to zdro­jo­wi­ska zna­ne były wów­czas jesz­cze jako miej­sco­wo­ści, nie tyle ku­ra­cyj­ne, czem dziś są wy­łącz­nie, ale przedew­szyst­kiem jako szu­ler­nie,. upo­zo­ro­wa­ne źró­dła­mi i ką­pie­la­mi. Ale, nie­ste­ty! znał je tyl­ko z na­zwi­ska, od cza­su zaś oże­nie­nia się, stra­cił na­dzie­ję, czy je uj­rzy kie­dy­kol­wiek.

To też mil­czał, słu­cha­jąc z na­masz­cze­niem, jak Kaj­tuś ze Sta­siem opo­wia­dać za­czę­li dzi­wy o swym po­by­cie w tych El­do­ra­dach ów­cze­sne­go praw­dzi­we­go i fał­szo­wa­ne­go beau mon­de'u, rzu­ca­jąc przy­tem, jak pił­ka­mi, roz­ma­ite­mi na­zwi­ska­mi udziel­nych i nie­udziel­nych ksią­żąt, z któ­ry­mi gry­wa­li za jed­nym zie­lo­nym sto­li­kiem, uży­wa­jąc przy­tem tech­nicz­nej na­zwy: au mame ta­pis, cze­go Woś z po­cząt­ku nie ro­zu­miał.

Tam­ci zresz­tą łga­li co wla­zło. Na­tu­ral­nie awan­tu­ry ro­man­tycz­ne słu­ży­ły za pięk­ną ko­lo­ry­za­cyę opo­wia­da­nia. Przy­po­mi­na­no so­bie o ja­kiejś wiel­kiej da­mie, Hisz­pan­ce, czy Włosz­ce, któ­ra sza­la­ła za Sta­siem, a na­wet znik­nę­ła z nim na kil­ka ty­go­dni z Hom­bur­ga, aż obo­je wy­pły­nę­li na­gle w Wies­ba­de­nie. Staś ta­jem­ni­czo się uśmie­chał, za­wsze gła­dząc fa­wo­ry­ty. A to wszyst­ko na tle kro­ciów, prze­wa­la­ją­cych się z ban­ku do gra­cza, od gra­cza na­po­wrót do ban­ku i t… d. Jak to ja­kiś lord na­gle na stół sko­czył, wy­jął re­wol­wer i w łeb so­bie strze­lił, jak tam­ta mar­gra­bi­na, prze­graw­szy wszyst­ko, ścią­ga­ła pier­ścion­ki z pal­ców i sprze­da­wa­ła je cze­ka­ją­cym na­oko­ło domu gry prze­kup­niom i li­chwia­rzom, aby módz grać da­lej, jak tam zno­wu ja­kiś ksią­żę ru­muń­ski sprze­dał ban­kie­ro­wi grec­kie­mu żonę i t… d., i t… d. Kaj­tuś przy­tem ślicz­nie na­śla­do­wał wo­ła­nia Kru­pie­rów: Mes­sieurs-fa­ites le jeu – … Rrrien ne va plus!… Trren­te deux… ro­uge, pa­ire et pa­aas­se… i t… d…

Wszyst­ko to ogrom­nie Wo­sio­wi im­po­no­wa­ło. Kie­dy mu zaś Kaj­tuś tłó­ma­czyć za­czął o "sys­te­mach", o mas­se éga­le, o Mar­tin­ga­le, a na­wet o La mon­tan­te, dite d'Alem­bert, to chło­pak, choć spryt­ny z na­tu­ry, nic nie ro­zu­miał i wprost zdę­biał, otwie­ra­jąc już bez ce­re­mo­nii usta sze­ro­ko. Przy­tem jed­nak wi­docz­ne było, że ro­sła w nim za­zdrość i wzbie­ra­ła za­ra­zem wście­kła chęć do gry, je­śli już nie w Hom­bur­gu lub Wies­ba­de­nie, to przy­najm­niej choć­by tym­cza­sem w li­chym nu­mer­ku w ho­te­lu An­giel­skim. Oczy za­czy­na­ły mu błysz­czeć źle ta­jo­ną na­mięt­no­ścią, pod­nie­ca­ną opo­wia­da­niem i trun­kiem.

Tyl­ko kil­ka razy, w mo­men­tach dra­ma­tycz­ne­go na­prę­że­nia opo­wia­da­nych sy­tu­acyj, wy­ry­wa­ło mu się ty­po­we:

– To ci ps. krew!…

Przy czar­nej ka­wie za­czął mu się już tro­chę ję­zyk plą­tać, głów­nie z po­wo­du ja­kie­goś nie­zna­ne­go mu przed­tem li­kie­ru, w któ­rym ja­koś za­gu­sto­wał. W mia­rę tego czu­łość do Kaj­tu­sia po­tęż­nia­ła co­raz bar­dziej, a kie­dy mu ten­że w do­dat­ku po – wie­dział, że, nie zna­jąc go, sły­szał o nim, jako o jed­nym z lep­szych znaw­ców koni, Woś o mało się nie roz­pła­kał. Nie mo­gąc in­a­czej za­ma­ni­fe­sto­wać wzru­sze­nia, ob­jął go w ra­mio­na i za­czął ści­skać tak na­mięt­nie, że to znów obu­dzi­ło po­wszech­ną we­so­łość na sali. Wo­gó­le stół nasz, dzię­ki prze­waż­nie Wo­sio­wi, sta­wał się co­raz bar­dziej ce­lem uwa­gi wszyst­kich go­ści, nie­zwy­kle licz­nych, jak zwy­kle w se­zo­nie wy­ści­gów; wśród nich prze­wa­ża­ła oczy­wi­ście pro­win­cya.

To­wa­rzysz Kaj­tu­sia, dłu­go po­waż­nie mil­czą­cy, oka­zał się w koń­cu rów­nież bar­dzo mi­łym czło­wie­kiem, przedew­szyst­kiem jako moc­no ver­sé w rze­czach wy­so­kie­go spor­tu. Ten znów za­im­po­no­wał Wo­sio­wi wy­li­cza­niem zna­ko­mi­tych koni za­gra­nicz­nych, któ­re bra­ły roz­ma­ite na­gro­dy, na­wet Der­by w Ep­som, na co Woś oczy wy­trzesz­czał, a choć tak zna­ny – jak twier­dził Kaj­taś – ko­ne­ser koni, nie za­wsze ro­zu­miał prze­róż­nych an­giel­skich ter­mi­nów spor­to­wych, ja­ki­mi to­wa­rzysz Kaj­tu­sia ob­fi­cie i z wi­docz­nym roz­my­słem roz­mo­wę szpi­ko­wał.

W koń­cu i mnie za­czę­ło szu­mieć tro­chę w gło­wie. Nie wiem już, z ja­kiej oka­zyi, usły­sza­łem na­gle, że Woś ode­zwał się:

– No, zro­bi­my par­tyj­kę?…

Wte­dy Staś uda­jąc, że nie sły­szy, zwró­cił się do Kaj­tu­sia z wy­ra­zem ża­ło­ści, że choć mu tak miło w na­szem to­wa­rzy­stwie, przy­kro mu jed­nak, że stra­cił wie­czór, prze­zna­czo­ny na pój­ście do klu­bu, gdzie mia­ło być dziś wy­jąt­ko­wo licz­ne ze­bra­nie, z cze­go za­pew­ne zro­bi­ła­by się do­sko­na­ła par­tya, że obie­cał księ­ciu X., hra­bie­mu Y. i wie­lu in­nym swą byt­ność, że pew­nie przy­ślą nie­ba­wem po nie­go z klu­bu, że nie wie, co zro­bić… i t… d.

– Jak­to? – za­wo­łał Woś – więc nie bę­dzie par­tyi?…

– I… i… i – rzekł Kaj­tuś, na po­zór z wiel­ką obo­jęt­no­ścią – do­pie­ro­śmy się po­zna­li, po­ko­cha­li i już mamy się ogry­wać? Wiesz co, mój dro­gi, mo­że­by le­piej prze­je­chać się tro­chę, w Ale­je po tej ko­la­cyj­ce. Po desz­czu zro­bi­ło się ślicz­nie, a to bę­dzie zdro­wiej…

– Co? – krzyk­nął Woś zroz­pa­czo­ny – zdro­wiej?! prze­je­chać się? Je­stem zdrów, chwa­ła Bogu? Ja mam do­syć jaz­dy w domu. Nie na tom w War­sza­wie, żeby na spa­cer­ki jeź­dzić. Niech so­bie szew­cy w nie­dzie­lę jeż­dżą po spa­cer­kach!… Zresz­tą Staś pra­wie obie­cał, że zo­sta­nie. Praw­da, Sta­siu? Obie­ca­łeś, jak Boga ko­cham! – Tu zwró­cił się do mnie:

– Tyś świa­dek!

Nie wiem dla­cze­go, przy­świad­czy­łem ski­nie­niem gło­wy.

– A wi­dzisz! a wi­dzisz, Sta­siu! – mó­wił Woś pra­wie bła­gal­nie, bio­rąc Sta­sia pod ra­mię z taką ser­decz­no­ścią, ja­kiej nig­dy przed­tem, ani po­tem mię­dzy nimi nie wi­dzia­łem. Tak go wino uspo­so­bi­ło roz­czu­la­ją­co – no, i chęć gry sza­lo­na. Wszyst­ko był­by od­dał, byle tyl­ko za­chce­nie za­do­wo­lić.

Tak! tak. Tyl­ko ciot­ka Ewa i Jan­kiel Ma­ślan­ka zna­li go na wy­lot; tro­chę ja tak­że prze­ni­kać go za­czy­na­łem. Nie wiem zkąd, przy­szła mi wte­dy wła­śnie na myśl roz­mo­wa, ja­kiej mój rząd­ca po­mię­dzy Jan­kiem i Frędz­lem w mia­stecz­ku był świad­kiem, a mnie na wy­jezd­nem do War­sza­wy po­wtó­rzył. Wspo­mi­na­łem już wy­żej o moim rząd­cy, że człek nie­zły, ale plot­karz; przy­tem lubi się po­pi­sy­wać, że do­brze Ży­dów uda­je, z któ­rym to ta­len­tem mie­wa po­dob­no dużo po­wo­dze­nia w kół­kach ofi­cy­no­wych. Co do mnie, nie lu­bię kro­to­chwi­lek eko­nom­skich i nie­chęt­nie ich słu­cham; przy­znać jed­nak mu­szę, że be­stya istot­nie Ży­dów na­śla­du­je wca­le nie­źle. Dzię­ki temu wła­śnie, do­wie­dzia­łem się wię­cej o sta­nie in­te­re­sów Wo­sia, ani­że­li on sam do­my­ślać się mógł tego.

Po­wie­dział mi rząd­ca, że się Jan­kiel z Frędz­lem tro­chę po­spie­ra­li w koń­cu, że Frę­dzel chciał Jan­kla do szyb­kie­go dzia­ła­nia na­mó­wić, że na­glił, by na­pie­rać Wo­sia o nowe (a więc były daw­ne, i to kil­ka) we­ksle, coby je "una pod­pi­sa­ła", na co chy­try Jan­kiel miał od­rzec:

– Ty niby taki chu­chem Fryn­dzel, a ty ich nie znasz i jego nie znasz. Trze­ba cze­kać, aż czas przyj­dzie, jak się jemu bar­dzo go­rą­co co za­chce. To jak mu­sze bar­dzo za­chce, to un zro­bi, co ty ze­chcesz. Un jest jak dżec­ko. Jak mu się za – chcia­ło tego czwar­te­go kasz­ta­na do czwór­ki, to un dał za nie­go trzy razy tyle, co buł wart; jesz­cze miał zbi­te bio­dro, choć nie było znać, bo buł bar­dzo spa­sio­ny. Po­cze­kaj ty Fryn­dzel, aż mu się ta­kie­go kasz­ta­na za­chce… Jak mu się bar­dzo za­chce na sto, to un pod­pi­sze na ty­sząc, a jak mu się za­chce na ty­sząc, to un pod­pi­sze na dże­szencz, dwa­dżesz­cza, na sto ty­szon­ców. Jak­sze Mać­ko­wi za­chcia­ło bar­dzo jeść na spo­ży­mek, to un mnie pod­pi­sał na trzy kor­ce psze­ni­cy za pół kor­ca jęcz­mień; je­sce buł sple­śnia­ły, a ona mi do­da­ła po­tem gęsz… Niech się jemu za­chce ru­bla, jak na jego kie­szeń przyj­dzie spo­ży­mek…

Cała psy­cho­lo­gia Wo­sia i po­tro­sze nas wszyst­kich była w tej ży­dow­skiej kal­ku­la­cyi.

Jemu się te­raz wła­śnie tak grać za­chcia­ło, więc przy­szła mi na pa­mięć mi­mo­wo­li owa re­la­cya mego rząd­cy. A że by­łem tro­chę pod wra­że­niem ob­fi­tej ko­la­cyj­ki, choć po mnie tego znać nie było, więc mnie te sło­wa Jan­kla prze­śla­do­wa­ły i nie mo­głem ich za­po­mnieć, pa­trząc na Wo­sia. Przy­tem za­uwa­ży­łem, że w tem czu­łem jak­by wa­ha­niu się Sta­sia i Kaj­tu­sia, w tem niby-to bro­nie­niu się od zie­lo­ne­go sto­li­ka, była nuta fał­szy­wa, uda­na. W grun­cie sami wi­docz­nie chcie­li grać. Po­dej­rze­wa­łem, że po­lo­wa­li na kil­ka­set, czy ty­siąc ru­bli Wo­sio­wych, kto wie na­wet, czy i na mnie tro­chę nie li­czy­li. To po­dej­rze­nie mia­ło się nie­ba­wem za­mie­nić w pew­ność. Póź­niej prze­ko­na­łem się, że to było po­pro­stu z góry ukar­to­wa­ne. Po nie­wcza­sie do­szły mnie do­pie­ro słu­chy, ja­kiej opi­nii uży­wał nasz Staś i cała jego kom­pa­nia. Ale wte­dy był on do­pie­ro na po­cząt­ku swej dzia­łal­no­ści, czy­li że tak rzek­nę: "ka­ry­ery".

Kie­dy­śmy się za­ła­twia­li z ra­chun­ka­mi, uwa­ża­łem po­mię­dzy Sta­siem, a świe­żo od­kry­tym ku­zy­nem ja­kieś zna­ki ta­jem­ni­cze.

– Mamy dwa nu­me­ra przy so­bie, moż­na drzwi otwo­rzyć – za­uwa­żył na­gle ku­zyn Kaj­tuś, zwra­ca­jąc się do Wo­sia.

– Tak? – rzekł Woś, ogrom­nie ucie­szo­ny – a sto­lik i kar­ty są?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: